- W empik go
Kaplica i inne opowiadania kryminalne - ebook
Kaplica i inne opowiadania kryminalne - ebook
Poniższy cykl opowiadań, łączący w sobie elementy wielu gatunków literackich, w szczególności thrillera, sensacji, ale również makabreski, utrzymany jest w klimatach neonoir. Wielopłaszczyznowa narracja; akcja osadzona w realiach obecnej sytuacji w Polsce; zwarty, lakoniczny styl oraz szereg suspensowych zwrotów sytuacyjnych nie pozwalają, nierzadko skonfundowanemu, czytelnikowi oderwać się od lektury. Tym bardziej, że opowiadania tworzą wielowątkową całość, w którą splatają się, pozornie niepołączone, zdarzenia oraz losy poszczególnych bohaterów – zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowych, często zamienianych przypisanymi im rolami. Każde z opowiadań stanowi integralny, zamknięty blok i można by czytać je osobno, bez znajomości pozostałych, ale czy warto? Na to pytanie odpowiedź da jedynie lektura pełnego zbioru, w skład którego wchodzą: Kaplica. Dwie części prawdy, Karaluchy, Kanibal, Kiss & Fly, Krew z krwi
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397081215 |
Rozmiar pliku: | 5,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I said it once, now I’ll say it twice
Wanna play with fire, gonna roll the dice
Take my hand, come and lift me up
Wanna take a sip from the devil's cup1
Aby nadać całej wyprawie odpowiedniej oprawy postanowiliśmy nie jechać samochodem, a udać się na miejsce piechotą z plecakami na plecach. Przyznajcie, że biwak cztery kilometry od domu to trochę niedorzeczny pomysł, ale w tym czasie nic, co związane z naszym celem, nie wydawało się głupie. Ponieważ jak wiadomo, najłatwiej o złe energie w nocy, toteż na biwak wyruszyliśmy w piątek po północy. Trasę wybraliśmy trochę okrężną, by po drodze zahaczyć o Non Stop na Warszawskiej. W sklepie nocnym kupiliśmy trzy butelki portugalskiego wytrawnego wina i kilka paczek chipsów. Mimo późnej pory, było bardzo gorąco. Europa prażyła się w jakimś gorącym wyżu, Płonęły lasy w Turcji i na Rodos a Polska nie ustępowała upałami Południu. Cała droga zajęła nam może godzinę, może trochę więcej, więc na miejsce dotarliśmy naprawdę w środku nocy.
Rozbiliśmy namioty i rozpaliliśmy ognisko. Atmosfera była kapitalna - piknikowa i beztroska. Ponieważ zależało nam, by nie rozbijać się przy samej drodze i nie kusić do odwiedzin miejscowych panów meneli z okolicznych drewniaków, na miejsce biwaku wybraliśmy nieco oddaloną polankę. Znajdowała się ona przy betonowych fundamentach po jakimś obiekcie, kiedyś tu stojącym. Cały teren usiany był takimi prostokątami. Podczas poprzedniej wizyty naliczyliśmy ich kilkanaście. Niektóre miały nawet schodki do nieistniejącego domku lub pawilonu. Oddalenie sprawiło, że kaplica zniknęła nam z oczu i jakby mniej na nas oddziaływała. Dzięki czemu, napięcie błyskawicznie rozpuszczało się w winie z chipsami.
Pewnie wyobrażacie sobie, że to ten moment, gdy pojawia się facet z masce hokeisty z piłą łańcuchową i kończy się sielanka, a zaczyna krwawy horror. Nic z tego. W Otwocku, owszem, można dostać po ryju. Nawet za nic i nawet mocno, ale morderstwa to u nas są raczej mało filmowe. Kosą lub tulipanem najłatwiej dostać we własnym gronie, podczas alkoholowej libacji, najlepiej wielodniowej. Broń palną miały gangusy w latach dziewięćdziesiątych i wtedy jej używały, a dziś raczej nikt nią nie wymachuje publicznie. A z piłą łańcuchową okoliczna ludność, owszem, chadza, ale kraść drzewo z parku krajobrazowego. Prawdziwej teksańskiej rodzinki świrów jeszcze się nie dorobiliśmy nad Świdrem. Także noc przeszła w ranek w świetnej atmosferze, tym bardziej, że nad ranem lunął wreszcie dawno niewidziany deszcz, który zmusił nas wszystkich do schronienia się w małym namiocie. Popłakaliśmy się ze śmiechu z faktu, że w takim namiocie można się w trójkę upalić jednym jointem z zapasów z Amsterdamu, i że to wybitnie tanio wychodzi na głowę. Takich też nas skacowanych i lekko sponiewieranych, przywitał późny sobotni poranek. I przyznam się wam szczerze, że pierwszy raz w życiu myłem zęby wodą z kałuży. W związku z rozpoczęciem dnia po południu, sobota zleciała błyskawicznie. Ledwie zdążyliśmy zjeść obiad, obejrzeć i obfotografować budynek sanatorium, a raczej tego, co z niego zostało, i uzupełnić zapasy w Top Markecie na Żeromskiego (o wino i baterie do latarek). Zrobiliśmy sobie też kilka wspólnych zdjęć na pamiątkę wspaniałej przygody. Do dzisiaj, gdy biorę do ręki jedno z tych zdjęć kończy się to xanaxem lub kompletnym rozpieprzeniem na wiele godzin.
