Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Karmiąc zło - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Karmiąc zło - ebook

Zbrodnia w środowisku najwyższej klasy restauratorów pozwala warszawskim policjantom przekonać się, jak wygląda kulinarny świat "od kuchni". Skrzętnie skrywane tajemnice receptur, wielkie namiętności podlane sosem zazdrości i zawiści - oto prosta droga do nagłej śmierci wybitnego kucharza.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-8081-7
Rozmiar pliku: 799 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

– Królu mądro­ści mojej, jak ja tego nie cier­pię – narze­kał Cze­sio Wituła. – Trup, korki i dzier­gany w trąbę Święty Miko­łaj.

– Gdzie? – spy­tał z zacie­ka­wie­niem Lonia Anta­ło­wicz, zatrzy­mu­jąc samo­chód i roz­glą­da­jąc się po par­kingu.

– A tam. – Wituła, nie­chęt­nym ruchem głowy, jakby go uwie­rał koł­nie­rzyk zbyt cia­sno zapię­tej koszuli, wska­zał grupkę ludzi tuż przy wej­ściu do budynku. Świa­tło jaskra­wych witryn padało na zzięb­nięte ofiary nałogu. Oku­po­wali nie­czynną fon­tannę, przy­tu­pu­jąc z zimna na mokrym od śniegu patio, i gorącz­kowo palili papie­rosy. Wśród nich, oto­czony nie­bie­skim dymem, stał wysoki męż­czy­zna prze­brany za Miko­łaja. Ponad nim, wysoko, na szkla­nej ele­wa­cji kró­lo­wało logo sta­cji tele­wi­zyj­nej w czu­łych obję­ciach gigan­tycz­nego świę­tego w czer­wo­nym kubraku. Napom­po­wana twarz try­skała opty­mi­zmem. Usta roz­cią­gnięte w jowial­nym uśmie­chu i figlarne oczka zapo­wia­dały praw­dzi­wie świą­teczny ubaw. Zbli­żało się Boże Naro­dze­nie 2011, a z nim szczyt zaku­po­wego sza­leń­stwa. Han­dlowcy zacie­rali nie­cier­pliwe dło­nie, ser­wery kart płat­ni­czych roz­grze­wały się do czer­wo­no­ści, a dzieci cze­kały na speł­nie­nie marzeń. Nie­któ­rzy doro­śli też.

– Jakoś prze­ży­jemy. – Anta­ło­wicz wykrzy­wił usta w cierp­kim uśmie­chu.

Po prze­ciw­nej stro­nie grupki pala­czy, naj­bli­żej wej­ścia, stał ambu­lans z czer­woną literą „S”. Obok zatrzy­mał się szary fur­gon z wyma­lo­wa­nymi na bokach srebr­nymi wień­cami lau­ro­wymi, a tuż za nim poli­cyjne radio­wozy.

Obaj jed­no­cze­śnie zatrza­snęli drzwi służ­bo­wego volks­wa­gena. Męż­czyźni wci­snęli głowy w ramiona i gar­biąc się szybko, prze­mie­rzyli pod­jazd. Obaj byli wysocy i dobrze zbu­do­wani, jak bok­se­rzy wagi cięż­kiej. Mocne ramiona i sze­ro­kie plecy masyw­nych syl­we­tek męż­czyzn ema­no­wały siłą i sku­mu­lo­waną w nich ener­gią.

Z cza­sem, jaki razem spę­dzili, upodob­nili się do sie­bie. Z daleka łatwo było ich pomy­lić. Z bli­ska róż­nice sta­wały się oczy­wi­ste, rów­nież w repre­zen­to­wa­nych poglą­dach. Resztki buj­nej nie­gdyś czu­pryny Wituła golił na łyso. Wojow­nicy kro­czący Drogą Walki nie noszą war­ko­czy – mawiał. W swoim mnie­ma­niu Wituła był wojow­ni­kiem. Wojow­ni­kiem ulicy w mie­ście sto­łecz­nym śred­niej wiel­ko­ści kraju po przej­ściach, ale jed­nak wojow­ni­kiem. Nato­miast Anta­ło­wicz wciąż cie­szył się obfitą fry­zurą, zapusz­czone włosy spi­nał w cia­sny węzeł na karku. Wyzna­wał cel­tyc­kie prze­ko­na­nie, że we wło­sach ukryta jest siła. Sam ni­gdy by się jej nie pozba­wił. Wituła nie­zmien­nie drwił z fry­zury Anta­ło­wicza: „Dłu­gie włosy – rozum krótki”. Na co ten mu odpo­wia­dał: „Nie każda głowa łysa mądra bywa”. Zaś Wituła odpa­ro­wy­wał: „Pie­przysz głu­poty jak Kazio z Ochoty”. Wąt­pli­wo­ści w kwe­stii owło­sie­nia głowy wciąż powra­cały, ale ni­gdy nie sta­no­wiły punktu zapal­nego przy­ja­ciel­skich sto­sun­ków. Dla obu naj­waż­niej­sza była praca.

Weszli przez ogromne szklane drzwi do obszer­nego westy­bulu. Minęli jajo­wate fotele we wście­kle czer­wo­nym kolo­rze, ścianę roz­ja­rzoną rzę­dami moni­to­rów, futu­ry­styczną kanapę dla inte­re­san­tów, kie­ru­jąc się cały czas pro­sto, ku żół­tym taśmom poli­cyj­nym, któ­rych strzegł umun­du­ro­wany poste­run­kowy. Towa­rzy­szyło mu dwóch mocno prze­ję­tych ochro­nia­rzy.

Zało­po­tały okładki służ­bo­wych legi­ty­ma­cji, poste­run­kowy bez słowa otwo­rzył dwu­skrzy­dłowe drzwi i prze­pu­ścił męż­czyzn. Za drzwiami, w kory­ta­rzu cze­kał młody męż­czyzna w sza­rym gol­fie. Na widok Anta­ło­wi­cza i Wituły wyraź­nie się oży­wił.

– Witaj, Krzy­siu. – Anta­ło­wicz wymie­nił szybki uścisk dłoni z męż­czy­zną w gol­fie. – Co dziś mamy? – spy­tał.

– W pomiesz­cze­niu obok zwłoki męż­czy­zny. To Hubert Ren­kiel, lat trzy­dzie­ści sześć, z zawodu kucharz, wła­ści­ciel restau­ra­cji i… – tutaj męż­czy­zna zawie­sił zna­cząco głos – gwiazda tele­wi­zji. W trak­cie przy­ję­cia, któ­rego był współ­or­ga­ni­za­to­rem, poczuł się źle. Nim przy­je­chało pogo­to­wie, stra­cił przy­tom­ność i upadł. Reani­ma­cja się nie powio­dła. Lekarz stwier­dził zgon na sku­tek zatru­cia che­micz­nego. Sprawa jest nie­ja­sna. Nie można wyklu­czyć udziału osób trze­cich.

Anta­ło­wicz z apro­batą poki­wał głową. U swo­ich współ­pra­cow­ni­ków cenił przede wszyst­kim rze­czo­wość i dobrą orga­ni­za­cję. Sam nie lubił narzu­co­nego porządku i w duchu cie­szył się, że jego miej­sce zajęli tacy jak aspi­rant Krzysz­tof Zubik. Anta­ło­wicz sta­now­czo wolał swoje obecne poło­że­nie dowódcy, które pozwa­lało mu pra­co­wać według wła­snego rytmu. Co prawda, takie podej­ście do służby nie gwa­ran­to­wało Anta­ło­wiczowi awansu. Na szczę­ście dla śled­czego – awansu nie pra­gnął. Sto­pień nad­ko­mi­sa­rza w pełni go satys­fak­cjo­no­wał. Wyż­sza ranga ozna­cza­łaby dla niego rutynę za biur­kiem. Obaj z Witułą śmiali się, że z ich gaba­ry­tami trudno będzie ich zabić, ale na pewno łatwo zanu­dzić na śmierć.

– Z tych Ren­kie­lów? – prze­rwał Wituła rela­cję aspi­ranta.

Młody poli­cjant w gol­fie potarł z zakło­po­ta­niem gładko wygo­lony poli­czek.

– Nie wiem. Dowie­dzia­łem się, że miał swój pro­gram tele­wi­zyjny, kolejny już. A może cho­dziło o kolejny sezon. Uści­ślę to, jeśli trzeba. Aha, podobno Ren­kiel wart był każ­dych pie­nię­dzy, bo jesz­cze więk­sze zyski przy­no­sił. Może to jakiś trop.

Wituła przy­mknął powieki, przy­wo­łu­jąc z pamięci nazwi­ska i fakty. Poki­wał z namy­słem głową.

– Tak, to musi być Ren­kiel Junior. Jego ojciec zaczy­nał w latach sie­dem­dzie­sią­tych od cukierni, po dziadku, na Tar­go­wej koło Różyca. Ni­gdy nie zapo­mnę pon­czo­wych babe­czek z lukrem. Albo pącz­ków z różą. – Nie­ocze­ki­wa­nie dla wszyst­kich roz­ma­rzył się Wituła. – Byłem już w liceum, gdy stary otwo­rzył cukier­nię na mie­ście.

– Czyli po lewej stro­nie Wisły? – uści­ślił Anta­ło­wicz.

– Prze­cież mówię. – Wituła wykrzy­wił usta w gry­ma­sie dez­apro­baty. – Chło­paki, jakiego on miał merca! Co to była za fura! – Mla­snął języ­kiem, jakby mówił o czymś bar­dzo smacz­nym. Oży­wiony kon­ty­nu­ował: – Jesz­cze za komuny stary Ren­kiel miał nową dużą pra­cow­nię z cukier­nią na Szem­beku i kilka punk­tów han­dlo­wych: na Wia­traku, obok Latawca i gdzieś tam jesz­cze. Ludzie, na tamte czasy Ren­kielowie to byli poten­taci.

Aspi­rant Zubik nabrał powie­trza i cze­kał na odpo­wiedni moment, by dalej refe­ro­wać aktu­alny stan śledz­twa lub – wolał to ująć bar­dziej ucze­nie – dotych­cza­sowe czyn­no­ści docho­dze­niowe.

Nagle Wituła zasę­pił się. Jego twarz posza­rzała i przy­brała zwy­kły gry­mas odrazy do całego świata. Może tylko bruzdy wio­dące od nosa do ust stały się głęb­sze niż minutę temu.

– Funta kła­ków ze szczu­rzej grzywki to wszystko nie­warte – powie­dział nie­ocze­ki­wa­nie i zamilkł.

Aspi­rant Zubik wymie­nił poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie z Anta­ło­wi­czem. Z wes­tchnie­niem pod­jął rela­cję tam, gdzie ją przed chwilą prze­rwał.

– Miej­sce zda­rze­nia zabez­pie­czono dość późno. Poli­cję wezwał lekarz po zaprze­sta­niu akcji ratun­ko­wej. Nasza ekipa była tu pierw­sza. Na sali znaj­do­wało się kil­ka­na­ście osób, zgro­ma­dzi­li­śmy ich w wol­nym stu­diu tu obok. Chło­paki spi­sały dane. Usi­łują teraz odsiać tych, co nic nie widzieli, i zwol­nić ich do domu. Mamy już wszystko obfo­to­gra­fo­wane. Zatrzy­ma­łem leka­rza z zespołu ratun­ko­wego, no i jest już pato­log.

– Kto? – spy­tał Anta­ło­wicz.

– Świe­tli­kow­ska.

Na dźwięk nazwi­ska pato­loga sądo­wego twarz Anta­ło­wi­cza roz­ja­śnił łagodny uśmiech.

Wituła potarł dłońmi szcze­cinę kieł­ku­jącą od rana na twa­rzy. Wyglą­dał, jakby chciał odpę­dzić resztki snu lub nie­zno­śnie powra­ca­jące wspo­mnie­nia.

– W takim razie pro­wadź, Krzy­siu – wysa­pał.

Aspi­rant otwo­rzył drzwi z napi­sem „Stu­dio 1” i weszli do kolej­nego kory­ta­rza. Stąd czworo drzwi pro­wa­dziło dalej. Naci­snął klamkę pierw­szych z lewej i weszli do jasno oświe­tlo­nego pomiesz­cze­nia prze­dzie­lo­nego prze­pie­rze­niem. Zza niskiej ścianki sły­chać było stłu­mione głosy, bły­skały fle­sze. Na wprost drzwi na fotelu sie­dział męż­czy­zna w czer­wo­nym uni­for­mie ratow­nika medycz­nego. Ze sku­pie­niem pisał coś na cien­kich arku­szach samo­ko­piu­ją­cego się for­mu­la­rza.

