- promocja
- W empik go
Kapuściński non-fiction - ebook
Kapuściński non-fiction - ebook
Najsłynniejsza biografia ostatnich lat
Pierwsze wydanie „Kapuściński non-fiction” było wydarzeniem wykraczającym poza ramy literatury i kultury. W burzliwym sporze o nią przejrzała się współczesna Polska wraz ze swoimi namiętnościami, niepokojami, kompleksami. Książka przyniosła Arturowi Domosławskiemu wielką popularność i tytuł Dziennikarza Roku, ale stała się też powodem oskarżeń i procesów. Po siedmiu latach i pozytywnych werdyktach sądów najgłośniejsza biografia ostatnich lat wraca do księgarń w pełnej, nieocenzurowanej postaci.
Ponadto niniejsza edycja wzbogacona jest o obszerne posłowie Piotra Bratkowskiego oraz liczne opinie dziennikarzy, pisarzy, publicystów – polskich i zagranicznych. Dodatkowe materiały przypominają kulisy powstania książki i temperaturę toczącego się wokół niej sporu. Teraz, mając w pamięci tamte emocje, można raz jeszcze, wnikliwiej i z większą wrażliwością przyjrzeć się obu bohaterom książki: Maestro Kapuścińskiemu i jego biografowi Domosławskiemu. Ta klasyczna już książka to pozycja obowiązkowa w biblioteczce każdego miłośnika biografii i reportażu.
Mistrzowska biografia. – „THE NEW YORK TIMES”
Poruszająca i kontrowersyjna. – „THE ECONOMIST”
Przejmująca, frapująca, wnikliwa. – „LONDON REVIEW OF BOOKS”
Nie tylko fascynująca biografia ważnego pisarza, lecz także subtelne studium o życiu w systemie autorytarnym. Poszukuje zrozumienia, nie potępienia... – „THE OBSERVER”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-147-2 |
Rozmiar pliku: | 9,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Artur umie słuchać. Fotografii. Notatek w brulionie. Słów spisanych i tych, jakich Ryszard spisać nie chciał, nie zdążył lub nie uznał za warte spisywania, choć warte były (i największym przeoczenia się trafiają, choć na Ryszarda szczęście trafił mu się biograf, który na milczenie, jak i na mowę, na wiersze, jak i puste między nimi przestrzenie, ma wzrok i słuch jak mało kto wyostrzone).
Tych słów na głos wypowiedzianych, i tych przemilczanych – jak i tych schowanych za bacznym, wnikliwym, zrozumienia pełnym, a zawsze życzliwym rozmówcy spojrzeniem. Od kogo się tej wielkiej sztuki słuchania, i kiedy, nauczył? Niechybnie od Ryszarda. Słuchając go – bacznie, wnikliwie i życzliwie – łaknąc zrozumienia. To dzięki tej sztuce powstała wielka książka o wielkim człowieku: o Człowieku, Który Umiał Słuchać (i który umiał tym, czego się dosłuchał, obdarzyć nas, głuchawych lub mało uważnych...).
Przypomina Domosławski, że Józef Ignacy Kraszewski ubolewał, iż Pińsk i Polesie (rodzinne miejsca Kapuścińskiego, osobliwości, cudów i skarbów gdzie indziej nie do znalezienia pełne) nie doczekały się swojego Humboldta – podróżnika, badacza, odkrywcy, który na przełomie XVIII i XIX wieku opisywał Amerykę Łacińską. Ryszard Kapuściński swego Humboldta znalazł. W Arturze Domosławskim.
mówiąc o człowieku albo rozmyślając o nim
przestałem zadawać pytania
czy jest biały czy czarny
anarchista czy monarchista
czciciel mody czy stęchlizny
swój czy obcy
a zacząłem pytać
co w nim jest z człowieka...
Spod czyjego pióra ten wiersz wyszedł? Ryszarda czy Artura? Obaj do jego napisania podobne mają prawo... Obaj swego prawa dowiedli: Ryszard swym życiem, Artur o nim książką.
Zygmunt Bauman
Czyta się to jednym tchem, bo jest to opowieść o żywym człowieku uwikłanym we własny los, w historię, w słabości i śmieszności. Dopiero na takim tle widać wielkość, wielowymiarowość Kapuścińskiego. Domosławski podąża jego śladem, stara się dotrzeć do prawdy i nie przejmuje się tym, że niektórzy chcieliby mieć kolejnego polskiego świętego. Na szczęście nie jest to kolejna hagiografia, która czyni z bohatera jakiegoś mentalnego eunucha. A do takich wizerunków Polak kocha się modlić, ponieważ nie stawiają mu żadnych wymagań, a tylko łechcą narodowy idiotyzm.
Andrzej Stasiuk
Autora tej książki czekają trudne chwile. Krytyka posypie się z różnych stron. Domosławski odważył się opisać nie tylko uśmiech Kapuścińskiego, z którym wychodził do swoich czytelników, ale niepokoje i słabości, które nim pokrywał. Dla jednych, którzy Ryśka wielbili i kochali, za dużo w obrazie ich idola będzie czerni, dla drugich, którzy mieli ochotę Kapuścińskiego lustrować, sądzić i oskarżać – bieli.
Ale to nie jest książka dla tych, którzy najlepiej czują się w uproszczonym świecie dwóch kolorów i nie chcą poznawać innych. Nie dla wyznawców jednej prawdy. Bo jednej prawdy – nie ma. Ani o PRL-u, ani o Etiopii, Iranie, Meksyku, Ugandzie i wszystkich tych miejscach, z którymi zmagał się Kapuściński. Nie ma też jednej prawdy o Ryśku.
Domosławski wszystkie te prawdy spina w węzeł, nazywając „non-fiction” i rzuca do przemyślenia.
Myślę, że Ryszard Kapuściński zasłużył – całym swoim życiem i pisarstwem – na to, by właśnie taka książka, pokazująca go w wielu wymiarach i kolorach, powstała.
Teresa Torańska
Największy myśliciel jest jednak dzieckiem swoich czasów. To, że nie da się zmienić epoki, w której przychodzi żyć, jest ograniczeniem wolności, na które nie ma rady.
Nie żyje się na pomniku. Nawet jeśli chce się go sobie zbudować, żyje się na ziemi.
Człowiek, który stoi na pomniku, za życia był „po prostu” człowiekiem. Chyba mało znajdzie się wielkich ludzi, którzy w życiu nie byliby mniejsi, niż oczekiwalibyśmy na podstawie ich dzieła.
Żyjąc w Polsce, jest bardzo trudno zaistnieć w skali światowej. Gdy zaś to się uda, zaraz ktoś ruszy na poszukiwanie teczki, wiersza z dawnych czasów, argumentów przeciwko pochowaniu w miejscu honorowym. Kto to powiedział, że niektórych grup ludzi nie trzeba w piekle pilnować, bo oni sami wciągną się z powrotem do kotła?
W zawodach twórczych trudno jest wyjść z roli. Podporządkowuje się jej życie, funkcjonowanie, kontakty z otoczeniem. Czasem ze szkodą dla innych. Czasem niebezpiecznie zbliżając się do granic etycznych lub politycznych, których nie należy przekraczać.
Mówić o zmarłych jedynie dobrze lub wcale? Wolter sądził, że właśnie zmarłym należy się prawda – w odróżnieniu od żywych, wobec których najczęściej musimy żywić pewne względy.
Odważny jest autor, który pisze o wybitnym starszym koledze i przyjacielu nie na klęczkach. Znacznie prościej i wygodniej jest uprawiać hagiografię. Taki autor musi liczyć się z kłopotami po publikacji. Najgorsze mogłoby być jednak poparcie udzielone mu przez ludzi niechętnych zarówno bohaterowi książki, jak jemu samemu, którzy znaleźliby nowe argumenty dla swoich oskarżeń.
Marcin KulaKażdy człowiek ma trzy życia: publiczne, prywatne i sekretne.
Gabriel García Márquez do swojego biografa Geralda Martina
Wielka popularność wszelkich biografii (duży, osobny dział książek biograficznych w każdej księgarni). Jest w tym jakiś odruch samoobrony człowieka przed postępującą anonimowością świata. W ludziach nadal istnieje potrzeba obcowania (choćby przez lekturę) z kimś konkretnym, jedynym, kto ma imię, twarz, nawyki, pragnienia. Wziętość biografii bierze się też stąd, że ludzie chcieliby zobaczyć, jak ten wielki doszedł do wielkości, chcieliby podpatrzyć styl.
Ryszard Kapuściński, Lapidarium
Debata o zasadności pisania biografii pisarzy nie ma końca. Jedni twierdzą, że dzieło autora to wszystko, co powinniśmy o nim wiedzieć. Inni – tak bardzo kochają książki, że pragną wiedzieć więcej o ludziach, którzy je napisali. Istnieje zawsze szansa, że życie pisarza rzuci nowe światło na dzieło i pogłębi jego rozumienie.
Ian Buruma, pisarz i publicysta
Życie pisarza to prawomocny obszar poszukiwań i prawdy o nim nie należy ignorować. Koniec końców może się okazać, że pełne świadectwo o życiu autora jest w większym stopniu dziełem literatury i oświetla kulturę swojego czasu bądź historyczny moment lepiej niż jego książki.
V.S. Naipaul, pisarz, laureat Nagrody Nobla 2001
Książka biograficzna nigdy nie jest w stanie w pełni dotrzeć do źródeł postaci. Banalne stwierdzenie, że oto biograf znalazł „klucz” do czyjegoś życia, jest nieprzekonywające. Jesteśmy nazbyt skomplikowani, niekonsekwentni, by mogło to być prawdą. Biograf może liczyć jedynie na to, że uda mu się oświetlić niektóre aspekty życiorysu, prowadzić poszukiwania, które dadzą pojęcie o bohaterze, i w ten sposób opowiedzieć historię.
Patrick French, biograf V.S. NaipaulaPrzede wszystkim rzuca się w oczy uśmiech. Zawsze uśmiech, wszędzie uśmiech. Jakby ta twarz nigdy nie była smutna, zmartwiona, wściekła. Jeśli bez uśmiechu, to raczej zamyślona, skupiona. Zakłopotana. – Nie przeszkadzam? – pytał, kiedy niezapowiedziany, albo i nawet umówiony, wpadał do redakcji, zachodził do czyjegoś biurka, gabinetu. I znów uśmiech: przepraszający, lekko zawstydzony. Uśmiech obronny, otwierający drogę do odwrotu.
Ileż razy słyszałem, że z podobnym uśmiechem, wylewnością witał przyjaciela, którego znał od pół wieku, znajomą, którą widywał od czasu do czasu, redaktora, z którym trzeba się było układać, i nieznajomą studentkę, która przychodziła pokazać pracę magisterską o jego twórczości?
– Ach, jakiż on skromny.
– Zawsze tak uważnie wysłucha.
– O tak, przyjaźnimy się.
Każdy, kto z nim rozmawiał, miał takie wrażenie.
Dlatego na początku tej podróży po jego życiu zaskakuje mnie, gdy niektórzy ze starych znajomych z trudem wyłuskują z pamięci anegdoty, sytuacje i kończą opowieść, zanim opowieść, na którą czekam, w ogóle się zacznie.
– O Boże, znaliśmy się kilkadziesiąt lat, a ja tak mało o nim wiem, tyle co nic. Jakie to smutne!
Po każdym spotkaniu mieli wrażenie, że odbyli fascynującą, niezapomnianą rozmowę. Teraz uświadamiają sobie, że oni mówili. On milczał. I słuchał.
– Uśmiech, o którym pan mówi, był maską, która z upływem lat stała się jego naturą – mówi stara przyjaciółka, a znała go naprawdę dobrze. – Skromność? To też maska. Różne rzeczy można o nim powiedzieć, ale nie to, że był skromny. Wysoko się cenił, uważał, że ma do powiedzenia rzeczy, o których inni nie mają pojęcia.
Zgadzamy się, że za skromność brano jego łagodność, życzliwość. To, że się nie wywyższał.
Mówię, że nie wiem, od czego zacząć opowieść o nim; być może będą to impresje na temat uśmiechu. Bo gdy ktoś ma taki sam uśmiech dla wszystkich, to nie może to być sama życzliwość; musi być w tym coś jeszcze, nie sądzi pani?
– Uśmiechem rozbrajał świat, który mógł go skrzywdzić. – Tych żołnierzy, co go przepuszczali przez strefy zakazane w Afryce, a mogli rozstrzelać. Partyjnych decydentów, którzy go wysyłali w świat. Potencjalnych zawistników, których w dziennikarskim zawodzie niemało. – Niech pan zbada, czy on się tego uśmiechu nie nauczył w czasie wojny. Czy uśmiech mu kiedyś nie uratował życia?
Zgoda, mówi jeden z najbliższych przyjaciół, któremu powtarzam tę rozmowę, ale czy tylko o to chodzi? Zawsze miałem wrażenie, mówi, że żył w świecie sekretów, że skrywał wiele tajemnic – przed przyjaciółmi, najbliższymi, przed samym sobą; tak, tak, sekrety ma się również przed sobą. Jakie miał sekrety? Osobiste, polityczne, pisarskie. Mimo światowej sławy, która powinna mu dać pewność siebie, głęboki oddech, był czymś przygnieciony. Widziałem to w jego spojrzeniu, kroku; ten uśmiech, ta miękkość, to sprawianie wrażenia, że wszystkich się lubi i słucha, nawet gdy opowiadają głupstwa.
Tajemnice Ryszarda Kapuścińskiego. Czy tak powinienem zatytułować książkę o człowieku nazywanym „reporterem XX wieku”, moim mentorze i szczególnym przyjacielu, bliskim i nie do końca bliskim, którego – często mam wrażenie – lepiej poznaję dopiero teraz?
Tak, gadaliśmy intensywnie przez ostatnich dziewięć lat jego życia, zawsze w królestwie na poddaszu domu przy ulicy Prokuratorskiej na warszawskiej Ochocie. Byłem tam ze sto razy, lecz wtedy – co widzę po czasie – poznałem mniejszą cząstkę pana Ryszarda, Ryszarda, Ryśka, niż mi się zdawało. Rozmawialiśmy o podróżach, z których każdy z nas wracał, o planowanych wkrótce i trochę później; o mądrych książkach i głupich rządach; co tam w polityce i co słychać w gazecie; że nigdy, przenigdy nie wolno porzucić pasji, nawet kiedy ktoś próbuje nam ją wybijać z głowy. Sporo o ludziach: maestro Kapuściński uwielbiał plotkować.
Nigdy jednak nie spytałem, jak się robiło karierę w Polsce Ludowej; za jakie sznurki trzeba było pociągnąć, do kogo się uśmiechnąć, jaką cenę zapłacić. Czułem, że nie lubi pytań o swoją przeszłość, a gdy rozmowa toczyła się nieuchronnie w tę stronę, zręcznie zmieniał wątek. Czasem rzucał, że demokracja czy nie demokracja, a konformizmy i stadne myślenia są podobne, choć czasy różne. Nie wypytywałem, po której był stronie w czasie polskich przełomów ostatniego półwiecza, co robił, co myślał. Czego szukał, pchając się do Konga po zamordowaniu Lumumby, jadąc w sam środek rewolucji w imię Allaha czy przemierzając zbuntowaną Polskę epoki karnawału 1980–1981 – to wszystko wydawało mi się najbardziej zrozumiałe, choć teraz chyba rozumiem więcej. Nie zagadałem, czy czegoś czasem nie podkolorował, nie zmyślił, co mu zarzucali niektórzy krytycy za granicą. Czy czuje się spełniony? (Sądziłem, że tak).
Teraz gdy przesiaduję w jego domowym archiwum, w bibliotekach i archiwach, gdy jeżdżę jego śladami po Afryce, Ameryce Łacińskiej, a przede wszystkim gdy rozmawiam z przyjaciółmi, znajomymi, ludźmi, którzy byli świadkami różnych epizodów jego życia, odkrywam Kapuścińskiego, jakiego znałem słabo, a często wcale. Czy ktoś, kto go kiedykolwiek widział, słuchał, spotkał uwierzyłby, że ten łagodny, uśmiechnięty zawsze mężczyzna złapał kiedyś za fraki pewnego urzędnika, przyparł do ściany i wykrzyczał w szarpaninie: – Jak śmiesz, ty skurwysynu! (Wrócę do tej historii później).
Często odkrywamy go razem: wymieniając obserwacje, próbując nazywać rzeczy ledwie przeczuwane. W jakimś stopniu wszyscy moi rozmówcy są współautorami tej książki, nawet jeśli nie zgodzą się z jej efektem finalnym lub jego fragmentami.
Niektórzy, co znali go blisko, i znają niejeden sekret, dopytują: – A to będzie biografia czy święty obrazek?
Przyjaciółka, niegdyś w nim zakochana, mówi: – Mam nadzieję, że nie pisze pan hagiografii. Rysiek to był wspaniały, barwny facet: reporter, podróżnik, pisarz, mąż, ojciec. Kochanek. Skomplikowany człowiek, żyjący w poplątanych czasach, w kilku epokach, w różnych światach.
– Bez obaw. Wiele mu zawdzięczam, ale nie biorę udziału w „procesie beatyfikacji”.
Oboje uśmiechamy się. Bo czy podziw i przyjaźń muszą zabijać dociekliwość?
Chyba nie pomagają. Nie chcę udawać – mam z tym problem i będę się z nim zmagał przez cały czas pisania.
Ciągle szukam tonu dla opowieści, wymyślam jej architekturę. Czy narracyjne wynalazki mistrza przyjdą z odsieczą?
Największy nieporządek panuje na dużym okrągłym stole: fotografie różnych formatów, kasety magnetofonowe... A jeszcze plakaty i albumy, płyty i książki zbierane, podarowane przez ludzi, cała dokumentacja czasu... Teraz na myśl, że powinienem zabrać się do robienia porządków, ogarnia mnie niechęć i bezgraniczne znużenie...
W ramach porządków ustawiłem na parapecie kilkanaście tekturowych segregatorów, ponaklejałem etykietki: „Pińsk i wojna”, „Liceum, studia, pierwsze wiersze”, „ZMP, PZPR, stalinizm, rewizjonizm”, gdzieś dalej „Kontrowersje afrykańskie”, „Fiction – non-fiction”. Zanim zabiorę się do ostatecznej selekcji notatek, wycinków, książek, przeglądam fotografie – robię to prawie zawsze, nim usiądę do pisania większego tekstu. Fotografia porusza jakąś strunę, której słowo nie uruchomi. (Wpadam w pułapkę, bo przekonuję się, że Kapuściński uwodzi uśmiechem także ze zdjęć; a stan uwiedzenia nie sprzyja dociekaniom).
...siedzę sam w pustym pokoju, przeglądam leżące na stole fotografie i zapiski, słucham nagranych na taśmy rozmów.
Spróbuję zacząć tak...Dagerotypy
To jedna z ostatnich fotografii. Kapuściński otoczony wianuszkiem młodych, oczywiście z uśmiechem. Są to dziewczyny i chłopcy z Liceum im. Leonarda da Vinci i Uniwersytetu Trydenckiego. 17 października 2006 roku w górskiej gospodzie niedaleko włoskiego miasta Bolzano. Jedna z uczestniczek, Anna, spytała, czy zgodzi się odpowiedzieć na osobiste pytanie. Kapuściński kokieteryjnie: że nie ma nic, czego by o nim nie napisano, nie ma już tajemnic. (Teraz, po prawie trzyletniej podróży po jego życiu wiem, że napisano wiele o jego twórczości, lecz o nim samym prawie nic). Dziewczyna jest przygotowana, cytuje Kapuścińskiemu jego wiersz:
Tylko okryci zgrzebnym płótnem
potrafią przyjąć w sobie
cierpienie drugiego
podzielić jego ból
i pyta, dlaczego poświęcił się pisaniu o ludziach biednych. Kapuściński – że ludzi zamożnych żyje na świecie dwadzieścia procent, reszta to ubodzy. Że należycie do tych wybranych, jesteście wyróżnieni. Żyjecie w raju, lecz większość nie ma doń dostępu. Dzieli się życiowymi odkryciami: człowiek może być ubogi nie dlatego, że jest głodny, albo że nie posiada dóbr, lecz dlatego, że go lekceważą, pogardzają nim. „Ubóstwo to stan niemożności wypowiedzenia się”. Dlatego mówi w ich imieniu. Ktoś musi.
Ten prometejski manifest to jego ostatnia publiczna wypowiedź w takim duchu. Kapuściński jest już wtedy przesycony pesymizmem i przeczuciem zbliżającego się końca. Kilka dni później odmawia przyjacielowi spotkania przy kawie – mieli przyjść jacyś ciekawi, lecz nieznajomi ludzie. „Przychodzi taki moment w życiu, kiedy już nie możemy przyjąć nowych twarzy” – notuje potem. Na spotkanie z nieznajomymi musiałby „umeblować twarz”, przykleić uśmiech, a nie ma już ani ochoty, ani sił.
Zdjęcie zrobione kilka lat wcześniej, Oviedo – rok 2003, Kapuściński ciągle w niezłej formie: odbiera Nagrodę Księcia Asturii w dziedzinie humanistyki i komunikacji społecznej, nazwaną Noblem świata iberoamerykańskiego (jakiż był z niej dumny!). Jest oszołomiony. Spełniony, doceniony. Gdy dziękuje księciu Filipowi, z trudem ukrywa wzruszenie. Jury napisało w uzasadnieniu, że dał świadectwo niezależności reportera; że przez pół wieku z narażeniem życia i zdrowia obserwował wojny i konflikty na kilku kontynentach. Nie zabrakło uznania, że stał po stronie skrzywdzonych.
Dumą napełniało go to, że nagrodę odbierał razem z księdzem Gustavem Gutierrezem z Peru, ojcem teologii wyzwolenia, obrońcą wykluczonych i krytykiem społecznych nierówności. Trzydziestoparoletniego Kapuścińskiego, który pracował w Ameryce Łacińskiej jako korespondent Polskiej Agencji Prasowej, fascynował buntowniczy ruch. Wtedy księdza Gutierreza nie spotkał. Dla korespondenta z biednej, socjalistycznej Polski, o ograniczonych funduszach, dotarcie do gwiazdy intelektualnej, jaką był w tamtym czasie Gutiérrez, musiało być niełatwe. Po ponad trzech dekadach odbierał nagrodę wspólnie z bohaterem swojego romansu.
A tu fotografie z wielkimi pióra. Cała seria z noblistą Gabrielem Garcíą Márquezem podczas warsztatów dziennikarskich w Meksyku. García Márquez zaprosił go jako mistrza fachu, by poprowadził warsztaty dla reporterów z Ameryki Łacińskiej. Pamiętam, że Kapuścińskiemu tak bardzo zależało, żeby „Gazeta Wyborcza” zilustrowała jedną z tych fotografii wywiad z nim o przemianach w Ameryce Łacińskiej, że o mało nie wycofał tekstu rozmowy z druku na krótko przed deadline’em, gdy okazało się, że zdjęcie nie mieści się na stronie. (– Ten wywiad jest nic niewart! Do kosza z nim, skoro nie wiadomo, z jakiej okazji znalazłem się w Meksyku! – krzyczał w chłopięcej złości. Uspokoił się, gdy powiedziałem, że obok tekstu naszej rozmowy znajdzie się jednak nota o jego warsztatach z Garcíą Márquezem i ich wspólna fotografia).
Inne zdjęcie – z kolacji z Salmanem Rushdiem, lata osiemdziesiąte, Nowy Jork, a może Londyn. Po przeczytaniu książki Kapuścińskiego o wojnie w Angoli Rushdie, zafascynowany opisami odpływającego, drewnianego miasta, napisał, że wielu reporterów widziało drewniane miasto, lecz tylko jeden Kapuściński je dostrzegł. Nazwał go „deszyfrantem” zaszyfrowanego mrocznego stulecia.
Jedna fotografia zwraca moją uwagę nie ze względu na siebie samą, lecz późniejszy tekst związany z uwiecznioną na niej chwilą. Kawiarnia pod chmurką, San Sebastian, rok 1996. Kapuściński z księdzem Józefem Tischnerem, Adamem Michnikiem i Jorge Ruizem, warszawskim korespondentem agencji EFE. Cała czwórka brała udział w seminariach letniego uniwersytetu w Kraju Basków. Michnik napisał po śmierci Kapuścińskiego, że spytał go wtedy, kiedy przestał wierzyć w komunizm. Kapuściński odrzekł, że decydujący był rok pięćdziesiąty szósty, lecz na zawsze został po stronie biednych, przegranych.
Na tym zdjęciu nie ma daty. Nie ma też Kapuścińskiego, sam je pstryknął, lecz mówi ono więcej niż niejeden portret. Jest na nim stolik, na którym leżą różne niezbędniki na kolejną podróż: książki (jeden z tytułów zaskakuje: Africa for Beginners), notatniki, portfeliki, aparat fotograficzny, pastylki, buteleczki kropli nasercowych i amolu, jakieś teczki. Nazywam to zdjęcie „życie w podróży”.
Pastylki i buteleczki z kroplami przypomniały mi o innej fotografii, którą widziałem w domu znajomych Kapuścińskiego – Agnieszki i Andrzeja Krzysztofa Wróblewskich. Jest na niej chyba szczuplejszy niż na wszystkich innych zdjęciach z tamtego czasu – a może to tylko autosugestia? Wrzesień 1964, Paryż. Przechodząc obok jednej z setek kawiarni, znajomi zauważają na stoliku książkę po polsku. Po chwili zjawia się Kapuściński, który gdzieś odszedł na chwilę. Jest tutaj z żoną Alicją i zbiera siły po przebytych w Afryce chorobach: malarii mózgowej i gruźlicy. Jeden z nielicznych urlopów, bo odpoczywać nie umiał – nudził się, wakacyjna bezczynność irytowała go. Wracając nocą z kawiarni, zgubili się. Kapuściński pamiętał, że obok kempingu, na którym mieli nocować, była stacja benzynowa. Całkowity brak zmysłu topograficznego; błądzili do świtu. (– Jak on sobie dawał radę w tej Afryce? – łapią się za głowę znajomi).
Dopiero teraz dociera do mnie, że zdjęcia są ułożone od końca, a mam opowiadać – sam chcę zrozumieć – skąd, z jakiego miejsca, w jaki sposób i jaką drogą dotarł do uczennic i studentów spod Bolzano, do Garcíi Márqueza i Salmana Rushdiego, do wiary i niewiary w socjalizm – a także o stu innych sprawach.
Nim więc reporter wyruszy w podróż, wspinając się po skalistych ścieżkach, przedzierając przez wrogi busz, nim trafi do nieufnych wobec białego Afrykańczyków, odkryje cuda pomieszanego świata podbitych i zdobywców, nim zbada tajemnice buntów i rewolucji, pozna sto innych miejsc i ujrzy tysiąc niepojętych rzeczy, jest Pińsk, dom przy ulicy Błotnej, drewniany konik, a na nim mały Rysio wykrzywiający buzię w uśmiech, grymas zniecierpliwienia albo obrony przed świecącymi w oczy promieniami słońca.Legendy (1): ojciec i Katyń
– Ojciec, oficer rezerwy, uciekł z transportu do Katynia.
W Katyniu, wiosną 1940 roku, radziecka NKWD morduje na rozkaz Stalina tysiące polskich oficerów. Są to żołnierze wzięci do niewoli na początku II wojny światowej, po zajęciu przez Związek Radziecki wschodnich terenów Polski.
W Imperium, jest fragment poświęcony początkom okupacji radzieckiej w Pińsku. Stylizując tę część na podobieństwo opisu sporządzonego przez dziecko, Kapuściński relacjonuje powrót ojca z wojny 1939 roku:
Widzę, jak ojciec wchodzi do pokoju, ale poznaję go z trudem. Pożegnaliśmy się latem. Był w mundurze oficera, miał wysokie buty, nowy żółty pas i skórzane rękawiczki. Szedłem z nim ulicą i słuchałem z dumą, jak wszystko na nim chrzęści. Teraz stoi przed nami w ubraniu poleskiego chłopa, chudy, zarośnięty. Ma na sobie lnianą koszulę do kolan przewiązaną parcianym paskiem, a na nogach łykowe kapcie. Z tego, co mówi mamie, rozumiem, że dostał się do niewoli sowieckiej i że pędzili ich na wschód. Mówi, że uciekł, kiedy szli kolumną przez las, i w jakiejś wiosce zamienił z chłopem mundur na koszulę i łapcie.
Wątpliwościami co do ucieczki ojca z radzieckiej niewoli (nie mówiąc o ucieczce „z transportu do Katynia”) dzieli się ze mną szkolny przyjaciel Kapuścińskiego, Andrzej Czcibor-Piotrowski, pisarz i tłumacz.
– Wielu pisarzy ma ciągoty do autokreacji, dopisywania do swojej biografii zmyślonych lub częściowo zmyślonych, ubarwionych wydarzeń – mówi. – Nie ma w tym niczego sensacyjnego. Rysiek, jakiego pamiętam, lubił konfabulować.
Kapuściński opowiada o „ucieczce ojca z transportu do Katynia” w jednym z wywiadów, niespełna cztery lata przed śmiercią. (Wcześniej wspomina o tym w rozmowie z Wilhelminą Skulską, w jej tekście Reporter z 1988 roku). Może posługuje się skrótem myślowym? To znaczy: chce powiedzieć, że po zajęciu przez Związek Radziecki wschodnich terenów Polski ojciec został schwytany, trafił do niewoli radzieckiej, a następnie uciekł z transportu do jednego z obozów dla oficerów i żołnierzy, których kilka miesięcy później rozstrzelano w Katyniu?
Pytam siostrę Kapuścińskiego, Barbarę, czy zna szczegóły ucieczki ojca z niewoli radzieckiej. Jest zaskoczona pytaniem. Mówi stanowczo, że ojciec nigdy nie był w radzieckiej niewoli, że Opatrzność Boża nad nim czuwała. Nie uciekł więc – dopytuję – z transportu do Katynia? Nie uciekł ani z transportu do Katynia, ani do żadnego z obozów dla polskich oficerów i żołnierzy. Ojciec nigdy nie był w niewoli, a gdyby był, na pewno wiedziałaby o tym. Wrócił, kiedy ustały walki, przebrany w cywilne ciuchy i krótko potem przeprawił się z kolegą, Olkiem Onichimowskim, też nauczycielem, do Generalnego Gubernatorstwa. Musiał uciekać, bo pod okupacją radziecką, jako nauczycielowi, groziła mu wywózka na wschód.
List stryja Kapuścińskiego, Mariana, który znajduję w pracowni mistrza na poddaszu, potwierdza wersję siostry. Na miesiąc przed wybuchem wojny Marian Kapuściński dostał posadę w nadleśnictwie w Sobiborze. We wrześniu 1939 roku, zanim Niemcy doszli do Sobiboru, zjawił się u niego Józef Kapuściński w mundurze wojskowym. Nadleśniczy, przełożony stryja, dał mu cywilne ubranie, żeby go nie złapano jako oficera i nie wywieziono do oflagu. Józef Kapuściński udał się w dalszą podróż do Pińska po cywilnemu.
Dlaczego Kapuściński dopisał ojcu martyrologiczny rys? Pierwsze, co przychodzi do głowy, to, że załatwiał w ten sposób jakieś porachunki z częścią swojej biografii, w której oddał serce i umysł idei komunizmu. Czy ojciec „uciekający z transportu do Katynia” miał coś „zrównoważyć”? Powstrzymać ataki tych, którzy po upadku realnego socjalizmu tropili epizody aprobaty dla tamtego systemu i współpracy z tajnymi służbami w życiu znanych postaci świata polityki i kultury, do których Kapuściński się zaliczał?
W Polsce po roku osiemdziesiątym dziewiątym partie i środowiska antykomunistycznej prawicy przedstawiały wielu ludzi polityki i kultury, którzy w latach młodości uwierzyli, że komunizm jest przyszłością świata, jako zdrajców narodu, tchórzy, karierowiczów, łajdaków. Kapuściński widział dramaty przyjaciół i znajomych ze swojego pokolenia, których poniewierano słowem. Bał się, że i jego dopadną oskarżenia, prasowy pręgierz, publiczne poniżanie.
Źle znosił krytykę, a osobiste ataki przyprawiały go o stany bliskie chorobie. Gdy krótko przed jego śmiercią po Warszawie krążyła plotka, że telewizja publiczna w jednym z programów publicystycznych podda wiwisekcji jego współpracę z wywiadem Polski Ludowej, dzwonił do znajomych, skurczony ze strachu, i pytał, czy ktoś nie słyszał, cóż to chcą mu wyciągnąć, jakim kijem przyłożyć.
– Straszne facety – mówił o prawicowych politykach i publicystach, ściszając głos. – Straszne facety.
Ataku na siebie spodziewał się od początku lat dziewięćdziesiątych. W drugiej połowie tamtej dekady w pisemkach prawicowych zaczęto sugerować, że sukces pisarski zawdzięcza dobrym kontaktom z komunistycznym rządem i współpracy z wywiadem Polski Ludowej. W opowieści o nieżyjącym ojcu Kapuściński mówi wtedy, że ów uciekł z radzieckiej niewoli. Pada również słowo Katyń.
Katyń to w dziejach polskiej martyrologii XX wieku świętość. W stronę Katynia trudniej rzucić kamieniem. Jeśli ojciec „uciekł z transportu do Katynia”, to syn musiał wiedzieć od początku, że komunizm to zbrodniczy system. I jeśli służył systemowi, to bez wiary; po prostu układał się z komuną, jak większość Polaków; kombinował, jak przeżyć w możliwie najdogodniejszych warunkach. Taki miał być – jak sądzę – podskórny przekaz legendy o ojcu „uciekającym z transportu do Katynia”.
Szukam jeszcze innej hipotezy: psychoanalitycznej (zapominam na chwilę o swoim sceptycyzmie wobec tej szkoły myślenia). W Nowym Jorku spotykam Renatę Salecl, interpretatorkę myśli Lacana, której opowiadam o katyńskiej konfabulacji Kapuścińskiego. Salecl zajmowała się przypadkiem Binjamina Wiłkomirskiego, muzyka, który opublikował wspomnienia o swoich traumatycznych przeżyciach w obozach koncentracyjnych w czasie II wojny światowej. Faktycznie nigdy w nich nie był.
W skonfabulowanych wspomnieniach Wiłkomirskiego jego ojciec zostaje rozstrzelany na oczach syna (naprawdę Wiłkomirski nigdy ojca nie poznał). Na moment przed śmiercią – „wspomina” Wiłkomirski – ojciec próbuje krzyknąć, jednak z ust nie wydobywa się żaden głos. Zamiast głosu autorytetu – pisze Salecl w książce Anxiety – wydobywa się milczący skowyt i strużka krwi.
– Ojciec bywa w życiu syna postacią wzbudzającą silny niepokój – mówi Salecl. – Nieobecność ojca, jak było w wypadku Wiłkomirskiego, bądź jego słabość wcale nie uśmierzają niepokoju. Przeciwnie – mogą go pobudzać lub prowokować do poszukiwania substytutu ojca, może nim być na przykład kultowy lider polityczny, z którym można się zidentyfikować.
Salecl nie wiedziała nic o relacjach Kapuścińskiego z ojcem. Dopiero po wysłuchaniu jej teoretycznych objaśnień mówię, że ojciec nie był dla Kapuścińskiego inspiracją, nie doceniał syna; w sposób zapewne nieświadomy, bez złej intencji, umniejszał jego wysiłki i dokonania; prawdę powiedziawszy, nie za bardzo rozumiał, czym się syn zajmuje ani kim jest.
– Możliwe, że dopisując ojcu ów silny element heroicznej i martyrologicznej historii Polski – spekuluje Salecl – Kapuściński niejako stwarzał go na nowo, budował autorytet, którego nigdy nie było, a którego tak bardzo potrzebował.
Uwagi Salecl nieźle współbrzmią z tym, co o relacjach Kapuścińskiego z ojcem udało mi się ustalić.Natchniony poezją, szturmujący niebo
Fotografia (2)
Nie ma tu daty, ale zdjęcie zrobiono nie wcześniej niż we wrześniu czterdziestego ósmego i nie później niż wiosną pięćdziesiątego przed gmachem politechniki. Czterech kolegów z liceum Staszica w Warszawie: ten z największą czupryną to Andrzej Czcibor-Piotrowski, wyprostowany i uśmiechnięty z prawej to Rysiek Kapuściński.
Wrzesień 1948 – ich pierwsze spotkanie. Budynek przedwojennego liceum Staszica przy ul. Noakowskiego ciągle nieodbudowany z wojennych zniszczeń, dlatego „staszicowcy” goszczą w żeńskim liceum Słowackiego przy ulicy Wawelskiej. Tutaj szyby w oknach już wstawione, nie wszędzie jednak są podłogi. W sali gimnastycznej ćwiczy się na ubitej glinie.
Nas, urodzonych około roku 1930 na głębokiej i ubogiej prowincji polskiej, na wsi lub w małych miasteczkach, w rodzinach chłopów lub szaraczkowej inteligencji, cechował w okresie tużpowojennym przede wszystkim bardzo niski poziom wiedzy, zupełny brak oczytania, znajomości literatury, historii i świata, zupełny brak kindersztuby (moje żałośnie mizerne lektury w owych latach: wydana w 1913 roku Historia żółtej ciżemki Antoniny Domańskiej czy Wspomnienia niebieskiego mundurka Wiktora Gomulickiego, wydane jeszcze w 1906 roku). Przecież wcześniej (lata okupacji) albo nie wolno nam było czytać, albo zwyczajnie – nie było co czytać.
W naszej klasie (było to gimnazjum im. Staszica) mieliśmy jeden stary, podarty egzemplarz jakiegoś przedwojennego podręcznika historii. Lekcja polegała na tym, że profesor Markowski na początku lekcji kazał czytać naszemu koledze, niejakiemu Kubiakowi, fragment książki, a potem odbywało się odpytywanie. Chodziło o to, żeby własnymi słowami opowiedzieć to, co przed chwilą zostało przeczytane...
Tak byliśmy nadal ofiarami wielkiej wojny, mimo że jej złowrogie odgłosy ucichły dawno, a okopy zarosła trawa. Bo też ograniczanie pojęcia „ofiara wojny” do zabitych i rannych nie wyczerpuje rzeczywistej listy strat, jakie ponosi społeczeństwo. Bo ileż jest zniszczeń w kulturze, jak zdewastowana jest nasza świadomość, jak zubożone i zmarniałe nasze życie intelektualne! I to na szereg pokoleń, na długie lata.
Andrzej Czcibor-Piotrowski czyta ów fragment wspomnień szkolnego kolegi i kręci głową.
– Coś się nie zgadza? – pytam.
– To autokrecja literacka.
– To znaczy?
– Rysiek był bardzo oczytany, a swoje braki z tamtego czasu podkreślał pod koniec życia dlatego, żeby pokazać, jak długą drogę przeszedł. Była długa – fakt. Lecz opowieść o dwóch przeczytanych książkach znacznie ją wydłuża, czyż nie? – uśmiecha się przyjaciel z czasów licealnych.
W odnowionym budynku liceum Staszica chłopcy i dziewczyny po raz pierwszy razem – koedukacja.
– Ach, jaki to był śliczny, czekoladowy chłopiec o ciemnych oczach, z ciemną, gęstą czupryną – mówi o Ryśku koleżanka z klasy, Teresa Lechowska (po latach tłumaczka literatury chińskiej).
„Czekoladowy chłopiec” siada w ławce tuż za Piotrowskim. Szybko łapią wspólny język. Ten język to poezja. Paczkę miłośników sztuk pięknych tworzą z nimi jeszcze Janek Mazur i Krzysiek Dębowski, późniejszy absolwent ASP, grafik.
Nastolatki – głodni swojego towarzystwa, rozmów, wygłupów, bycia razem. Żeby przebywać ze sobą jak najwięcej, spotykają się pół godziny przed lekcjami. Siadają na blatach ławek, palą papierosy i gadają o wszystkim, a najwięcej o wierszach. Gadają i śpiewają. Kapuściński wystukuje rytm profesorskim krzesłem i z zapalczywością, z jaką angażował się później we wszystko w swoim życiu, śpiewa piosenkę o królowej Tamarze według wiersza Lermontowa:
W toj baszni wysokoj i tiesnoj
caryca Tamara żyła,
priekrasna kak angieł niebiesnyj
kak diemon kowarna i zła...
Koledzy wtórują, a gdy gubią wątek, Rysiek podrzuca im początki zapomnianych wersów. Zawodzą tak, aż rozlegnie się dzwonek na pierwszą lekcję.
Po lekcjach wpadają do domku fińskiego, blisko szkoły, też na Wawelskiej, gdzie mieszkają Kapuścińscy.
Tuż po wyzwoleniu gnietli się w małym pokoiku przy magazynie z materiałami budowlanymi, który prowadził Józef Kapuściński. Gdy ruszyła odbudowa Warszawy i Finowie zaczęli przysyłać domki z gotowych elementów dla budowniczych stolicy, Kapuścińscy dostali przydział na takie lokum. Barbara wspomina, że po udręce mieszkania w klitce przy magazynie dwurodzinny domek fiński wydawał się pałacem: pokoik z wnęką, kuchnia, ubikacja i jeszcze mały ogródek, gdzie ojciec sadził warzywa, kwiaty i drzewka owocowe.
Gdy nie ma rodziców, domek fiński to świetne miejsce na pierwsze licealne libacje. Koledzy odbijają flaszkę wódki – ćwiartkę „z czerwoną kartką”, na więcej nie mają forsy – i grają w brydża. Puste butelki lądują na stryszku nad toaletą. Przyjaciele Ryśka przychodzą tym chętniej, że niejeden podkochuje się w jego o rok młodszej siostrze („Ach ta Basia, jakaż to była piękność!”).
Rysiek ma powodzenie u dziewczyn. Na zabój kocha się w nim jedna z koleżanek. On zaś rozkochuje w sobie jej młodszą siostrę.
To czas pierwszych miłości i podbojów. Chłopcy przechwalają się jeden przed drugim. Jednemu przytrafia się taka historia:
Któregoś dnia zjawia się u kolegi lekko zmieszany, a zarazem dumny z podboju: – Słuchaj, jest wpadka... Nie mógłbyś pomóc?
Ciotka kolegi jest ginekolożką, ma prywatny gabinet na Słupeckiej. Kolega pisze do niej liścik: „Kochana Ciociu Niusiu, przysyłam Ci moją koleżankę...”.
Ciocia nie wie, kto naprawdę narozrabiał, to znaczy jest przekonana, że siostrzeniec.
Tymczasem rozrabiaka nie był nawet wystraszony tym, co się stało. Był chłopięco lekkomyślny. Trochę mu zazdrościli – nie tego, co się stało, lecz tego, że miał już za sobą doświadczenia, które wciąż były przed nimi.
Jeden ze szkolnych przyjaciół pamięta, że Rysiek był pierwszy do przechwałek o dziewczynach.
U Czcibora-Piotrowskiego na Filtrowej nie ma popijania. Koledzy siadają grzecznie przy stole i wysłuchują korepetycji z matematyki, jakich udziela im brat gospodarza, Ireneusz. Ale do matmy nie mają serca, ich wyobraźnia i myśli szybują w zupełnie inne rejony.
Wszystko przez polonistę, pana Witolda Berezeckiego. Zaraził ich literaturą, poezją. Zadawał do domu czytanie tygodnika „Odrodzenie” i innych periodyków kulturalnych.
– Pamiętam pracę domową: napisać sonet – opowiada Czcibor-Piotrowski.
Staszic jest nadzwyczajną szkołą; do roku 1950, kiedy zdają maturę, uczą tu przedwojenni nauczyciele o najwyższych kwalifikacjach; łacinę wykłada pani profesor z Uniwersytetu Warszawskiego.
– W klasie humanistycznej uczono nas „myśleć matematycznie”: na lekcjach historii nikt nie pytał o daty, lecz o to, dlaczego i skąd. W książkach Kapuścińskiego też nie znajdzie pan dat – zauważa ówczesny prymus klasowy Andrzej Wyrobisz, emerytowany profesor historii Uniwersytetu Warszawskiego.
Z polonistą dyskutują o książkach, które poznali poza programem lekcji. Każdy chce się popisać, ile przeczytał ponad wymagane minimum – taka jest aura, tym się imponuje innym. Wiele księgozbiorów spłonęło w czasie wojny, sporo jednak ocalało – na przykład biblioteka przy Koszykowej. Staszicowcy korzystają z wypożyczalni, które spontanicznie powstają na ulicach, w prywatnych mieszkaniach.
Teresa Lechowska: – Polonista omawiał prace domowe i wywołał Kapustę, jak nazywaliśmy Ryśka, żeby przeczytał swoją na głos. Okazało się, że to był wiersz! Trochę socrealistyczny, trochę liryczny. Zapamiętałam, że było coś o murarzu, który muruje okno, będące ramą dla nieba. Byłam zaskoczona, że Kapusta objawił talent poetycki, bo kojarzyłam go wyłącznie z piłką nożną, na punkcie której był kompletnie zwariowany.
Młodzi aspirujący do literatury zakładają szkolne kółko literackie, kieruje nim Czcibor-Piotrowski. Chcą zapraszać na dyskusje o literaturze znanych pisarzy i krytyków. Udaje się: odwiedzają ich Jacek Bocheński, Roman Bratny, Artur Sandauer.
Kapuściński i Czcibor-Piotrowski mają bzika na punkcie poetów znad Sekwany. Wyrywają sobie egzemplarz Antologii współczesnej poezji francuskiej w tłumaczeniu Adama Ważyka. Znają na pamięć mnóstwo wierszy i recytują je na głos. Rysiek deklamuje pierwszy wers, Andrzej dopowiada następny – i tak dalej, i na zmianę.
– Kiedyś gadaliśmy o Paryżu lat siedemdziesiątych XIX wieku i padły słowa o „buncie paryżan szturmujących niebo” – wspomina Czcibor-Piotrowski. – Rysiek snuł plany napisania opowiadania o Rimbaudzie i Verlainie; o ich wędrówce ze wsi do miasta po to, żeby stanąć na barykadach Komuny.
Recytują też Puszkina i Lermontowa, Jesienina i Majakowskiego. Obaj z Kresów, Rosjan czytają w oryginale.
– Pamiętam, jak któregoś dnia Rysiek wpadł do mnie wyraźnie poruszony. W Czechosłowackim Ośrodku Informacyjnym trafił mu do rąk tomik wierszy Františka Halasa. Utwory tego poety, choć przecież rozumiał niewiele, prawie nic, wywarły na nim ogromne wrażenie: rytm, bogactwo języka... Cytował mi coś z pamięci i zatrzymał się nagle na słowie „koralka”. Skojarzyło mu się z koralikiem. Po wielu latach, gdy zostałem bohemistą i tłumaczem wierszy Halasa, dowiedziałem się, że „koralka” znaczy po prostu nasza swojska gorzałka.
Pierwsze próby poetyckie. Rysiek wysyła wiersze do tygodnika kulturalnego „Odrodzenie” i „Dziś i Jutro”, pisma koncesjonowanego przez partię stowarzyszenia katolików PAX. To ostatnie publikuje w sierpniu 1949 roku dwa wiersze: Pisane szybkością i Uzdrowienie.
Po latach powie: – Wysłałem je bez przekonania, sondażowo.
W miasto, gdzie uśmiech zasypały cegły,
Ze smutkiem w ciernie wbitym przyszedł
Człowiek.
Jego oczy na gruzach umęczonych legły,
Ręce bólem przetkane zwiastowały –
Nowe...
A dzisiaj pośród drzew dachówki kwitną
I słońce brukuje ulice radośnie.
Nocą gwiazdy wędrują w ciemność
płytką,
Ludzie wyżsi niż domy. Bo Prawda
w nich rośnie.
Wiersz Obrazki zimowe. Różowe jabłka ukazuje się w „Odrodzeniu”.
Różowe jabłka –
radosne twarzyczki dzieci.
...
I są to synowie i córki
Górników z Zabrza.
Górników – najpiękniejszych zwycięzców.
Świat jest biały, jak gołąb pokoju,
który unosi w dziobie skrawek czerwonego płótna.
Te dzieci wciągają na maszt
czerwoną flagę
rączkami ciepłymi od ufności.
Koledzy – licealni literaci – po cichu zazdroszczą, że Rysiek jest pierwszy, że on „już wszedł do literatury”, a oni jeszcze nie.
Czy szesnasto-, siedemnastoletni licealista w pełni rozumie, co dzieje się w kraju? Wie już, że przed wojną był inny ustrój, że teraz Polska ma być socjalistyczna; że dawny wróg – Związek Radziecki – to teraz „bratni kraj”: czy pojmuje, co to wszystko znaczy?
W początkach nauki w liceum rewolucja socjalistyczna, jaka zaczyna dokonywać się w Polsce, wciąż jest poza horyzontem zainteresowań chłopca z „głębokiej i ubogiej prowincji polskiej”, z rodziny „szaraczkowej inteligencji”... Wątpliwe również, czy dostrzega związek między nowym ładem a swoimi szansami życiowymi.
Owszem, wstępuje do młodzieżówki komunistycznej – Związku Młodzieży Polskiej, lecz nie od razu jest to świadomy wybór ideowy. Do związku zapisywano kolektywnie całe klasy i szkoły – bez pytania młodych o chęć przystąpienia. W państwowych szkołach nadal odbywały się lekcje religii – i nieraz prosto z takiej lekcji szło się na zebranie ZMP.
O nastroju w szkolnej organizacji Kapuściński opowie kilka lat później, gdy już świadomy, politycznie zaangażowany będzie się ubiegał o przyjęcie do partii komunistycznej: „Postawa członków koła, w momencie gdy obejmowałem przewodniczenie, była w większości obca naszej organizacji. Wielu wstąpiło do niej ze względów karierowiczowskich. Na zebraniach grano w karty, odrabiano lekcje lub w ogóle nie przychodzono. Chcąc to wyplenić, zagroziłem usuwaniem z organizacji. Wywołało to przestrach”. Złoży z tego powodu samokrytykę: powinien był przyciągać kolegów do ZMP, zachęcać, a nie straszyć ich usunięciem; niefortunnie posłużył się – wyznaje w odręcznie napisanym życiorysie – „lewackimi metodami kierowania organizacją”.
Niedawny ministrant a już świeżo upieczony zetempowiec w głębi duszy przeżywa ciągle swój okres „religijno-mistyczny”. Ofiarowuje przyjacielowi tomik własnych miniatur poetyckich i prozatorskich Bóg rani miłością – tytuł zaczerpnął z poezji Verlaine’a. Sam wystukuje tekst na maszynie i sygnuje nazwą wydawnictwa „Leo”, na cześć Lwowa, z którego pochodzi przyjaciel.
Na wzgórzu Golgoty stoją trzy krzyże. Wieki na nich zawisły, ale one tkwią silne, potęgą czasu niezmożone. Silne jak Słowo Boże, potężne jako Wola Chrystusowa, mocarne jako Prawda Ducha Świętego – są krzyże na wzgórzu Golgotą zwanym. A ciemność tu panuje trwożąca duszę ludzką... Ciemność tajemnicza, oczy ludzkie mrocząca. Nad Golgotą Prawda się unosi. Spływa nieustannie z wyżyn, których ludzkość dostrzec nie potrafi ani osiągnąć nie może. Wzgórze golgotańskie to ziemia. Ziemia krwi i płaczu, radości i szczęścia...
– Tkwiły w nas niepokoje metafizyczne – wspomina Czcibor-Piotrowski, adresat religijnych strof. – Zastanawialiśmy się, co się z nami dzieje po śmierci...
Niezbyt długo. Powiew Ducha Czasu zaczyna zmieniać radykalnie charakter pytań stawianych w literaturze, a „Prawdę Ducha Świętego” zamienia na prawdę zupełnie inną.
Dyskusja o poezji w gimn. im. Staszica w Warszawie (tygodnik kulturalny „Odrodzenie”, 5 marca 1950 roku) – fragmenty:
W gimnazjum im. Staszica w dn. 21 II odbyła się dyskusja na temat współczesnej poezji. Punktem wyjścia dyskusji było odczytanie 5 wierszy powstałych w ciągu ostatniego trzydziestolecia w różnych warunkach społecznych: Brzękowski Szklany deszcz, Czechowicz Nienazwane, niejasne, Wierzyński Manifest szalony, Gałczyński Serwus Madonna, Majakowski Dobrze – fragment oraz drukowany niedawno w „Odrodzeniu” debiutancki wiersz ucznia gimn. im. Staszica R. Kapuścińskiego Różowe jabłka... Cytujemy bardziej charakterystyczne wypowiedzi młodocianych dyskutantów.
Krzysztof Dębowski: – Wiersze Majakowskiego i Kapuścińskiego zawierają określoną ideologię: ideologię marksistowsko-leninowską. Dlatego są proste zrozumiałe i świadome. Zagmatwana zaś burżuazyjna ideologia wyciska piętno na poezji dwudziestolecia. Utwory pochodzące z tego okresu, pozbawione jakiejkolwiek świadomie postępowej myśli społecznej, opisują rzeczy nierealne, często wprowadzając pojęcia abstrakcyjne. Wiersz taki, przeznaczony dla znawców, nie trafi z pewnością do robotnika czy chłopa, dla których pisze się dzisiaj.
Eugeniusz Czapliński: – Na poezji dwudziestolecia ciąży chaos świata kapitalistycznego. Utwory pozornie mówiące o życiu są negacją życia. Inaczej w przytoczonych wierszach W. Majakowskiego i R. Kapuścińskiego. Te utwory powstały na gruncie budowania socjalizmu. Przez każdy wiersz przemawia świadoma ideologia, zwracają się one ku sprawom robotnika, wychowania młodzieży socjalistycznej, obrazują zagadnienia leżące w kręgu zainteresowań czytelnika.
Andrzej Wyrobisz: – Gałczyński wprawdzie też pisze o robotnikach, o pracy, o socjalizmie, o walce klasowej, ale jak pisze? U Gałczyńskiego bojownicy-komuniści to gwiazdki migocące na niebie, praca to sielankowy, cukierkowy obrazek. Brak tu zupełnie tej prostoty i bezpośredniości, która cechuje Majakowskiego.
Andrzej Piotrowski: – Chciałbym zrobić pewien eksperyment. Mianowicie zestawić dwa utwory: fragment poematu wielkiego poety Włodzimierza Majakowskiego pt. Dobrze z fragmentami wiersza początkującego poety Ryszarda Kapuścińskiego pt. Obrazki zimowe. Różowe jabłka.
U Majakowskiego treścią utworu jest praca, praca, która jest zasadniczym elementem życia w społeczeństwie socjalistycznym. U Kapuścińskiego mamy do czynienia z elementem dalszym – odpoczynkiem (dzieci na wczasach).
Kapuściński nie akcentuje silniej swej przynależności politycznej, jak to uczynił Majakowski, który stwierdza
Nasze my drzewo
na naszym torze
Ładujemy na nasze wagony.
Autor Obrazków zimowych przyjmuje stanowisko obserwatora, sprawozdawcy. I tu tkwi zasadniczy błąd.
Drugim błędem, który najlepiej takie zestawienie uwypukla, jest użycie przez Kapuścińskiego symbolu, który pochodzi, jak wiemy, z całkiem innej epoki, który zaciera prostotę wiersza, stwarza pozory nieszczerości i unika nazywania rzeczy po imieniu. Mówię pozory, gdyż nie wątpię, że Kapuściński szczerze jest oddany naszej wspólnej sprawie i wie, że poezja winna mieć oblicze prawdziwie ideologiczne.
Trudno oceniać poetę z jednego jego utworu. Dalsza twórczość Kapuścińskiego da nam możność ponownego zbadania sprawy. Pokaże nam, jakie tradycje będzie kontynuował. W każdym razie wskazanym i niedoścignionym wzorem poetyki i poezji będzie twórczość Włodzimierza Majakowskiego.
Zdanie, że każdy twórca uczy się na swych błędach, powtarza się każdemu. W naszych ustach jest ono tym szczersze, że Kapuściński jest naszym kolegą i sami będziemy mu pomagać w przezwyciężaniu błędów drogą krytyki jego utworów.
Na zakończenie kol. Ryszard Kapuściński odczytał swój nowy wiersz, bliższy – jak sądził – właściwych tradycji poetyckich.
W sprawie zobowiązań
Cóż, towarzysze – poeci
dajcie i mnie słów parę powiedzieć.
A sprawa jest dla nas ważna:
żółwia trzeba i w wierszach wyprzedzić
...
Nie owijajmy w bawełnę,
rzecz jest przecież prosta:
nie może sprawa poezji
w ogonie wydarzeń zostać.
Jesteśmy daleko w tyle.
Ale rozpocznijmy za górnikami pościg
Chyba się domyślacie
Co by tu rzekł Majakowski?
...
Wiem: niejeden mnie weźmie zdrowo
Przebłyśnie talentu latarką
Nie dla sławy śpiew liry
wymieniam na pracy warkot.
Egzaminują: Markiewka,
Poręcki, Michałek, Markow.
Egzaminują robociarze na czele
z Partią.
Socrealistyczne wersy są pierwszą w życiu świadomą deklaracją ideową Kapuścińskiego.
Po „schodkach” strof Majakowskiego osiemnastoletni Rysiek wchodzi w dwa światy: literatury i królestwa Nowej Wiary.