Plan był taki, by zaczekać aż zapadnie zmrok i ucichną odgłosy miasta oraz pobliskiej drogi. Miało być ciemno, cicho i straszno. Podeszliśmy do kaplicy od tyłu. Trzeba przyznać, że noc i cisza robią swoje - nastrój był filmowy. W świetle tańczących latarek, upiorne kształty przybierały nawet pogięte konary otwockich sosen a słupy, będące pozostałością po ogrodzeniu, wyglądały jakby miały zaraz drgnąć i ruszyć w nasza stronę. Początkowo humor mieliśmy zabawowy - straszyliśmy się wzajemnie, przykładając latarki do brody i strojąc miny. Nawet, zwykle milczący i ponury, Steve się wygłupiał. Zaczesawszy swoją nordycką blond grzywkę na oczy i robiąc straszne maski, wyglądał jak grubas z filmu W lesie dziś nie zaśnie nikt. Nota bene, od miejsca, gdzie Wieniawa cudem uniknęła śmierci podczas rzezi nad rzeką, dzieliły nas jakieś cztery do pięciu kilometrów. Opowiedziałem to nawet Ewie i Steve’owi, ale okazało się, że do Amsterdamu to dzieło nie dotarło. Obiecaliśmy sobie obejrzeć je po powrocie do domu. Początkowo więc bawiliśmy się świetnie, w miarę jednak przybliżania się do kaplicy, nasz nastrój zmieniał się w poważny, wręcz uroczysty.
– Wiecie, że pod koniec lat osiemdziesiątych, w tym budynku mieściła się zapasowa kostnica szpitala na Borowej? – postanowiłem w ten zabawny sposób ugruntować nastrój – Stały w niej dwa stoły: jeden sekcyjny w sali głównej i drugi w pomieszczeniu bliżej wejścia. Ten służył do ubierania ciał i korzystano z niego od czasu do czasu. Kostnica była wyposażona w chłodnię na 10 miejsc. Frontowa część kaplicy była wówczas niekiedy wykorzystywana do wystawiania zwłok. Mamy więc do czynienia z miejscem, gdzie duchy powinny się plątać niejako obowiązkowo.
Doszliśmy już do budynku, obchodząc go dookoła. Ewa pstrykała setki zdjęć, zerwał się wiatr i zaczęło mżyć.
– Wchodzimy. Teraz eksplorujemy środek. – zarządziła.
W środku, w szumie padającego deszczu i odgłosów kapania z przeciekającego dachu, kaplica przenosiła w jakieś nieokreślone miejsce, gdzie czas się wyginał i kłębił zamiast płynąć jak zawsze. W świetle flesza błyskały okopcone ściany, namalowane pentagramy i runy, szczerzył się do nas rozbity i powalony stół ołtarza. Klimat jak z horrorów, brakowało wiedźmy Blair i Freddiego.
– Wychodzimy tą stroną? – zapytał Steve, kierując się do wyłamanych drzwi za ołtarzem.
– Nie ma stąd drugiego wyjścia. – odparłem – Jest wejście główne i koniec. Przecież obeszliśmy ją w koło wiele razy wcześniej i z całą pewnością, da się tu wejść tylko tym jednym wejściem. Tym, w którym wystawiano trumny. – Dodałem dumny z siebie i swojego poczucia humoru.
Ale Steve już mnie nie słuchał, przeciskając swoje wielkie ciało przez wąskie przejście. Ruszyliśmy za nim, potykając się o przyniesione przez jakichś gówniarzy i porzucone na środku opony. Ewa szła przede mną, Steve już zniknął w wąskim przejściu. Musieliśmy się pochylić i w tym momencie wiedziony odruchem i dobrym nastrojem, klepnąłem w pupę, idącą przede mną Ewę. Ta zatrzymała się gwałtownie, odwróciła i popukała się w czoło w geście, który zawsze oznacza to samo, czyli boszz, jaki ty jesteś głupi i dziecinny, ale i tak cię lubię takiego, a potem pocałowała mnie szybko w usta.
No dobra, chyba nie da się tego dłużej odwlekać i muszę się do czegoś przyznać: wylądowaliśmy z Ewą w łóżku już drugiego dnia po jej przylocie. Znaczy z tym łóżkiem to spora przesada. Za pierwszym razem było łóżko, ale potem za całą sypialnię, robiła gruba brzoza i oparta o nią Ewa. I szybki seks. Szybki, między innymi dlatego, że baliśmy się, że nas komary ogryzą do kości, jeśli będziemy się zajmować sobą dłużej niż kilka chwil.
Żadna miłość, czysta chemia od pierwszego dotknięcia na lotnisku. W sumie dziwne, że dopiero po czterdziestu ośmiu godzinach. Dlatego mogłem ją bezkarnie klepnąć, a ona mogła mi bezkarnie oddać pocałunkiem. Ta chwila zatrzymała nas w przejściu o minutę za długo lub za krótko. Cholera wie. Zatrzymała wystarczająco, by się wszystko zaczęło sypać.
Wyszliśmy na zewnątrz wyjściem, którego nie było. Steve stał kilka kroków dalej, tyłem do nas i coś niewyraźnie mamrotał.
„Kurwa w pidżamie jest? Przyszedł tu w pidżamie w paski??” – zdążyłem pomyśleć, gdy Steve się gwałtownie odwrócił, słysząc nasze kroki przy wyjściu.
Tyle że, to nie był Steve. Ten ktoś, kimkolwiek był, był starszy od niego o dobre dziesięć lat, pryszczatą gębę ze śladami dawnej ospy. Faktycznie nie był w szpitalnej piżamie, ale w spodniach w paski i takiej samej kurtce.
– Łobert. – To było jedyne czytelne słowo, jakie udało się zrozumieć, poza bełkotem i odkasływaniem. A potem jęknął i zaczął uciekać, przedzierając się na oślep przez krzaki i zniknął.
A potem zapadła cisza. Staliśmy jak wmurowani, bardziej zaskoczeni niż przerażeni. Chyba nawet się zaśmiałem z absurdalności całej sytuacji.
– Steve, Steve! – obydwoje zaczęliśmy wołać. Początkowo uznaliśmy, że natknęliśmy się na jakiegoś świra i tak się skończy cała przygoda. Ale naszego kompana nie było. Obeszliśmy kaplicę setkę razy, świeciliśmy latarkami po krzakach w coraz większym kręgu, wołaliśmy prosząc i grożąc. Nasz nastrój wahał się od wściekłości na gnojka, że robi nam dowcip, przez przekonanie, że Łobert-Robert coś mu zrobił, przez zwątpienie, co do sekwencji wydarzeń.
Zrobił się środek nocy. Stanęliśmy w końcu bezradni, wyczerpani i popatrzyliśmy na siebie.
Wiedzieliśmy, że trzeba zadzwonić na policję. Może Łobert to członek bandy psycholi, która uciekła z zakładu i zamordowała lub uprowadziła Steve’a, albo leży on gdzieś 100 metrów od nas i wykrwawia się z otwartego złamania nogi.
Zadzwoniliśmy. Dziś wiem, że lepiej było tego nie robić, ale wtedy wydawało się to racjonalne i oczywiste. Z resztą sami powiedzcie, przecież też byście zadzwonili… Po naszym telefonie gliny przyjechały. Na wszelki wypadek, z daleka migali kogutami, żeby potencjalni sprawcy wiedzieli, że jadą szeryfowie i pora się zawinąć bez strat, oszczędzając również fatygi i strat policjantom. Gliniarzy było dwóch, jak zawsze. Stary i młody, jak zawsze. Stary był znudzony i zblazowany, młody dopiero się uczył być znudzony i zblazowany, ale się starał.
A potem było już tylko gorzej. Usiłowaliśmy opowiedzieć na raz, po co tu jesteśmy... że kaplica, tajemnica i złe moce… że biwak i że tu niedaleko mieszkam…. że goście w tym jeden regularny obcokrajowiec... że z Amsterdamu, że … stop!
– Jaraliście coś? – zapytał Stary.
– Jarali jak nic. Trzeba by ich przeszukać. – powiedział Młody i popatrzył na Ewę w taki sposób, że od razu zrozumiałem, że polegliśmy. No fakt, Ewa miała tendencję do za małych rzeczy. Taki style: ciut za krótkie szorty i trochę za obcisły top. Ze swoją platynową potarganą grzywką, śladami sadzy na policzku i wagą godną szanującego się worka cementu, wyglądała jak Lara Croft lub one milion dolar w jednym kawałku w gablocie jubilera na lotnisku w Doha.
Oni nas nie słuchali. Laska, Amsterdam, biwak, bunga bunga, dragi, seks i alkohol. Może i mi zazdrościli, ale nie słuchali. Po prostu nas zgarnęli za zakłócanie porządku.
Wypuścili nas rano. Nie miałem do kogo zadzwonić, zadzwoniłem więc do Anki. I Anka przyjechała. Nie powiedziała ani słowa, nie wysiadła nawet z auta. Wystarczył jej jeden rzut oka na nas brudnych, zmęczonych, zdrętwiałych od całonocnego komfortu otwockiego dołka i na Ewę uwieszoną na mnie jak koala, by poskładać wszystko w ta samą, co gliniarze kilka godzin wcześniej, całość.
Gdy dojechaliśmy do domu Anka rzuciła:
– Jutro zabiorę resztę rzeczy i pierdol się, Jacek. Nie dzwoń więcej. Na wasz ślub też się nie wybiorę.
– Anka, powiedz tylko. Czy Steve wrócił może w nocy do domu?
– Kto? – spojrzała na mnie z mieszanką zdziwienia i obrzydzenia – Jeszcze cię mózgojeby trzymają, Wytrzeźwiej i idź się leczyć. A, i ta dziwka cię wkręca. – Trzasnęły drzwi samochodu i Anka definitywnie zniknęła z mojego życia.
