Karnawał 1956-1968 - ebook
Karnawał 1956-1968 - ebook
O październikowej odwilży 1956 roku i zmianach, które po niej zaszły i umożliwiły powstanie w Polsce nowej kultury liberalnej. O młodzieży – zwanej dziś pokoleniem październikowym – która tę kulturę tworzyła. O pierwszym w Polsce parlamencie studenckim, powołanym przy Politechnice Gdańskiej. O wyjątkowym teatrze Bim-Bom i o przyjaźni z Cybulskim, Kobielą, Fedorowiczem czy Afanasjewem.
Czasy swojej młodości z gawędziarskim talentem opisuje Mieczysław Kochanowski, gdańszczanin, profesor, przedstawiciel odchodzącego już pokolenia, uczestnik tamtych wydarzeń.
Kiedy Mieczysław Kochanowski ubiegał się o tytuł profesora, musiał wypełnić specjalną ankietę, a w niej odpowiedzieć na pytanie: co uważa za największe osiągnięcie w swoim życiu. Odpowiedział, że była to praca w studenckim teatrzyku Bim-Bom. Przyjaciele kandydata, czytając takie oświadczenie, wpadli w popłoch: to oczywiście ciekawe i sympatyczne, ale czy stosowne w perspektywie awansu naukowego i nominacji belwederskiej? Kandydat nie zmienił zdania. Nie zmienił go do dziś, kiedy ma już za sobą bogatą i urozmaiconą karierę naukową i zawodową. Bim-Bomowi zawdzięcza bliski kontakt z polską kulturą w latach jej wspaniałego rozkwitu i znajomość wielu jej twórców, których wspomina w swojej książce. A co się tyczy owej ankiety i zaskakującej deklaracji Mieczysława Kochanowskiego, to po latach dotarła doń nieoficjalnie informacja, że oceniający aplikację wybitni profesorowie byli wprawdzie nieco zdziwieni tą odpowiedzią, ale przyjęli ją z pełną aprobatą. Oni wiedzieli, co to może znaczyć.
Spis treści
Wstęp
Do Gdańska
Do Polski
Do Europy
Mróz
Odwilż
Historia pewnego teatru
Karnawał
Epilog
Nota o ilustracjach
Przypisy
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7908-254-4 |
Rozmiar pliku: | 7,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do Witkacego przyszedł kiedyś zamożny klient, prosząc go o wykonanie własnego portretu. Witkacy przyjrzał mu się uważnie i odpowiedział: „Nie widzę powodu”. Dziś, kiedy piśmiennictwo wspomnieniowe przeżywa niebywały rozkwit, a autorów wszelkiego rodzaju wspomnień jest prawdopodobnie więcej niż ich czytelników, stwierdzenie Witkacego przestaje być tylko zabawną anegdotą, a słowo „powód” nabiera istotnego znaczenia i wymaga wyjaśnień, dlaczego swoimi wspominkami zawracamy ludziom głowę.
Po pierwsze: nie jestem bohaterem swoich wspomnień; jestem kronikarzem czy narratorem, zachowującym pamięć o pewnych sprawach i wydarzeniach, których byłem obserwatorem, świadkiem lub uczestnikiem. Jeśli więc wspominam tu czasem (choć nieczęsto!) o sobie, czy raczej o swoich doświadczeniach, to po to, by uwiarygodnić się w roli narratora opisywanych wydarzeń, który wie, o czym pisze. A ponieważ z natury jestem ciekaw tego, co się wokół mnie dzieje, przeto zdarzyło mi się parokrotnie znaleźć w sytuacjach, które mogłyby zainteresować nie tylko mnie. Powojenna historia Polski zaś nie szczędziła nam tego rodzaju wydarzeń i nie pozwalała się nudzić.
Po drugie: jako człowiek urodzony w latach trzydziestych należę do pierwszego pokolenia, które świadomie przeżyło wszystkie swoje lata w odrodzonej po wojnie Polsce Ludowej. Nie idealizuję jej bynajmniej, ale to była moja ojczyzna – innej nie znałem i nie mogę się pogodzić ze współczesną propagandą państwową, która z pobudek ideologicznych dyskredytuje wszystko, co wiązało się z tym minionym okresem, nie znajdując w nim żadnych jasnych stron. Tej oszczerczej polityce sprzyja dodatkowo powojenna historia Polski – pozornie jednolita, a w rzeczywistości pełna gwałtownych zmian i licznych zakrętów. W tej sytuacji traktowanie jej jako spójnej, zwartej całości pt. PRL powoduje, że każda całościowa ocena – pozytywna czy negatywna – będzie nieprawdziwa. Przykładem takiego podejścia może być zestawienie dwóch sąsiadujących okresów: stalinowskiego i październikowej odwilży. Nagminne zaś posługiwanie się realiami okresu stalinowskiego do oceny całego okresu Polski Ludowej, w tym do oceny odwilży, jest jaskrawą manipulacją polityczną. A w odniesieniu do kultury, która jest dziełem i wartością narodu, to coś szczególnie niegodnego. I szkodliwego.
I to właśnie kultura, która zawsze, mimo mojego technicznego wykształcenia, była przedmiotem szczególnej fascynacji (i amatorskiego zaangażowania w pracę studenckiego teatru Bim-Bom), stanowi główny wątek tematyczny tych wspomnień. Szczególnie zaś kultura czasu październikowej odwilży. Nie jest to wybór przypadkowy ani wynikły z młodzieńczych sentymentów. Okoliczności historyczne, wartość artystycznych dokonań i znaczenie tego krótkiego okresu w procesie rozwoju kultury narodowej pozwalają oceniać ten czas jako jeden z najważniejszych w całej naszej historii. Nie jest to tylko mój pogląd. W swej Prześnionej rewolucji Andrzej Leder pisze: „Sen zapomniany, rewolucji nie było. Przedtem jednak między 1956 a 1968 rokiem mamy ustanowienie nowoczesnej mieszczańskiej kultury w Polsce, która z tego okresu czerpie do dzisiaj”.
Tę nowoczesną kulturę, o której mówi Leder, tworzyli już nowi ludzie i nowe jej ogniska na Ziemiach Odzyskanych, głównie w Gdańsku i Wrocławiu. Ale Wrocław miał solidne fundamenty: zintegrowaną społeczność, która przyjechała tu ze Lwowa ze swoimi tradycjami, tożsamością i uniwersytetem. Powojenny Gdańsk nie miał ani uniwersytetu, ani takiej społeczności; zasiedlili go przybysze ze wszystkich stron i z różnych kręgów kulturowych. I to oni właśnie, zaczynając praktycznie od zera, sprawili, że dwadzieścia lat później Gdańsk liczył się jako jeden z najsilniejszych ośrodków kultury w Polsce. Jakim cudem?
Przede wszystkim działo się to w atmosferze październikowej, kiedy różne rzeczy nieoczekiwanie stawały się możliwe. Przesilenie październikowe 1956 roku nie jest faworytem naszej publicystyki historycznej. Bo i co to za powstanie – nikt nie zginął, nie spalono żadnego miasta i nikt nie musiał emigrować. Ludzie skrzyknęli się, podyskutowali, podemonstrowali i zadowoleni z siebie rozeszli do domów, śpiewając Sto lat. Październikowy przełom był jednak wydarzeniem historycznym niezwykłej wagi, szczególnie dla młodzieży, dla której oznaczał otwarcie perspektyw na nieznaną jeszcze, ale oczekiwaną z nadzieją przyszłość. Młodzież ówczesna, moje pokolenie, to zbiorowy bohater tych wspomnień. Jest on wart uwagi, chociaż nie dysponuje żadnymi, wydawałoby się, atutami zapewniającymi mu miejsce w naszej narodowej legendzie. Urodzeni w latach trzydziestych nie uczestniczyliśmy aktywnie w wojnie, nie byliśmy bohaterami powstania warszawskiego ani partyzantki, nie zadawaliśmy nawet szyku konspiracyjnym fasonem, nie doznawaliśmy też szczególnej opresji ze strony powojennych władz. A jednak coś nas wyróżniało w historycznym procesie, w którym przyszło nam uczestniczyć: byliśmy niemal rówieśnikami odrodzonej po wojnie Polski, pierwszym pokoleniem wychowanym w nowej, jakże odmiennej rzeczywistości. Najpierw byliśmy kształtowani na potrzeby tejże rzeczywistości, potem z biegiem lat sami zaczynaliśmy ją współkształtować. Historia i nasze losy potoczyły się tak, że staliśmy się pokoleniem reprezentatywnym dla powojennej Polski, współodpowiedzialnym za to, co wokół nas się wtedy działo, ale i za nas samych. „Jacyśmy byli przyjaciele moi, czy nam o ważną sprawę szło?” – zapyta w chwili niespokojnej refleksji muza naszej młodości Agnieszka Osiecka. Warto się nad tym czasem zastanowić, bo to my odpowiadamy za pamięć – także tę o nas samych. I to my musimy jej bronić. Bo taki jest nasz obowiązek, pokolenia schodzącego ze sceny, na której tyle się działo.
◆ Muza naszej młodości, Agnieszka OsieckaDO GDAŃSKA
Z Wilna do Polski przyjechaliśmy w pierwszych dniach maja 1945 roku z jedną z pierwszych fal repatriantów. Później nazywano nas uchodźcami, uciekinierami bądź wypędzonymi. Nie lubię tych określeń. Nikt nas nie wyganiał i przed nikim nie uciekaliśmy. Mój ojciec stał na mrozie w kolejce przed Urzędem Repatriacyjnym (PUR) przez całą noc, aby zapisać się na transport do Polski. Wyjeżdżaliśmy z Wilna na zachód, bo byliśmy Polakami, bo taka była nasza wola, nasz wybór. Nazywanie nas uchodźcami czy wypędzonymi zmniejsza jakoś naszą podmiotowość w tym historycznym doświadczeniu narodowym. Po co? W opisach naszego ówczesnego exodusu stale czytamy, że przewożono nas wagonami bydlęcymi. Transportowano nas standardowymi, wielofunkcyjnymi wagonami towarowymi przeznaczonymi do przewozu różnych towarów, także bydła. A czym miano transportować tuż po wojnie, przez zniszczony kraj, setki tysięcy, jeśli nie miliony ludzi, którzy przenosili się w nieznane, pozostawiając za sobą całe dotychczasowe życie, zabierając cały swój dobytek, często z inwentarzem?
Tak czy owak przyjechaliśmy w tych wagonach i 8 maja 1945 roku, w dniu zakończenia wojny, wysiedliśmy z nich na dworcu w Toruniu. Mieliśmy tam krótki postój i ojciec zabrał mnie do miasta, abym je zobaczył w dniu, na który wszyscy tyle lat czekaliśmy. Mogliśmy sobie różnie wyobrażać charakter tego święta, jak i skutki zakończonej wojny, ale chyba mało kto wątpił, że to my ją wygraliśmy, my byliśmy w wielkim obozie zwycięzców. Różne mieliśmy wyobrażenia na temat tego wielkiego finału, jego przebiegu i praktycznych rezultatów dla nas; różne marzenia, uczucia radości lub niespełnienia, ale wszystkie one musiały w tym momencie zejść na bok wobec świadomości, że oto wojna się skończyła. Jakkolwiek zły był to czas dla wszystkich i tragiczny dla wielu – przeżyliśmy ten koszmar! Dominowała więc radość ludzi, którzy ocaleli. Fascynacja narodową martyrologią zaciąży nad nami dopiero później; wówczas myślało się: skończyła się wojna, przeżyliśmy ją, wracamy do normalnego życia. Konieczność szybkiej odbudowy kraju usuwała na dalszy plan inne sprawy.
Po świątecznym dniu w Toruniu przeniesiono nas na paromiesięczny pobyt w obozie przejściowym w Inowrocławiu, a stamtąd zdecydowaliśmy się udać, także przejściowo, tyle że na czas nieco dłuższy, na wieś. Ojciec otrzymał pracę jako księgowy w kluczu kilku majątków państwowych pozostawionych przez właścicieli niemieckich, których wielu było w rejonie Bydgoszczy i Inowrocławia. Miasta pomorskie na przybyszach z Wilna nie zrobiły zbyt wielkiego wrażenia (chociaż były tam nieobecne w Wilnie tramwaje!), co innego wieś… Nikt z naszej rodziny nie mieszkał nigdy na wsi, tylko babcia spędziła tam wczesną młodość, niemniej pamiętaliśmy z wypadów letniskowych sielską i aż nadto tradycyjną wieś podwileńską. Tu już był inny świat. Całymi godzinami buszowałem po parku maszynowym wielkiego nowoczesnego majątku obszarniczego, gdzie zamieszkaliśmy w opuszczonym pałacu. Odgadywałem przeznaczenie nieznanych maszyn, biegałem po polach, patrząc na ich pracę, oglądałem różne urządzenia i uświadamiałem sobie, że nasza przeprowadzka oznaczała coś więcej niż tylko zmianę miejsca pobytu. Także ludzie tutejsi zdali się nam – co chyba oczywiste – nieco inni niż my, ale to nie stanowiło problemu. Nowi sąsiedzi przyjęli nas w sposób otwarty i życzliwy. Tak samo moi koledzy w szkole. Nawiasem mówiąc, była to pierwsza regularna szkoła w moim życiu, chociaż zacząłem do niej uczęszczać od klasy piątej. Całą wojnę uczyłem się na tajnych kompletach. Koledzy moi, rdzenni kujawiacy, nie mogli tylko zrozumieć, dlaczego ja, Polak przecież, mówię „po rusku”. I nawet nie chodziło im głównie o moje, nieliczne w końcu, przywiezione zza Buga rusycyzmy, którymi, nawiasem mówiąc, posługiwałem się rzadziej niż oni swoimi lokalnymi germanizmami. Nie mogli przyzwyczaić się do mojego wileńskiego twardego „h” i przedniojęzykowego „ł”. Śmieszyła ich też moja miękka kresowa wymowa, a może też inna barwa głosu. Te osobliwości mojej wymowy zdały mi się jednak kłopotliwe i nieco później, już w Gdańsku, postanowiłem się ich pozbyć. Pomogły mi w tym teksty Wiecha, w których się wówczas zaczytywałem. Przyswajałem język bohaterów tak pilnie, że któregoś dnia pani Borowska, właścicielka pierwszej księgarni w Oliwie (ten budynek, choć niemal w ruinie, jeszcze stoi przy Polankach!), słuchając moich popisów, powiedziała: „Ty to musisz chyba pochodzić z Warszawy!”. Byłem szczęśliwy i dumny ze swojej perfekcji, choć, jak się później okazało, do czasu. Minęło prawie sześćdziesiąt lat i znaleźliśmy się z żoną w Egipcie na wycieczce statkiem po Nilu. Siedzieliśmy przy jednym stoliku z pewną starszą panią, w której rozpoznaliśmy znaną, wybitną aktorkę Teatru Starego w Krakowie. Gaworzyliśmy sobie mile, gdy po kilku zdaniach pani powiedziała do mnie: „Proszę pana, albo urodził się pan w Wilnie, albo był w szkole aktorskiej”. Zbity nieco z pantałyku odpowiedziałem: „W szkole nigdy nie byłem, a pani zapewne chodzi o moje kresowe «ł» i «h»?”. „Oczywiście! I o pana miękki akcent”. Okazało się też, że pani była nie tylko wykształconą aktorką i profesorką szkoły aktorskiej, lecz także urodzoną wilnianką. A ludzi usiłujących naśladować wileńską wymowę spotkałem wielu, w pewnym okresie stało się to nawet modne. W 1945 roku, na wsi, stwarzało jednak pewne kłopoty. Przed świętami Bożego Narodzenia szkoła postanowiła wystawić tradycyjne jasełka. Znalazła się jakaś przedwojenna broszurka z tekstem. Kostiumy przysposobiono w domach, a problem kontusza dla diabła Boruty został rozwiązany, kiedy ktoś przypomniał sobie, że ma coś takiego w domu. Był to, jak się okazało, płaszcz Wehrmachtu (w dobrym stanie), ale po niewielkich przeróbkach się nadał. Większy kłopot wywołała obsada, a właściwie kluczowa rola Żyda. Nikt nie chciał jej przyjąć, więc w końcu padło na mnie. Nie żebym był podobny, ale byłem obcy, a ponadto, jak wiadomo, mówiłem „po rusku”, byłem więc naturalnym kandydatem. Miałem nawet śpiewać szmoncesowe kuplety. I wszystko szło sprawnie aż do pierwszej próby sytuacyjnej, kiedy moi koledzy, grający pozytywne role pastuszków polskich, rzucili się na mnie i dosyć dotkliwie poturbowali. Tłumaczyli, że to wynika z tekstu jasełek – co było prawdą! – ale ja zrezygnowałem z roli. Wybuchła awantura, przekonywano mnie, że nie mogę rezygnować, bo Żyd jest najważniejszą i tradycyjną postacią jasełek, ale nie dałem się przekonać. Było to pół roku po zakończeniu wojny.
Oprócz mnie w szkole był jeszcze jeden obcy, choć zupełnie inny ode mnie. Wysoki, przystojny, wysportowany chłopak, mówiący gwarą, jak mi się wydawało, góralską. Znane było także jego nazwisko, z którym spotkałem się w moich przedwojennych młodzieżowych lekturach; nazwisko jednego ze sławnych góralskich rodów. Do naszego szkolnego grona nie pasował tak samo jak ja. Po wielu latach przeczytałem jakiś tekst na temat Goralenvolku. Przywódca tego ruchu, pozujący na góralskiego księcia, został pod koniec wojny pojmany przez AK i powieszony. Odium spadło na cały ród. Czy to sprawiło, że mój kolega zawędrował, zapewne z rodziną, aż na Kujawy? Wielki ruch migracyjny po wojnie miał wiele przyczyn; nie wszyscy byli przecież repatriantami, niektórzy decydowali się opuścić domy i strony rodzinne z innych powodów, często na wszelki wypadek. Niedawna przeszłość mogła okazać się niebezpieczna.
Powojenny chaos tworzył osobliwe sytuacje. Mieszkała w naszej wsi zasiedziała tu od pokoleń i nieźle już spolonizowana rodzina niemiecka. Chłopaka z tej rodziny, spokojnego i piegowatego Herberta, pod koniec wojny zmobilizowano i wysłano na front. Po wojnie udało mu się wrócić do rodzinnej wsi i do swoich przedwojennych obowiązków przy dworskich koniach. Z braku innego przyodziewku paradował tak, jak wrócił, w zielonym mundurze, co nikomu nie przeszkadzało.
Pewnego dnia mały syn administratora wkręcił nogę w kierat i trzeba było sprowadzić z pobliskiego miasteczka lekarza. Kłopot w tym, że do dyspozycji były koń i bryczka, ale brakowało posłańca, bo wszyscy pracowali w polu – żniwa w pełni! Mógłby co prawda pojechać Herbert, w końcu to furman, ale Herbert był Niemcem! Zgodnie z ówczesnymi przepisami wolno mu było mieszkać w naszej wsi, ale nie mógł samodzielnie jej opuszczać. A czas upływał… W końcu ktoś wpadł na pomysł, że mógłby jechać syn księgowego, czyli ja – wprawdzie małoletni, ale Polak. Wytoczono więc paradną bryczkę, Herbert w swoim mundurze usiadł na koźle, ja rozparłem się na tylnej kanapie i pojechaliśmy. Po latach przypomniałem sobie tę scenę, oglądając w kinie Przeminęło z wiatrem. Clark Gable też tak jeździł…
◆
Wczesną jesienią 1946 roku opuściliśmy gościnną wieś i przenieśliśmy się do Gdańska. Nie pamiętam, co skłoniło moich rodziców do wyboru tego właśnie miasta na miejsce stałego osiedlenia w Polsce. Nieważne, co zadecydowało – ważne, że był to najlepszy wybór, jakiego mogliśmy wtedy dokonać. Dzięki temu odnalazłem miejsce, które rychło uznałem za swoje – i w tym przekonaniu już pozostałem. Urodziłem się i spędziłem dzieciństwo w Wilnie. Zapamiętałem bajkowy krajobraz tego miasta, jego bogate ukształtowanie, piękną zieleń, wspaniałe barokowe świątynie i inne budowle oraz jedyny w swoim rodzaju koloryt miejskiego stylu życia. Odświeżyłem te wrażenia parokrotnie, przyjeżdżając do Wilna w latach późniejszych i za każdym razem odczuwając tę samą fascynację, ale moim miastem jest Gdańsk, a ja jestem gdańszczaninem.
Jak to się stało? Nie sprzyjało temu przecież to, co wiedzieliśmy o mieście, do którego jechaliśmy – i nie różniliśmy się chyba pod tym względem od innych repatriantów. Nasza wiedza o Gdańsku, w zestawieniu z jego realnymi walorami, była zadziwiająco uboga. Ja, młodociany pożeracz książek historycznych, wiedziałem o Gdańsku tyle, ile wyczytałem w Panience z okienka Deotymy: że było to bogate miasto, w którym bardzo zamożny, ale dosyć antypatyczny kupiec wychowywał, a właściwie więził młodą polską szlachciankę. Sytuacja zupełnie jak w Szkole żon Moliera. Pamiętałem też toast sędziego Soplicy: „Niech żyje Gdańsk miasto nasze, będzie znowu nasze”. To prawie wszystko. Starsi przybysze wiedzieli zapewne trochę więcej, ale chyba niewiele więcej niż ja. Gdańsk nie był ważnym przedmiotem naszej wiedzy ani bohaterem naszej wyobraźni.
Niebezzasadne byłoby tu pytanie, dlaczego dawny Gdańsk, największe i najbogatsze polskie miasto, najbardziej rozwinięte, europejskie i otwarte na świat, budziło u nas tak niewielkie zainteresowanie i umiarkowaną sympatię. Przybywający tu po wojnie ludzie – przyszli gdańszczanie – nie zadawali sobie zapewne takich pytań; inne, bardziej odczuwalne problemy życia codziennego i konieczność odnalezienia dla siebie miejsca w nowej rzeczywistości w większym stopniu absorbowały ich uwagę, ale z czasem trzeba było podjąć i te dylematy, rozpoznać miejsce, które odziedziczyliśmy, z którym mamy się identyfikować i w którym mamy budować nową tożsamość. Pod tym względem Gdańsk stanowił miejsce szczególne. Porównania ze Szczecinem czy z Wrocławiem okazywały się w gruncie rzeczy niepełne, a może i pozorne. Pomijając głębokie okresy historyczne, to miasta niemieckie, a w każdym razie tak je odbieraliśmy. Stanowiły dla nas tylko rekompensatę wojenną. Gdańsk nie. Gdańsk mimo wszystko był w swej historii miastem wystarczająco polskim, aby stać się podstawą naszej kształtującej się tożsamości. W odróżnieniu od tamtych miast był też zawsze otoczony przez polską ludność kaszubską, co podkreślił już na pierwszych stronach swej gdańskiej epopei późniejszy noblista, Günter Grass. Był jednak też Gdańsk, jak przystało na wielki i bogaty port, miastem międzynarodowym, skupiskiem różnych grup etnicznych, w tym dominującej grupy niemieckiej. Niemiecka historia Szczecina i Wrocławia nie stwarzała poważniejszych problemów tożsamościowych. Były to miasta niemieckie, które mocą decyzji zwycięskich mocarstw zostały przyznane Polsce – i od tego momentu rozpoczęła się ich polska historia. Dzieje Gdańska były bardziej złożone. Po zaborach pruski Gdańsk przestał być de facto miastem nie tylko polskim, lecz także międzynarodowym. Pruskie państwo dysponujące wielkimi portami nad Morzem Północnym nie potrzebowało tak dużego portu na swoich wschodnich rubieżach. Gdańsk tracił stopniowo swą rolę wielkiego miasta portowego, stawał się miastem garnizonowym, ośrodkiem przemysłu wojennego. W tutejszych stoczniach budowano wielkie okręty walczące w bitwie jutlandzkiej i łodzie podwodne terroryzujące szlaki atlantyckie podczas II wojny światowej, we Wrzeszczu zaś zbudowano koszary dla elitarnego pułku Huzarów Śmierci. Po wojnie, jako odsługujący ćwiczenia oficer rezerwy, spędziłem tam kilka miesięcy, zastanawiając się przy okazji, jak i w jakim celu będzie można przebudować ten pruski kompleks militarny. Dziś powstaje tam jedno z najlepiej zaprojektowanych i zbudowanych osiedli mieszkaniowych Gdańska, przywracających przedmodernistyczny system zabudowy z nienatrętnymi nawiązaniami do gdańskiego charakteru architektury.
Po I wojnie światowej decyzje zwycięskiej ententy nadały Gdańskowi status wolnego miasta, ale nie poprawiło to relacji polsko-niemieckich. Przeciwnie, nasiliły się i pojawiły nowe konflikty oraz szykany. Ograniczenia w korzystaniu z gdańskiego portu zmusiły zbiedniałą po wojnie Polskę do podjęcia tak kosztownej inwestycji, jaką była budowa portu gdyńskiego. Rodzący się w III Rzeszy ruch nazistowski zyskiwał w Gdańsku aktywny i życzliwy odzew. W końcu Senat Wolnego Miasta Gdańska oficjalnie wystąpił do Hitlera z prośbą o przyłączenie do III Rzeszy. Paradoksalnie ułatwiło to powojennym polskim władzom Gdańska odbudowę i gospodarowanie, ponieważ wcielony do III Rzeszy Gdańsk podlegał prawom o przejęciu przez państwo (polskie!) całego mienia poniemieckiego, co znakomicie ułatwiło administrowanie terenami miejskimi wolnymi od ograniczeń własnościowych.
II wojna światowa przyniosła nowe akty wrogości i opresji w stosunku do lokalnej ludności polskiej. Zaczęło się od pomordowania bohaterskich pocztowców, a potem systematycznie i metodycznie pracował już lokalny obóz śmierci w Stutthofie. W ten sposób likwidowano resztki żywiołu polskiego. Gdańsk, w odróżnieniu od Czerwonego Hamburga, darzącego się z Hitlerem wzajemną antypatią, uchodził za miasto szczególnie doń przywiązane i wierne mu do końca. Po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną na drzewach Wielkiej Alei Lipowej wisiały trupy powieszonych „zdrajców” i „dezerterów”, chłopców takich jak mój przyjaciel ze wsi kujawskiej, Herbert, z którym jeździłem potem po lekarza, a który, tak jak ci nieszczęśnicy, w ostatnich dniach wojny uciekł do domu. Kto ich wieszał? Mówiono, że nawet nie żandarmeria, ale grupy fanatycznych cywilów, tutejszych. Też gdańszczan.
Takie było to zrujnowane i wyludnione miasto. I takie wiadomości o nim nas witały. Niezbyt sympatyczne. Dlaczego więc dziś z takim przekonaniem deklaruję swoją gdańską przynależność i swój gdański patriotyzm? Dlaczego wierzę, że w tym przekonaniu nie jestem odosobniony, że tak myślących i czujących jest nas tu bardzo dużo? Dzieje się tak chyba dlatego, że odbudowując po wojnie Gdańsk, nie poprzestawaliśmy na odbudowie miasta, portu, stoczni, uczelni, teatrów i tego wszystkiego, co służy wspólnocie w jej codziennym życiu, ale świadomie czy nieświadomie budowaliśmy własną tożsamość. Tak jakby zawarta w murach i w historii Gdańska jego przyrodzona skłonność do demonstrowania pewnej odrębności odezwała się i tym razem, a my, przypadkowi przybysze z różnych stron, poddaliśmy się tej aurze.
Takie refleksje przychodziły mi na myśl, kiedy w chłodną styczniową noc przez ulice Gdańska podążał olbrzymi kondukt żałobny. Bez transparentów i chorągwi, śpiewów i okrzyków, za to w ciszy i z powagą szli zwykli ludzie, całe rodziny z dziećmi, niektórzy o kulach, starzy i młodzi, bez słów, ale w jakimś milczącym porozumieniu. Nikt nas tu nie wzywał, nie agitował, nie organizował. Przybyliśmy sami, wiedzeni zwykłym ludzkim poczuciem przyzwoitości, aby odprowadzić trumnę zamordowanego Pawła Adamowicza, prezydenta Gdańska.
Ale to wszystko wydarzy się dopiero po latach. Na razie przyjeżdżamy do Gdańska. Czy mogliśmy wyobrazić sobie wtedy, że będziemy uczestniczyli w niezwykłej przygodzie: powojennej historii miasta powstającego od nowa?DO POLSKI
Do Gdańska przybyliśmy późnym wieczorem, była już jesień, padał drobny deszcz, a majaczące o zmroku ruiny zniszczonego miasta tworzyły niesamowity nastrój. Nie zatrzymując się dłużej w śródmieściu, pojechaliśmy do Oliwy, gdzie mieliśmy zamieszkać. Nowe mieszkanie w pracowniczym osiedlu z lat dwudziestych czy trzydziestych nie zachwyciło nas: małe, na poddaszu, w standardowym bloku. Jednak w drzwiach wejściowych były dzwonki do wszystkich mieszkań w klatce schodowej, światło na schodach było automatycznie wyłączane, w mieszkaniu zaś znajdowały się etażowe centralne ogrzewanie i w pełni wyposażona łazienka. W skromnym, oszczędnościowym osiedlu! Może więc nie będzie tak źle, poczekajmy do rana…
Poranek był niezwykle piękny. Cicho, ciepło, słonecznie. Natychmiast po śniadaniu wybiegłem na ulicę – ciekaw nowego miejsca. Zobaczyłem małe, kameralne miasto czy miasteczko, niezbyt zniszczone, ciche i spokojne, emanujące niemalże sielskim nastrojem, tak różnym od surowego i groźnego obrazu martwego Gdańska. Po ulicach spacerowali ludzie, biegały dzieci i psy, widać było otwarte sklepy, a z piekarni na rogu Grunwaldzkiej i Kaprów unosił się zapach świeżo upieczonego chleba. Słyszałem już wcześniej o wspaniałym parku Oliwskim, pierwsze kroki skierowałem więc tam, gdzie spodziewałem się go znaleźć. Znalazłem szybko, ale nie wszedłem. Przed bramą znajdował się bowiem przystanek, a na nim stał niezwykły tramwaj. Tramwaje nie były dla mnie czymś nowym. W Wilnie wprawdzie nie jeździły, kursowały tylko autobusy zwane arbonami, jednak tramwaje poznałem już w Inowrocławiu i w Bydgoszczy. Ten jednak był niezwykły. Stojący przed bramą legendarnego parku tramwaj linii numer 4 z numerem bocznym 240 (pamiętam to do dziś!) wyglądał trochę jak z innej rzeczywistości. Był wspaniały! Ogromny czteroosiowy pojazd z centralnym obniżonym wejściem i przedsionkiem, z dwiema oddzielnymi, odgrodzonymi kabinami, wyłożonymi jakimś czerwonym drewnem, z kryształowymi szybami i mosiężnymi okuciami. Wszystko to bardziej pasowało do karety lub do wytwornego przedziału kolejowego pierwszej klasy, o których czytałem w przedwojennych powieściach. W bajkach występują różne czarodziejskie pojazdy, ale przecież nie tramwaje! A ten… Nie ulega wątpliwości, że w historii mojego trochę dziecinnego oczarowania Gdańskiem tramwaj numer 240 odegrał niebagatelną rolę, zapowiadał dalsze odkrycia. Czego? Oczywiście nie potrafiłem wtedy nazwać tego wrażenia, które wyłaniało się z powstającej stopniowo układanki nowych doznań, ale mogło to być przeczucie sąsiedztwa z Europą, do której zbliżaliśmy się, przenosząc się na zachód nie tylko w sensie geograficznym.
Tymczasem moja pierwsza przygoda odkrywcy Gdańska trwała, tramwaj numer 240 jechał bowiem do Jelitkowa. Nie wiedziałem, co to jest ani gdzie, ale wsiadłem. Z rozmów współpasażerów domyśliłem się, że to gdzieś nad morzem. Tym lepiej. Tramwaj szybko opuścił tereny zabudowane i znaleźliśmy się w krajobrazie wiejskim. Jelitkowo było miejscowością zamieszkałą przez rybaków, latem prawdopodobnie licznie odwiedzaną przez gości. Dla nich był tam piękny park, przed którym kończył swój bieg nasz tramwaj, a w parku – elegancki dom zdrojowy. Jego przedwojenny opis, a także charakterystykę tamtejszych kuracjuszy znajdę po latach u Stefana Chwina w jego gdańskiej powieści Hanemann. Rzeczywiście tak to wyglądało, bo zniszczenia wojenne były tu niewielkie. Nie orientowałem się w terenie, ale ruszyłem przed siebie. Aleja lekko skręcała, więc dopiero po chwili zobaczyłem, że zieleń parkowa urywa się, dalej jest żółty piasek, a za nim gładka, lekko tylko zmarszczona powierzchnia wody. A więc to było morze! Wszedłem na plażę, rozejrzałem się i zorientowałem, że jestem tu sam. Całkowicie sam. Rozglądając się, nie dostrzegłem nikogo. Ani w parku, ani na plaży, tylko na zatoce, gdzieś pod linią horyzontu, kręciło się kilka łodzi rybackich. To niezwykłe uczucie; doznałem go w życiu parokrotnie podczas wędrówek po świecie, kiedy orientowałem się, że jestem sam w jakimś niezwykłym krajobrazie. Czy to poczucie osobliwej własności czy szczególnego związku z naturą – nie wiadomo. Ważne, że się to pamięta. Mieszkam w Gdańsku przez prawie całe swoje długie życie – parokrotnie zmieniałem tu adresy, ale zawsze były one oliwskie. Czy to przypadek wynikły z okoliczności, czy pamięć łagodnego i bukolicznego krajobrazu Oliwy wpływała na moje decyzje? A równocześnie Gdańsk zmasakrowany wojną, groźny i niepokojący swą historią jawił mi się przez pryzmat pierwszego wrażenia jako miasto całkowicie różne. Bo Gdańsk właśnie jest taki: różny!
Z Jelitkowa wróciłem także moim tramwajem numer 240. Jak się okazało, nie był on jednym z wielu podobnych jeżdżących wtedy po Gdańsku. Był jedyny i jeździł jeszcze kilka lat; ciekawe, co się z nim stało. Ówczesna komunikacja publiczna w Gdańsku to temat sam w sobie. Oprócz przeróżnych tramwajów pościąganych, jak się wydaje, z różnych miast – rozpoznałem między innymi kilka charakterystycznych pojazdów warszawskich – nie mniej barwnie prezentował się tabor autobusów. Najwięcej było chyba ciężarówek z zabudowanymi skrzyniami, ale największe zainteresowanie budziło kilka sztuk oryginalnych, znanych z filmów, autobusów londyńskich, otrzymanych w darze w czasie dobrych jeszcze alianckich stosunków tuż po wojnie, oraz dwa ogromne pojazdy noszące romantyczne imiona: Colombina i Bajadera. Były to zwyczajne ciągniki siodłowe, do których dorobiono wielkie pasażerskie naczepy. Identyczne zobaczyłem sześćdziesiąt lat później na ulicach Hawany. Jak wiadomo, Kuby obłożonej sankcjami gospodarczymi i politycznymi przez Stany Zjednoczone nie stać było na nowe samochody, wykorzystywano więc przez dziesiątki lat pozostawione przez Amerykanów krążowniki szos z lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Ale autobusów Amerykanie chyba nie zostawili, stąd naczepy na ciągnikach; czyżby wzorowali się na nas?
Pejzaż powojennego Gdańska, podobnie jak innych zniszczonych polskich miast, przedstawiał obraz wielkiej improwizacji przeprowadzanej wszelkimi skromnymi – siłą rzeczy – i przypadkowymi środkami. Publikowane w warszawskim „Expressie Wieczornym” felietony Wiecha opowiadały o dramatycznych przeprawach ciężarówkami przez Wisłę, przez prowizoryczny most pontonowy, i o burzliwym rozwoju sieci gastronomicznej na poboczach Alei Jerozolimskich, gdzie oferowano standardowe danie: kaszankę i bimber (czasem karbidowy), a dla zamożnych koneserów także zrazy à la Nelson. Realia gdańskie były może mniej barwne, ale podobne w swej istocie, bo oparte na tej samej podstawie: inicjatywie i energii mieszkańców, którzy rozumieli, że nie mogą oczekiwać, iż ktoś rozwiąże za nich ich problemy. Weterani bezkrwawych bojów czasu wojny o przeżycie przywieźli do Gdańska swoje bogate doświadczenie i determinację, tak przydatne w trudnych latach powojennej odbudowy. W pewnym stopniu to oni nadawali styl tamtym czasom. Indywidualna zaradność i sąsiedzkie współdziałanie musiały zastąpić zdewastowane systemy organizacji społecznej. Zniszczonych butów nikt nie wyrzucał, tylko odnosił do naprawy do szewca, który także szył nowe obuwie – skąd brał materiał, to jego sprawa. Nie pamiętam już, kiedy pierwszy raz nałożyłem nowe, fabrycznie uszyte, kupione w sklepie obuwie. To samo z ubraniami, które szyli lub przerabiali na zamówienie krawcy. Podobnie było z różnymi elementami wyposażenia mieszkań; w miarę możliwości niczego się nie wyrzucało, lecz naprawiało. Ciekawe, czy kiedyś wyczerpywanie zasobów ziemi i restrykcyjna polityka ekologiczna wymuszą podobny stosunek do otaczających nas przedmiotów?
Drugą sferą ówczesnej gospodarki, która skutecznie umożliwiała życie w zniszczonym mieście, był oczywiście handel prywatny; innego na początku po prostu nie było. Obraz ówczesnej sieci handlowej mógł się przypomnieć starszym mieszkańcom Gdańska, rozglądającym się po swoim mieście w latach dziewięćdziesiątych, kiedy pod hasłem „brać sprawy w swoje ręce” prawie wszyscy usiłowali handlować prawie wszystkim. Przekształcała się struktura funkcjonalno-przestrzenna miasta. Tradycyjne centrum handlowe w Głównym Mieście leżało w gruzach. Nowe ulokowało się we Wrzeszczu, przy zburzonej Grunwaldzkiej, gdzie powstała pierwsza powojenna kamienica z handlowymi parterami, i na niezniszczonej ulicy Wajdeloty. W stosunkowo nienaruszonej Oliwie przedwojenne lokale handlowe zajęli nowi właściciele, zachowując dawny charakter tego miasta.
Na bogatym, a w każdym razie urozmaiconym i barwnym powojennym rynku oprócz wytworów miejscowych rolników i rzemieślników uwagę ściągały zdobycze szabrowników penetrujących bogate ongiś opuszczone miasta Ziem Zachodnich. Także Gdańska, chociaż tu ich proceder był powstrzymany przez szybszy napływ nowych mieszkańców, którzy osiadając w tym mieście, przejmowali pozostawione poniemieckie domy wraz z wyposażeniem. Szabrownicy stali się też ważnym i widocznym elementem ówczesnego pejzażu społecznego; stworzyli własną legendę! „Dziennik Bałtycki”, pierwsza gazeta w powojennym Gdańsku, drukował powieść w odcinkach pt. Szaber, szaber, a Konstanty Ildefons Gałczyński napisał wiersz Valse de Chabrowniques. Po latach powstał zaś film Prawo i pięść z Gustawem Holoubkiem w roli dzielnego szeryfa walczącego z szabrownikami.
Porównania naszych Ziem Zachodnich tamtego czasu do amerykańskiego Dzikiego Zachodu nasuwają się nieodparcie. Przede wszystkim ze względu na rozmaitość przybywających tu ludzi. Pomijając repatriantów i tych wszystkich, którzy w czasie wojny stracili domy i dobytek całego życia, a teraz szukali nowego lokum i nowych szans życiowych, a także szabrowników i poszukiwaczy okazji łatwego wzbogacenia się, zjawili się też ludzie, którzy z różnych powodów uważali, że lepiej będzie poszukać nowego miejsca do zamieszkania. Po prostu na wszelki wypadek. Były też i niespokojne duchy, poszukiwacze przygód i nowych doświadczeń. Ciekawa rzecz: w większości byli to przybysze ze wschodnich kresów Rzeczypospolitej, tej przysłowiowo najbardziej zacofanej Polski B, którzy po kilku dziesięcioleciach nie tylko odbudowali i zagospodarowali Ziemie Zachodnie, lecz także okazali się najbardziej nowocześni i proeuropejscy w skali całego kraju. Jak to wytłumaczyć?