- W empik go
Kartki z mego pamiętnika. Tom 1 - ebook
Kartki z mego pamiętnika. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 366 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Całkowity dochód czysty, otrzymany z tego wydania,
Autor przeznacza na korzyść: Tow. Literatów i
Dziennikarzy Polskich oraz Warsz. Kasy Przezorności i Pomocy dla Literatów i Dziennikarzy.
TOM I.
Warszawa nakład Gebethnera i Wolffa
Kraków – G. Gesethner i spółka
Z ZADAŃ ŻYCIOWYCH.
Człowiek wtedy zadanie spełnia całkowicie,
Gdy prawdą, a odwagą przechodzi przez życie,
Gdy mu losy Ojczyzny są zawsze drogiemi,
Gdy głosi miłość bratnią wśród synów tej ziemi,
Gdy naszą niwę polską oczyszcza z kąkoli,
Gdy nie słowem, lecz czynem współczuje niedoli,
Gdy zdobytych milionów, zaszczytów, wawrzynów
Nie plami krzywda ludzka z szeregiem złych czynów,
Gdy pracuje uczciwie, gdy się szczerze modli,
Gdy się przed silniejszymi służalstwem nie podli
Gdy swe dzieci uzbraja w hart duszy i ciała,
By krajowi służyła ta drużyna mała,
I gdy wreszcie, żegnając świat ostatnym tchnienienij
Będzie mógł odejść z czystem, jak kryształ, sumieniem.
Julian Wieniawski.
Z mego pamiętnika.
Słówko wstępne.
Kiedy się człowiek zbliżył ku starości, wspomnienia lat młodzieńczych rysują mu się jasno przed oczyma, niby ostatnie błyski zachodzącego słońca na szarzeją-cem nieba sklepieniu. Ludzi świeżo poznanych, wydarzeń ostatniej doby zapomina się prędko, natomiast sylwetki dawnych przyjaciół, wypadki, z którymi się życie zrosło, tkwią głęboko w sercu i pamięci, cisnąc się prawie gwałtem pod pióro.
Z tego powodu, spoglądając w przeszłość z czasów młodzieńczych, szkolnych, wydarzeń krajowych i dramatów, z niemi związanych, oraz następstw, jakie one wywołały, wreszcie w czasy dojrzalszego wieku i zapada-p jącej starości, streściłem całość niezatartych wspomnień, jakie mi po nich pozostały. Nie są to poważniejsze studya, bo do nich ani uzdolnienia, ani materyałów odpowiednich, ani czasu nawet nie miałem. Pomijałem wspomnienia rodzinne, pozostawiając je w rękopisie tylko dla dzieci moich. Uczyniłem jedynie wyjątek dla nieżyjącego już brata mego Henryka, słynnego w swoim czasie artysty-skrzypka (któremu możliwość powrotu z "migra cyî mojej zawdzięczam, streszczając w kilku rysach ciekawsze ustępy z jego przeszłości młodocianej i artystycznej); oraz dla ś… p… mego Ojca, z uwagi na uczestnictwo jego jako lekarza wojskowego w 4 pułku strzelców pieszych w kampanii 1831 roku.
O ile mnie pamięć nie zawiodła, opisywałem wypadki, w których brałem czynny udział, z tego przeważnie zakątka ziemi kaliskiej, w których rozgrywały się bolesne dramaty naszej przeszłości z lat 1861, 2-go i 3-go, zawierające w dalszym ciągu wspomnienia mojej przeszło dwuletniej emigracyi oraz przebytych kolei po powrocie do kraju. Niemniej streściłem także niezatarte wspomnienia o zacnych ludziach i sąsiedztwach, z któremi wiązała się przeszłość moja, zarówno w szczęśliwszych i weselszych, jak i w posępniejszych chwilach mego życia. Unikam natomiast cytowania nazwisk ludzi, przedstawionych w ich ujemnej działalności, których potomkom mogłoby to być przykrem. Jeżeli niektóre z tych sylwetek nie będą przedstawiały dla szerszego ogółu zbyt wielkiego zainteresowania, to znaleźć się może bardzo poważna liczba życzliwych mi czytelników, dla których i szczegóły mej przeszłości i licznego grona osób, zwłaszcza z ziemi lubelskiej i kaliskiej, nie będą obojętnemi.
Dalej po przeniesieniu się do Warszawy, streściłem w kilku rysach działalność moją w kierunku ekonomicznym, biorąc udział w zakładającym się tam pierwszym w kraju Tow. Wz. Kred. w 1872 roku z inicyatywy, pod egidą i przy czynnej pomocy i poparciu niezapomnianego Jana Tad… ks. Lubomirskiego, znakomitych ekonomistów: Antoniego Nagórnego, Jana Blocha i Juliusza Hermana, oraz przy wskazówkach prawnych zacnego, wytrawnego mecenasa Wincentego Majewskie go. Instytucya samopomocy nieznanego tu zupełnie typu z natury rzeczy walczyć musiała w początkach swego istnienia z uprzedzeniami sfer konserwatywnych, handlowych i przemysłowych, oraz z niektórymi organami prasy przeważnie humorystyczne;.
Ponieważ jednak założenie tej instytucyi wywołała istotna potrzeba, ponieważ na czele rady stanęli tak chlubnie znani wyżej wspomniani działacze w kraju naszym, ponieważ pierwszy Zarząd, złożony z Kar. hr. Jezierskiego, Juliusza Hermana i mnie, pracował z całą gorliwością i bezinteresownie, dopóki środki instytucyi na skromne wynagrodzenie nie dozwoliły, Warsz. Tow. Wz. Kr., raz ruszywszy z miejsca w lutym 1872 r. z niewielkim kapitałem 80,000 rb., poszło szybkim krokiem naprzód i rozwijało się nadspodziewanie pomyślnie.
W dalszym ciągu, przebiegłszy myślą skromną działalność moją literacką, potrącić musiałem o kilka epizodów teatralnych, mających pewien związek z moją czynnością zawodową w skutek zdemaskowania długo ukrywanego pseudonimu.
W końcu nie mogłem oprzeć się potrzebie wynurzenia choć w kilku słowach z głębi zranionego serca bólu, graniczącego nieraz z rozpaczą po ciężkich ciosach rodzinnych, które mi pióro z ręki wytrąciły, ale to jako także rodzinne wspomnienia, dzieciom moim w rękopisie pozostawiam.
Może w kreśleniu wspomnień znajdą się pewne braki lub choćby małe zboczenia, te jednak czytelnik zechce kłaść na karb dość już odległej chwili, w której te karty spisywać zacząłem.
I
Czasy szkolne. Sylwetki lubelskie. Wiek młodzieńczy. Pierwsza gospodarka w ziemi chełmskiej.
Dziecięce lata moje niczem zapewne nie różnią się od tych, jakie każdy z nas w domach obywatelskich średnio zamożnych przechodzi.
Było nas czterech braci w domu, najstarszy bowiem, Tadeusz, brat przyrodni, był od nas o lat kilkanaście starszy i kształcił się już za moich lat dziecięcych w Uniwersytecie Wileńskim, a po zamknięciu takowego kończył fakultet medyczny w Moskwie.
Mimo różnicy wieku dochowaliśmy sobie miłość dozgonną; z pomiędzy nas czterech ja byłem najstarszy, po mnie szedł brat mój Henryk, a po nim dwaj bliźniacy, Józef i Aleksander.
Ojciec nasz, zajęty szeroką prowincyonalną praktyką w Lubelskiem, rzadkim był gościem w domu, cały więc ciężar wychowania spadał na nieocenioną naszą Matkę, której poświęcenie i zaparcie się wszelkich przyjemności światowych nie miało granic.
Ona nauczyła nas czytać i pisać, modlić się z głębi serca, czcić Boga, kochać bliźnich i kraj, umieć podzieje się z najbiedniejszym i umieć cierpieć bez szemrania.
Przy każdem zmariwleniu lub przeciwności, od których nawet wiek młodszy nie jest wolnym, pocieszała nas dwoma słowami, w których się kryje cała mądrość życiowa: „Patrz niżej”.
Zamiłowana w muzyce i sama niezwykle muzykalna, umiała rozbudzić w nas poczucie piękna, tej najpiękniejszej i najwdzięczniejszej ze sztuk.
Temu też przypisywać należy fanatyczny popęd moich braci Henryka i Józefa do zawodu artystycznego. Początków muzyki udzielała nam sama z anielską niemal cierpliwością, jeden tylko brat mój, ś… p. Henryk, zdradzający nadzwyczajny talent i pociąg po skrzypiec, brał lekcye u jednego z bardzo zdolnych nauczycieli, ś… p. Hornziela, późniejszego solisty orkiestry warszawskiej. Żałuję niezmiernie, że brak czasu i pewniejszych danych nie pozwalają mi na skreślenie obszerniejszego życiorysu mego brata Henryka, któremu cały świat muzykalny przyznał palmę pierwszeństwa między znakomitymi ówczesnymi skrzypkami, lecz od okreśtenia kilku wybitniejszych o nim rysów powstrzymać się nie moge.
Ojciec badał uważnie, okiem wytrawnego psychologa, tę dziwną naturę chłopca, którego nic ponad muzykę nie zajmowało i który przez rok studyów zrobił nadzwyczajne postępy.
Kiedy przybył do Warszawy rozgłośny w tym czasie skrzypek czeski, Panofka, Ojciec zabrał Henryka z sobą, aby usłyszeć zdanie znakomitego skrzypka.
Panofka był nim odrazu zachwycony i radził wysłać go bezzwłocznie do Pragi Czeskiej lub Lipska do konserwatoryum, a gdyby Rodziców stać było, to choćby i do Paryża, bo materyał wart był i kosztów, i nakładów.
– 1u –
Znosi! też swoją dolę cierpliwie, z uśmiechem na ustach, pociechą mu bowiem były lekcye u profesora Massarta, który, odkrywszy w nim tak olbrzymi talent, zajął się nim, jak synem, i po dwóch latach ustawicznej pracy doprowadził do tego stopnia doskonałości, że Henryk w 10-tym roku życia zdobył pierwszą wielką nagrodę skrzypcową w Konserwatoryum Paryskiem, walcząc o lepsze z kilkunastu kolegami znacznie od niego starszymi. Traf, czy zrządzenie Boskie sprawiły, że właśnie w dniu rozdawania nagród przyjechała do Paryża Matka moja z drugim bratem Józefem, który również wybitne do muzyki okazywał zdolności.
Dowiedziawszy się o konkursie z ogłoszeń, udała się natychmiast do Konserwatoryum i za zezwoleniem Dyrektora, słynnego kompozytora Aubera, umieszczona została w jego loży, przylegającej do estrady koncertowej, miejsca bowiem wolnego na całej sali nie było.
Kiedy po odegraniu przez jej syna koncertu Viot-tego wśród grzmotu oklasków Dyrektor Konserwatoryum Auber wręczał mu nagrodę w postaci pięknych skrzypiec, opatrzonych dookoła pięknym złoconym napisem, winszując mu w gorących słowach takiego tryumfu, dodał w końcu, że Bóg piękniejszą zgotował mu nagrodę, sprowadzając w tym dniu Matkę z głębi oddalonej Polski.
Jaka się scena rozegrała między zaproszoną na estradę Matką a synem, jak gromkimi oklaskami powitały wszystkie rozrzewnione matki chwilę tak wzruszającą, łatwo się każdy domyśli. Za przybyciem Matki nowe życie rozpoczęło się dla biednego dzieciaka; zwierzył sic jej naturalnie ze wszystkich krzywd swoich, o któ-
– Il va faire sonner son noin! – rzekł do Ojca i przepowiedział, że zajmie jedno z pierwszych miejsc w rzędzie skrzypków europejskich… Ponieważ brat mój Tadeusz, ukończywszy chlubnie wydział medyczny w Moskwie, miał jechać do klinik w Paryżu, jemu Ojciec powierzył Henryka, któremu myśl kształcenia się w Paryżu niezmiernie do gustu przypadła.
Mimo łez, wylewanych przez Matkę na myśl rozstania się z ośmioletnim chłopcem. Ojciec pozostał nieugiętym, i pewnego jesiennego wieczoru odprowadziliśmy obydwóch naszych braci na pocztę, skąd kuryerką (w braku zupełnym kolei żelaznych) odjeżdżali.
Za przyjazdem do Paryża brat mój, zmuszony mieszkać w t… zw. „Quartier latin” (dzielnicy uniwersyteckiej), umieścił Henryka na rue Bergère blizko konser-watoryum, do którego zaraz po pierwszej lekcyi próbnej został przyjęty do klasy skrzypcowej znakomitego profesora Massarta.
Umieszczony na pensyi u niejakich państwa Voislin, młody chłopiec ciężką przeżył dolę. Sam gospodarz, były niższego stopnia wojskowy, zajmował również niższy jakiś urząd, spędzając cały czas za domem.
Henryk był więc wyłącznie na łasce i niełasce p' Voislin, istnej sekutnicy, która go do najprostszych posług używała. Noszenie węgli z piwnicy na 3-cie piętro, wody do kuchni, czyszczenia sobie samemu rzeczy i butów były dlań chlebem powszednim.
Nie śmiał się na to użalać przed nikim, baba bowiem, jak wiele z tej warstwy Francuzek, budziła w biednym chłopcu straszliwą obawę.
nic namyślając się ani chwili, stanął obok żebraka, dobył skrzypiec i zaczął grać Adagio (bardo smętne). Tłumy gapiów zebrały się w krótkim czasie, gdy już między nimi sporo zamożniejszych widać było, brat mój obszedł z pudlem całe audytoryum dokoła, a zebrawszy sporą kupkę pieniędzy, między którymi i srebrne franki błyszczały, wsypał je do torebki uszczęśliwionego żebraka wobec oklasków tłumu. Później, kiedy już zdobył sobie sławę zagranicą, dzielił się chętnie dochodami z biedniejszymi członkami towarzyszącej mu orkiestry lub miejscowymi uboższymi artystami, zapominając nieraz o sobie i nie załatwionych niektórych zobowiązaniach, ale rachunkowość nie zawsze była udziałem żyjących nerwami artystów.
Po występach, cieszących sic nadzwyczajnem powadzeniem, we wszystkich niemal stolicach Europy i u nas, został zaangażowany wraz ze słynnym fortepiani-stą, Antonim Rubinsteinem, przez jednego ze znanych impressaryów na półroczną wycieczkę do Stanów Zjednoczonych na nader korzystnych warunkach. Po ukończeniu seryi koncertów wrócił do Europy i dał się poznać w Holandyi, gdzie znalazł gorącego zwolennika w osobie ówczesnego monarchy, który jako meloman zaprosił go do swej letniej rezydencyi w Loo, obsypując go zaszczytami i wysokim orderem korony dębowej.
Wstąpiwszy w związki małżeńskie z piękną i zacną Angielką, panną Izabelą Hampton (siostrzenicą słynnego angielskiego skrzypka Osborna), przyjął ofiarowane mu miejsce solisty cesarza Aleksandra II i urząd profesora Konserwatoryum petersburskiego, ciesząc się nadzwyczajnem powodzeniem w wysokich, a tak muzykalnych sftrach obydwóch stolic Cesarstwa.
rych bratu bał się wspominać, wiedząc, że go do studenckiej izdebki zabrać nie będzie w możności.
Matka najęła zaraz mieszkanko wygodniejsze, z całą praktycznością swoją urządziła domek rodzinny i dalszym studyom braci w harmonii, kompozycyi, kontrapunkcie i t… d… w Konserwatoryum paryskiem poświęciła się zupełnie.
Skromny salonik Matki gromadził przez lat kilka znakomitości z dziedziny muzyki i sztuki na t… zw. „herbatki”, napój mało znany podówczas Francuzom. Uświetniał je nieraz bytnością swoją największy nasz wieszcz, Adam, lubiący namiętnie muzykę i sam żonaty z jedną z najmuzykalniejszych kobiet.
Słyszałem nieraz z ust rozrzewnionej Matki, jak niezapomniany twórca „Dziadów” godzinami wsłuchiwał się w grę moich braci, a zwłaszcza w produkcye ich na tematy narodowe. Oparłszy ręce na kolanach i przepiękną swoją głowę ukrywszy w dłonie, nieraz ze zwilżonemi oczyma wypowiadał kilka wierszy z arcydzieł swoich, które mu pieśń swojska na pamięć przywodziła.
Wracając do brata mego Henryka, muszę przytoczyć mały epizod z jego młodocianego życia, świadczący o dobrem i tkliwem jego sercu.
Kiedy już „Ie petit Polonais” był znany jako laureat Konserwatoryum, powracając raz ze skrzypcami od Massarta, z którym jeszcze dwa lata pracował, spotkał na rogu ulicy żebraka-staruszka, grającego jakąś marną melodyjkę na nędznych skrzypeczkach, przed nim stał pudel z talerzykiem w zębach, pustym jednak zupełnie, bo widok muzykalnych żebraków, tak częsty w Paryżu, nikogo nie zatrzymywał. Henryk
Natem stanowisku pozostawał czas długi, korzystając corocznie z czteromiesięcznego urlopu, podczas którego był angażowany zwykle do wielkich ognisk kuracyjnych, gromadzących kwiat towarzystw całego świata.
Miejscowościami temi były przeważnie Baden-Baden, Ems, Wiesbaden, Homburg i w. i…
Byłby nie opuszczał korzystnych miejsc w Petersburgu, gdyby niespodziewana przykrość, jaka go spotkała ze strony namiestnika hr. Berga w Warszawie.
Na jednym z koncertów, dawanych zimą u dworu, a gromadzących na salonach cesarskich całą śmietankę towarzystwa, znajdował się bawiący podówczas w Petersburgu Namiestnik Królestwa Polskiego.
Lwią część programu wypełniał, jako solista Dworu, brat mój Henryk. Po skończonym koncercie, przyjętym gromkimi oklaskami, wielbiciel gry mego brata, W. Książę Konstanty przywołał go do Cesarza, który podziękował mu w kilku pochlebnych słowach za prawdziwą ucztę, jaką ich wszystkich obdarzył. Pochwalą również gorącą zaszczyci! go W. Książę Konstanty, klepiąc go po ramieniu na znak pewnej poufałości, jaka go cechowała w obcowaniu z artystami, grywającymi z nim często w kwartetach.
Widząc to serdeczne niemal postępowanie z moim bratem, hr. Berg zbliżył się doń także, zachęcając, żeby i Warszawę odwiedził.
– Mam urlop dopiero w lecie–odrzekł mój brat – a więc w sezonie martwym.
– Dla takiego, jak pan, artysty niema sezonów martwych – odparł Namiestnik – koncert z pewnością zapełni sale po brzegi. – Brat mój ukłonił się uprzejmie, a w kilka miesięcy potem, przypomniawszy sobie słowa hr. Berga, przyjechał do Warszawy. Przyjętym i obowiązującym zwyczajem należało stawić się osobiście przed Namiestnikiem i zaprosić go na zapowiedziany koncert.
Czy trafił na zły humor hr. Berga, czy też starzec zapomniał o rozmowie w salonie cesarskim, domyśleć się trudno, dość, że Namiestnik na zaproszenie mego brata odpowiedział szorstko i gniewnie:
– Il ne me manquerait que cela! Nous avons un déluge des concerts.
(Tego mi tylko brakowało, mamy powódź koncertów).
Brat mój oniemiał ze zdziwienia, skłonił się więc zimno i wyszedł.
Przechodząc przez pokój, w którym czekało dwóch pułkowników adjutantów Namiestnika, zapytał ich z pewną ironią:
– Czy Namiestnik zawsze taki grzeczny?
– Zawsze–odrzekł jeden, nie domyślając się w tem zapytaniu goryczy.
– A to panom winszuję – odparł, odchodząc, mój brat.
– On zadrwił z nas i z Namiestnika – zauważył drugi i w te pędy pobiegł do hr. Berga z oskarżeniem mego brata.
Rozjuszony Namiestnik kazał w tej chwili wysłać kozaka, któryby go natychmiast sprowadził.
Czerkies w pełnym galopie dopędził karetę na Krakowskiem Przedmieściu obok skweru i, zawróciwszy ją do zamku, nie dał nawet bratu czasu do zdjęcia palta i wprowadził go, stosownie do rozkazu, szybkim krokiem wprost do gabinetu Namiestnika.
Opis pobytu mego w gimnazyum lubelskiem, jako instytucyi ogólniejszego znaczenia, różniącej się o cale niebo od dzisiejszych zakładów naukowych, streszczę w krótkości.
Stare gmachy pojezuickie, dotykające wspaniałej katedry lubelskiej, były ogniskiem, z którego światło nauki spływało na nas szerokim strumieniem.
O wpół do 8-mej rano schodziliśmy się na codzienną Mszę Św., odprawianą przez X. Prefekta Szydoczyńskie-go w katedrze, każdy z nas musiał umieć Ministranturę i kolejno do Mszy św. sługiwać. Rwali się do tego wszyscy, w zakrystyi bowiem lubelskiej, do której tylko służący do Mszy św. byli dopuszczani zrana, znajdował się ów cud architektury (budowa w elipsę z ogniskami, przypadającemi w narożnikach ścian), gdzie mówiąc w jednym kącie choćby najciszej, tenże głos równie dobitnie powtarzał każde słowo w przeciwległym kącie ogromnej zakrystyi.
Szeptano sobie na ucho, że zakrystya zbudowana była w ten sposób na żądanie XX. Jezuitów, którzy podczas spowiedzi królów i dygnitarzy koronnych podsłuchiwali w drugim kącie, dowiadując się nieraz największych tajemnic stanu, których spowiednik zdradzaćby inaczej nie mógł. Nie chce mi się wierzyć, aby ta legenda, krążąca między młodzieżą szkolną, miała kryć w sobie choćby odrobinę prawdy, zdrada bowiem tajemnicy spowiedzi w ten lub inny sposób byłaby zbrodnią w tak poważnej instytucyi oświatowej, jaką był zakon Societatis Jesu.
O 8-mej rano rozpoczynały się lekcye szkolne, trwające do 12-tej z lO-o minutową przerwą na pauzę. O 12-tej rozchodziliśmy się do domów na obiad i dwu-
– Jak pan śmiałeś wyrazić się o mnie z lekceważeniem?– krzyknął hrabia – jak śmiałeś?! – powtórzył dwukrotnie, grożąc palcem i nie dając przyjść do słowa: – wyrzuć go za drzwi!!–krzyknął do czerkiesa.
Na widok podbiegającego czerkiesa, brat mój odsłonił palto, a ukazując na fraku kilkanaście orderów, zawołał do czerkiesa, postąpiwszy krok w tył:
– Nie śmiej!!
Namiestnik, opamiętawszy się, gestem ręki powstrzymał czerkiesa, krzyknąwszy tylko do brata:
– Dziś masz pan opuścić Warszawę!
– Właśnie poto jechałem do hotelu – odrzekł, wychodząc czemprędzej.
Blady, jak trup, wskutek straszliwego ataku bicia serca posłał brat mój po lekarza; okłady serca lodem i łagodzące krople uśmierzyły po kilku godzinach ten atak. Wszystko było do podróży zagranicę gotowe. Wieczorem zjawił się pomocnik policmajstra.
– Z rozkazu namiestnika wzbroniony jest panu przyjazd do Warszawy.
– Proszę uspokoić, kogo należy, że mnie tu chyba w trumnie ujrzycie.
1 przepowiedział to sobie nieborak. Późniejszy pogrzeb jego zgromadził tłumy publiczności na ulicach, któremi orszak przechodził. Na nabożeństwie żałobnem Mistrz Barcewicz, przyjaciel i potrosze uczeń mego brata, wyśpiewał cudną jego legendę. Przed zwłokami orkiestra teatru pożegnała go marszem Chopina.
Wskutek powyższego zajścia podał się do dymisyi, przenosząc się na ofiarowaną mu posadę profesora Konserwatoryum w Brukselli.
fiia rozdmuchać nienawiści rasowe i wyznaniowe, miłość taka serc młodych, a nawet nieraz dziecinnych dla popa olbrzymiego wzrostu, o ogromnej czarnej brodzie, w jego archaicznym kostyumie, zdawaćby się mogła jakąś anomalią. Podówczas była ona zjawiskiem bardzo zwyczajnem, bo nikt z nas za wiarę i język swój ani prześladowanym, ani I od [urzędów odsądzanym nie bywał.
Kochaliśmy księdza prawosławnego Wieleckiego, co jednak nie przeszkadzało nam bynajmniej czcić i kochać ks. prefekta Szydoczyńskiego, modlić się gorąco w naszej katedrze i być najgorliwszymi katolikami. Niejednokrotnie prefekt wpajał w nas te właśnie zasady, że prawdziwą cechą dobrego chrześcijanina winna być tolerancya i miłość bliźniego, a bliźnim jest nie tylko współrodak i współwyznawca, ale każdy człowiek, stworzony na obraz i podobieństwo Boże.
Słowo w słowo takie same zasady głosił przy każdej sposobności i X. Wieleckij, nie istniały dla niego różnice wiary i narodowości, i tem nas sobie zjednywał.
Jako nauczyciel, był on dość słabym, ale też podówczas nie wymagano takich jak dziś kwalifikacyi; wykładał niby z pamięci, ale często w książkę rzucał okiem; jedną tylko epokę historyczną miał dobrze w pamięci zapisaną, t… j… zwycięstwo Suworowa we Włoszech. Przy egzaminie był pobłażliwym, bo mu tak serce jego poczciwe dyktowało, jeśli jednak uczeń, wydając lekcyę, zanadto poczynał się pylić (jak dziś mówią, zasypywać), ratowaliśmy go w dziwny następujący sposób.
W ostatnich ławkach powstawała wrzawa między uczniami, szmer stawał się tak głośnym, że X. Wieleckij zapytywał ostro, co tam się dzieje?
godzinny wypoczynek, poczem znowu od 2-ej do wracaliśmy na poobiednie lekcye do klas.
Gimnazyum lubelskie miało podówczas w r. 1844 do 1848 wybornych nauczycieli, będących prawdziwymi przyjaciółmi młodzieży, którym uczniowie odpłacali się zupełną wzajemnością. Prefektem byt, jak nadmieniłem, przezacny X. Kanonik Szydoczyński, późniejszy Rektor Akademii Duchownej.
Profesorem matematyki był słynny i zacny pedagog Daniewski. Język niemiecki wykładał profesor Wagner, życzliwy nam również, bo hakatyzm nie był się jeszcze narodził; język francuski wykładał profesor Limat, jowialny, serdeczny, człowiek zwany „klimatem” z powodu zmiennych, jak aura jesienna, humorów. Łaciny i greckiego udzielało dwóch pedagogów Koncewicz i Czachowski, geometryi – Łukomski, geografii i statystyki–Jarnuszkiewicz, logiki – profesor Feliks Jezierski, człowiek uczony, ale nieraz mniej zrozumiały w wykładzie, języka i literatury polskiej – profesor Maruszewski.
Najsłabiej wykładaną była historya powszechna (według Ustriałowa) i historya polska Pawliszczewa; że jednak wykładał ją ulubieniec całego gimnazyum, więc też nikt sobie na krytykę jego wykładu nie pozwalał.
A teraz zgadnijcie, czytelnicy, (kto był ulubieńcom młodzieży zaraz po prefekcie Szydoczyńskim?
Oto ni mniej, ni więcej, tylko pop prawosławny, protojerej Wieleckij.
W dzisiejszych czasach, gdy prasa rosyjska nietolerancyjna, pod sztandarem Katkowów, Gringmutów i innych tego rodzaju apostołów nacyonalizmu, potra-
Z mego pamiętnika… o chór z ostatnich ławek intonował „mruczando” marsza z „Córki regimentu”, przytupując lekko nogami i rękami w miejsce bębnów. Skoro usiadł na katedrze, uśmiechnięty poczciwie, lornetując siedzących na ostatnich ławkach śpiewaków, podnosił rękę w górę i, zawoławszy: „Połno, tiepier urok”, rozpoczynał lekcyę wśród ogólnej ciszy.
Stopnie stawiał nieraz, jąkaniu si.: przywidziało, do cenzury jednak kwartalnej zwykłbył je poprawiać, bo był człowiekiem dobrego serca i rzetelnej dla Polaków sympatya Po usunięciu się Lisickiego prawdziwą plaga dla uczniów było zamianowanie niejakiego p. Koszewoja.
Nazwisko jego pochodziło podobno od urzędu koszowego, jaki w ziemi Dońskiej (u kozaków) sprawował. Musiało w tem być coś prawdy, bo nowomianowany profesor przyjeżdżał ua karej kobyle do gimnazyum, wiązał ją przed gmachem Jezuickim, pod opieką miejscowego stróża, a sam z nahajką w ręku przychodził do klasy. Dziwne to były w owym czasie nominacye niektórych pedagogów, zwłaszcza nasyłanych z Rosyi. Pan Koszewoj nie posiadał najmniejszych kwalifikacyi na nauczyciela. Wiecznie zły, z głową trzęsącą się, jak u porcelanowego Chińczyka, z ustami zacisniętemi, z czołem nachmurzonem i wzrokiem zagniewanym, opięty w czarny, długi surdut pod szyję, okoloną białym krawatem, w szerokich hajdawerach, wpuszczonych w wysokie buty, samem już wejściem swojim budził postrach między młodszymi zwłaszcza uczniami.
Kiedy wyrwał którego i o cokolwiek zapytał, przy najmniejszym zacięciu lub namyśle stawiał pałkę, mówiąc: „Siad', siad” i uśmiechając się jadowicie po doznanej w ten sposób przyjemności.
Wtedy jeden z uczniów odpowiadał, że przeciwnik jego twierdzi, iż to Massena pobił Suworowa, i o to się kłócą.
– Gdzie ten osieł? – zapytywał pop – padi siuda bliże–wołał i wtedy, zakasawszy rękawów, z całym zapałem retorycznym opisywał mu zwycięstwo Suworowa nad Masseną, a tymczasem delinkwent, wydający lek-cyę, umykał z przed katedry do ławki.
Roznamiętniony X. Wielecki opowiadał to zwycięstwo tak szczegółowo, że je najczęściej przerywał dzwonek, oznajmiający na korytarzu koniec godziny.
Niemniej sympatycznym był nauczyciel języka rosyjskiego, niejaki Lisickij.
Pocieszna to była postać, pociesznemi też bywały godziny jego lekcyi.
Mały, krępy, okrągły, wygolony i wystrzyżony, miał tę główną właściwość, że nie był fanatycznym zwolennikiem wody i mydła. Koszul nie nosił, zastępowała je jakaś rubaszka półjedwabna jednego niezdecydowanego koloru. Na piersiach zimą nosił wypikowaną kołderkę, około szyi okręcony prunelowy krawat, jaki za mikołajewskich czasów i uczniowie pod czerwonymi kołnierzami mundurów nosić musieli.
Oryginał to był, jakich dziś już chyba spotkać nie można.
Stary kawaler, lat około 50, miał wstręt do kobiet, i całe gospodarstwo domowe stary mu jakiś dieńszczyk załatwiał.
Każda lekcya Lisickiego była zabawą raczej, na której i on sam się bawił, udając nieraz gniew lub zniecierpliwienie.
Kiedy wchodził, a raczej wtaczał się na katadrę,
Miało to szczególniej miejsce przy deklamacyach słynnego poematu, kiedy stojący przed katedrą deklamował wystraszony uczeń: Uczeń. „Otumaniłasia Ida, Omraczyłsia Ilion, Spit w omrakie grad Atrida (namyślając się)
…grad Atrida… (dłuższe milczenie) Koszewoj (przerywając je) Poszoł won!! i uśmiechając się na tak dobrany rym do wyrazu „Ilion”, stawia! biedakowi dwójkę, o ile była pogoda na dworze; jeżeli zaś, broń Boże, deszcz padał, a rozkulbaczona kobyła mokła przed gmachem, stawiał palkę w katalożku..
Koledzy-nauczyciele cierpieć go nie mogli, znajdował on jedynie poparcie u dyrektora gimnazyum, niejakiego Sjanowa, człowieka w gruncie niezłego i nieuprzedzonego do naszej narodowości, ale bez potrzebnych kwalifikacyi.
Widywaliśmy go rzadko, ale jeżeli się w klasie naszej ukazał, było to zapowiedzią odbywać się mającej egzekucyi naturalnie w niższych trzech klasach, w czwartej bowiem już tylko dojono kozę: jakoż w niespełna parę minut po nim wchodził murgrabia, zwany przez nas Herodem, o brwiach krzaczastych i gęstym zaroście, ze stołkiem w jednej, a pękiem rózeg w drugiej ręce, i aplikował ilość batów, przez Sjanowa naprędce oznaczoną, nie przechodzącą prawie nigdy pięciu. Wstrętny to był dla nas wszystkich widok, tem wstrętniejszy, że Sjanow przychodził z fajką w zębach, a myśmy wszyscy tym plagom, zadawanym biednemu koledze, stojąc uroczyście w ławkach, przypatrywać się musieli. Łagodziliśmy cierpienia delinkwenta, opłacając coroczny haracz składkowy w kwocie kilkunastu rubli Herodowi, który wza mian za to uderza! środkiem miotełki, nie jej kończynami, co wedle zapewniania delinkwentów ból znacznie zmniejszało. Egzekucye te odbywały się w różnych wypadkach: jak nieobecność ucznia w domu po godzinie 8-mej, schwytanie go na gorącym uczynku palenia fajki lub gry w bilard w cukierni, gdzie wstęp uczniom był surowo wzbroniony.
Później czasy znacznie się pod tym względem zmieniły; rzekomy liberalizm zniósł karę cielesną, ale powstały za to nienawiści plemienne i różne ograniczenia. Kiedy podówczas uczeń, kończący gimnazyum, miał przed sobą we wszystkich dykasteryach pole do służby rządowej otwarte, z biegiem czasu żebrać musiał o kęs chleba i pracę w instytucyach prywatnych, lub na najniższych jakichś urzędach w powiatach i cyrkułach. Co lepsze z dwojga złego? Niech odpowie kronika samobójstw.
Z innych nauczycieli najwybitniejszymi byli… matematyk, zacny Daniewski, zdolny i poczciwy Łukomski, profesor geometryi, oraz Jarnuszkiewicz, profesor historyi i geografii, wreszcie Maruszewski, profesor polskiego. Oryginałami, jak zwykle, bywali nauczyciele języków starożytnych, Czachowski i Koncewicz.
Z gruntu poczciwi i wyrozumiali na drobne usterki młodzieży, miewali jednak obydwaj dziwny sposób wykładu, który niemało pola do żartów dostarczał.
Pierwszy z nich, Czachowski (jak sobie szeptano, ex-pijar), mówił wolno, skandował każdy frazes, jak gdyby Owidyusza recytował. Kiedy raz młodziuchny uczeń, przywołany przezeń do katedry, zaciął się, zbladł i nie mógł się powstrzymać od zamanifestowania przestrachu nie ustami i głosem, Czachowski, zażywając czemprędzej silny niuch tabaki, ozwał się doń:
– Co robisz, asinusie? Otoczyłeś sic cuchnącą atmosferą i myślisz tak wegetować?…, hę…?
A gdy biedny uczeń żadnej na to nie mógł znaleźć odpowiedzi, Czachowski dodał:
– Idź na miejsce dokonywać dzieła zniszczenia tej odrobiny zdrowego powietrza, która się w naszej sali znajduje!
O ile Czachowski skandował wolno każdy wyraz,
0 tyle Koncewicz pytlował szybko, jak młyn. Były to dwie zupełnie sprzeczne organizacyę, i kiedy im mówić ze sobą wypadło, jeden i drugi niecierpliwili się widocznie, przytupując nogami i kręcąc młynka palcami. Nie lubiany był przez wszystkich inspektor gimnazyum, Wierzbicki, zwany ślepym, gdyż tylko jedno oko posiadał; widział on niem jednak więcej, niż inni dwoma, w razie przewinienia ucznia szkodził potem przy pro-mocyi, obniżając stopień ze sprawowania.
Z owej epoki moich lat dziecięcych pozostały mi w pamięci typy, znane podówczas w całem mieście, a takie swoje, takie oryginalne, że próżnoby się ich w dzisiejszem pokoleniu szukało.
Na czele ich był t… zw. trębacz miejski.
Mały, krępy, pocieszny, a tem śmieszniejszy, im większą nadawał sobie powagę, nosił on jakiś pół urzędowy, ciemnozielony surdut, spięty na kilka mosiężnych guzików, i czapę wysoką, obwiedzioną zielonym lampasem
1 opatrzoną w olbrzymi daszek, który go od słońca osłaniał.
Z nieodstępną trąbką w ręku i zwojem papieru pod pachą, obwieszczał on ludowi wszelkie rozporządzenia sławetnego magistratu rn. Lublina, policyi i innych władz miejscowych, wszelkie licytacyę ruchomości, sprzedawa nycli za zalegle należności, wszelkie dostawy, entrepryzy rządowe i inne tej kategoryi wiadomości. Na znany sygnał, płynący z dobrze przedętej już trąbki, zbierały się wkoło niego rzesze ciekawych próżniaków, kucharek, powracających z miasta, drwali, wyrobników, uliczników i przechodniów przez placyki, na których się kolejno zatrzymywał.