Poczłapaliśmy do domu. Anka faktycznie nie próżnowała. W całym domu był burdel nie z tej ziemi. Zapakowała się we wszystkie torby i walizki jakie były w domu, a gdy zabrakło jej pojemników, wzięła kosz na śmieci, uprzednio wywaliwszy zawartość na podłogę w kuchni. Wzięła kwiatki, większość ręczników, całe kurwa mydło, garnki i wąż prysznicowy ze słuchawką.
– To zła kobieta była. – wygłosiłem sentencjonalnie i poszedłem się myć, pod kranem z braku prysznica.
Pół godziny później, zawinięty w ręcznik, jadłem to co zostało pod ręką, ciesząc się, że Anka nie załatwiła na szybko dużego samochodu do transportu lodówki. Ewa też już wykąpana i przebrana krzątała się na piętrze. Nagle usłyszałem, jak zbiega ze schodów, by po chwili wpaść do kuchni.
– Chodź, chodź natychmiast, Steve tu był! Chodź zobacz!– wykrzyczała.
Wpadliśmy oboje do pokoju, w którym położyłem Steve’a po przyjeździe. Pokój był idealnie wysprzątany. Nawet nie wysprzątany. On był dziewiczo czysty i przygotowany na przyjęcie gościa. Nie było żadnych rzeczy Steve’a, nie było żadnego śladu jego obecności. Wyglądało to tak jakby nawet pościel wyprasował.
– Musiał tu być przed naszym powrotem. Sama widziałam, że zostawił rzeczy na stercie po wypakowaniu z plecaka. Wziął tylko to, co na dwa dni biwaku, a resztę po prostu zostawił na podłodze. Musiał przyjechać i się zapakować. Po prostu zwiał. Miał nas dosyć. Zrobił kretyński dowcip i gdy myśmy go szukali. Wrócił, zapakował się i wyjechał. – Ewa usiadła i odetchnęła z wyraźną ulgą.
Faktycznie, i ja poczułem ulgę. Czym innym jest kretyński dowcip i olanie cię przez znajomego, a czym innym zaginięcie kogoś, kto spędził z Tobą kilka dni i poniekąd byłeś jego gospodarzem oraz przewodnikiem.
Ponieważ obiecaliśmy dowieść na komendę fotografie Steve’a (w ramach dobrej współpracy z organami), Ewa zarządziła wizytę w miejscu, w którym będzie mogła wywołać zdjęcia. Wybór padł na Kodaka w Centrum. Oczywiście jeśli można, z poważną miną, określić ten fragment Otwocka z rondem i wielką dziurą słowem centrum.
Nie chciało mi się wysiadać z auta. Zapadłem się w komórkę, a Ewa poszła do zakładu fotograficznego. Nawet nie zapytałem, czy ma kasę na odbitki, ale jako tłumaczka, dziennikarka i podróżniczka, pracująca na zgniłym zachodzie, domyślnie miała kasę i to większą, niż moje zasoby. Minęło może piętnaście minut, zanim wróciła. Bez słowa wsiadła do samochodu i podała mi plik zdjęć.
– Nie wierzę, kurwa, nie wierzę, To nam się śni. Wypiliśmy za dużo, zarzygani śpimy na podłodze i śnią nam się koszmary… – stwierdziła jakoś bez emocji, jakby coś się w niej przepaliło.
Wziąłem do ręki zdjęcia i zacząłem je przeglądać. Miała oko do fotografii. Każde zdjęcie było czymś pomiędzy małym arcydziełem a fotografią wojenną lub sportową. Światło, cienie, nastrój, postacie. Wszystko miało swoje miejsce. Ewa nie lubiła fotografować ludzi lub, tym razem, była skupiona na materii nieożywionej. Z ponad setki zdjęć, tylko kilka było fotografiami nas podczas pikniku i przed kaplicą. Na wszystkich byliśmy albo ja z Ewą, albo ja sam. Na żadnej nie było Steve’a. Na żadnej nie było nawet po nim śladu, ani czegokolwiek, co by świadczyło, że w ogóle istniał. Na zdjęciu naszego pikniku doskonale widać miejsce, gdzie powinien stać jego namiot z pałatki. Ale zamiast niego jest wysoka trawa. Na wspólnej fotografii, zrobionej na pamiątkę wyprawy stoję ja z Ewą i nikt więcej.
Steve’a nie było i nie było go tak bardzo, jakby w ogóle nie istniał. Nie było, jak poukładać sobie tego w głowie ani racjonalnie wytłumaczyć. Ni cholery nie szło się z tym pogodzić. Nie było czego zawieść na komendę. No prawie nie było. Na ostatnim zdjęciu był Łobert. Widocznie Ewa, przestraszona, odruchowo nacisnęła migawkę, gdy zobaczyła pryszczatą gębę Łoberta.
– Jest sposób, żeby to potwierdzić. – powiedziałem i odpaliłem silnik samochodu. Po piętnastu minutach byliśmy na miejscu. Zaparkowałem na drodze przy kaplicy i nie zwracając na nią uwagi pobiegliśmy na miejsce biwaku.
No niestety, zostawienie namiotu ze sprzętem na kilkanaście godzin bez opieki, musiało się tak skończyć. Większość rzeczy zniknęła, porwany i pocięty nożem namiot, wyglądał jak przekłuty balon. Nasze wypatroszone plecaki ostały się w całości, ale nie było niczego wartego zabrania z pobojowiska. Nie było również żadnej rzeczy należącej do Steve’a. Ani plecaka, ani pałatki, ani nawet potłuczonego kubka do kawy.
– Zabrał swoje rzeczy jeszcze przed demolką. – zawyrokowałem – Musiał tu przyjść, gdy jechaliśmy na komisariat, zwinąć się i pójść na piechotę do mnie po resztę rzeczy. Miękka faja, kutas i dupek. Ale dobrze, że żyje. Trzeba będzie chyba na policji zgłosić, że to fałszywy alarm. Wracajmy do samochodu. Koniec przygody.
Gdy dochodziliśmy do samochodu, maska w maskę, stał policyjny radiowóz, z którego wysiadło dwóch gliniarzy. Inni niż ci z nocy. Stary i młody. Jeden znudzony i zblazowany, drugi pretendował do bycia starym i zblazowanym.
– Pojadą państwo z nami.
W pierwszej chwili pomyślałem, że jesteśmy aresztowani, ale nie. Mogliśmy pojechać za nimi własnym samochodem i bez kajdanek wejść na komendę. Na miejscu, po przejściu przez stanowisko dyżurnego, trafiliśmy na piętro. Pokój, do którego trafiliśmy, wyglądał jak składzik mebli, wyrzuconych ze szkolnej świetlicy. Szafa, biurko i krzesła pamiętały czasy, gdy Polska w siłę rosła, a ludziom żyło się dostatniej. Komputer był dekadę młodszy, ale również pełnoletni. Najmłodszy był oficer siedzący za biurkiem. Nie był ani stary, ani młody i nie był zblazowany i znudzony. Taki ewenement.
– Zgłosiliście zaginięcie przyjaciela… – zagaił.
– No właśnie chyba chcielibyśmy zgłosić, że to pomyłka. On chyba wyjechał bez pożegnania. – zacząłem, ale oficer uciszył mnie gestem.
– Znaleźliśmy zwłoki. Chcielibyśmy, żebyście je zidentyfikowali. Na razie jesteście tu w charakterze świadków, ale dajcie mi jeden powód, a zamknę was na dołku jako głównych podejrzanych. Ok?
W przeciągu 24 godzin po raz drugi wylądowaliśmy w kostnicy. Najpierw w byłej, już niedziałającej, czyli w naszej kaplicy, a teraz tu, na Batorego przy szpitalu.
Gdy tylko pokazali nam zwłoki, wiedziałem, że to nie nasz nieboszczyk, a jakiś inny, nieznajomy. Ten miał pidżamę, a raczej strój w paski.
– Robert. – wyszeptała Ewa – To ten, który był przy kaplicy wczoraj w nocy. Rany boskie, przecież my go nie zabiliśmy. To nie Steve, to ten gość…. – włączył jej się słowotok.
Nie zatrzymali nas. Kazali nie opuszczać Otwocka. Będą się odzywać, powiedzieli.
– Czy myślisz to samo co ja? – zapytała Ewa – Wpieprzyliśmy się tam w nocy w straszne gówno. Nawet nie masz pojęcia jakie. To coś jest tam nadal i czeka. Musimy tam wrócić i spróbować to odkręcić. Może trzeba tam wejść i wyjść raz jeszcze i wszystko się naprostuje. Nie wiem, może Steve będzie czekał, jak wyjdziemy drugi raz.
I tak zrobiliśmy. Znów wybraliśmy się nad otchłań, zamiast wiać jak najdalej. Dziś myślę, że byliśmy jak Kaczor Donald z gumą balonową w kreskówce. Kaczor wchodzi na gumę i usiłuje się jej pozbyć. Każdy kolejny ruch powoduje przyklejanie się lepkiej masy do kolejnych kończyn i dzioba, by na koniec owinąć biedaka w szczelny kokon. My właśnie do gumy na bucie przykładaliśmy rękę…
Nie mieliśmy namiotu. Poprzedni poległ w nierównej walce z wandalami. Jednocześnie pogoda zepsuła się na tyle że nie było mowy o spaniu pod chmurką, nawet przy ogniu. Wybór padł na ruiny sanatorium Olin. Niewiele zostało z imponującego pawilonu z bocznymi skrzydłami. Większość dachu strawił pożar, resztę egzekucji dokonały deszcze i śnieg, oraz przyroda odzyskująca panowanie nad terenem. Ale jedno pomieszczenie było częściowo zadaszone i po pobieżnym uprzątnięciu nadawało się do przekoczowania przy małym ognisku.
Do dziś nie potrafię powiedzieć co sprawiało, że kaplica raz była zwykłą ruiną z jednym wejściem, by po chwili być mrocznym miejscem z wyjściem z drugiej strony.
Byliśmy pokonani przez tę przeklętą kaplicę. Tak to czułem.
– Spróbujemy jeszcze raz i wracam do domu. Mam dość. Już nie chcę. Chce, żeby było jak przedtem. Najbardziej na świecie chce, żeby było tak, jak było. – powiedziała Ewa.
Zwlekaliśmy z kolejną próbą wiedząc, że jeśli nic się nie wydarzy, to nie mamy pomysłu, co dalej z tym zrobić. Próbować dalej? Machnąć ręką na Steve’a? Rozejść się i udawać, że to się nie wydarzyło? Ewa była cicha i zamknięta w sobie. Dostawała jakieś smsy, ale odburknęła tylko w odpowiedzi na pytanie czy to coś ważnego. Atmosfera zrobiła się gęsta. Szkoda było dalej czekać. Wstaliśmy i poszliśmy do kaplicy. Poszliśmy tam chociaż wszystko wskazywało na to, że guma balonowa oblepiła nam już łapy, dziób i oczy.
Wyjście tam było. Czekało na nas znów. Wziąłem Ewę za rękę i przeszliśmy przez kaplicę, aż do ledwo widocznego wyjścia. Wtedy czułem jej rękę ostatni raz.
Weź mnie za rękę i unieś mnie
Wypijmy zatem łyk z diabelskiej czary.
Gdy tylko wyszedłem na zewnątrz od razu poczułem, że coś się zmieniło. Bardzo zmieniło. Wokół panowała cisza. Nie było również Ewy. Nie było i wiedziałem, że jej już nie ma. Nie tu, nie w tej rzeczywistości, nie w tym czasie. Tak jak nie było Steve’a.
Nie przyszło mi do głowy dzwonić na policję i zgłaszać zaginięcia. Tym razem by mnie po prostu zamknęli w wariatkowie. Chciałem wejść do domu i po sprawdzeniu, czy nadal mam mopsa, zwinąć się w kłębek i zasnąć. Najlepiej zasnąć i obudzić się dwa tygodnie wcześniej.
Mimo najlepszych chęci, nie obudziłem się dwa tygodnie wcześniej, tylko następnego ranka z potwornym bólem głowy. Znowu miałem labradora. Ale postanowiłem dokupić mopsa. Biegam w koszulkach Adidasa. Nauczyłem się od nowa manualnej skrzyni i każdorazowo sikam do sedesu a nie do wanny. Miałem ogromna pokusę zdezerterować. Zapomnieć, już nigdy nie patrzeć w stronę kaplicy. Wytrzymałem tydzień. Dobrze się czuje tylko z tym, że postanowiłem walczyć o Ewę, zanim przyszedł sms.
To nie jest trudne, poddać się w takiej chwili. Uciec, zasłonić oczy, zatkać uszy. Stało się i się nie odstanie. Trudno się mówi. Mamy, na takie sytuacje, cały arsenał wymówek, by uciec. Zresztą nie ma niczego złego w ucieczce. Tylko trzeba mieć w sobie tyle siły, by ucieczkę ucieczką nazwać. No więc chciałem zwiać, wbrew swoim życiowym przekonaniom i wbrew teoriom, które na własny użytek sobie wymyśliłem.
Teraz chwilę pofilozofuję. Kto nie lubi domorosłych filozofii, może przeskoczyć od razu ten akapit.
Każda napotkana w życiu osoba zostawia w nas ślad i mniej lub bardziej nas zmienia. Na koniec życia składamy się głównie z tych śladów, wspomnień i cząstek napotkanych ludzi. Nie chodzi mi, albo raczej, NIE TYLKO chodzi mi o ślady w sercu, blizny lub ciepłe wspomnienia. Cały ten bagaż umiejscawiany w głowie, sercu lub brzuchu. Nie tylko o te dozgonne przyjaźnie, stare miłości co nie rdzewieją, urazy i żale, aż po grób. To wszystko niby tak, ale mi chodzi o chemię i fizykę, bez metafizyki i psychologii. Wierzę, że każde zetknięcie palców, podanie dłoni, uścisk, przytulenie, pocałunek czy dzielenie łóżka lub stołu, powoduje zmianę w chemii naszego ciała. Dostajemy i dajemy pojedyncze komórki, bakterie, energię. W efekcie, każde spotkanie coś minimalnie w nas zmienia, zostawia ślad drugiego człowieka. Fizyczny, chemiczny ślad, który zabieramy ze sobą.
Nie zakochałem się w Ewie. Nie było motyli, słodkich słów, planów na przyszłość i obietnic. Nie oczekiwałem od niej niczego, gdy ta przygoda się skończy i ona nie oczekiwała niczego ode mnie. Ale byłem jej coś winien. Miałem w sobie jej ślad, a ona niosła w sobie odrobinę mnie. I jeśli tak czułem, to ni cholery nie szło zostawić jej i wrócić do tego życia, które uratowałem i żyć dalej, jak gdyby nigdy nic. I gdy dotarło to do mnie i zaczęło rozrastać się w mojej głowie w formie decyzji, odebrałem smsa.
Był kompletny środek nocy. Druga albo czwarta. W takiej chwili rodzice dzieci, przebywających na kolonii, zanim przeczytają smsa, już widzą swoją pociechę z otwartym złamaniem obu nóg po brawurowym pokazie le parcour, posiadacze kochanki - swoją wybrankę, której po alkoholu włączyła się nieśmiertelność, miłość i niech świat i obecna partnerka się dowie, a politycy – przesilenie rządowe, na które się nie załapali. Ja po prostu otworzyłem smsa, wydawało mi się, że mam już skórę jak nosorożec i nic mnie nie zaskoczy. Z nieznanego mi numeru dostałem taką wiadomość:
„Hej, jeśli mi się nie przyśniłeś, jeśli istniejesz naprawdę, to jesteś ostatnim ogniwem, łączącym mnie ze starym życiem. Jestem w zakładzie dla chorych psychicznie, nikt mi nie wierzy i traktują mnie jak schizofreniczkę. Jem tony mózgojebów, po których tylko chwilami wracam do świadomości. Nie oddzwaniaj, nie odpisuj, mam ten telefon tylko na chwilę.
Pomóż mi. Jeśli jesteś, pomóż. Ewa”
------------------------------------------------------------------------
1 Vize & Leony utwór Devil’s CupROZDZIAŁ TRZECI
Turned you down too many Times
Gotta start to read between the lines
Said it once, now I«ll say it twice
Wanna play with fire, gonna roll the dice
Ale żeby nie stracić wątku, wrócę na chwilę do wydarzeń z ostatniego tygodnia. Po pierwsze dzwonił gliniarz. Robert zmarł z powodu pęknięcia tętniaka. Miał liczne siniaki i otarcia, ale lekarz stwierdził, że powstały w wyniku przedzierania się w panice przez las. Uznano, że Steve nie zaginał, bo nigdy nie istniał. Śledztwo zamknięto. Byliśmy wolni od podejrzeń. Hura.
Po drugie, w Linii Otwockiej ukazał się artykuł o dziwnych zdarzeniach w otwockim lesie. Było o orgii (to chyba o nas), o nieboszczyku w pidżamie znalezionym w lesie, którego tożsamości nie można ustalić, o zaginionym turyście. Było jeszcze o satanistach, kulcie szatana w kaplicy, runach i tajemnicy.
To, jak mawiał mój stary, otworzyło puszkę z Pandorą. Zupełnie jakby ogłoszono koncert dla pojebów, dziwaków, szurów i płaskoziemców. Do Otwocka zaczęły ściągać najprzedziwniejsze indywidua. Od stacji PKP do kaplicy trwała pielgrzymka gotów, hipisów, skinów, obdartusów i Julek w różowych dresach. Każdy chciał wywołać ducha, wysikać się na przeklęte mury, uprawiać seks na zwalonym ołtarzu lub pomedytować w kaplicy.
I po ostatnie, ta moja rzeczywistość nie była taka jak była. To było męczące i nieuchwytne. Znacie to uczucie, gdy jecie zajebiste ciastko albo chałwę, albo nawet zwykła kiełbasę i macie ostatni kawałek. I całe wasze ja wie, że macie ten kawałek i sięgacie po niego na talerz i tam go nie ma. Wiecie o co chodzi? O to takie nieuchwytne what the fuck??? No to może trochę wiecie, o czym piszę. Jakbym był lekko przesunięty na obrazku. Niby wszystko było ok, ale nie było. No może mniej abstrakcyjny przykład. Wiem, że nie lubię Adidasa. Nie kupiłem nigdy świadomie żadnej sportowej rzeczy tej marki. Ubrań sportowych mam dużo. Mam ulubione marki, więc koszulki, spodenki i buty mam tych firm. Stać mnie. No i wstaje, idę pobiegać i pierwsza koszulka, po jaką sięgam, jest jaka? No Adidas. Czujecie? Jeszcze nie? To co powiecie o nasikaniu w nocy do wanny? Że to starość? Trzydzieści lat mieszkasz w jednym domu. W nocy wyszczać możesz się na totalnej bani, na śpiąco, na czworaka. Wstajesz, idziesz do łazienki, nawigację na kibel masz jak nietoperz. On po prostu jest tam, gdzie ma być i nie potrzebujesz światła ani świadomości, ani nawet mózgu. I jak się czujesz, gdy kibel jest w drugim kącie? No właśnie. Jak was jeszcze nie przekonałem, to wyobraźcie sobie, że jesteście przekonani, że macie labradora, a na progu wita was mops. O próbach wrzucania biegu w automacie, którego masz od dwóch lat, szkoda nawet gadać.
Podszedłem do tego dość systematycznie, jak na mnie. Rozpisałem w głowie za i przeciw. Próbowałem znaleźć logiczne wytłumaczenia dla tych wszystkich wydarzeń, ale nie dlaczego się tak stało. To było poza logiką i poza zasięgiem rozważań człowieka, który akurat nie siedział w wariatkowie (sorry Ewa). Próbowałem dociec czemu wydarzenia wystrzeliły Steve’a w kosmos, Ewę do psychiatryka, a mnie tylko zamieniły labradora na mopsa i z powrotem.
Kluczem wydawał mi się dom. Urodziłem się w nim. I to dosłownie - matka tak się zbierała do szpitala, że ostatecznie urodziła mnie w domu. Tu się urodziłem i stąd nie ruszałem się od urodzenia do teraz. Był jak betonowa kotwica. Często mnie wkurzał i traktowałem go jak kulę, która nie pozwala mi wyfrunąć w świat, a dziś to on trzymał mnie w tym samym miejscu i czasie. Steve był, o ile pamiętałem, dzieckiem z trudnego domu, a Ewa była mentalnie obywatelką świata, mieszkającą i żyjącą już w wielu różnych miejscach. Żadnego z nich nie trzymało zbyt wiele w tym miejscu i czasie.
Czy mogłem zatem zaryzykować kolejne wejścia do kaplicy, zakładając, że nie wyląduje jako bezdomny w XV-wiecznym Paryżu? Założyłem, że tak. Kolejną rzeczą było wyznaczenie sobie jakiegoś sensownego celu. Marzenie Ewy, że będzie tak jak było to mrzonka. Przy strzelaniu w ciemno, mogłem trafić w jakąś lepszą rzeczywistość dla niej, marzyć o trafieniu w jakąś lepszą rzeczywistość dla nas razem i zapomnieć o powrocie do punktu zero.
Jeśli oglądaliście kiedyś Władców Móch, to uniwersalną mądrość wygłosił kiedyś mój ukochany zombie Czesio. Mądrość dotyczyła ostrożnego obcinania, by nie musieć potem dodawać i brzmiała: Lepiej kijek dwa razy pocieniować niż go raz pogrubasić. Mądre, nie?
Chodziło więc o to by próbować, ale nie przegiąć w oczekiwaniach. By wyrwać Ewę z szpitala, ale nie oczekiwać tej samej Ewy, którą poznałem.
Potrzebowałem jeszcze jakiegoś punktu odniesienia, by móc po każdej próbie, sprawdzać moją rzeczywistość i zachodzące w niej zmiany. Założenie, że jestem w pełni bezpieczny i nie skończę na ulicy, coraz bardziej naciągając tą nić, nie było rozsądne.
Postanowiłem zastosować bezpiecznik w postaci Testu Labradora. Uznałem, że będę brał ze sobą labradora i zostawiał go w samochodzie. Póki gad będzie siedział w środku po powrocie, obsypując auto białymi kłakami i śliniąc deskę jest dobrze. Mops będzie ostrzeżeniem. Każda inna opcja, to czerwone światło i pull up. Test Labradora. Byłem z siebie dumny.
Żeby było jasne. Dla Steve’a tego bym nie zrobił. Nie chodzi o to, że spaliśmy z Ewą ze sobą, czy że łączyło nas uczucie. Miałem w sobie więcej Ewy niż Steve’a. Na tyle więcej, by być gotowym zaryzykować dla niej.
Miałem kumpla, który miał kumpli w Amsterdamie. Pomogli mi znaleźć tam prywatnego detektywa. Oczywiście byłego glinę. Świetny, twardy skurwysyn, zadający mało pytań i nieoczekujący furmanki pieniędzy wraz z koniem i woźnicą. Dogadaliśmy się. Miał poszukać zakładu, w którym jest Ewa. A potem miał, na moją prośbę, sprawdzać czy nadal tam jest. Jeśli zastanawiał się, jakim cudem zamierzam wykraść narzeczoną z zamkniętego zakładu, to nie zapytał. Pewnie miał swoją teorię i raczej obejmowała ona bardzie prozaiczne rozwiązania jak napad z bronią w ręku, wysadzenie muru lub drabinka z helikoptera. Ryzyko było takie, że w którejś z wersji rzeczywistości, facet będzie martwym gliną albo cieciem w markecie spożywczym. Ale skoro zamierzasz igrać z ogniem...
Po tygodniu byłem gotów znowu podpalić swój świat, tym razem dla Ewy.
I said it once, now I’ll say it twice
Wanna play with fire, gonna roll the dice
Take my hand, come and lift me up
Wanna take a sip from the devil«s cup.
Detektyw zadzwonił już po dwóch dniach. Znalazł Ewę. Była w szpitalu w samym Amsterdamie, w pięknej okolicy. Ale raczej z niej nie korzystała. Zakład był z dużym rygorem, dla ciężkich przypadków, bez nadmiernej swobody dla pacjentów. Ewa była w złym stanie. Na silnych lekach, wymagała pełnej opieki, nie jadła sama i nie było szans na jakikolwiek kontakt i rozmowę. Nie było na co czekać.
Pierwsze próby nie przyniosły kompletnie żadnych efektów. Raz wracałem do tej samej rzeczywistości, raz do lekko przesuniętej. Samochód przypominał psią budę. Na tylnym siedzeniu walały się butelki po coli, kupionej jeszcze przez Ewę. Lab ślinił pulpit i pozostawiał kudły wszędzie. Zadomowił się w aucie i chyba to polubił. Którymś razem znalazłem go w towarzystwie mopsa (widocznie postanowiłem zrealizować swój pomysł…). Ale następnym razem, po mopsie zostały tylko ryże kudły – łatwo przyszło, łatwo poszło.
Wracałem do domu, sprawdzałem, czy wszystko jest z grubsza na miejscu, zerkałem, czy kibel jest i po której stronie… i pisałem maila do detektywa. Odpowiedź przychodziła niezmienna: Ewa nadal w szpitalu, nadal w złym stanie.
Aż do piątego, może szóstego razu. Zaparkowałem przy ulicy Borowej. Ktoś rozsądny na starą drogę zwalił wielkie drzewo, blokując wjazd i tym samym ochronił teren przed przekształceniem go w dzikie wysypisko.