- W empik go
Karmozyna - ebook
Karmozyna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 192 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sala w domu Bernarda.
Scena I
Bernard, pani Agata.
PANI AGATA.
Bądź tak uprzejmy, odłóż swoje kordiały i posłuchaj trochę tego, co ci powiem.
BERNARD.
Bądź tak łaskawa, nie mów nic, to będzie jeszcze krócej.
PANI AGATA.
Jak chcesz. Mieszaj swoje cuchnące zielska, ile ci się podoba. Jedynym skutkiem twego uporu będzie, że biedne dziecko umrze w naszych, rękach.
BERNARD.
Jeśli moje lekarstwa nie poradzą, cóż poradzi twoje gadulstwo? Ale to twoje jedyne zajęcie. Bogu dzięki, cierpliwość to piękna cnota,
PANI AGATA.
Gdybyś kochał biedną Karmozynę, rychło odzyskałaby zdrowie.
BERNARD.
Czemu mi to mówisz? Czyś oszalała? Nie widzisz, co robię od rana do wieczora? Biedna gołąbka! jedyne moje kochanie! Powiedz, czy nie dość, że patrzę na cierpienia ukochanego dziecka, żebym jeszcze musiał znosić twoje wymówki? Słysząc cię, powiedziałby kto, że ja jestem przyczyną całego nieszczęścia. Jak sobie wytłumaczyć melancholię, która ją zabija? Przeklęte festyny królowej; niech te turnieje porwą wszyscy diabli!
PANI AGATA.
Ty wciąż do swego.
BERNARD.
Tak, nie wybije mi nikt z głowy, że ona rozchorowała się pewnej niedzieli, tuż po powrocie z tych igrów rycerskich. Widzę ją jeszcze, jak siada na tym krzesełku, blada, zamyślona! Jak smutno patrzała na swoje nożęta okryte pyłem! Nie rzekła ani słowa cały dzień i nie siadła z nami do wieczerzy,
PANI AGATA.
Et, bajesz, stary. Chcesz wiedzieć, jakie jest najlepsze lekarstwo? Powiem ci mimo twej brody: ładny kawaler i złota obrączka.
BERNARD.
Gdyby tak było, czemu odrzucałaby wszystkie partie, które jej podsuwamy? Czemu nie chce ani słyszeć o Perillu, który był towarzyszem jej dziecięctwa?
PANI AGATA.
Właśnie! Dużo się o niego troszczy! Zostaw to mnie. Znajdę jej takiego, którego nie odrzuci.
BERNARD.
Wiem, kogo masz na myśli, ale tego znów ja odrzucam. Nabiłaś sobie głowę jakimś obieżyświatem,
PANI AGATA.
Sam zobaczysz, jak się rzeczy mają,
BERNARD.
Jak się rzeczy mają? Ależ, moja żono, toć są na tym świecie jakieś względy. Nie jestem wielki pan; ale jestem uczciwy lekarz, dość sobie zamożny, a nawet bardzo zamożny jak na nasze miasto; mam w skrzyniach sporo worków pięknie opieczętowanych; Tak samo nie oddam córki darmo, jak jej nie sprzedam, rozumiesz?
PANI AGATA.
O, tak, dobrze uczynisz: biedactwo umrze od twego rozumu, jeśli nie umrze od twoich kordiałów. Zostawże ten flakon, nie zatruwaj już biednego dziecka. Nie widzisz od dwóch miesięcy, że twoje ziółka nie zdały się na nic? Dziewczyna choruje z miłości; ot, co! wiem z dobrego źródła. Kocha sir Vespasiana i wszystkie flakony w świecie nie zmienią tego na jotę.
BERNARD.
Moja córka nie jest błaźnica, a sir Vespasian jest błazen. Na co osłu zda się róża?
PANI AGATA.
Nie ty się z nią ożenisz. Spróbuj że mieć nieco rozsądku. Nie przyznajesz sam, że ona zachorzała tuż po powrocie z turnieju na cześć królowej? Czy nie mówi, o nim bez ustanku? Czy nie ściąga wciąż rozmowy na ten przedmiot, na zręczność kawalerów, na dzielność tego, na piękną postawę owego? Czy może być coś naturalniejszego u młodej dziewczyny jak to, że serce zabije jej nagle na widok tylu lśniących rynsztunków, tylu koni, sztandarów, dźwięku trąb, szczęku oręża? Och, kiedy byłam w jej wieku!…
BERNARD.
Kiedy byłaś w jej wieku, moja żono, zdaje mi się, że wyszłaś za mnie, i żadnych trąb przy tym nie było.
PANI AGATA.
Wiem o tym, ale córka ma moją krew. Otóż, w czasie takiej uroczystości, pytam się, kto może ją zajmować? Kogo będzie szukała w tłumie, jeśli nie tych, których zna? I kogóż innego z naszych przyjaciół, kogóż innego, jeśli nie pięknego, dwornego, niezwyciężonego sir Vespasiana?
BERNARD.
Tak niezwyciężonego, że przy pierwszym złażeniu kopii zadarł cztery kopyta w powietrze,
PANI AGATA.
Możebne, iż koń się potknął, że lanca się splezła, nie przeczę! możebne, że się wywrócił.
BERNARD.
Zupełnie na pewno możebne; magnął w powietrzu kozła niby piórko wolanta i rozciągnął się jak długi.
PANI AGATA.
Ale z jaką miną się podniósł!
BERNARD.
Tak, z miną człowieka, którego mdli i który miałby wielką ochotę zostać na ziemi. Jeśli ten widok przyprawił Karmozynę o chorobę, bądź pewna, że to nie z miłości. No, zostaw, pozwól, abym jej zaniósł lekarstwo,
PANI AGATA.
Rób, co chcesz. Uprzedzam cię, że zaprosiłam tego kawalera na wieczerzę. Czy Karmozyna będzie miała apetyt, czy nie, przyjdzie do stołu, i będziesz sam mógł osądzić, co się dzieje w jej sercu.
BERNARD.
I czemuż nie miałaby powiedzieć, gdyby tak było? Mów, czy ja jestem tyranem?
Czy mogłaby jej spłynąć z oczu jedna łza, aby całe moje serce… Wielkie nieba! czegóż bym nie wolał raczej, niż patrzeć, jak ona tak gaśnie bez słowa? Doprawdy, ty chcesz, abym oszalał. (Wychodzą każde w swoją stronę).
Scena II
Wchodzi Perillo, sam.
PERILLO.
Nikogo! Zdawało mi się, żem słyszał jakieś głosy. Wszystkie drzwi otwarte, a dom pusty. Co to znaczy? Kiedym mijał dziedziniec, ogarnęło mnie przeczucie… Nic nie jest tak podobne do nieszczęścia, jak samotność… Ledwie śmiem postąpić kroku, – Ach! wracam z tak daleka, sam, prawie niespodzianie; pisałem wprawdzie, ale widzę, że mnie nie oczekiwano. Ile to czasu, jak opuściłem te strony? Sześć lat! Czy ona mnie pozna? Wielkie nieba! jak mi serce bije! W tym domu, w tej kolebce mego dziecięctwa, na każdym kroku oblega mnie wspomnienie. Ta sala, te meble, ściany nawet, wszystko mi jest tak znane, wszystko było mi tak drogie! Dlaczego na ten widok odczuwam jakiś urok pełen niepokoju, coś, co mnie czaruje i przyprawia o drżenie? Oto drzwi od ogrodu, a te!… Dużo drogi zrobiłem, aby do nich zapukać; obecnie waham się na progu? Ach! tam mój los; tam cel całego życia, nagroda pracy, nadzieja! Jak ona mnie przyjmie? Co powie? Czy zapomniała? … Czy żyję w jej myślach? Oto, czemu drżę… wszystka jest w tych dwóch słowach: miłość lub zapomnienie!… I cóż? Ona tam jest, bez wątpienia. Ujrzę ją, poda mi rękę. Czyż nie jest mą narzeczoną? Nie mamże obietnicy ojca? Czy nie dlatego wyjechałem? Czym nie dopełnił warunków? Byłożby możliwe?… Nie, wątpliwości moje są niesłuszne: ona nie mogła się zaprzeć przeszłości. Honor mieszka w jej szlachetnym sercu, jak piękność na jej twarzy, czystej niby jasne niebo. Kto wie? Oczekuje mnie może; za chwilę… O, Karmozyno!
Scena III
Perillo, Bernard.
BERNARD.
Cyt! Zasnęła. Kilka godzin snu, a będzie ocalona.
PERILLO.
Kto, panie?
BERNARD.
Tak, ocalona, przynajmniej mam nadzieję.
PERILLO.
Kto, panie?
BERNARD.
To ty, Perillo? Moja biedna córka jest bardzo chora.
PERILLO.
Karmozyna! Co jej jest?
BERNARD.
Nie wiem. I cóż, chłopcze, wracasz z Padwy; otrzymałem niedawno twój list, ukończyłeś nauki, zdałeś egzamin, jesteś doktorem praw, wdziejesz biret i będziesz go nosił godnie; dotrzymałeś słowa, przyjacielu; opuściłeś miasto jako dobry uczeń, a wracasz uczony jak mistrz. Ha, ha! masz przed sobą karierę. Biedna córka, bardzo jest chora,
PERILLO.
Co jej jest, na imię nieba?
BERNARD.
Toż ci powiadam, że nie wiem. Radość to dla mnie, że cię oglądam, poczciwy Antosiu, ale smutna radość; bo po cóż wracasz? Ułożyliśmy jeszcze z twoim ojcem, że zaślubisz mą córkę, skoro tylko dobijesz się stanowiska; pracowałeś dzielnie, serce twoje nie zmieniło się, jestem tego pewien, moje też nie, i oto… Mój Boże! Co ona zrobiła?
PERILLO.
Słowa pańskie przejmują mnie drżeniem. Jak to! czy życie Karmozyny w niebezpieczeństwie?
BERNARD.
Chcesz mnie dobić każąc mi sto razy powtarzać, że nie wiem? Chora jest, Perillo, bardzo chora.
PERILLO.
Czy podobna, aby człowiek tak zdatny, tak doświadczony, jak pan?…
BERNARD.
Tak, doświadczony, zdatny! Oto, co powtarzają. Myślałby kto, że posiadam w mej apteczce uniwersalny balsam, że śmierć nie odważy się wejść w progi lekarza? Nie zawierzyłem tylko sobie, przywołałem, ilu mogłem, doktorów, uczonych, znachorów nawet, naradzaliśmy się dziesięć razy. Nonsens! Natura, Perillo, natura, ta wielka niszczycielka, kiedy chce się ukryć, jest nieprzenikniona. Kiedy mamy przed sobą wrzód, otwartą ranę, jawną gorączkę, wówczas jesteśmy mądrzy. Sto razy widzieliśmy podobne rzeczy i nauczyliśmy się stosować leki; ale kiedy niesposób znaleźć przyczyny choroby; kiedy daremnie pytamy ręki, oczu, serca, całej powłoki ludzkiej; kiedy ośmnastoletnia dziewczyna, piękna jak słońce i świeża jak kwiat, naraz blednie i słania się, a potem, skoro pytać, co jej dolega, odpowiada jedynie: „Umieram”… Och, Antoni, ileż razy szukałem chciwym okiem przyczyn jej cierpienia w objawach choroby! Nic! Żadnego znaku , żadnej wyraźnej wskazówki; nic, jeno niema boleść! Biedne dziecię, nie skarży się nigdy; a ja, z sercem zmartwiałym od smutku, przejęty własną bezużytecznością, spoglądam na zakurzone półki, gdzie gromadziły się od tylu lat nędzne wytwory wiedzy! Może, powiadam sobie, jest tam jakieś lekarstwo, jakiś kordiał, jakieś zbawcze ziele; ale które? jak zgadnąć?
PERILLO na stronie.
Przeczucia moje były tedy słuszne; przybyłem, aby to zastać! (Głośno). To straszne, co pan powiada, Będzie mi wolno zobaczyć Karmozynę?
BERNARD.
Zapewne, skoro się obudzi; ale ona jest bardzo słaba, Perillo, Trzeba by ją przygotować na twój widok; najmniejsze wzruszenie nuży ją i wystarcza, aby ją wprawić w stan omdlenia. Kochała cię, kocha jeszcze, miała cię zaślubić… rozumiesz.
PERILLO.
Postąpię, jak pan każe. Czy mam oddalić się na kilka dni… jak długo pan uzna za stosowne? Mów, ojcze, posłucham.
BERNARD.
Nie, zostań. Alboż nie należysz do rodziny?
PERILLO.
To prawda, spodziewałem się wejść do niej i wołać cię zawsze słodkim mianem ojca, które ośmielam się dawać ci niekiedy.
BERNARD.
Zawsze; i już nas nie opuścisz.
PERILLO.
Ale, powiadasz, obecność moja może być szkodliwa lub przykra. Gdyby mój widok miał spowodować bodaj chwilę cierpienia, najlżejszy wstrząs, cień bladości na tych drogich rysach… niżbym miał ją kosztować jedną łzę, wolałbym raczej podjąć z powrotem długą drogę, którą przebyłem, i opuścić na zawsze Palermo.
BERNARD.
Nie bój się, urządzimy to,
PERILLO.
Woli pan może, abym stanął w innej dzielnicy? Mogę znaleźć jakiś dom na przedmieściu (miałem swój własny, nim zostałem sierotą!). Pędziłbym tam w zamknięciu całe dnie, aby się nikt nie dowiedział o mym powrocie; wieczorem jedynie, nieprawdaż, przychodziłbym zapukać do pańskich drzwi, dowiedzieć się o nią… Pojmuje pan, że nie mógłbym… Więc bardzo cierpi?
BERNARD.
Płaczesz, chłopcze? Słuchaj, nie trzeba jeszcze rozpaczać. Wciąż nie znamy istoty tej niepojętej choroby. W tej chwili Karmozyna śpi: mówiłem ci, że to dobry znak. Kto wie? Bierzmy się do rzeczy oględnie, z rozwagą. Przede wszystkim, niech cię nie ujrzy zbyt nagle; w obecnym stanie nie ręczyłbym…
Scena IV
Ciż sami, pani Agata.
PANI AGATA.
Karmozynka obudziła się; chciałaby… A, to pan, panie Perillo? Rada jestem, że pana widzę. (Perillo
kłania się. – Na stronie). Jeszcze jeden wzdychacz! Obeszlibyśmy się bez jego wizyty. (Głośno do męża). Chciałaby zejść do ogrodu.
BERNARD.
Co powiadasz! Czy to możliwe! Od trzech dni ledwie się mogła utrzymać na nogach,