– Dok­tor Zwie­ro­wicz – przed­sta­wił męż­czy­znę Zubik.

Lekarz pod­niósł zmę­czony wzrok. Miał szarą, wyczer­paną twarz. Wsta­jąc, ski­nął lekko głową, lecz zaraz opadł ciężko na fotel. Poli­cjanci nazbyt czę­sto widzieli takich leka­rzy. Po prze­gra­nej bitwie o życie wszy­scy wyglą­dali tak samo.

– Witam. Nad­ko­mi­sa­rze Wituła i Anta­ło­wicz – krótko przed­sta­wił ich Wituła i spy­tał: – Czy mógłby pan zre­la­cjo­no­wać nam prze­bieg zda­rzeń? Nie chcemy pana tu nie­po­trzeb­nie zatrzy­my­wać – dodał szybko i usiadł na sąsied­nim fotelu. Anta­ło­wicz dołą­czył do nich, ostroż­nie umiesz­cza­jąc potężne ciało na brzegu fili­gra­no­wego krze­sła.

Lekarz przy­glą­dał im się przez chwilę, jakby zbie­rał myśli.

– Wezwano nas do nie­przy­tom­nego męż­czy­zny o godzi­nie osiem­na­stej zero dzie­więć – zaczął. – Byli­śmy tu osiem­na­ście po szó­stej. Gdy dotar­li­śmy, męż­czy­zna leżał na pod­ło­dze. Ktoś pod­ło­żył mu pod głową koc. Okryto go. Według świad­ków uskar­żał się wcze­śniej na zawroty głowy i silny ból brzu­cha. Zasta­li­śmy go w kiep­skim sta­nie. Nie reago­wał na bodźce, bez kon­taktu, skóra zasi­niona, silne drgawki i tachyp­noe.

– Tachyp­noe? Szyb­kie, krót­kie odde­chy? – wtrą­cił Wituła. Chciał się upew­nić, czy obaj z leka­rzem tak samo rozu­mieją to słowo.

– Podobne do tych w zatru­ciu tlen­kiem węgla. Ale tutaj wszystko działo się dużo szyb­ciej. Za szybko. Natych­miast zde­cy­do­wa­łem, że zabie­ramy go do szpi­tala. – Dok­tor Zwie­ro­wicz mówił powoli, sta­ran­nie dobie­ra­jąc słowa. – W tym samym cza­sie nastą­piła zapaść. Roz­po­czę­li­śmy resu­scy­ta­cję. Nie­stety bez powo­dze­nia. Po czter­dzie­stu minu­tach nie­ustan­nych zabie­gów zaprze­sta­li­śmy dal­szych dzia­łań. O godzi­nie siód­mej zero jeden stwier­dzi­łem zgon. Mówi­łem już pato­lo­gowi, że moją uwagę zwró­cił odór che­mi­ka­liów. W trak­cie zabie­gów reani­ma­cyj­nych uwol­niły się gazy żołąd­kowe. Miały silny, che­miczny zapach. To wła­ści­wie wszystko. Stra­ci­li­śmy go. Myślę, że i on, i my byli­śmy bez szans. – Z rezy­gna­cją opu­ścił głowę.

– Rozu­miem. Dzię­ku­jemy bar­dzo. Nie będziemy pana zatrzy­my­wać – powtó­rzył Anta­ło­wicz. – Dobra­noc.

– Ani dla was, ani dla nas ta noc nie będzie dobra. – Lekarz pod­niósł się ocię­żale. Przez chwilę stał w miej­scu, zbie­ra­jąc siły do wyj­ścia. – Życzę panom po pro­stu spo­koj­nej nocy.

Gdy drzwi zamknęły się za leka­rzem, poli­cjanci prze­szli za prze­pie­rze­nie. Przy jed­nej ścia­nie usta­wiono długi stół, nad któ­rym wisiała ogromna tafla lustra. Jaskrawe świa­tło, zwie­lo­krot­nione przez odbi­cie, wyłu­ski­wało naj­mniej­sze szcze­góły twa­rzy. W kącie stał nowo­cze­sny szez­long, na któ­rym pię­trzyły się koce i ręcz­niki. Na ziemi obok leżało bez­władne ciało męż­czy­zny. Klę­czała nad nim kobieta w bia­łym kom­bi­ne­zo­nie.

– Zaraz koń­czę, chło­paki – rzu­ciła przez ramię.

– Nie śmie­li­by­śmy prze­szka­dzać, Jolu – zaklą­skał słodko Anta­ło­wicz. – Widzieć cię przy pracy to dla nas wszech­ogar­nia­jąca przy­jem­ność.

– Niech się organy ogarną. Przy­jem­no­ści na razie nie będzie – wymam­ro­tała, szybko coś zapi­su­jąc.

– Ni­gdy nie wiem, Jolu: czy to wro­gość, czy flirt?

– To dobrze, że nie wiesz. – Obda­rzyła Anta­ło­wi­cza sze­ro­kim uśmie­chem.

Dok­tor Jolanta Świe­tli­kow­ska nale­żała do ulu­bio­nych współ­pra­cow­nic Anta­ło­wi­cza. Była nie tylko kom­pe­tentna, pra­co­wita i bły­sko­tliwa, a do tego miała pulchną figurę i jasną kar­na­cję blon­dynki, co w oczach komi­sa­rza czy­niło ją nad wyraz atrak­cyjną. Mimo to trwali na eta­pie flirtu. Anta­ło­wicz ni­gdy nie myślał o prze­kro­cze­niu dzie­lą­cej ich cien­kiej gra­nicy. Nie chciał zepsuć ide­al­nej rów­no­wagi, jaka pano­wała w rela­cji mię­dzy nimi.

– Podejdź­cie. Będę mówić – oznaj­miła.

Poli­cjanci sta­nęli nad zwło­kami, nieco pochy­leni, nie­omal zde­rza­jąc się gło­wami.

Męż­czy­zna leżał na wznak. Jasne pukle wło­sów skle­jone potem nosiły jesz­cze ślady mister­nego uło­że­nia. Sina twarz była lekko obrzmiała. W pra­wym uchu poły­ski­wał duży biały kamień. Poza tym nic szcze­gól­nego. Czer­wony mun­dur szefa kuchni z bia­łymi lamów­kami dopeł­niały ele­ganc­kie czarne pół­buty. Poły kuchar­skiej kurtki były roz­chy­lone, odsła­nia­jąc nagą klatkę pier­siową. Na skó­rze dało się zauwa­żyć pur­pu­rowe plamy i ciem­nie­jące zasi­nie­nia.

– Na to nie patrz­cie. To typowe obra­że­nia po zabie­gach reani­ma­cyj­nych. Przy masażu serca zła­mano mu żebro. O, tutaj. – Wska­zała miej­sce z lewej strony mostka. – Z cie­ka­wo­stek to chcia­łam poka­zać gar­dło. – Otwo­rzyła usta męż­czy­zny, przy­trzy­mała pal­cami jego język i zaświe­ciła latarką w głąb. – Ślu­zówka jest ciem­no­czer­wona, a tutaj głę­biej nawet nie­bie­ska. Widzi­cie?

– Tak – powie­dział Wituła. – Oświeć mnie tylko, moja droga Jolu, w kwe­stii tej ultra­ma­ryny. Jeśli nie jest to złu­dze­nie aptecz­nego oka, to co to jest?

Nad­ko­mi­sarz Wituła z lubo­ścią pod­kre­ślał swoje pra­skie pocho­dze­nie i kiedy sobie tylko przy­po­mniał o dzie­dzic­twie, płyn­nie prze­cho­dził z ogól­no­pol­skiej normy języ­ko­wej na gwarę war­szaw­ską. W sumie brzmiało to, jakby cyto­wał Wie­cha lub Grze­siuka.

– Myślę, że to bar­dzo inte­re­su­jące zmiany. Do tego zasi­nie­nie powłok skór­nych – musnęła pal­cami czoło i policzki męż­czy­zny – oraz wyraź­nie che­miczny zapach z ust. – Tu pochy­liła się, zbli­ża­jąc nos do wciąż roz­chy­lo­nych warg denata. Jej wąskie noz­drza roz­sze­rzyły się, wcią­ga­jąc powie­trze. – Daje nam to razem zatru­cie nie­orga­nicz­nymi związ­kami che­micznymi. Sta­wiam na azo­tyny.

– Ty to umiesz posta­wić – zagru­chał Anta­ło­wicz i obda­rzył dok­tor Świe­tli­kow­ską zna­czą­cym spoj­rze­niem.

– Szcze­gól­nie oczy w słup – odpa­ro­wała Świe­tli­kow­ska. – Wię­cej dopiero w czwar­tek.

– Co tak późno? – Twarz Wituły wyra­żała tro­skę i nie­po­kój jed­no­cze­śnie.

Świe­tli­kow­ska wydęła inte­re­su­jąco czer­wone usta i zape­rzona wyrzu­ciła z sie­bie:

– Nie czy­ta­li­ście? Prze­cież u nas zwłoki leżą sto­sami. Prze­rób jak w koł­cho­zie. Albo odwrot­nie, koł­choz w prze­ro­bie.

– My nie czy­taci – wymam­ro­tał Anta­ło­wicz. – Będziemy cze­kać, pokor­nie upra­sza­jąc się łaski.

– Robię, co mogę. Anka na zwol­nie­niu. Szef zła­mał nogę. I jesz­cze w pra­sie nas opi­sali, jaki to mamy bała­gan. Wszę­dzie walają się zwłoki i tak dalej. Jakby wszystko samo się robiło i do tego za darmo. Ech, szkoda gadać. Wyniki badań będą jesz­cze póź­niej. Będziemy w kon­tak­cie.

– Jak zawsze – przy­tak­nął Anta­ło­wicz, wyszcze­rzony od óse­mek do óse­mek.

Wituła pochy­lił się i pod­niósł czer­woną kulkę na ukru­szo­nej nóżce. Uniósł ją do świa­tła i przyj­rzał się pęk­nię­ciu.

– Co to jest? – spy­tał.

– To guzik od bluzy – stwier­dziła Świe­tli­kow­ska, jakby to była naj­bar­dziej oczy­wi­sta oczy­wi­stość. – Pęk­nięty guzik. O, zobacz. – Pochy­liła się ponow­nie nad dena­tem i ujęła w dłoń brzeg kuchar­skiej kurtki. – Oba brzegi mają dziurki do guzi­ków, ale zamiast tra­dy­cyj­nego zapię­cia sto­suje się takie dwie połą­czone kulki. Coś jak dawne zapię­cie do bie­li­zny poście­lo­wej. Prze­kłada się to ustroj­stwo przez obie dziurki i gotowe. Dość archa­iczne roz­wią­za­nie, ale bar­dzo prak­tyczne. Do pra­nia guziki wyj­mu­jesz, ubra­nie gotu­jesz i maglu­jesz bez trza­ska­ją­cych guzicz­ków. A takie mun­durki pie­rze się codzien­nie. Przy­naj­mniej w teo­rii. Kulki są cera­miczne. Gdy go rato­wano, jedna musiała wypaść. Pękła pew­nie pod naci­skiem buta. Mnó­stwo ludzi tu dzi­siaj dep­tało.

– Mówisz: archa­iczne? – Wituła podra­pał się po łysej gło­wie.

– Facet miał nie­co­dzienny gust – zauwa­żył Anta­ło­wicz.

– Wydaje mi się, że to tra­dy­cyjny strój szefa kuchni – dodała pato­lożka.

– Tra­dy­cjo­na­li­sta – orzekł Wituła.

– Faj­nie się gada, ale klienci choć się nie skarżą, to jed­nak ule­gają powol­nemu roz­kła­dowi, a tego wolę unik­nąć. – Świe­tli­kow­ska zmarsz­czyła nos. – Przy tej fatal­nej pogo­dzie na pewno mi jesz­cze paru przy­bę­dzie. I to nie­ko­niecz­nie daw­ców orga­nów – dodała. Wycho­dząc, rzu­ciła na poże­gna­nie: – Na razie, chło­paki.

Tęsk­nym wzro­kiem odpro­wa­dzili nie­uchron­nie odda­la­jące się krą­gło­ści pani pato­log. Potem wyszli na kory­tarz, ustę­pu­jąc miej­sca noszo­wym.

– Krzy­siu, chcemy zoba­czyć salę, na któ­rej zasłabł nasz klient.

Wyrwany z odrę­twie­nia aspi­rant Zubik wyprę­żył się w posta­wie na bacz­ność, a potem rzu­cił się w stronę dwu­skrzy­dło­wych drzwi na końcu kory­ta­rza.

W świe­tle awa­ryj­nych lamp sala ema­no­wała nie­zmą­co­nym spo­ko­jem. Cie­płe powie­trze wypeł­niała mie­sza­nina aro­ma­tów maśla­nego cia­sta i wędzonki oraz sil­nie domi­nu­jąca woń kopru i cebuli. Momen­tami śmiało prze­bi­jał zapach ryby wymie­szany z dusz­nym aro­ma­tem goto­wa­nych jajek i świe­żym odde­chem ogórka. Wszyst­kie miłe dla nosa bodźce budo­wały nastrój wyuz­da­nej uczty kuli­nar­nej. W pół­mroku, jaki tu pano­wał, można było dostrzec jedy­nie krze­sła usta­wione wzdłuż ścian i stoły ban­kie­towe na środku sali. Zubik prze­su­nął włącz­nik i zło­ci­ste świa­tło zalało wnę­trze.

Na sto­łach pię­trzyły się pira­midy drob­nych prze­ką­sek, z daleka przy­po­mi­na­jące wymyślne wyroby cukier­ni­cze. Wituła pod­szedł do stołu i z wyraź­nym zacie­ka­wie­niem przy­glą­dał się maleń­kim rulo­ni­kom. Sąsia­do­wały z nimi kru­che babeczki wypeł­nione rozetą zie­lo­nego kremu. Do nosa Wituły dole­ciał sub­telny zapach szpi­naku z czosn­kiem. Obok w kar­nych sze­re­gach leżały jeden obok dru­giego malut­kie udka. Wituła nie chciał się zasta­na­wiać, czy za życia nale­żały do żab, czy prze­pió­rek. Dalej stały mikro­sko­pijne pty­sie z kre­mem w kolo­rze kar­melu, nie­po­ko­jąco pach­nące grzy­bami w śmie­ta­nie. Śro­dek stołu oku­po­wała trzy­masz­towa fre­gata w cało­ści wyko­nana z lśnią­cego cukru. Stała na pod­wyż­sze­niu, a wokół niej na coraz niż­szych pię­trach lustrza­nych tafli pysz­niły się żaglówki mniej­sze od łupiny orze­cha. Burty zastą­piły wycięte z chleba wrze­cio­no­wate pla­sterki, na któ­rych uło­żono sma­ko­wite dodatki, rolę oża­glo­wa­nia peł­niły listki sałat i ziół. Wituła wycią­gnął dłoń po różowe cacko nęcące aro­ma­tem suszo­nych pomi­do­rów. Deli­kat­nie dmuch­nął w nadęty listek bazy­lii. Malut­kie arcy­dzieło wystar­czyło tylko wło­żyć do ust, by się roz­ko­szo­wać ide­alną har­mo­nią słodko-kwa­śnego kremu i pie­prz­nego zioła. Z wes­tchnie­niem ostroż­nie odło­żył per­wer­syjną prze­ką­skę.

Wituła posta­no­wił podzie­lić się swo­imi prze­my­śle­niami:

– Nie mam zaufa­nia do ludzi, któ­rzy wolą to to od zwy­kłej bułki z kar­kówką. Czy­sta roz­pu­sta.

– Zwy­kłej, czyli jakiej? – Wzrok Anta­ło­wi­cza przy­kuł tale­rzyk na brzegu stołu. Leżały na nim dwie malut­kie kana­peczki z kawio­rem. Każda ozdo­biona locz­kiem wycię­tym z masła. Pozor­nie nie­na­ru­szone, nosiły jed­nak ślady uszczu­ple­nia zawar­to­ści.

– Takiej cipki. – Wituła objął kry­tycz­nym spoj­rze­niem nie­na­ru­szone stosy kulek pach­ną­cych wątróbką. Wszyst­kie obto­czono w tłu­czo­nych orze­chach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: