Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Karma - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Karma - ebook

Osadzona na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku historia, gdzie oczywiste i zdawałoby się przewidywalne sprawy, przybierają zgoła odmienny obrót, a rzeczy wątpliwe lub wręcz nieprawdopodobne, stają się jak najbardziej realne. Znajdziemy tu również kontrowersyjne i często wręcz zaskakujące oblicza ówczesnych służb mundurowych. Książka przeznaczona dla osób pełnoletnich.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8351-182-5
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

— No, no kochaniutka, osiem godzin to zdecydowanie za dużo. Myślał by kto, że będzie z tego jakiś wielkolud, a tu co? Ot kruszynka — dwa kilo z malutkim haczykiem.

Wila spojrzała zmęczonym wzrokiem na grubiutką położną, ocierającą jej spocone czoło kawałkiem gazy, a później na swój skarb zawinięty w prześcieradełko. Chłopczyk faktycznie był maleńki i chudziutki, ale co z tego, ważne że w końcu jest — płacze i zaciska miniaturowe piąstki.

Dwudziestopięcioletnia Wilhelmina Jelonek była wysoka i szczupła. Nawet w zaawansowanej ciąży zachowała smukłą sylwetkę z wyjątkiem oczywiście wydatnego brzuszka. Mąż mówił do niej żartobliwie, że wygląda jak kasztan na zapałkach. Miała smoliście czarne, długie, proste włosy i brązowe oczy, za grubymi szkłami okularów, które tymczasem leżały na szpitalnej szafce.

— Zdrzemnij się kochaniutka, bo oczka ci się same zamykają. Zajmę się twoim chłopaczkiem, bądź spokojna.

Wila spojrzała z niepokojem na położną. — Nie będę spała, czuję się dobrze, chcę jeszcze trochę na niego popatrzeć — pomyślała, po czym zasnęła.

Szpital w Mieścinie miał dobrą renomę, chlubił się zwłaszcza odziałem położniczym — doskonale wyposażonym z przyjaznym i profesjonalnym personelem. Tu, przy tak doskonałej opiece, kobiety z reguły rodziły szybko, bez komplikacji. Po czym równie szybko wracały do domów. Wila była wyjątkiem od tej reguły.

— Panie doktorze — zwróciła się któregoś dnia do ginekologa w białym fartuchu i drewniakach, czytającego kartę pacjenta, — skąd się wzięła ta żółtaczka i dlaczego maluszek jest raczej pomarańczowy, a nie żółty?

Lekarz westchnął, spojrzał znad okularów.

— Widzi pani, z tymi kolorami u noworodków już tak jest. Rodzi się, to jest taki sino — czerwony, ma żółtaczkę, to jest pomarańczowy, ale proszę spojrzeć na białka oczu — żółciutkie jak kaczeńce wiosną. Żółtaczka jak ta lala. Ale to minie, minie ani się pani obejrzy.

Wila oglądała się już od tygodnia z okładem.

Tego dnia, przez uchylone okno usłyszała znajomy głos.

— Wiiilaaa!!! Kocham Was!!!

Otworzyła okno szerzej i wyjrzała. Pod szpitalem stał Wincent, którego nie wpuszczano na oddział z powodu żółtaczki właśnie.

Wincenty Jelonek, starszy od żony o dwa lata był chudy i żylasty, wzrostu przeciętnego, choć w dowodzie osobistym napisano „wysoki”. Czarne włosy układały mu się w fantazyjne fale. Twarz o ostrych rysach, ozdobioną miał wydatnym, prostym i wąskim nosem. Na lewym policzku posiadał niewielka bliznę w kształcie półksiężyca — pamiątkę, po jakiejś dawnej bójce.

Wincent przychodził pod szpital już kilkakrotnie, wykrzykując swoje „kocham was”. Na inne konwersacje nie mógł sobie pozwolić, bo okno z którego wyglądała Wila było na 8 piętrze. Ponadto, młody ojciec przychodził w różnym stanie trzeźwości (bardzo cieszył się z urodzenia syna), a dzisiejsze” kocham was” zabrzmiało bardziej jak „chocham was”.

— Pani Wilhelmina Jelonek — doktor stał przy łóżku pogodnie się uśmiechając i zerkając na kartę. — Trochę się pani u nas zasiedziała. Ja wiem, że jest tu miło i wygodnie, ale chyba czas do domku?

Wila popatrzała z nadzieją na lekarza i po chwili zrozumiała, że ten chyba mówi poważnie.

— Naprawdę będę mogła już wyjść, zabrać synka do domu?

— Jak najbardziej. Wszystko wróciło do normy — tak jak obiecywałem zresztą, oboje jesteście zdrowi. Szczęścia życzę. Po załatwieniu formalności, zostanie pani wypisana.

Od budynku szpitala, do bloku przy Fabrycznej bardzo daleko nie było, blisko też nie. Pomimo późnej wiosny dzień był raczej chłodny. Wila niosła małego owiniętego w rożek i dwa kocyki, z tetrową pieluchą częściowo przykrywającą buzię. Oczka maluszek miał zamknięte, ale bynajmniej nie spał, darł się wniebogłosy cieniutkim i piskliwym raczej głosikiem.

— Że też dzisiaj właśnie nie przylazł pod szpital — pomyślała. — I telefonu nie odbierał, czyli w domu też go nie ma. Rozważała przez chwilę czy by nie iść na autobus, ale w końcu zdecydowała się pójść piechotą. Ciężar jaki niosła, doprawdy był niewielki.

W mieszkaniu, na czwartym piętrze czteropiętrowego bloku z wielkiej płyty panowała cisza. Wila zmarszczyła nos czując, że nie wietrzono tu od kilku co najmniej dni. Drażnił zapach dymu papierosowego i czegoś co skwaśniało lub skisło. Na ławie, w dużym pokoju stał w suchym wazonie pokaźny bukiet całkiem zwiędłych już kwiatów, oraz kolekcja pustych butelek. Wila przypomniała sobie, jak tym bukietem (świeżym jeszcze) Wincent wymachiwał kilka dni temu pod oknem szpitala, wołając swoje „kocham was”.

Po szybkiej lustracji stwierdziła, że nikogo nie ma, a samo mieszkanie wymaga gruntownego sprzątania. Szczególnie kuchnia, gdzie na stole i w zlewie piętrzyły się niepozmywane naczynia. Na szczęście pokoik pieczołowicie przygotowany dla dziecka był w stanie nienaruszonym. Maluszek, który tymczasem szczęśliwie zasnął, trafił do przygotowanego dla niego łóżeczka z drewnianymi szczebelkami.

— Już ja mu pokażę, ochlapusowi jednemu, niech tylko wróci. W szpitalu dwa tygodnie leżę, z dzieckiem na ręku przez pół miasta gonię, a ten balangi z koleżkami urządza.

Posiedziała chwilę, popatrzyła na synka, westchnęła i zabrała się za doraźne sprzątanie. Zdążyła co nieco ogarnąć i przewietrzyć, gdy zza okna dały się słyszeć coraz głośniejsze słowa popularnej piosenki: „przeżyyyj too sam, przeżyyyj too sam, nie zamieniaaaj serca w twardy głaaaz, póki jeszcze, serce maaasz!!”

— Tylko nie to — pomyślała podchodząc do okna, ale znajomy głos nie pozostawiał wątpliwości.

Świeżo upieczony tatuś zazgrzytał kluczem w zamku. Mamrocząc pod nosem, stwierdził ze zdziwieniem, że drzwi są otwarte. W przedpokoju stanął jak wryty z miną, jakby zobaczył świętej pamięci pradziadka. Wila stała oparta o futrynę kiwając z politowaniem głową.

— Wilunia wróciłaś!!! — wydarł się Wincent, zaraz po tym, jak otrząsnął się z zaskoczenia wywołanego obecnością żony.

— Cicho bądź bo dziecko obudzisz- syknęła, — myślałeś że wiecznie będę w tym szpitalu siedzieć, a ty tu będziesz tymczasem balangował.

— Wróciłaś, Wilunia, wróciłaś — Wincent zdawał się nie zrażać przyganą. — Pępkowe, rozumiesz było, tośmy troszkę z kolegami rozumiesz — świętowali.

— Świętowali?! Chyba święto chlania było, melinę z domu robiłeś — ot co!

— Nie gniewaj się, lepiej pokaż mojego maluszka.

Wincent na palcach wszedł do pokoiku dziecka. Nieco udobruchana matka pochyliła się nad łóżeczkiem.

— Śpi kruszyna, nie obudź go i … nie chuchaj na niego.

Niech wolno mi będzie pominąć temat opieki nad noworodkiem — karmieniem, usypianiem, przewijaniem itp., gdyż nasza opowieść nie jest vademecum początkującej mamy. Dość, że wszystko przebiegało w miarę zwyczajnie.

Na chrzcie malec otrzymał imię Aleksander, a okres niemowlęcy minął bez fajerwerków i wydarzeń, które mogłyby czytelnika zainteresować.

Aleks w wieku lat kilku podrósł, ale wciąż był bardzo drobny. Chudziutkie rączki i nóżki, wątłe ramionka, okrągła, aniołkowata twarzyczka, brązowe oczy i proste, czarne, gładko uczesane włosy, przywodzące na myśl założony na głowę błyszczący hełm, lub fantazyjny garnek.

Jak zdecydowana większość dzieci w tamtych czasach, mały trafił do przedszkola. Faktem tym wcale zachwycony nie był (pokażcie mi dziecko, które zachwycone jest). Brak entuzjazmu można by usprawiedliwić zwyczajami i regułami, jakie w przedszkolu panowały. Jedną z tych najgorszych, której szczerze nie cierpiał było leżakowanie. Po obiedzie, zgodnie z żelazną, przedszkolną zasadą na podłodze rozkładano materace, na których obowiązkowo trzeba było się położyć i teoretycznie spać. Aleksander nie spał nigdy i nie wyobrażał sobie, że w ogóle można tu zasnąć. Nudził się okropnie patrząc w sufit. Jakiekolwiek rozmowy, czy chociażby porozumiewanie się między przedszkolakami było surowo zabronione. Panie przedszkolanki gromiły każdego, kto próbował jakiejkolwiek konwersacji, tak że z czasem nikt już nawet nie próbował. To leżenie trwało pierońsko długo, a jego koniec zawsze witano z wielką ulgą.

Mimo wszystko trzeba być sprawiedliwym i przyznać, że przedszkole obfitowało również w rzeczy ciekawe i fascynujące. Jedną z nich był nakręcany piłkarz — wysoka na około pół metra lalka stojąca jedną nogą na solidnej podstawie. Po nakręceniu i zwolnieniu mechanizmu, lalka kopała drugą, ruchomą nogą w podstawioną plastikową piłkę. Aleksander widział tylko raz jak piłkarz kopie piłkę, która leciała aż na drugi koniec sali. Zabawką tą nie wolno było się bawić, ani nawet jej dotykać. Piłkarz stał w kącie niczym jakaś relikwia, czy bożek na którego można tylko patrzeć i podziwiać.

Inną rzeczą budzącą wielkie zainteresowanie, a raczej fascynację, był niewiadomego przeznaczenia, metalowy przedmiot kształtu niewielkiego bębna, w kolorze czerwonym z wystającą z boku korbą. Do czego służył, owiane było wielką tajemnicą. Raz zapytana o to przedszkolanka odparła: „spróbuj tylko tego dotknąć, a pożałujesz”, i temat tajemniczego ustrojstwa został zamknięty.

Pewnego dnia traf chciał, że obecne zwykle w sali dwie panie gdzieś wyszły. Ciekawość przezwyciężyła strach — Aleks, wraz z Władkiem — koleżką ze swojej grupy, podeszli do dziwnego urządzenia.

— Ciężkie, nie uniosę tego — stęknął Władek.

— Popatrz, jakieś dziwne dziury ma po bokach — Aleks oglądał bęben ze wszystkich stron.

— Zakręć korbelką.

— Eee lepiej nie.

— Boisz się?

— Trochę, a ty?

— Ja też, ale lekko zakręcę. Ciężko idzie.

— To kręć mocniej.

— Dobra.

Aleks zakręcił obiema rękami ile miał sił. Korba nabrała rozpędu i jednocześnie rozległo się ciche najpierw, ale szybko narastające wycie. Władek czmychnął błyskawicznie i wmieszał się w grupę dzieci, a Aleks rozpaczliwie próbował zatrzymać korbę, która kręciła się siłą rozpędu. Urządzenie wyło niemiłosiernie, gdy do sali wpadły przedszkolanki.

Aleksa strasznie bolały kolana. Klęczał w kącie, twarzą do ściany, a pod każde z kolan miał podłożony woreczek z grochem, który normalnie służy do podrzucania na zajęciach rytmiki, ale doskonale

sprawdza się w systemie przedszkolnych kar.

***

Po syna najczęściej przychodził ojciec, który pracował niedaleko przedszkola. Wila, choć kończyła pracę o tej samej porze, musiała przejechać autobusem przez całe miasto i jeszcze spory kawałek iść pieszo. Magazyny budowlane, gdzie pracowała były na peryferiach.

— Cześć młody, jak tam dzisiaj w przedszkolu? — zagadnął syna Wincent, całując go w czubek głowy.

— Eee dobrze — krótko odpowiedział Aleksander, słowem nie wspominając, że nie był to jego najlepszy dzień. Zresztą ojciec zawsze tak pytał, nie oczekując jakiś szczegółowych odpowiedzi. — Ubieraj się raz dwa i idziemy.

Z przedszkola do bloku przy Fabrycznej daleko nie było, ale rzadko szli prosto do domu. Po drodze, z reguły wstępowali w jedno miejsce. Do dużego, niskiego budynku z płaskim dachem, którego ściany z trzech stron przeszklone były dużymi szybami — niby wystawowymi.

Pijalnia piwa własnej nazwy nie miała, ale wszyscy tutejsi mówili o niej — „Akwarium”. Aleks lubił tu zachodzić z ojcem, mimo że o tej porze było dość tłoczno i gwarno, w dodatku przeszkadzał trochę wszechobecny papierosowy dym. Było jednak sporo pozytywów. Po pierwsze, prawie zawsze spotykał swoich rówieśników, których ojcowie zachodzili tu w drodze do domu. Po drugie, za ladą, oprócz ma się rozumieć piwa, sprzedawano oranżadę, herbatniki i landryny — asortyment adresowany do dzieci towarzyszących swoim rodzicielom. Ojciec zawsze kupował Aleksowi coś z tych rzeczy. No i po trzecie, Wincent pozwalał synowi liznąć trochę piany z wierzchu wielkiego kufla. Piana była gorzka, nie smakowała Aleksowi, ale czuł się wtedy jak dorosły.

W ogóle „Akwarium” to bardzo ciekawe miejsce. W jego przestronnym wnętrzu nie uświadczyło się stolików, ani krzeseł. Wszyscy stali przy długich, wąskich blatach ciągnących się pod ścianami, oraz przez środek pomieszczenia. Wzdłuż lady, zawsze stała długa kolejka. Co ciekawe — nie po piwo, a po pusty kufel, do którego dopiero nalewały złocisty płyn dwie panie w białych fartuchach i czepkach. Każdy, kto taki kufel posiadł, nie rozstawał się z nim ani na chwilę, nawet wychodząc za potrzebą. Przedziwne to miejsce odwiedzali wyłącznie mężczyźni. Aleks nie widział tu nigdy żadnej kobiety. Z wyjątkiem pań za ladą ma się rozumieć.

Dziś Wincent wychylił tylko jeden kufel piwa. Z niejakim żalem oddał puste naczynie, po czym opuścili lokal. Nie bez powodu śpieszył się dzisiaj do domu. Chciał tam dotrzeć przed żoną. Ostatnio, kiedy zasiedział się nieco w „Akwarium”, małżonka nie szczędziła mu wymówek w rodzaju: „dziecko po knajpach prowadzasz”, „nie dość że baz obiadu, to jeszcze na pijaków musi patrzeć i te smrody wdychać”.

— Co tu dużo gadać, Wila trochę racji miała — pomyślał wchodząc już do mieszkania.

Czas płynął małemu Jelonkowi beztrosko w rytmie: dom — przedszkole, przedszkole — akwarium — dom i byłoby monotonnie, żeby nie powiedzieć nudnie, gdyby nie wydarzenia, które ten porządek urozmaicały.

Tego dnia z uwagi na ciepłą i słoneczną aurę, zajęcia przedszkolne odbywały się prawie cały czas na dworze — na przedszkolnym placu zabaw (z wyjątkiem przeklętego leżakowania oczywiście). Panie przedszkolanki rozleniwione przygrzewającym słoneczkiem, rozłożyły się na ławce, dając tym samym swoim podopiecznym dużo swobody. Dzieci w wieku lat sześciu, czy siedmiu takich okazji nie przepuszczają. Dozwolone i bezpieczne zabawy ustępują wówczas miejsca tym mniej legalnym i bezpiecznym.

Na terenie przedszkolnego placu zabaw, znajdowała się niewielka górka, przeznaczona być może do zjeżdżania zimą na sankach. Zabawa, która strzeliła kilku chłopcom do głowy (wśród których nie zabrakło małego Jelonka) polegała na tym, że dwie grupy ustawione po przeciwnych stronach górki obrzucały się grudkami ziemi. Oba antagonistyczne oddziały nawzajem się nie widziały (zasłoną była górka) i rzucały na oślep.

Zabawa była przednia. Przed nadlatującymi grudkami należało się uchylać i samemu miotać pociski na druga stronę. Zwinny i szybki Aleks jeszcze ani razu nie został trafiony i nie musiał wytrząsać piachu z włosów. W pewnym momencie, zorientował się, że coś jest nie tak.

Nadlatująca połówka cegły z pewnością grudką ziemi nie była. Stwierdził ten fakt, po czym zapadła ciemność.

Obudził się w gabinecie zabiegowym miejscowego szpitala. Tego samego, w którym się zresztą urodził. Leżał na wznak i nie widział zbyt dobrze, gdyż na twarzy miał położoną gazę. Dostrzegł jednak lekarza w białym fartuchu, który zbliżył się ze strzykawką w ręku.

— Nie, nie chcę zastrzyku!!! — wrzasnął.

— O ho ho, nasz bohater odzyskuje siły — lekarz podszedł bliżej, a rękę ze strzykawką schował za plecy.

— Posłuchaj chłopaczku — głos medyka był łagodny i uspokajający, — masz na czole małe kuku, które musimy naprawić. Zrobię ci malutki zastrzyk, którego prawie nie poczujesz i obiecuję, że nic cię nie będzie bolało. Zgoda?

Aleks pokiwał głową i zamknął oczy. Ukłucie faktycznie prawie nie bolało, a następnie odniósł wrażenie, jakby wcale nie miał czoła.

Po zaskakująco krótkim czasie, zabieg był skończony.

— No i już po wszystkim. Spróbuj usiąść.

Aleks usiadł, i choć trochę jeszcze kręciło mu się w głowie, stanął na własnych nogach, które miał jak z waty.

Przy drzwiach gabinetu stała mama, z niepokojem czekała na zakończenie zabiegu. Lekarz wyszedł trzymając małego pacjenta za rękę.

— Oluś, syneczku!! — Wila dramatycznie kucnęła, wpatrując się w twarz syna.

— Panie doktorze i co z nim?!

— Spokojnie droga pani, już po strachu. Mały głowę ma twardą, choć stracił przytomność. Rozcięcie czoła na linii włosów. Ranę zaopatrzyłem i założyłem kilka szwów. Nie powinno się już nic złego dziać, ale gdyby miał zawroty głowy, lub wymiotował, proszę z nim przyjść. Za tydzień zapraszam na zdjęcie szwów.

— Uważaj na siebie mały — pogładził pacjenta po głowie. — Do widzenia.

Była to jedna z pierwszych wizyt małego Jelonka w instytucji, jaką jest służba zdrowia i jak się miało później okazać — nie ostatnia.

Aleksander był dzieckiem delikatnej budowy, żeby nie powiedzieć wątłej i jak to bywa w takich przypadkach, imały się go różne infekcje. Z reguły jakiś kaszel połączony z gorączką — nic szczególnego, gdyby nie częstotliwość występowania. Choć nikt raczej chorować nie lubi, to Aleks często zadowolony był z takiego stanu rzeczy. Jak się okazuje chorowanie ma swoje plusy. Po pierwsze nie idzie się do przedszkola, a po drugie jest się w domu z mamą. Wila brała opiekę nad dzieckiem, a Wincent normalnie pracował. Zresztą ostatnio jeździł w delegacje i nie było go całymi tygodniami.

Dzień z mamą obfitował w atrakcje: grali razem w karty i chińczyka, czytali ulubione książeczki i bajki, i choć czasami chory musiał łykać okropny w smaku brązowy syrop, mama rekompensowała mu to, robiąc pyszne karmelowe lizaki. Taki lizak powstawał w ten sposób, że łyżkę cukru trzymało się nad palnikiem kuchenki, aż cukier się rozpuścił i przybrał bursztynowy kolor. Następnie całość pod zimną wodę i lizak gotowy — pycha.

— Czemu nie śpisz synku — Wila zapaliła lampkę i pochyliła się nad łóżkiem. Aleks miał wilgotne włosy, wypieki na twarzy i błyszczące oczy.

— Oglądałem bajkę — spojrzał trochę nieprzytomnie w twarz matki.

— Jaką bajkę? Gdzie oglądałeś?

— O tu, na ścianie.

Matka zadrżała widząc, że syn majaczy. Dotknęła mokrego, rozpalonego czoła i pobiegła po termometr. Czterdzieści dwa stopnie gorączki. Co robić? Czy dzwonić po pogotowie, czy najpierw pyralgina w czopkach? Wybrała to drugie, decydując że jak gorączka nie spadnie to zadzwoni.

Gorączka spadła do trzydziestu dziewięciu — Aleksander napił się zimnej herbaty i zasnął, a Wila odetchnęła. Jeszcze tylko przebrała dziecku przepoconą piżamę i postanowiła czuwać do rana.

***

Choć Aleks chorował często i regularnie, to przecież bywał zdrowy i pełen energii. Wtedy trudno było utrzymać go w domu. Na dworze czekali koledzy — rówieśnicy, oraz mnóstwo różnych atrakcji. Osiedle, na którym mieszkali Jelonkowie powstało całkiem niedawno. Składało się z kilkunastu czteropiętrowych bloków z wielkiej płyty, wokół których powstawały z mozołem chodniki i place zabaw dla dzieci. Ale póki co, wszędzie jeszcze dominował krajobraz budowlany. Rozjeżdżone kołami ciężarówek piaszczysto — błotniste drogi i nie mniej błotniste ścieżki. Na gołych, jałowych placach między blokami, piętrzyły się wielkie stosy zbrojonych, betonowych płyt, zrzuconych tu w artystycznym nieładzie. Płyty w większości połamane, leżały pod różnymi kątami, opierając się o siebie niby domki z kart, ustawione ręką szalonego olbrzyma. Tworzyły fantastyczne budowle, szczerzące zęby prętów zbrojeniowych. Takie miejsca były największą atrakcją dla tutejszych dzieciaków — działały na nie jak magnes. Mały Jelonek nie należał do wyjątków. Wspinał się wraz z innymi na te konstrukcje, a także (co było najciekawsze) właził i nierzadko wpełzał w powstałe tam korytarzyki, nisze i inne przestrzenie powstałe pomiędzy tymi gruzami. Można się było wcielić w ekipę grotołazów, lub załogę czołgu „Rudy 102”. Cud, że nikt tam nie zginął, a jeszcze większy cud, że Aleks nie rozwalił sobie głowy o wystające wszędzie ostre krawędzie, ani nie wybił oka sterczącym prętem. Pozdzierane kolana i łokcie się nie liczą, bo to drobiazg i rzecz nieunikniona w każdej podwórkowej zabawie.

Innym, godnym uwagi miejscem na osiedlu był niewielki lasek, a właściwie zdziczały sad, gdzie obok starych jabłonek i grusz rosły rachityczne graby i buczki, a całość podszyta była bogactwem krzaczorów. Latem i jesienią chodziło się tam na niemiłosiernie kwaśne jabłka i słodkawo cierpkie gruszki. Główną atrakcją tego miejsca była jednak wspinaczka.

Aleksander, jak większość rówieśników uwielbiał łazić po drzewach. Im wyżej, tym lepiej. Podczas tej zabawy, ujawniła się jedna z cech chłopca, która miała mu już stale towarzyszyć — całkowity brak lęku wysokości. Aleks nie tylko nie bał się wysokości, ale nie odczuwał w tym względzie absolutnie żadnego respektu. Równie dobrze mógłby przejść po wąskiej kładce, zawieszonej na wysokości dwóch, co dwustu metrów. Cechę tą odziedziczył najprawdopodobniej po ojcu, gdyż Wincent, jako wykwalifikowany spawacz, spawał kominy elektrociepłowni na platformie zawieszonej na dużych wysokościach, twierdząc, że lina zabezpieczająca przeszkadza mu w pracy i jest całkowicie zbędna. Innym razem, Jelonek senior wracając z „Akwarium”, doszedł do wniosku, że wchodzenie do domu zwyczajnie, tj. klatką schodową, jest nudne i oklepane, po czym wszedł na czwarte piętro po balkonach, poczynając ma się rozumieć od parteru. Zresztą tym postępkiem mało nie przyprawił małżonki o zawał. Wila siedziała sobie spokojnie w dużym pokoju oglądając telewizję, gdy ujrzała chwytające za barierkę balkonu dwie dłonie, a następnie wyłaniającą się głowę i zawadiacko uśmiechniętą twarz męża, który wgramoliwszy się na balkon grzecznie zapukał, pokazując żonie na migi, aby mu otworzyła.

Jak się rzekło, Jelonek junior lęku wysokości nie miał. Co więcej, różne wysokie obiekty stanowiły dla niego wyzwanie, a we wspomnianym wcześniej osiedlowym lasku rosła wiekowa grusza. Drzewo to, jak na gruszę było imponujące. Nic dziwnego, że Aleks wziął je na cel i zapragnął wejść jak tylko wysoko się da. Przystąpił do dzieła i w krótkim czasie znalazł się pośród kostropatych gałęzi, gdzieś w połowie wysokości drzewa. Dalej gałęzie stawały się coraz cieńsze i coraz bardziej uginały się pod ciężarem chłopca. Drzewołaz zatrzymał się żeby oszacować ryzyko. Doszedł do wniosku, że stawiając stopy w miejscu, gdzie gałęzie łączą się z wąskim już tutaj pniem, zdoła wspiąć się jaszcze ze dwa lub trzy metry. Jednej rzeczy nie wiedział — grusza, to jedno z najbardziej kruchych i łamliwych drzew. Tą wiedzę miał przyswoić sposobem błyskawicznego doświadczenia, na własnej skórze.

Cienka gałąź pękła z trzaskiem i Aleks poleciał w dół. Czepiał się rozpaczliwie gałęzi, o co grubsze boleśnie obijał. Jego lot ku ziemi raz zwalniał, raz przyspieszał w zależności od napotkanych po drodze przeszkód. Wreszcie uderzył biodrem o gruby dolny konar, przetoczył się przez niego i klapnął o ziemię. W oczach mu pociemniało, w głowie zaszumiało, ale co gorsza nie mógł złapać oddechu. Poczuł, jakby siła upadku wydusiła mu z płuc całe powietrze i nie pozwalała nabrać świeżego. Leżąc na wznak poruszał ustami jak ryba wyrzucona na piach. Nie myślał o tym żeby wstać, czy choćby się poruszyć. Chciał tylko oddychać. Po upływie całej wieczności, powietrze powoli znajdowało dostęp do płuc, które po przebytym wstrząsie zaczęły opornie funkcjonować. Leżał dalej nie śmiąc się poruszyć, ale oddychał coraz głębiej. Uspokoiwszy zszokowany organizm powoli usiadł. Czuł ból w poobijanych i podrapanych rękach i nogach. Tępo bolało go dotkliwie stłuczone biodro, ale był to ból znajomy, jaki zdarzało mu się odczuwać po upadkach, lub uderzeniach w czasie zabawy, czy jazdy na rowerze. Uspokojony całkowicie stanął na nogach i mając na dziś dosyć wrażeń powlókł się do domu.

Pomyślisz drogi czytelniku, że nauczka taka odniesie swój skutek, że chłopiec nabierze rozumu, zacznie stronić od wspinaczek, wysokości i ryzykownych zabaw. W części masz rację. Aleks omijał od tej pory grusze. Zwłaszcza stare i kostropate.

Po przygodzie z gruszą nie minęło wiele czasu, gdy trafił do szpitala. Pomyślicie moi mili, że pewnie znów gdzieś się wspinał, spadł i leży poturbowany. Nic podobnego. Trafił do szpitala, aby być poddany zabiegowi dość powszechnemu u chłopców w jego wieku, a co ciekawe, u chłopców narodu Izraelitów, jest to konieczny rytuał religijny.

Jak zapewniono zatroskaną mamę, syn miał pozostać w szpitalu zaledwie dwa dni, gdyż zabieg jest prosty i nie niesie ze sobą żadnego ryzyka.

W umówionym terminie, jak się rzekło, Wila stawiła się w szpitalu po odbiór syna. Opowiedziała się w recepcji, została wpuszczona na odział dziecięcy i usiadła w poczekalni. Czekała całkiem niedługo, gdy pojawił się lekarz w fartuchu z nieodłącznym stetoskopem zawieszonym na szyi. Syna nigdzie nie było widać.

Medyk podszedł z uśmiechem na ustach, a był to uśmiech raczej wymuszony i przebijała przez niego niepewność. Wila, która dostrzegła jego niepokojącą minę, nie czekając aż ten cokolwiek powie, spytała prosto z mostu:

— Gdzie jest mój syn?

Lekarz poprawił okulary, uśmiechnął się jeszcze szerzej i jeszcze bardziej wymuszenie.

— Ach pani Jelonek. Z synem wszystko dobrze, zabieg odbył się

bez żadnych problemów i ładnie się zagoi.

— To dlaczego go tu nie ma, czemu pan go nie przyprowadził?

— Hmm, no tak. Mały będzie musiał jeszcze u nas zostać. Ale najwyżej kilka dni — dodał szybko.

— Jak to zostać? Co się stało? Gdzie on jest? Chcę go zobaczyć! — głos pani Jelonek wyraźnie zadrżał.

— Ależ oczywiście. Zobaczy go pani. Tylko może coś wyjaśnię.

Wila spojrzała wyczekująco.

— Jak już powiedziałem, zabieg udał się doskonale, ale dzisiaj rano, syn pani bawił się na sali z innym chłopcem. Bawili się klockami, eee takimi drewnianymi, dość dużymi. Chyba się pokłócili, eee bo ten drugi chłopiec rzucił klockiem w pani syna i eee trafił. Jak już mówiłem klocek był duży, no i…

— Chcę zobaczyć syna! — Wila stanowczo przerwała wywody lekarza.

— Oczywiście, proszę za mną.

Przy oknie, z łokciami opartymi na parapecie, wspierając brodę na dłoniach stał Aleks. Na dźwięk głosu matki odwrócił się… i wszystko stało się jasne. Lewe oko było zamknięte napuchniętą powieką i całe okolone ciemnogranatowym sińcem, który rozlał się od linii brwi, aż do kości policzkowej.

— Synku. Co się stało?! Jak to się stało?!

— Nic takiego mamo, już nawet nie boli. Pan doktor mówił, że nic mi nie będzie, tylko zostanę jeszcze trochę w szpitalu.

Wila spojrzała z wyrzutem na lekarza.

***

Okres przedszkolny miał się ku końcowi, gdy zimą przyszła na świat siostra Aleksandra.

Domicela była noworodkowym przeciwieństwem swojego brata. Wydawałoby się, że jako dziewczynka, powinna być filigranowa i delikatniutka niczym Calineczka z bajki. Domicela Calineczki nie przypominała z żadnej strony. Calinichę raczej. Gabarytowo wyglądała jak dwóch Aleksów w dniu urodzenia. Ponad pięć kilogramów żywej wagi, krągłe rączki i nóżki, pyzata buzia, zmierzwione ciemno — blond włoski.

— To jest dziewczynka na schwał — cmokała nad nią położna — samo zdrowie, a jaka silna.

— Swoją drogą dziwne natura przybiera obroty — pomyślała Wila. — Rodzi się chłopczyk, przyszły mężczyzna, a maleńki chudziutki i mizerny, choć niby zdrowy. Po nim zaś dziewczynka jak rzepa, żeby nie powiedzieć kawał baby. Niezbadane są prawa natury.

Do tego obrazu dodać jeszcze możemy, że nowo narodzona nie zapadła na żółtaczkę poporodową, ani żadną inną niemowlęcą przypadłość. Praktycznie w ogóle nie płakała, jadła, spała, a po trzech dniach wymaganych procedur została wraz z mamą wypisana do domu, gdzie znowu rozegrały się sprawy pieluszkowo — pielęgnacyjne, które taktownie pominiemy.II

Szkoła podstawowa, do której uczęszczał Aleksander Jelonek była budynkiem jednopiętrowym, szarym, kanciastym, nieciekawym. Jako jeden z najniższych i najchudszych, z twarzyczką o bardziej dziewczęcych, niż chłopięcych rysach, Aleks wielu kolegów nie miał. Bo też nie bardzo miał czym zaimponować, ani w czym rywalizować — co jest rzeczą ważną, ustalającą pozycję w hierarchii grupy. Ba, gdyby potrafił grać w piłkę nożną (najbardziej doceniany przez wszystkie dzieciaki świata sport), miałby ugruntowaną pozycję wśród rówieśników. Niestety nie potrafił. Przy wybieraniu drużyn prawie zawsze stał jako ostatni, dołączając na końcu bardziej z musu, niż z wyboru. Jego pozycja we wspomnianej hierarchii plasowała się więc zatrważająco nisko. Koledzy klasowi lekceważyli go, często wyśmiewali i nierzadko poszturchiwali, wychodząc z słusznego założenia, że i tak nie odda.

Jak powszechnie wiadomo, dzieci bywają okrutne i potrafią dopiec mniejszemu i słabszemu, tak że Aleksander w szkole lekkiego życia nie miał, a na przerwach zdarzało mu się ukrywać. Gdy się stawiał (rzadko raczej) zbierał cięgi.

— Patrzcie, patrzcie! Robię z dziewczynki pasztet! — wołającym był Małpa — jeden z klasowych „kolegów” Aleksa. Typ szczególnie złośliwy, nie przepuszczający okazji aby wyżyć się na słabszym od siebie.

— Pasztet! Pasztet! — krzyczał kopiąc nieszczęśnika po nogach.

Aleks wtulony w kąt przebieralni sali gimnastycznej, zasłaniał się i kulił przed kopniakami i ciosami. Małpie najwyraźniej znudziła się ta technika, bo zaczął z rozpędu skakać całym ciałem na swoją ofiarę.

— Pasztet! Pasztet!

Po którymś z kolei skoku, chwycił go za koszulkę aby wywlec z kąta, i tym skuteczniej sponiewierać. Materiał rozdarł się pod szyją. Koszulka była nowa, kupiona niedawno przez mamę specjalnie na lekcje wuefu. Aleksowi łzy stanęły w oczach.

— Będziesz płakał dziewczynko?!

— Będziesz, będziesz, będziesz?! — napastnik każde słowo akcentował ciosem pięści w ramię Aleksa.

Małpa swoje przezwisko zawdzięczał zwierzęcym jakby rysom twarzy. Aleks uważał, że chłopak podobny jest raczej do hieny, ale nigdy głośno tego nie powiedział bojąc się oczywistych konsekwencji.

Jak się rzekło, kolegów Aleks wielu nie miał, właściwie to miał tylko jednego. Przeciwności podobno się przyciągają, a Lucjan właśnie taki był — wzrost wysoki, mina tęga, włos kręcony i rudawy, w oku zawadiacki błysk. Taki był Lucjan. Do tego nosił fajne ciuchy, bo jego rodzice należeli do klasy średniej. Ojciec — wzięty rzemieślnik, prywaciarz. Matka — nauczycielka geografii. Co go przyciągało do nieciekawego (zdaniem całej reszty) Aleksandra, który zaimponować takiemu Lucjanowi nie bardzo miał czym? Powiedzieć trudno; czasem pewnych zachowań wyjaśnić się nie da, dość że chłopcy spędzali ze sobą sporo czasu po szkole. Mieli wspólny język i wspólne tematy ich zajmowały, a dotyczyły przeważnie różnych spraw wykraczających poza codzienną rzeczywistość.

Snuli na przykład plany dalekich podróży i rzeczy, które wówczas można zobaczyć i przeżyć. Wymyślali sposoby na osiągnięcie swoich śmiałych celów, głównie dotyczące zdobycia potrzebnych na to środków. W swoich planach i zamiarach kreowali się wynalazcami i wizjonerami, często wykraczając poza rzeczywistość, a zapędzając się w świat fantazji. Te pomysły i rojenia były ich wspólną cechą, wykazywali w tym względzie nieograniczoną inwencję, święcie wierząc, że wszystko da się zrealizować.

— Słuchaj Jeluś (takiego Aleks dorobił się przezwiska w szkole), zbudujemy balon. Powłokę zrobimy z folii, którą mój ojciec używa w ogrodzie do inspektów z pomidorami. Jest gruba i mocna. Kosz wiklinowy jest u moich dziadków. Wrzucają do niego pranie, ale bez problemu go zdobędę. Miejsca będzie akurat na dwóch. Linki i worki z piaskiem to już łatwizna.

— No dobra, ale balon trzeba wypełnić gorącym powietrzem żeby poleciał — zauważył Aleks. — Czym je podgrzejesz? A w ogóle, to ta twoja folia się stopi i tyle.

— Ha i tu będzie najlepsze — Lucek nie tracił entuzjazmu. — Balon wypełnimy wodorem i tyle — zakomunikował i spojrzał z triumfem na kolegę.

— Niby jak? — Aleks nie dawał za wygraną. — Skąd ten wodór weźmiesz, a w ogóle z tego co wiem wodór jest łatwopalny i może wybuchnąć. Będziesz latał z bombą nad głową.

— Ee tam — Lucjan machnął ręką jakby chciał odegnać wątpliwości kolegi. — Wodór zrobimy sami, wiem jak. To znaczy… prawie wiem. W wodzie rozumiesz trzeba rozpuścić sól, dużo soli i przepuścić przez to prąd. Wtedy wytwarza się wodór.

— Jesteś pewien?

— Nno tak.

— A jak go złapiesz?

— No do gotowej powłoki zakuta pałko. Jak balon się będzie napełniać, przywiążemy go do drzewa żeby nie odleciał, bo same worki z piaskiem mogą go nie utrzymać. Jak się napełni wsiadamy do kosza, linę ciach i lecimy. W razie potrzeby wyrzucamy jeden czy dwa worki. Proste.

— To się może udać — Aleks pozbył się reszty wątpliwości, choć chłopcy ewidentnie pominęli parę szczegółów z lądowaniem włącznie, ale któż przejmował by się drobiazgami gdy przestworza stają otworem.

W domu Aleks przemyślał po raz kolejny ten fascynujący plan. Spokoju nie dawała mu domniemana produkcja wodoru, którą z taką łatwością przedstawił Lucek. Postanowił rzecz sprawdzić _in studio,_ gdy akurat rodziców nie było w domu_._ W tym celu zaopatrzył się w litrowy słoik, do którego nalał wody, dosypał kilka łyżeczek soli i porządnie wymieszał. Następnie w szufladzie z narzędziami i szpargałami ojca, znalazł kabel z wtyczką, najpewniej odcięty od jakiejś zepsutej lampy. Z końcówki kabla zdjął izolację obnażając dwa przewody.

Zestaw do produkcji wodoru był teoretycznie gotowy. Przyszły aeronauta włączył wtyczkę do gniazdka i z niejaką obawą zbliżył gołe przewody do słoika. Chwila wahania, szybkie zanurzenie i…

W tym samym mniej więcej czasie drugi z aeronautów — Lucjan, przyglądał się grubemu zwojowi folii ogrodniczej, którą już oczami wyobraźni widział jako piękny, pękaty balon. No właśnie — balon.

Zwój folii miał koło dwóch metrów szerokości i niewiadomą długość, czyli był to po prostu długi pas. Jak z tego miałby powstać balon? Pozostawało chwilowo zagadką i pierwszą poważniejszą przeszkodą. Jednak Lucjan niełatwo się zniechęcał. Wymyślił, że najpierw trzeba będzie folię pociąć na mniejsze odcinki i metodą zgrzewania żelazkiem uformować kształt balonu. Co do zgrzewania i końcowej produkcji, postanowił wykonać to dzieło razem z Jelusiem, ale przygotować materiał tzn. pociąć folię mógł od razu.

Aby odcinki były równe, posłużył się miarką stolarską i nożycami z zasobów warsztaciku ojca. Zabrał się do dzieła i po godzinie miał już pokaźną ilość foliowych prostokątów. Pracował z zapałem dlatego nie zauważył, jak od strony domu nadszedł ojciec.

***

Woda w słoiku wściekle zabulgotała i chlusnęła na podłogę. W tym samym momencie wystrzeliły korki i zgasło światło. Aleksander cudem uniknąwszy porażenia prądem, odskoczył jak poparzony i uciekł do przedpokoju. Po chwili usłyszał zgrzyt klucza w zamku. To ojciec wracał do domu.

Na drugi dzień rano, nasi baloniarze spotkali się w szkole.

— Ojciec mnie sprał — Aleks skrzywił się na wspomnienie lania jakie otrzymał, gdy Jelonek senior zobaczył wywalone korki, słoik z wodą i kabel podłączony do gniazdka. — Lał mnie pasem, ale na szczęście mama nadeszła i mnie wybroniła.

— Pasem mówisz — Lucjan spojrzał gorzko na kolegę. — Ja dostałem kablem od żelazka. Całą dupę i nogi mam w sinych pręgach.

— No to żeśmy sobie polatali balonem.

— No, tośmy polatali.

Temat balonu i podniebnych wojaży odszedł do lamusa na czas nieokreślony, co nie znaczy, że chłopcy dalej nie snuli różnych mniej lub bardziej fantastycznych planów. Dalekich egzotycznych podróży lub budowy genialnych urządzeń. Podczas tych rozmyślań i dyskusji w jednej kwestii byli całkowicie zgodni. Należało zdobyć fundusze.

Od tej pory, ich kreatywność i pomysłowość obracała się wokół sposobów na zdobycie kasy. Zaczynali od zera, gdyż w ich przypadku rodzice nie przewidzieli wypłacania kieszonkowego.

Z pierwszym pomysłem wyszedł Lucjan, proponując sprzedaż makulatury. Oznajmił z zapałem, że w komórce koło jego domu znajdują się całe stosy starych gazet i czasopism, które będzie można odnieść do skupu i spieniężyć. Tym razem jednak zapytał o pozwolenie ojca, nie będąc pewnym, czy samowolne działanie nie zakończy się znowu karą cielesną. Ojciec o dziwo nie sprzeciwił się wcale, co więcej pochwalił przedsiębiorczość syna.

Jak się okazało, sprzedaż makulatury miała jednak swoje minusy. Nie dysponując wózkiem ręcznym, chłopcy musieli się nadźwigać i namęczyć. Obarczeni związanymi sznurkiem paczkami gazet jakie zdołali udźwignąć, kursowali między komórką, a oddalonym o ponad kilometr skupem. Po kilku godzinach takiej harówki, upoceni i umęczeni przeprowadzili bilans makulaturowego biznesu.

Tego dnia przenieśli do skupu sto dwadzieścia trzy kilogramy wszelkiego rodzaju gazet i czasopism, jakie zebrały się przez lata w Lucjanowej komórce, za co otrzymali w zaokrągleniu dwieście pięćdziesiąt złotych. W czasach, w których toczy się ta historia, za tą kwotę można było zakupić kilogram kiełbasy i bochenek chleba, co zresztą chłopcy uczynili, gdyż po kilku godzinach pracy byli wściekle głodni. Mówiąc wprost, przejedli swoje fundusze i co gorsza nie mieli już czego do skupu odnosić, bo w komórce nie znalazła by się już nawet jedna gazetowa stronica.

— Z tą makulaturą to lipa — skwitował Lucjan rzucając resztę chleba kręcącym się w pobliżu gołębiom. — Wiele to się na tym nie zarobi. Trzeba wymyślić coś innego.

— Ale co? — spytał Aleks przeżuwając kiełbasę.

— Nie wiem. Wymyśl coś.

— Myślę. Co jeszcze można sprzedawać? — podparł ręką podbródek i zmarszczył brwi. — Ludzie handlują na rynku warzywami. Można by coś hodować i sprzedawać na rynku. No wiesz, zasiać coś czy zasadzić, później zebrać i na rynek.

— Kopa ci mogę zasadzić. Co ty myślisz, że jak coś posiejesz to ci zaraz wyrośnie, a ty ciach i na rynek po kasę. To żeś wymyślił. Ogrodnik się znalazł.

— Dobra, dobra kombinuję tylko. Co się ciskasz. Wymyśl coś lepszego.

— Myślę.

— Wiem, wiem, mam!! — Aleks aż wstał, a oczy mu błysnęły.

— Co masz? Tylko nie gadaj o jakiś hodowlach czy zbieractwie.

— Butelki — oznajmił dobitnie i popatrzył z triumfem na kolegę.

Lucjan pokręcił głową i westchnął. — Skąd będziesz brał te butelki? W domu parę się znajdzie, a później co? Po śmietnikach będziesz grzebał?

— Po żadnych śmietnikach. Mam ekstra plan.

***

W ówczesnych czasach swoją świetność przeżywała instytucja harcerstwa. Niemal każdy młody człowiek był harcerzem i z dumą zakładał zielonkawy mundurek z charakterystyczną chustą na szyi.

Ludzie lubili harcerzy i darzyli ich zaufaniem. Na ulicy, na widok maszerującej gęsiego drużyny dorośli uśmiechali się, machali rękami.

W swoim planie, Aleks postanowił wykorzystać przynależność do harcerstwa, działając jednak na własny i Lucjanowy rachunek.

— Robimy tak — zaczął tonem spiskowca. — Przebieramy się w mundurki i idziemy na osiedla. Chodzimy od drzwi do drzwi i prosimy o butelki na rzecz budowy „Daru Młodzieży” (znana w całym kraju akcja zbiórki funduszy na budowę szkolnego żaglowca). Omijamy bloki, gdzie mieszkają nauczyciele.

— Masz łeb brachu — Lucjan błysnął okiem wyczuwając żyłę złota.

***

— Dzień dobry. Zbieramy butelki na budowę „Daru Młodzieży”- Aleks wygłosił tę samą formułę pod kolejnymi drzwiami czteropiętrowego bloku dużego osiedla.

— Ach harcerze, jak miło! — starsza pani obdarzyła chłopców promiennym uśmiechem sztucznej szczęki.

— Butelki mówicie. Coś tam może znajdę, ale nie obiecuję — zawołała z głębi mieszkania. Chłopcy czekali pod drzwiami dzierżąc w

rękach szmaciane torby.

— Jak żył mój mąż, to ho ho butelek była obfitość ale teraz… Od mleka mogą być?!

— Mogą proszę pani!

— No to macie — starsza pani otworzyła przed chłopcami siatkę, w której pobrzękiwało pięć butelek po mleku i dwie po śmietanie.

— Dziękujemy bardzo. Skwapliwie przełożyli butelki do swoich toreb.

— Swoją drogą to bardzo piękna akcja i harcerstwo się angażuje — pochwaliła staruszka. — Ile to się musicie biedactwa nachodzić po schodach za tymi butelkami, ale to bardzo szlachetnie z waszej strony.

Chłopcy zerknęli na siebie porozumiewawczo.

— Jeszcze raz dziękujemy i do widzenia. Czuwaj!

Na wspomnianym osiedlu nie było właściwie mieszkania, z którego nasi harcerze nie uzyskaliby choćby jednej butelki, a w ogromnej większości, otrzymywali po kilka lub kilkanaście różnego rodzaju. Od wina, wódki, oranżady, piwa, mleka, śmietany, oraz najbardziej cenne — po dużej wodzie gazowanej. Jak tylko torby się napełniły, maszerowali do skupu, gdzie spieniężali swój bagaż i natychmiast wracali „na łowy”, a skrzydeł dodawały im pęczniejące kieszenie.

Biznes butelkowy, okazał się o niebo bardziej opłacalny od tego makulaturowego. Po kilku godzinach akcji „na Dar Młodzieży”, mieli okrągło licząc po półtora tysiąca na głowę, czyli lekko licząc trzy dniówki robotnika z fabryki. Czuli się dumni, ważni i bogaci. Plany na przyszłość zaczęły przybierać realne kształty. Wspaniałe wynalazki i egzotyczne podróże, wydawały się na wyciągnięcie ręki.

Najbliższa przyszłość pokazała jednak, że plany planami, a żyć trzeba. Nie zapominajmy, że chłopcy choć błyskotliwi i przedsiębiorczy, to jednak dzieciaki z właściwym w tym wieku — niefrasobliwym podejściem do dóbr materialnych. Mówiąc wprost, z takim trudem i przemysłem zdobyte fundusze, rozeszły się na lody, cukierki, pączki, kiszoną kapustę, oranżadę w proszku, automaty do gry, a w jednym przypadku Aleks chcąc zaimponować szkolnym kolegom, pojechał po lekcjach do domu taksówką. Jednym słowem mali biznesmeni nie dorośli jeszcze do prowadzenia jakichkolwiek biznesów, co nie przeszkadzało im spotykać się i roztaczać obrazy dalszych niestworzonych historii.III

— Chłopak ma krzywy kręgosłup, — taką diagnozę wygłosił ortopeda spoglądając na Wilę znad okularów — to tak zwany „koci grzbiet”. Skrzywienie tworzy łukowate zaokrąglenie pleców i dlatego syn się garbi.

— Zauważyłam wcześniej, że zaczął się garbić, dlatego z nim przyszłam panie doktorze, a czy to bardzo poważne skrzywienie?

— To zależy co dalej będzie się działo. Nie ma konieczności zakładania gorsetu, ale konieczna będzie rehabilitacja.

— Oczywiście. To znaczy co musimy robić?

Lekarz podszedł do rozebranego do pasa Aleksa, chwycił go za ramiona i odgiął do tyłu.

— Chłopak musi dbać o właściwą postawę: ramiona do tyłu, głowa prosto.

Aleks wyprężył się jak struna, lub żołnierz na defiladzie.

— Właśnie tak — lekarz z zadowoleniem pokiwał głową. — Czy stoisz, czy siedzisz — prawidłowa postawa.

— Ponad to, co najmniej pół godziny dziennie, powinien leżeć na wznak na twardej, płaskiej powierzchni. Na podłodze po prostu. — Ale to nie wszystko proszę pani. — Wila spojrzała z niepokojem najpierw na doktora, następnie na syna.

— Chłopiec ma również niedorozwój klatki piersiowej, tzw. „kurzą pierś”.

— Co to znaczy? Co pan przez to rozumie?

— Zauważyła pani na pewno, że jest bardzo szczupły, ma bardzo wątłą budowę. Jego klatka piersiowa jest bardzo wąska. Nie grozi to jakimiś zdrowotnymi następstwami, ale ze względów estetycznych… Rozumie pani. Chłopak rośnie, będzie kiedyś mężczyzną…

— Nigdy o tym nie myślałam panie doktorze. Syn jest szczupły i

delikatny, bo taki się urodził. Nawet ubrania muszę specjalnie dobierać, bo wszystko na nim wisi, ale zawsze myślałam, że jak będzie starszy to się rozrośnie.

— Zbytnio bym na to nie liczył.

***

Po szkole Aleks bał się wrócić do domu. Głównym powodem było podbite oko. Nie pomogło polewanie zimną wodą w szkolnej łazience. Śliwa pod okiem przybrała właściwy śliwie fioletowy kolor.

Zdarzenie miało miejsce po ostatniej lekcji, kiedy to nie wytrzymał szykan i kuksańców jednego ze szkolnych „zabijaków” — głośno zaprotestował, odepchnął napastnika, no i dostał łomot. Nie pierwszy zresztą, gdyż wielu jest amatorów wyżycia się na słabszym od siebie. Ten łomot jednak skutkował wspomnianą wcześniej „śliwą”, czy jakby to określił biegły doktor medycyny — „podbiegnięciem krwawym w okolicy oczodołu lewego”. Takich śladów nie da się ukryć przed ojcem. Tłumaczenie, że podbite oko jest skutkiem upadku na schodach, czy innego losowego zdarzenia nie wchodziło w grę, gdyż Jelonek senior nie znosił krętactwa i zwykł je karać z całą surowością.

Aleks wlókł się w stronę domu rozmyślając co powie, jak się usprawiedliwi. Nie starał się nawet zrozumieć, dlaczego fakt bycia pobitym jest okolicznością godną potępienia i zasługującą na karę. Czy jakby on prał kolegów w szkole to by było w porządku?

Przygotowany na najgorsze, wszedł do mieszkania, ale o dziwo ojciec nie wybuchł na widok jego obitej twarzy. Coś tam i owszem powiedział, zapytał, zganił — ale tak jakoś bez przekonania i entuzjazmu. Zadowolony z takiego obrotu sprawy Aleks taktownie usunął się do swojego pokoju, postanawiając nie rzucać się w oczy.

Dziwne zachowanie ojca było początkiem do coraz większego napięcia, jakie z dnia na dzień dało się zauważyć pomiędzy rodzicami. Przyczyny takiego stanu rzeczy były widocznie na tyle poważne, że w rezultacie Jelonkowie rozwiedli się, a ich drogi rozeszły. Aleksander wraz z siostrą pozostali przy matce, ale na czas załatwienia przykrych dla każdego spraw towarzyszących rozpadowi rodziny, Aleks trafił do dziadków, gdzie pod ich opieką mógł spokojnie ukończyć edukację podstawową, a co za tym idzie kolejny etap swojego życia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: