- W empik go
Karmiciel wron - ebook
Karmiciel wron - ebook
Opowieść o tym, co boleśnie nieuchronne.
Mikołaj jest samotnym, chorobliwie nieśmiałym chłopakiem, którego obsesją są kobiety idealne. Pragnie się wyrwać spod skrzydeł zaborczej i nadopiekuńczej matki. Udaje mu się zrealizować swój cel – znajduje pracę, wynajmuje pokój i zmienia miejsce zamieszkania. Odtąd jego życie będzie się toczyć wśród trzech młodych kobiet. Czy okażą się idealne?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-646-2 |
Rozmiar pliku: | 932 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozkosz
„Słownik języka polskiego” twierdzi, że jest to:
1. najwyższy stopień uczucia przyjemności, upojenia, zadowolenia, radości;
2. to, co sprawia tę przyjemność, zwłaszcza zmysłową.
Zasada od zawsze była prosta: należy zbierać i pielęgnować swoje rozkosze. Musicie też wiedzieć, że przestrzeganie zasad jest bardzo ważne. Przecież powstają, gdy coś nie działa poprawnie, by ustrzec innych przed konsekwencjami. Wiem doskonale, czym kończy się łamanie zasad. Czuję się zobligowany do wyznania wam, że rezultat jest bardzo poważny – czeka was nieunikniona zagłada.
Napisałem krótki wstęp dla niecierpliwych. O wszystkim pomyślałem, dzieląc się swoją historią. Zawsze o wszystkim myślę, to jest kolejna zasada. Niestety, przyswoiłem ją o pewną wyprowadzkę za późno.KRÓTKI WSTĘP DLA NIECIERPLIWYCH
Głęboka noc. Okna pokoju, który mi przydzielono, nie zostały wyposażone w rolety. Prócz tego udogodnienia brakuje im również szczelności, a plastikowy uchwyt drży w dłoni przy najmniejszym nacisku.
Nieprzychylna uliczna latarnia, zawistne świecidło. Jego niezdrowo zżółknięte światło okrywa ściany falującym całunem. Każda drobna ćma czy wychudzony komar pęcznieje, gdy zbliża się do gorącej powłoki żarówki, a na ścianie jawią się ich ciemne, monstrualne figury. Próbuję zasnąć, ale próby te spełzają na niczym. Bezsenność często przewijała się na kartach mego życia i nie jest zjawiskiem mi obcym. Nauczyłem się ją tolerować, tak jak znudzony, złamany rodzic uczy się tolerować dziecko ułomne, które nigdy do niczego nie dojdzie.
Zmęczony przewracaniem się z boku na bok, postanowiłem zapalić.
Duszna noc, lato. Wyszedłem na wąski, klaustrofobiczny balkon, opasany drobną siatką. Trzepot schnącego prania uprzytomnił mi martwą ciszę, jaka, co niecodzienne, zawisła w tłustym powietrzu. Rękawy białej bluzki szamotały się z wiatrem, jakby pragnęły odlecieć.
Wcisnąłem zmiętego camela w moje równie zmięte usta. Nawyk godny pożałowania, by bezsenność leczyć tytoniem. Niestety, chorą przyjemność sprawia mi palenie.
Kiedy przełykam dym, wlewam go w dwa biedne zespolone wazony, znika pustka. W końcu czuję coś w środku. Będąc dosadnym, _Carcinoma pulmonis_ jest małą ceną za rozświetlenie otchłani, choćby trwało to marne sześć buchów.
Gorąca noc, lato i krągłe pośladki. Od wewnątrz przykleiły się do okna pokoju, z którym dzielę balkon. Cienka wstążka różowych majteczek wykręcała się niczym wyrzynana, mokra szmata. Mignął mi tatuaż, miała go na pośladku, a fatalny frazes napisany gotyckimi literami brzmiał: _your name_. Zegarek na nadgarstku podpowiedział mi, że dochodziła druga w nocy. Jeszcze godzina, pomyślałem, i trzydzieści trzy minuty, nim władzę nad światem przejmą duchy na spółkę z upiorami, a ona pewnie, nawet mimo tego, dalej będzie… Pracować.
Nie wierzyłem w zabobony, jednak mentalność mego mózgu, będąca mentalnością człowieka od kołyski kształconego na istotę bogobojną, przerażoną mistycyzmem, dyktowała mi podobnej maści myśli, gdy tylko uczepiła się jakiegoś niezrozumiałego zjawiska, przygnębiającego wydarzenia, gorzkiego faktu.
Nieprzespana noc, lato, krągłe pośladki i stłumiony jęk, który natychmiast zarejestrowały moje bystre uszy. Koniec show. Dwie drobne dłonie przykleiły się do chłodnej szyby, a ich właścicielka zapewne teraz wiła się i wypinała, przybierając pozy i pozycje, kąty, w które ciało człowieka owszem, może się wygiąć, ale jest to nie tyle niestosowne, ile niezdrowe. Biały kosmyk musnął przezroczystą taflę szkła i ujrzałem oczy. Duże, zielone, stłumione mrokiem. Butelkowa zieleń. Szybkim ruchem otworzyła okno i gorączkowo wyszeptała:
– Daj bucha!
Dałem. A ona skrzywiła się, bo nie przepadała za camelami. W ogóle nie lubiła kultowych papierosów, tak jak i ich miłośników. Wierzyłem, że teraz zrobiła wyjątek tylko dlatego, że kiedyś zasugerowałem jej, że kobieta z kultowym, klasycznym papierosem w dłoni wygląda bardzo pociągająco i drapieżnie.
Nie miała zamiaru się delektować. Aromatyczny dym prędko opuścił jej zatroskane usta. Zamachnęła pospiesznie i skrzydło okna zamknęło się, by niby gilotyna odciąć głowę dymu, którego wijące się ciało opadło w środku. Wyobraziłem sobie, jak jej usta wykrzywiają się w krótkim przekleństwie.
W dole szpaler latarenek zamigotał służalczo w odpowiedzi na sygnał naniebnych świetlików. W chmurze dymu ulica przeistaczała się, a oczy w szkłach wyobraźni domagały się, by w dole rozrastały się zamglone, nadmorskie doki, roziskrzone naftą, cuchnące połowem. Tymczasem była to zwykła ulica, na której końcu swoją gębę rozszerzał podziemny parking.
Tamta dziewczyna… Miała na imię Liwia, na co zawsze narzekała i przez co wolała, by wołać na nią Paw (ang. Łapka). Tak brzmiał jej pseudonim artystyczny. Nie znałem historii, która kryła się za owym uroczym pseudonimem. Tłumaczyłem sobie prosto, że pewnie dziewczęca część jej osobowości domagała się, by ją docenić, ożywić, by w jakiś sposób udokumentować jej istnienie. Gdy coś zostało udokumentowane, wiadomo, że było. Złośliwi czy racjonalni, patrzący na Liwię swym krytycznym, chłodnym spojrzeniem mieliby problem doszukać się w niej dziewczęcego pierwiastka. Była chłopczycą, a raczej miała męski mózg zdolny do powściągliwych kalkulacji, do jakich zdolny jest jedynie taki właśnie mózg, bo kobiecy jest na to zbyt pruderyjny. Jednak w jej życiorysie najmocniej odznaczał się fakt, że była artystką, choć bystry interesant natychmiast przystałby na to, że bliżej jej do bycia dziełem aniżeli artystką. Jeśli przyjąć taki tok rozumowania, oczywistym jest, że to jej rodzice nieboszczycy byli artystami. A ja byłem zniesmaczony, bo zostawiła mi śliwkowy ślad na papierosie.
Noc, lato, krągłe pośladki, stłumiony jęk, Liwia, czyli Paw, i ja.
A ja mam na imię Mikołaj.1.
Nie pamiętam, w którym momencie zacząłem być odrażający. Musiało mi to umknąć, podobnie jak umykało mi wiele innych rzeczy. Gdybym wtedy na czas dostrzegł pewne swoje, nazwijmy to, odchyły, teraz nie sabotowałyby one mojego życia. Śmiem nawet twierdzić, że byłoby mi łatwiej.
Mógłbym rzec, że owe odchyły były niczym kłody rzucane pod nogi, idąc z duchem spopularyzowanego wycinką lasu powiedzonka. Lecz w moim wypadku kłody nikt nie rzucał; drewniany kadłubek zawsze pałętał się gdzieś tam, między podeszwami, a mnie, zdaje się, nie wpojono, że należy się go pozbyć.
Gdybym…
Moją samotną matkę powinien zainteresować fakt, że na placu zabaw inne dzieci nie chciały się ze mną bawić. Zajęcia rytmiki, zerówka; zawsze tańczyłem sam ze sobą, akurat mnie nagminnie brakowało partnerki i nawet nauczycielka, dziwnym trafem, nie mogła zastąpić jednej z wielu moich pękatych od słodyczy koleżaneczek. Akurat wtedy brała ją ochota na szóstą kawę tego dnia. Wychowawczyni ciągle coś majstrowała przy zabawkach, wobec których wykazywałem zainteresowanie. Zabierała je, a moje sprzeciwy gasiła potokiem słów opisujących usterkę, jaka przytrafiła się osmolonemu czarną świecówką miśkowi. Następstwem było lądowanie w skrzyni na zepsute zabawki, skąd prędko inne dzieciaki kradły go, bym po chwili mógł podziwiać ozdrowieńca latającego na napędzie wyprostowanej, piegowatej ręki. Zasmarkani towarzysze przedszkolnej niedoli. Matka to zignorowała, bo miała zwyczaj zwlekać zawsze wtedy, gdy życie wymagało od niej szybkiej reakcji. Zresztą była zbyt zajęta lamentowaniem po nocach i popłakiwaniem za dnia. Z początku nie przywiązywałem wagi do specyficznego sposobu, w jaki się ze mną obchodzono, a gdy zacząłem postrzegać siebie jako jednostkę indywidualną, dostrzegać, jak się sprawy mają, zechciałem postawić granice i wyrazić sprzeciw tak namiętny i płomienny, na jaki stać wyłącznie niesprawiedliwie potraktowane dziecko, odparła:
– Życie, słonko. Pewnie czymś sobie zasłużyłeś.
_C’est la vie!_
Wtedy okazało się, że ignorowanie jest chorobą zakaźną.
Nadeszła podstawówka, a echa jej rozczłapanych kroków nigdy nie cichną w mojej głowie. Ospałe lata spędzone w pierwszej ławce, sam jak palec, najdalej od wyjścia. Ostoi prymusów i wariatów, gdzie ja się genialnie odnajdywałem. Ku rozczarowaniu rodzicielki nie byłem prymusem, ale za to do wariata niewiele mi brakowało.
Małomówny, ale mazgaj. _Atencje absorbuje absolutnie anormalnie_ – miłe słowa garbatej wychowawczyni. _Beczy, buczy, byleby bić brawa_ – kolejna adnotacja, kwiatuszek w bukiecie wielkim na tyle, by dla spokoju trzymać go oburącz. _Cokolwiek czyni, celowo chce cwaniaczyć_.
Nauczyciele właśnie mamusię obwiniali o mój stan, a raczej brak połyskliwego kółeczka na jej wątłym serdecznym paluszku. Szybko uspokoili ją, stwierdzając, że nie jestem ułomny, po prostu lekko specyficzny. Trochę inny, lekko niedopieszczony, za lekko bity.
Psycholog, który mnie badał, coś zbyt często proponował mamie wyjście do kawiarni, a coś zbyt rzadko zajmował sobie głowę mną. Miałem przyjść na wiele kolejnych spotkań, ale panienki zasiadające w rejestracji wielkiego budynku, jakim była Przychodnia Pedagogiczno-Psychologiczna dla Dzieci i Młodzieży przy ulicy A. Reonalda, intrygująco i tylko wtedy, gdy wraz z matką pojawialiśmy się w progu, wybuchały śmiechem, a ja nawet dopatrzyłem się, że wskazują na nią palcem. Czerwieniła się ze złości, spuszczała wzrok i już wiedziałem, że tym razem powinienem powiedzieć „żegnam”, bo słowo to w swym znaczeniu przekazywało rozmówcy, że już nigdy się nie zobaczymy.
Gdy myślę o tym teraz, mienią mi się ich ordynarne oblicza niczym kamienne maszkarony, jakby negatywność owego wspomnienia, a także czas we własnej osobie maczał palce w niesfornej migawce pamięci, zniekształcał ją i przemieniał wdzięczne kobiece mordy w ich karykatury.
Co ciekawe, zapamiętałem nazwisko pysznego specjalisty i niedawno wyczytałem w nekrologu, że wielki psycholog pediatra dziecięcy, pan Kruk, postanowił zaufać swojemu nazwisku i odlecieć z dachu pewnego wieżowca. Jako że stało się to dnia wielce chmurnego, nie należy winić słońca za niepomyślności i pozostaje umacniać się w przekonaniu, że same jego skrzydła musiały być wadliwe.
Najmocniej przepraszam, ale łatwo się rozpraszam.
Gimnazjum to dla mnie ciężkie czasy, w których moja forteca samotności zaczęła trząść się w posadach, a jej filary trzeszczały piskliwie, nawołując mnie do rozsądności. Znalazłem sobie przyjaciela. Pornografię.
Babcia, czyli druga osoba po matce, która zdawała się mnie tolerować, a nawet cieszyć z mojego towarzystwa, pracowała w kiosku. Miała pewien mały grzeszek, którym mnie zaraziła – zamiłowanie do tytoniu. Była z tych, co budzili się w środku ciemnej nocy tylko po to, by zapalić. Przychodziłem do niej po szkole, by za darmo naczytać się komiksów, i czasem zastępowałem ją, gdy wychodziła puścić parę groszy z dymem. Właśnie w podobnych okolicznościach któregoś chłodnego marcowego dnia moje życie zmieniło się z nieodwracalnymi skutkami.
Kiosk, miejsce niewiele większe od toalety publicznej na starym, opuszczonym cepeenie był instytucją, w której zapomniano o prawach człowieka do odpowiedniej przestrzeni egzystencjalnej. Zapach papieru i świeżego, stygnącego tuszu wyciszał nieprzyjemną woń ruchliwej ulicy. Na środku rósł sobie taborecik, naprzeciwko w powietrzu unosiły się skośne szufladki pełne przewlekłych chorób aplikowanych doustnie, a w ostatniej, zniszczonej, bez języka, z grawitacją walczyły zapałki i zapalniczki, dobra komplementarne do papierosów. Do sufitu piętrzyły się zgrzewki z wodą, której nikt nie chciał kupować, bo była za droga. O cenach łakoci nie będę wspominał, bo były przerażające. Zawsze zawadzałem kością ogonową o złośliwą maluteńką szafkę, w której rozłożone zostały wafelki z chałwą, czekoladowe batoniki i wstrętne, marcepanowe lizaki. Obok stała wieża czasopism. Zdrowie gziło się z polityką, uroda uprawiała nierząd z ogrodnictwem, a katolickie pisemka niebezpiecznie łączyły się w jedność z tymi traktującymi o apostazji. Zignorowałem ich wyczyny na rzecz gazety, od której biła dziwna fala poufności, która nie potrzebowała krzykliwych i kontrowersyjnych nagłówków, by się nią zainteresować… Tego jednego świerszczyka, samotnie wciśniętego urażoną ręką w kąt, wcześniej nie widziałem. Ociekał erotyzmem i nie potrzebował do tego żadnego partnera.
Musiałem dojrzeć tamtego dnia do wieku, w którym poszukuje się takowych treści wzrokiem, a wcześniej zdaje się ich nie dostrzegać i je ignorować. Z nieświadomą ostrożnością unikać. Nie zastanawiałem się wcale, byłem bezmyślnie zaaferowany; zaraz lepka rączka przygarnęła do siebie trucizną przesiąknięty twór dorosłych obiektywów i w przypływie zatoru w mózgu prędko wpakowałem gazetę do tornistra, jak na złość między podręcznik a ćwiczenia do religii. Owszem, byłem ówcześnie na tyle religijny, by spostrzeżenie to nie obeszło się bez ukłucia gorąca w sercu. Jednak było za późno na odwrót, za daleko zaszedłem w Rosję, a poczucie winy płynące z dokonanej kradzieży zastygło we mnie jak paliwo w niemieckim czołgu, twardniejące na kość, którego nie rozpuści żadne ognisko. Teraz przynajmniej zbolała mina Pana Jezusa była koniecznością, gdy świadkował zagubieniu jednej ze swych owieczek. Mikołaj Wstrętny, Mikołaj Wzgardzony dokonał kradzieży na rzecz swego upadku.
Co ciekawe, nie pamiętam nic a nic z pisma, które, zaznaczam, odmieniło całe moje życie. Mój mózg prawdopodobnie umyślnie tuszuje przede mną wspomnienia młodocianych uniesień, być może sam się ich wstydzi i drażni go moje rozgrzebywanie. Molestowany hipokamp falami żółci oponuje, bo bynajmniej nie życzy sobie mnie w tamtych stronach.
Pamiętam jednak, że z wyszukanym sprytem udawało mi się ukrywać swoją zdobycz przed przewrażliwioną rodzicielką. Trochę pokiereszowaną życiem matką, która z tytułu swojego obłąkania miała pewne hobby: z dokładnością Gestapo umilała sobie wieczory, przeglądając moje rzeczy.
Słodziutka! _Sie ist einfach… so süß_ ! – pisałem później w zeszycie od niemieckiego, bo nauczycielka zażądała, byśmy opisali swoją rodzinę. _Ona jest po prostu… Taka słodka…_ Zresztą z całą swoją wyrozumiałością dziecięcą uważałem, że to normalne – grzebać w czyichś rzeczach, o ile, rzecz jasna, jest się rodzicem tej osoby.
Tył głowy zawsze miałem spokojny, gdy zawzięcie przetrzepywała moje kołdry, darła komiksy na strzępy i grzebała pod materacem. Z ponurą obojętnością stałem w progu pokoju, w głębi duszy wymyślając jej od najgorszych.
Nigdy się nie chwaliła, czego konkretnie szuka, ani też nigdy nie znalazła czegoś, za co zasługiwałbym na naganę. Zwykle jej trofeum padały same śmieci: szeleszczące opakowania po batonikach, niedojedzone drugie śniadania, rozlane mleko za szafką czy też roztopiony cukierek, sumiennie wynoszony przez mrówki od mniej więcej tygodnia. Słowem, pierdoły. Prawdziwych skarbów nie znalazła nigdy.
Kryjówek było wiele, bo kreatywność, jakkolwiek ścisły jest mój umysł, wiodła prym między niewieloma pozytywnymi cechami, jakimi mógł się poszczycić Mikołajek – bohater moich wspomnień.
A oto poradnik dla każdego dziecka, którego matka nie ufa mu wcale a wcale. Dzięki niemu sprytnie zatai przedmiot, który powinien zostać zatajony. Kryjówki prezentują się następująco:
1. Na taśmie przykleić od spodu do jakiegokolwiek mebla z wysokim podwoziem. Wada: wszelkie przedmioty rozwarstwiające się (książki, czasopisma, komiksy) należy obkleić z każdej strony, w innym wypadku niedoklejony róg opadnie i zdradzi skrytkę.
2. Delikatnie wyłamać łomem framugę lub listwę, by wyżłobić otwór (wedle uznania) i chować tam skarby.
3. Przy samym suficie zapiąć przedmiot (tylko lekkie) za żabki, w taki sposób, by firanka w całości zasłaniała nasz skarb. Możliwa dociekliwość w sprawie potrzeby wymiany firanek na mniej prześwitujące.
Te trzy były moimi ulubionymi i nie znam słów, by opisać ich praktyczność.
Sentyment nie pozwala mi nie wspomnieć o czwartej metodzie, niezwykle niebezpiecznej, aczkolwiek nieproporcjonalnie genialnej w swojej dyskrecji. Niestety, dzieci w domu chowane mogą jedynie podniecić się na myśl o owej kryjówce. Albowiem potrzeba rynny i starego, bez pomyślunku zbudowanego bloku mieszkalnego, jego zardzewiałych, z wygryzionymi zębem korozji rynien i rygla na chrzęszczących zawiasach, który miał mnie powstrzymać przed wejściem na płaski dach.
4. Obwiązać ciężki, lecz drobny kamień sznurkiem, na którego końcu w plastikowym woreczku ukryć przedmiot. Tak przygotowany woreczek spuścić w rynnę, zostawiając ciężki kamień na zewnątrz, by trzymał dyndający skarb.
Niebezpieczeństwo ostatniej kryjówki wiąże się z narażeniem dobrego stanu kolan na upadek z wysokości, a także niechybny przymus przetrzymywania naszego skarbu na zewnątrz, co może go uszkodzić. Ja sam straciłem swą wspaniałą gazetę, która po obfitych deszczach wypłynęła w kawałkach z rynny, a rowki, krągłości i kształtne pępuszki zamieniły się w szaroburą, cuchnącą wilgocią, celulozową masę.
Jeżeli chodzi o babcię, to szybko zmarła, nieświadoma, że to ja stałem za zniknięciem splugawionej zwierzęcym popędem gazetki. Myślała, że ukradł ją ktoś inny, pewnie jakiś niewyżyty student. Mnie w życiu nie podejrzewała, bo nie miała powodu.
Byłem wzorowym wnukiem. Moje laurki były wystarczająco kolorowe, a pocałunki na tyle lepkie, by ufała mi bezgranicznie. Poza tym nigdy więcej ani przedtem nic nie zginęło. Gdy sadzała mnie za kasą, częściej były nadwyżki niż straty. Starsze panie regularnie kupowały bilety i swoje papierowe bzdety dla kobiet. Nie mogły oprzeć się urokowi smyka, którego pyzata buzia w okienku wyglądała jak buzia cherubinka o kanciastym nimbie zrobionym z mroku.
– Masz, malutki. – Dłonią trzęsącą się jak w delirce wciskała mi banknot, który szybko chowałem. Właśnie za sprawą pieniężnych dodatków, przez nikogo niesprawdzanych, niekontrolowanie rosła mi gęba wszerz, przybierając bachusowe rysy, tak kształtnie odmalowane na Caravaggiowym płótnie.
– Dziękuję, pszepani – mówiłem, świadomy, że od podobnej grzeczności serca babcine topnieją niczym lód w rozgrzanych ustach.
Po śmierci babci zmuszeni byliśmy się wyprowadzić, kiosk przepadł, a wraz ze zmianą otoczenia poszły w zapomnienie duchy mego dzieciństwa.
W ten sposób jednorazowy złodziej Mikołaj przetoczył się do liceum, kolejnego bogatego w zerowe życie towarzyskie okresu, w którym jego osobliwy dar zaczął ukazywać swoje różki. Cóż mogłem umieć? Czytać w myślach? Latać, mimo że nie nazywałem się „Kruk”? Nic bardziej mylnego. Mój dar polegał na tym, że zawsze wiedziałem, w którym momencie spojrzeć na kobietę, by pokazała mi to, co miała do ukazania najważniejszego.
Najgorętszą część uda wydaną na chłód oślizgłych spojrzeń przez złośliwą, bardzo zaczepną spódniczkę, szczyty piersi ocierające się o siebie, gdy ich właścicielka, schylona i nieświadoma, wiązała sznurowadło lub podnosiła pudło z podłogi, ukazując mi kształtne „M” swoich piersi, wzgórki łonowe porośnięte wpijającym się w krok materiałem szortów, kiedy klasowe koleżanki niewinnie, jedna po drugiej przystępowały do robienia osławionego na sportowych zajęciach mostka.
Czytelnik inkwizytor naprawdę myśli, że kiczowata golizna była w stanie zaspokoić moje żądze?
Cytrynki interesowały mnie tylko wtedy, gdy były skryte, kształtne brzoskwinie potrafiły oczarować me serce tylko wtedy, gdy nieśmiało zarzucały haczyk w postaci nieświadomie wystających beżowych ćwiartek, a gorące meloniki przykuwały moją uwagę wyłącznie w chwilach mrozu, podniecenia, wtedy gdy sutki świdrowały koszulki, podobnie jak ja świdrowałem je wzrokiem. Lubiłem też, gdy szybko pokonywały stopnie, w górę czy w dół, bez znaczenia, byle ich właścicielka była wystarczająco energiczna i głupiutka. Każdą panienkę, która zrezygnowała z noszenia narzędzia tortur, potocznie zwanego stanikiem, chciałbym spotkać w swoim ekstrawertycznym wcieleniu i ucałować w rączki.
Nie pamiętałem twarzy kobiet. Pamiętałem, czym mnie zaskoczyły, a proszę wierzyć, im dalej brnie się w bagno wyuzdania, tym mniej rzeczy cieszy, tym mniej rzeczy się ceni. Kamasutra staje się aseksualna.
Watsjajanie! Wznieć we mnie popędy, które prędko wygasają, gdy okuty mrokiem, wyziębiony własną nieczułością, znużony oglądam maraton, akt za aktem, a na scenie widnieją mi, tańczą i baraszkują przedstawiciele niskorosłych!
Na nic są moje prośby. Nic jest na prośby moje… Całe nic!
Wiele przykrości sprawiają mi ponure myśli tej podobne – poprzeczka postawiona pod niebem jest, tak się przynajmniej wydaje, nieosiągalna. A tu proszę, przychodzi jakaś samica w pluszowych nausznikach, ściąga je bezwstydnica i ukazuje mi kształtne uszka, czerwone jak jabłuszka, uszkadzające wszelkie poprzednie troski, gorące, palące moje oczy, wstrzymujące mój oddech, sprawiające, że zapominam wysiąść na przystanku, na którym wysiąść powinienem. W myślach mówię na nią ladacznica, gniewam się, a Zeus użyczył mi gromu, bym oczami w nią cisnął, ale powłoka moja pozostaje niewzruszona. Prawdę mówiąc, byłem wdzięczny, że za darmo raczyła mnie przyjemnym dla oka widokiem. Zdobywałem się na uspokajające stwierdzenie, że zasłużyła sobie na mój gniew, i porzucałem ją na zawsze.
Oczywiście, towarzysz Wzwód nie przejmował się wyraźnie przeze mnie określonymi godzinami wizyt i trwał sobie w najlepsze. Skryty za plecakiem w pospolity wzór chłopięcy – moro – był moim kompanem na drodze wstydu, jaką muszę pokonać z przystanku do domu. Przystanku, który jest o jeden dalej, niż planowałem. Prowokatorki winny mieć zakaz podróżowania komunikacją miejską i jest to moje skromne zdanie, co wiem, że nie spotka się z aprobatą szarawych zjadaczy chleba. I mniejsza z tym!
Prześlizguję się między ludźmi, niezauważony, skutecznie ignorowany. Widzę swoją sylwetkę z lotu ptaka. Toż to antropomorfizacja, nadawać mojemu ciału ludzkie cechy! Błąkający się, beżowy klocuszek. Ktoś zahaczył i wstrząsnął całym wieszakiem moich ramion, kurtka prawie spadła, stłukłbym się jak wazon, ale… Chyba nie wyczuwają mojej obecności, Jana Mikołaja Grenouille. Był to ślepy zaułek. Miałem zapach mocny, nieświeży, a ludzie ignorowali mnie intencjonalnie. Czuli do mnie niechęć.
Idę ulicami niby sękata gałąź: krzywy, garbaty, z wolna trawiony termitem. Pełen trosk, z których ulewają się uprzedzenia. Nie świadczy to o żadnej wyjątkowości, wręcz przeciwnie. Bo kto się nie zamartwia, kto nie tłucze srebrnych medalionów czasu na mało wartościowe, karłowate grudki i marnuje ten jakże ograniczony, nieodnawialny kruszec? Jestem raczej nijaki, powierzchowność konkuruje z tym, co igra w środku, dlatego kurczowo trzymam się swoich odchyłów, bo to one dodają mi godnej dostrzeżenia cechy.
Niech moja opowieść zacznie się od kolejnego przełomowego wydarzenia, które winno zmieniać życie człowieka na zawsze, podobnie jak stało się z moim.
Skończyłem szkołę, mimo początkowych problemów, z całkiem niebrzydkim świadectwem i postanowiłem jechać dalej, napędzany ambicją.
Marzyły mi się studia, przyjemny kierunek, którym będę mógł wycierać sobie twarz, z której wyziera brak pomysłu na siebie, gdy nastanie ku temu okazja. Lecz Warszawa z całym wachlarzem swoich pstrokatych, nowobogackich uczelni wcale a wcale mnie nie urządzała. Nie chciałem niczego prestiżowego, punkty osobistości kompletnie nie robiły na mnie wrażenia. Znałem swoje możliwości i wiedziałem, że zdecydowanie poradzę sobie w umiarkowanie wymagającym środowisku.
Moim konikiem i niechcianą pasją była królowa nauk ścisłych – matematyka. Ta sama, która swą koroną cierniową raniła wielu moich rówieśników, przyprawiała ich o omdlenia i dreszcze zawiści. Lubiłem ją i czułem się w niej dobrze. Kochałem w niej brzuszki i zaokrąglenia, kąty i okręgi. Skryte pod materiałem wyniki, które mogłem ujrzeć za pomocą wzorów i metod. Lubiłem jej monotonność i fakt, że błąd można poprawić. W matematyce nie pali się mostów, co najwyżej podręcznik z zawiści.
Dążenie do celu zawsze da oczekiwane skutki. To właśnie różniło matematykę od mojego miłosnego życia. Kobiety nie były równaniem, na które można mieć parę sposobów. Były straszne i wolałem nie brać się za ich rozwiązywanie.
Matka szybko wpadła w zachwyt na wieść, że chcę się dalej rozwijać. Zdecydowała się już obdzwonić wszystkich krewnych, bo przecież szczęściem należy się dzielić. Swoim obdzwanianiem wcale nie chciała utrzeć nosa wujkom znad morza, którzy mieli ułomnego dzieciaka, wymagającego opieki aż do śmierci. Nie chciała zepsuć humoru, dzwoniąc przed obiadem do swej siostry, Marty z Koszalina, zawsze narzekającej na córkę, problematyczną i gnuśną dziewuchę, która w wieku czternastu lat zaciążyła, a ojciec jej synka pozostawał po dziś dzień nieznany. Kontaktując się ze swoją przyjaciółką z pracy, Marzeną, z którą to na poczcie spędzała tylko osiem wspólnych godzin, miała prawo zapomnieć, że jej dziecko zmarło w czasie porodu, uduszone pępowiną i nawet odszkodowanie nie było w stanie wypłukać marzeń, przez nerwy już teraz bezpłodnej Marzeny, o słodkim dzieciątku, które pewnego dnia zda na Uniwersytet Jagielloński. Matka moja nie mogła być aż tak wredna, a myśl, że prawdopodobnie byłbym jedyną osobą z wyższym wykształceniem w rodzinie, wcale nie napędzała jej potrzeby szerzenia złośliwości dla prymitywnej satysfakcji z tego, że popsuła komuś humor. Równie szybko zgasiłem w niej ten płomień radości, gdy powiedziałem, że chciałbym się również usamodzielnić.
– Chcesz mieszkać sam? – rzekła, a w głosie jej przelewała się panika.
Przytaknąłem, mimo że powódź matczynej troski sięgała mi gardła.
– W jaki sposób się utrzymasz? Mieszkania w Warszawie są drogie – zauważyła, powołując się na wstrząsające nagłówki gazet. – Bo przecież chcesz studiować w Warszawie, prawda?
– Wynajmę pokój. Wraz z innymi… Studentami. – Ostatnie słowo nie chciało przejść przez moje niewdzięczne usta. Dorosły wydźwięk słowa „wynajmę” miał cień samodzielności. Peszący cień górujący nad tym słowem. Gdy ja, malutki z perspektywy ziemskiej, zadzierałem wzrok ku górze, by na nie spojrzeć, zdawało się, że potęga tego słowa przechyla się ku mnie i ono zaraz się przewróci, by pogrzebać mnie żywcem.
– Dziecko… I poradzisz sobie? Będziesz musiał sam prać, gotować, sprzątać. Poza tym… Jeśli twoi współlokatorzy będą hałasować, nie będziesz mógł się skupić na nauce! Wiesz, jaką mamy młodzież, ty jesteś inny… – Przyglądałem się tej zatroskanej twarzy zasuszonej wiekiem niby rodzynka w kolorze kremowym. Płynnie się przyglądałem, a wartki strumień spojrzenia dawał jej tyle uwagi, ile ona zapominała dawać mi w niemowlęctwie. W skupieniu, choć wcale nie słuchałem.
Zamiast tego rozstawiłem swoich żołnierzy na posterunkach, rozkazałem im gardłowo, by kosztem własnego życia bronili mnie przed wywodem tej skrajnie przewrażliwionej staruchy.
– Opłaty, czesne, koszty… – Tej taktyki nie wymyślił żaden Aleksander Macedoński, Napoleon czy Jan Żiżka. Wymyślił ją dziesięcioletni chłopiec. Mały Miki.
Oznajmię czytelnikowi smutną prawdę, którą z radością należy przełknąć:
Rodzice są zwykle beznadziejni. Czasem, o ile łut szczęścia zabłyśnie nad narodzinami szczylątka, pierwsza gwiazdka na niebie zaiskrzy wiarą, by po chwili runąć w dół, ciągnąc za sobą szarfę szczęścia, dobrostanu i farta. Może mu się udać. Otrzyma rodziców mało beznadziejnych. Inne typy nie zostały jeszcze odkryte. Co za tym idzie, dziecko, które nie dość, że musi nauczyć się żyć, musi również nauczyć się żyć. Powiedzenie, że z rodziną wygląda się dobrze tylko na zdjęciach, nie powstało z chmur. Z reguły dzieci są zbyt umiarkowanie rozgarnięte, by w porę dostrzec beznadziejność swojej sytuacji, jednak każda reguła ma swój wyjątek.
I Mały Miki był nim zdecydowanie.
Mały Miki to ja, ty, mistrzu dedukcji, ty!
– Bla, bla, bla…
Z taką matką miałem marne szanse.
– Bla, bla, bla…
Jej wizja świata była nieśmiertelnie czarna jak smoła, mroczna jak mrok i „przenicowana” jak błona fotograficzna.
– Bla, bla, bla…
Wraz z wykształcaniem przez mój wątły organizm układu odpornościowego i jego mechanizmów, dzięki którym jeszcze nie umarłem, równocześnie pracowałem nad wykształceniem dodatkowego – mechanizmu obrony przeciwko stekowi bzdur, którymi matka faszerowała mnie na śniadanie, obiad i kolację. A skoro przeciętna kaczka pieczona pomieści dwa kilo farszu (nie zapomnijmy natrzeć jej zawczasu czosnkiem i majerankiem), ile można upchnąć go w dziecku? Zdecydowanie nie za wiele. Pechowo, moja matka nie znała pojęcia umiaru. Była beznadziejną kucharką!
My, ludzie, szczycimy się, że jako jedni z nielicznych ssaków pielęgnujemy i miłujemy swoje dzieci przez szmat czasu, jaki mija od narodzin. A i owszem, lecz w przeciwieństwie do psów, kotów i wiewiórek ludzka matka i ojciec rzadko kiedy nauczy swoje dziecko tego, czego w życiu potrzebuje najbardziej. We własnoręcznie wykonaną foremkę wleją masę stworzoną z rozdmuchanych przekonań, traum i kłopotów. Ludzie to troskliwe istoty, ale też niewybaczalnie egoistyczne.
Dziękuję ci, matko. Rodzicielko, samico, której zadaniem było urodzić mnie. Wykonałaś to zadanie bezbłędnie. Ale nie dziękuję ci za sabotowanie mojego poczucia własnej wartości. Za lęki, których prezenty wręczałaś mi bez powodu przez całe moje życie, ubrane w piękny papier ozdobny – troskę.
Gniew na jej bezsensowne gadanie trzymała w ryzach tylko wyrozumiałość wykształcona dyscypliną. Przecież kolejny raz – myślałem – przydałoby się, by zamknęła jadaczkę i się nie odzywała. Jednak ona milczała tylko w chwilach ważnych, gdy cały wszechświat wymagał od niej zabrania głosu.
I bez jej przewrażliwienia wiedziałem, że jeżeli życie się uśmiecha, to tylko po to, by w następstwie rubasznie się roześmiać.
Lubi kawały, dlatego pechowcy są długowieczni.
Jakoś to przełknę.
Podobnie jak fakt, że wyprowadzka jest najlepszym, co mogę zrobić w sytuacji, która mnie dotyka. W sytuacji totalnego wykluczenia ze społeczeństwa i znikomego zainteresowania moją osobą na rynku matrymonialnym.
Byłem pewien, że w tym tkwi problem. Na poparcie swojej tezy miałem wiele cyberprzestrzennych życiorysów, których właściciele podobnie jak ja cierpieli katusze samotności i uwierało ich prawictwo. Dziwnym trafem los tych wszystkich zagubionych istot odmieniał się, gdy uciekały z gniazda, gdy ich ciało musiało znieść chłód odejścia od ciepła ogniska domowego, chłód na początku tak bardzo doskwierający, że trzeba się było do niego przyzwyczaić z zaciśniętymi zębami. Często miewali szczęście i wybywali wraz z innymi podobnymi sobie, wspólnie wynajmowali pokoje na stancjach czy we czwórkę nawet okupowali całe mieszkanie. Ale to nie było dobre; nawzajem użalali się nad sobą, często przy akompaniamencie syków otwieranych puszek, i wychodzili na swojej wyprowadzce gorzej niż Zabłocki na mydle. Należało więc pójść samemu. Przepraszam, koledzy.
Na rozmaitych forach działali pod wieloma kryptonimami, ale zdecydowanie najpopularniejszym z nich i takim, z którym sam się utożsamiałem, był „przegryw”. Popularny internetowy słownik tłumaczy, co się za tym kryje, naprawdę dosadnie, a ta definicja zadaje dodatkowe obrażenia, gdy genialnie opisuje czytającego. Mógłbym przy pierwszym spotkaniu z nowo poznaną ofiarą, może trochę mną zainteresowaną, wyrecytować: „Witam, jestem osobą, która przegrywa życie, nie odnosi sukcesów w żadnej dziedzinie, nie ma pieniędzy, dziewczyny i spędza swój wolny czas w wirtualnym świecie. Możesz mówić mi Mikołaj”.
I tu na końcu podałbym rękę. Z roztargnienia pewnie lewą i równie pewnie byłaby ona bardzo wilgotna, bo moje dłonie są suche tylko wtedy, gdy kompletnie mi na tym nie zależy.
Jeżeli kogoś to zainteresuje, poznawałem się z innymi przegrywami na wiele sposobów. Nie jesteśmy wyjątkowi, co za tym idzie, wszędzie nas pełno: gramy w gry, komentujemy treści na różnej maści stronach, oglądamy transmisje na żywo. Zdecydowanie najwięcej znajomych „przegrywów” dały mi portale traktujące o podrywaniu kobiet, ckliwie nazywające to, czym się zajmowały „etykietą miłości”. Na tego typu forach każdy był anonimowy, miał swój mały światek ograniczający się do tematu, który zapragnął śledzić. Były wątki porad o doborze perfum, prezentów, miejsca schadzek czy sposobów, by jakoś sobą zainteresować zamkniętą i nieprzychylną nam płeć piękną. Były też wątki smutne, ponure i przygnębiające, gdzie rozgoryczeni rozstaniem panowie mogli wywlec swoje żale i znaleźć chętnego do wysłuchania. Był też czat powszechny, gdzie niby nic nieznacząca wiadomość o treści „miłego dnia, panowie” mogła umilić życie. Miłość unosiła się w powietrzu, forum przystrajały serca, kupidyny i pociągające kobiety w szeleszczących sukienkach. Tyle że ci nieszczęśnicy nie potrafili pochwycić płynącej powietrzem miłości. Chciałbym dodać, że mnie miłość niezbyt interesowała. Może początkowo, przy zakładaniu profilu naiwnie napędzany byłem ochotą na poznanie tajników wielkich mężów tego kraju i zapragnąłem zostać wtajemniczonym i przyuczonym do zdobywania kobiet. Rozczarowałem się. Szybko się okazało, że moi drodzy koledzy są niczym Polak, który w teorii wie, że chiński to przydatny język i, mimo że go nie zna, nie umie, a tym bardziej nie rozumie, pewnego dnia bardzo zapragnie go nauczać…
W towarzystwie przywdziewałem rolę pocieszyciela, starszego brata, który zawsze wysłucha, oceni, da radę. Podziwiałem skrycie tych nieszczęśników, choćby za wytrwałość, bo mieli jej pokłady ogromne i dodatkowo odnawialne. Owszem, wielu poległo od razów, odmów, które najczęściej wypływały z ust obrzydliwych heter, lecz między nimi znajdowali się szaleńcy chcący czerpać nauki z każdego, nawet najbardziej bolesnego _nie_.
Analizowaliśmy wspólnie ich słowa, gesty, zachowanie. Czy na spotkanie nałożyły perfumy? Były umalowane, ufryzowane, czy ich ubrania lśniły nowością? Czy wiadomości tekstowe wieńczyły kolorowym emotikonem? Oni szukali w tym Świętego Graala, z kolei ja wciąż umacniałem się w swych osądach, znajdowałem potwierdzenia tez głoszących, że kobiety są głupie, nudne w znaczeniu, że nie miały nic ciekawego do powiedzenia, do zaoferowania w sferze intelektualnej, dlatego należy polegać tylko na ich powierzchowności. Broń patronie przed interesowaniem się dogłębnie, co im w duszy gra, bo nigdy podobnego wagą błędu mężczyzna popełnić nie będzie w stanie. Prócz podziwiania wytrwałości moich towarzyszy, poziom ich głupoty również znalazł uznanie. Jak mogli wciąż być tak zaślepieni, ufni, pełni dziecięcej naiwności!
Postanowiłem nigdy w podobny sposób nie płaszczyć się przed babami, nie dawać im wyczuć mych słabości. Trzymać się na dystans, nie wchodzić w magnetosferę żadnej Wenus.
Prędko dostrzegłem, że nie tak spieszno mi wystawiać serce na arytmię, a raczej nie tak łatwo. Ale bardzo niechętnie, traktując swą opowieść jako terapeutyczne ujście, zawstydzony przyznam się do czynu, o którym nikt nie wie, tylko ja jeden, a teraz także i czytelnik.
Kiedyś wpadł mi w ręce stary egzemplarz „Dumy i uprzedzenia”. Zwykłem stronić od babskiej literatury, bo główne bohaterki zawsze miały głupotę wywindowaną wysoko i do tego wprost nieproporcjonalny spryt. Dodatkowo raziło mnie, gdy opinia publiczna miała czelność wyrażać się o nich „feministki”, „kobiety samowystarczalne”, bo zwykle bywało tak, że ich samodzielność zaczynała się w dniu stanięcia na ślubnym kobiercu w asyście bogatego idioty, a samowystarczalność od dnia, w którym to ich związek zaliczał swój zachód, a ona biedna, upokorzona rozwodem, łapczywie przygarniała do siebie majątek.
Jednak „Duma i uprzedzenie” była z innej bajki. I nim się obejrzałem, okazało się, że podświadomie zapragnąłem takiej wiedzącej czego chce Lizzy. Tego uprzedzonego ideału, który w przeciwieństwie do innych klasycznych, książkowych życiorysów, wywarł na mnie wielkie wrażenie. Wzniosła moje oczekiwania na wyżyny śmiertelnej rzeczywistości. Tej Lizzy, która byłaby w stanie dorównać mi elokwencją i humorem. Swymi krytycznymi oczami odzianymi w landrynkowe szkiełka wszelkie me wady przekułaby w zalety, ale nie tak na siłę jak jej siostra o sercu gołąbka, Jane… Z rozsądkiem i rozwagą, bo wiedziałaby, że imponuje mi jej umysł, a gdy kroczy przede mną powłóczystym, powolnym krokiem, nie robi tego z ordynarnymi myślami, marząc, bym rozpłynął się pod naporem jej młodości, uroku i powabnych feromonów. Robi to, bo tak chce, i nie kryje się za tym żaden z ohydnych umizgów.
Myślę, że takie pannice to na świecie towar niewątpliwie deficytowy, dlatego pozwoliłem sobie pozostać wiecznym obserwatorem, stroniącym od zaangażowania. Bądźmy poważni. Bajki należy schować głęboko między literaturę naukową.
Poważny Mikołaj zdecydował się powziąć poważną decyzję i zmienić swoje życie. Dobrze, mądrze postępujesz – chwali sumienie. Ale co teraz? Nigdy nie pracowałem, słowo „kieszonkowe” było dla mnie tak egzotyczne, że pierwsze, co przywoływało na myśl, to archaiczny zegareczek na sznurku, a sumy przyjmowane pod ladą, będące opłatą za możliwość otrzymania gazety, która nie była zawilgotniała, już dawno rozprysnęły się trafione pociskiem konsumpcjonizmu.
Byłem spłukany.
Łaso spoglądałem na stypendium, bo wiedziałem, że jestem w stanie je otrzymać bez większego trudu. Wierzyłem w swoje umiejętności. Tylko że stypendium dostaje się po fakcie, po udowodnieniu naszej wartości, by wiedzieli, że unijne dofinansowanie nie przemieni się w feniksa, by powstać z popiołów w postaci fundacji dla narkomanów, alkoholików i lekomanów.
By wynająć pokój, musiałem znaleźć taki, który by mnie interesował i którego koszt nie zwalałby z nóg. Przed tym musiałem zdobyć pieniądze na zaliczkę, by mieć w ogóle o czym dyskutować. Tylko czym mógł się zająć introwertyk z zerowymi umiejętnościami życiowymi, którego raczej nie zechce nawet najbardziej zdesperowany handlarz ludzkim mięsem? (Kiedyś wyczytałem w swojej książeczce zdrowia, że lekarz opisał moje ciało jako „astmatyczne”).
Mój wybór padł na księgarnię i używam słowa „padł” specjalnie, by czytelnik pomyślał, że jestem na tyle rozgarnięty, żeby samemu sprawić sobie pracę. To bujda na resorach, pracę załatwiła mi przewrażliwiona matka.
– Chyba naprawdę nie jestem w stanie przekonać cię, byś został – wyznała, gdy pewnego dnia przyłapała mnie w kuchni. Przeglądałem anonse w gazecie. – Potrzebujesz pracy, a tak się składa, że mąż Marzenki jest kierownikiem w księgarni. Lekka, łatwa praca, nie zamęczysz się – skomliła.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_