Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kartki z mego pamiętnika. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kartki z mego pamiętnika. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 366 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KART­KI Z MEGO PA­MIĘT­MI­KA

Cał­ko­wi­ty do­chód czy­sty, otrzy­ma­ny z tego wy­da­nia,

Au­tor prze­zna­cza na ko­rzyść: Tow. Li­te­ra­tów i

Dzien­ni­ka­rzy Pol­skich oraz Warsz. Kasy Prze­zor­no­ści i Po­mo­cy dla Li­te­ra­tów i Dzien­ni­ka­rzy.

TOM I.

War­sza­wa na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa

Kra­ków – G. Ge­se­th­ner i spół­ka

Z ZA­DAŃ ŻY­CIO­WYCH.

Czło­wiek wte­dy za­da­nie speł­nia cał­ko­wi­cie,

Gdy praw­dą, a od­wa­gą prze­cho­dzi przez ży­cie,

Gdy mu losy Oj­czy­zny są za­wsze dro­gie­mi,

Gdy gło­si mi­łość brat­nią wśród sy­nów tej zie­mi,

Gdy na­szą niwę pol­ską oczysz­cza z ką­ko­li,

Gdy nie sło­wem, lecz czy­nem współ­czu­je nie­do­li,

Gdy zdo­by­tych mi­lio­nów, za­szczy­tów, waw­rzy­nów

Nie pla­mi krzyw­da ludz­ka z sze­re­giem złych czy­nów,

Gdy pra­cu­je uczci­wie, gdy się szcze­rze mo­dli,

Gdy się przed sil­niej­szy­mi słu­żal­stwem nie pod­li

Gdy swe dzie­ci uzbra­ja w hart du­szy i cia­ła,

By kra­jo­wi słu­ży­ła ta dru­ży­na mała,

I gdy wresz­cie, że­gna­jąc świat ostat­nym tchnie­nie­nij

Bę­dzie mógł odejść z czy­stem, jak krysz­tał, su­mie­niem.

Ju­lian Wie­niaw­ski.

Z mego pa­mięt­ni­ka.

Słów­ko wstęp­ne.

Kie­dy się czło­wiek zbli­żył ku sta­ro­ści, wspo­mnie­nia lat mło­dzień­czych ry­su­ją mu się ja­sno przed oczy­ma, niby ostat­nie bły­ski za­cho­dzą­ce­go słoń­ca na sza­rze­ją-cem nie­ba skle­pie­niu. Lu­dzi świe­żo po­zna­nych, wy­da­rzeń ostat­niej doby za­po­mi­na się pręd­ko, na­to­miast syl­wet­ki daw­nych przy­ja­ciół, wy­pad­ki, z któ­ry­mi się ży­cie zro­sło, tkwią głę­bo­ko w ser­cu i pa­mię­ci, ci­snąc się pra­wie gwał­tem pod pió­ro.

Z tego po­wo­du, spo­glą­da­jąc w prze­szłość z cza­sów mło­dzień­czych, szkol­nych, wy­da­rzeń kra­jo­wych i dra­ma­tów, z nie­mi zwią­za­nych, oraz na­stępstw, ja­kie one wy­wo­ła­ły, wresz­cie w cza­sy doj­rzal­sze­go wie­ku i za­pa­da-p ją­cej sta­ro­ści, stre­ści­łem ca­łość nie­za­tar­tych wspo­mnień, ja­kie mi po nich po­zo­sta­ły. Nie są to po­waż­niej­sze stu­dya, bo do nich ani uzdol­nie­nia, ani ma­te­ry­ałów od­po­wied­nich, ani cza­su na­wet nie mia­łem. Po­mi­ja­łem wspo­mnie­nia ro­dzin­ne, po­zo­sta­wia­jąc je w rę­ko­pi­sie tyl­ko dla dzie­ci mo­ich. Uczy­ni­łem je­dy­nie wy­ją­tek dla nie­ży­ją­ce­go już bra­ta mego Hen­ry­ka, słyn­ne­go w swo­im cza­sie ar­ty­sty-skrzyp­ka (któ­re­mu moż­li­wość po­wro­tu z "mi­gra cyî mo­jej za­wdzię­czam, stresz­cza­jąc w kil­ku ry­sach cie­kaw­sze ustę­py z jego prze­szło­ści mło­do­cia­nej i ar­ty­stycz­nej); oraz dla ś… p… mego Ojca, z uwa­gi na uczest­nic­two jego jako le­ka­rza woj­sko­we­go w 4 puł­ku strzel­ców pie­szych w kam­pa­nii 1831 roku.

O ile mnie pa­mięć nie za­wio­dła, opi­sy­wa­łem wy­pad­ki, w któ­rych bra­łem czyn­ny udział, z tego prze­waż­nie za­kąt­ka zie­mi ka­li­skiej, w któ­rych roz­gry­wa­ły się bo­le­sne dra­ma­ty na­szej prze­szło­ści z lat 1861, 2-go i 3-go, za­wie­ra­ją­ce w dal­szym cią­gu wspo­mnie­nia mo­jej prze­szło dwu­let­niej emi­gra­cyi oraz prze­by­tych ko­lei po po­wro­cie do kra­ju. Nie­mniej stre­ści­łem tak­że nie­za­tar­te wspo­mnie­nia o za­cnych lu­dziach i są­siedz­twach, z któ­re­mi wią­za­ła się prze­szłość moja, za­rów­no w szczę­śliw­szych i we­sel­szych, jak i w po­sęp­niej­szych chwi­lach mego ży­cia. Uni­kam na­to­miast cy­to­wa­nia na­zwisk lu­dzi, przed­sta­wio­nych w ich ujem­nej dzia­łal­no­ści, któ­rych po­tom­kom mo­gło­by to być przy­krem. Je­że­li nie­któ­re z tych syl­we­tek nie będą przed­sta­wia­ły dla szer­sze­go ogó­łu zbyt wiel­kie­go za­in­te­re­so­wa­nia, to zna­leźć się może bar­dzo po­waż­na licz­ba życz­li­wych mi czy­tel­ni­ków, dla któ­rych i szcze­gó­ły mej prze­szło­ści i licz­ne­go gro­na osób, zwłasz­cza z zie­mi lu­bel­skiej i ka­li­skiej, nie będą obo­jęt­ne­mi.

Da­lej po prze­nie­sie­niu się do War­sza­wy, stre­ści­łem w kil­ku ry­sach dzia­łal­ność moją w kie­run­ku eko­no­micz­nym, bio­rąc udział w za­kła­da­ją­cym się tam pierw­szym w kra­ju Tow. Wz. Kred. w 1872 roku z ini­cy­aty­wy, pod egi­dą i przy czyn­nej po­mo­cy i po­par­ciu nie­za­po­mnia­ne­go Jana Tad… ks. Lu­bo­mir­skie­go, zna­ko­mi­tych eko­no­mi­stów: An­to­nie­go Na­gór­ne­go, Jana Blo­cha i Ju­liu­sza Her­ma­na, oraz przy wska­zów­kach praw­nych za­cne­go, wy­traw­ne­go me­ce­na­sa Win­cen­te­go Ma­jew­skie go. In­sty­tu­cya sa­mo­po­mo­cy nie­zna­ne­go tu zu­peł­nie typu z na­tu­ry rze­czy wal­czyć mu­sia­ła w po­cząt­kach swe­go ist­nie­nia z uprze­dze­nia­mi sfer kon­ser­wa­tyw­nych, han­dlo­wych i prze­my­sło­wych, oraz z nie­któ­ry­mi or­ga­na­mi pra­sy prze­waż­nie hu­mo­ry­stycz­ne;.

Po­nie­waż jed­nak za­ło­że­nie tej in­sty­tu­cyi wy­wo­ła­ła istot­na po­trze­ba, po­nie­waż na cze­le rady sta­nę­li tak chlub­nie zna­ni wy­żej wspo­mnia­ni dzia­ła­cze w kra­ju na­szym, po­nie­waż pierw­szy Za­rząd, zło­żo­ny z Kar. hr. Je­zier­skie­go, Ju­liu­sza Her­ma­na i mnie, pra­co­wał z całą gor­li­wo­ścią i bez­in­te­re­sow­nie, do­pó­ki środ­ki in­sty­tu­cyi na skrom­ne wy­na­gro­dze­nie nie do­zwo­li­ły, Warsz. Tow. Wz. Kr., raz ru­szyw­szy z miej­sca w lu­tym 1872 r. z nie­wiel­kim ka­pi­ta­łem 80,000 rb., po­szło szyb­kim kro­kiem na­przód i roz­wi­ja­ło się nad­spo­dzie­wa­nie po­myśl­nie.

W dal­szym cią­gu, prze­bie­gł­szy my­ślą skrom­ną dzia­łal­ność moją li­te­rac­ką, po­trą­cić mu­sia­łem o kil­ka epi­zo­dów te­atral­nych, ma­ją­cych pe­wien zwią­zek z moją czyn­no­ścią za­wo­do­wą w sku­tek zde­ma­sko­wa­nia dłu­go ukry­wa­ne­go pseu­do­ni­mu.

W koń­cu nie mo­głem oprzeć się po­trze­bie wy­nu­rze­nia choć w kil­ku sło­wach z głę­bi zra­nio­ne­go ser­ca bólu, gra­ni­czą­ce­go nie­raz z roz­pa­czą po cięż­kich cio­sach ro­dzin­nych, któ­re mi pió­ro z ręki wy­trą­ci­ły, ale to jako tak­że ro­dzin­ne wspo­mnie­nia, dzie­ciom moim w rę­ko­pi­sie po­zo­sta­wiam.

Może w kre­śle­niu wspo­mnień znaj­dą się pew­ne bra­ki lub choć­by małe zbo­cze­nia, te jed­nak czy­tel­nik ze­chce kłaść na karb dość już od­le­głej chwi­li, w któ­rej te kar­ty spi­sy­wać za­czą­łem.

I

Cza­sy szkol­ne. Syl­wet­ki lu­bel­skie. Wiek mło­dzień­czy. Pierw­sza go­spo­dar­ka w zie­mi chełm­skiej.

Dzie­cię­ce lata moje ni­czem za­pew­ne nie róż­nią się od tych, ja­kie każ­dy z nas w do­mach oby­wa­tel­skich śred­nio za­moż­nych prze­cho­dzi.

Było nas czte­rech bra­ci w domu, naj­star­szy bo­wiem, Ta­de­usz, brat przy­rod­ni, był od nas o lat kil­ka­na­ście star­szy i kształ­cił się już za mo­ich lat dzie­cię­cych w Uni­wer­sy­te­cie Wi­leń­skim, a po za­mknię­ciu ta­ko­we­go koń­czył fa­kul­tet me­dycz­ny w Mo­skwie.

Mimo róż­ni­cy wie­ku do­cho­wa­li­śmy so­bie mi­łość do­zgon­ną; z po­mię­dzy nas czte­rech ja by­łem naj­star­szy, po mnie szedł brat mój Hen­ryk, a po nim dwaj bliź­nia­cy, Jó­zef i Alek­san­der.

Oj­ciec nasz, za­ję­ty sze­ro­ką pro­win­cy­onal­ną prak­ty­ką w Lu­bel­skiem, rzad­kim był go­ściem w domu, cały więc cię­żar wy­cho­wa­nia spa­dał na nie­oce­nio­ną na­szą Mat­kę, któ­rej po­świę­ce­nie i za­par­cie się wszel­kich przy­jem­no­ści świa­to­wych nie mia­ło gra­nic.

Ona na­uczy­ła nas czy­tać i pi­sać, mo­dlić się z głę­bi ser­ca, czcić Boga, ko­chać bliź­nich i kraj, umieć po­dzie­je się z naj­bied­niej­szym i umieć cier­pieć bez szem­ra­nia.

Przy każ­dem zma­riw­le­niu lub prze­ciw­no­ści, od któ­rych na­wet wiek młod­szy nie jest wol­nym, po­cie­sza­ła nas dwo­ma sło­wa­mi, w któ­rych się kry­je cała mą­drość ży­cio­wa: „Patrz ni­żej”.

Za­mi­ło­wa­na w mu­zy­ce i sama nie­zwy­kle mu­zy­kal­na, umia­ła roz­bu­dzić w nas po­czu­cie pięk­na, tej naj­pięk­niej­szej i naj­wdzięcz­niej­szej ze sztuk.

Temu też przy­pi­sy­wać na­le­ży fa­na­tycz­ny po­pęd mo­ich bra­ci Hen­ry­ka i Jó­ze­fa do za­wo­du ar­ty­stycz­ne­go. Po­cząt­ków mu­zy­ki udzie­la­ła nam sama z aniel­ską nie­mal cier­pli­wo­ścią, je­den tyl­ko brat mój, ś… p. Hen­ryk, zdra­dza­ją­cy nad­zwy­czaj­ny ta­lent i po­ciąg po skrzy­piec, brał lek­cye u jed­ne­go z bar­dzo zdol­nych na­uczy­cie­li, ś… p. Horn­zie­la, póź­niej­sze­go so­li­sty or­kie­stry war­szaw­skiej. Ża­łu­ję nie­zmier­nie, że brak cza­su i pew­niej­szych da­nych nie po­zwa­la­ją mi na skre­śle­nie ob­szer­niej­sze­go ży­cio­ry­su mego bra­ta Hen­ry­ka, któ­re­mu cały świat mu­zy­kal­ny przy­znał pal­mę pierw­szeń­stwa mię­dzy zna­ko­mi­ty­mi ów­cze­sny­mi skrzyp­ka­mi, lecz od okreś­te­nia kil­ku wy­bit­niej­szych o nim ry­sów po­wstrzy­mać się nie moge.

Oj­ciec ba­dał uważ­nie, okiem wy­traw­ne­go psy­cho­lo­ga, tę dziw­ną na­tu­rę chłop­ca, któ­re­go nic po­nad mu­zy­kę nie zaj­mo­wa­ło i któ­ry przez rok stu­dy­ów zro­bił nad­zwy­czaj­ne po­stę­py.

Kie­dy przy­był do War­sza­wy roz­gło­śny w tym cza­sie skrzy­pek cze­ski, Pa­nof­ka, Oj­ciec za­brał Hen­ry­ka z sobą, aby usły­szeć zda­nie zna­ko­mi­te­go skrzyp­ka.

Pa­nof­ka był nim od­ra­zu za­chwy­co­ny i ra­dził wy­słać go bez­zwłocz­nie do Pra­gi Cze­skiej lub Lip­ska do kon­ser­wa­to­ry­um, a gdy­by Ro­dzi­ców stać było, to choć­by i do Pa­ry­ża, bo ma­te­ry­ał wart był i kosz­tów, i na­kła­dów.

– 1u –

Zno­si! też swo­ją dolę cier­pli­wie, z uśmie­chem na ustach, po­cie­chą mu bo­wiem były lek­cye u pro­fe­so­ra Mas­sar­ta, któ­ry, od­kryw­szy w nim tak ol­brzy­mi ta­lent, za­jął się nim, jak sy­nem, i po dwóch la­tach usta­wicz­nej pra­cy do­pro­wa­dził do tego stop­nia do­sko­na­ło­ści, że Hen­ryk w 10-tym roku ży­cia zdo­był pierw­szą wiel­ką na­gro­dę skrzyp­co­wą w Kon­ser­wa­to­ry­um Pa­ry­skiem, wal­cząc o lep­sze z kil­ku­na­stu ko­le­ga­mi znacz­nie od nie­go star­szy­mi. Traf, czy zrzą­dze­nie Bo­skie spra­wi­ły, że wła­śnie w dniu roz­da­wa­nia na­gród przy­je­cha­ła do Pa­ry­ża Mat­ka moja z dru­gim bra­tem Jó­ze­fem, któ­ry rów­nież wy­bit­ne do mu­zy­ki oka­zy­wał zdol­no­ści.

Do­wie­dziaw­szy się o kon­kur­sie z ogło­szeń, uda­ła się na­tych­miast do Kon­ser­wa­to­ry­um i za ze­zwo­le­niem Dy­rek­to­ra, słyn­ne­go kom­po­zy­to­ra Au­be­ra, umiesz­czo­na zo­sta­ła w jego loży, przy­le­ga­ją­cej do es­tra­dy kon­cer­to­wej, miej­sca bo­wiem wol­ne­go na ca­łej sali nie było.

Kie­dy po ode­gra­niu przez jej syna kon­cer­tu Viot-tego wśród grzmo­tu okla­sków Dy­rek­tor Kon­ser­wa­to­ry­um Au­ber wrę­czał mu na­gro­dę w po­sta­ci pięk­nych skrzy­piec, opa­trzo­nych do­oko­ła pięk­nym zło­co­nym na­pi­sem, win­szu­jąc mu w go­rą­cych sło­wach ta­kie­go try­um­fu, do­dał w koń­cu, że Bóg pięk­niej­szą zgo­to­wał mu na­gro­dę, spro­wa­dza­jąc w tym dniu Mat­kę z głę­bi od­da­lo­nej Pol­ski.

Jaka się sce­na ro­ze­gra­ła mię­dzy za­pro­szo­ną na es­tra­dę Mat­ką a sy­nem, jak grom­ki­mi okla­ska­mi po­wi­ta­ły wszyst­kie roz­rzew­nio­ne mat­ki chwi­lę tak wzru­sza­ją­cą, ła­two się każ­dy do­my­śli. Za przy­by­ciem Mat­ki nowe ży­cie roz­po­czę­ło się dla bied­ne­go dzie­cia­ka; zwie­rzył sic jej na­tu­ral­nie ze wszyst­kich krzywd swo­ich, o któ-

– Il va fa­ire son­ner son noin! – rzekł do Ojca i prze­po­wie­dział, że zaj­mie jed­no z pierw­szych miejsc w rzę­dzie skrzyp­ków eu­ro­pej­skich… Po­nie­waż brat mój Ta­de­usz, ukoń­czyw­szy chlub­nie wy­dział me­dycz­ny w Mo­skwie, miał je­chać do kli­nik w Pa­ry­żu, jemu Oj­ciec po­wie­rzył Hen­ry­ka, któ­re­mu myśl kształ­ce­nia się w Pa­ry­żu nie­zmier­nie do gu­stu przy­pa­dła.

Mimo łez, wy­le­wa­nych przez Mat­kę na myśl roz­sta­nia się z ośmio­let­nim chłop­cem. Oj­ciec po­zo­stał nie­ugię­tym, i pew­ne­go je­sien­ne­go wie­czo­ru od­pro­wa­dzi­li­śmy oby­dwóch na­szych bra­ci na pocz­tę, skąd ku­ry­er­ką (w bra­ku zu­peł­nym ko­lei że­la­znych) od­jeż­dża­li.

Za przy­jaz­dem do Pa­ry­ża brat mój, zmu­szo­ny miesz­kać w t… zw. „Qu­ar­tier la­tin” (dziel­ni­cy uni­wer­sy­tec­kiej), umie­ścił Hen­ry­ka na rue Ber­gère bliz­ko kon­ser-wa­to­ry­um, do któ­re­go za­raz po pierw­szej lek­cyi prób­nej zo­stał przy­ję­ty do kla­sy skrzyp­co­wej zna­ko­mi­te­go pro­fe­so­ra Mas­sar­ta.

Umiesz­czo­ny na pen­syi u nie­ja­kich pań­stwa Vo­islin, mło­dy chło­piec cięż­ką prze­żył dolę. Sam go­spo­darz, były niż­sze­go stop­nia woj­sko­wy, zaj­mo­wał rów­nież niż­szy ja­kiś urząd, spę­dza­jąc cały czas za do­mem.

Hen­ryk był więc wy­łącz­nie na ła­sce i nie­ła­sce p' Vo­islin, ist­nej se­kut­ni­cy, któ­ra go do naj­prost­szych po­sług uży­wa­ła. No­sze­nie wę­gli z piw­ni­cy na 3-cie pię­tro, wody do kuch­ni, czysz­cze­nia so­bie sa­me­mu rze­czy i bu­tów były dlań chle­bem po­wsze­dnim.

Nie śmiał się na to uża­lać przed ni­kim, baba bo­wiem, jak wie­le z tej war­stwy Fran­cu­zek, bu­dzi­ła w bied­nym chłop­cu strasz­li­wą oba­wę.

nic na­my­śla­jąc się ani chwi­li, sta­nął obok że­bra­ka, do­był skrzy­piec i za­czął grać Ada­gio (bar­do smęt­ne). Tłu­my ga­piów ze­bra­ły się w krót­kim cza­sie, gdy już mię­dzy nimi spo­ro za­moż­niej­szych wi­dać było, brat mój ob­szedł z pu­dlem całe au­dy­to­ry­um do­ko­ła, a ze­braw­szy spo­rą kup­kę pie­nię­dzy, mię­dzy któ­ry­mi i srebr­ne fran­ki błysz­cza­ły, wsy­pał je do to­reb­ki uszczę­śli­wio­ne­go że­bra­ka wo­bec okla­sków tłu­mu. Póź­niej, kie­dy już zdo­był so­bie sła­wę za­gra­ni­cą, dzie­lił się chęt­nie do­cho­da­mi z bied­niej­szy­mi człon­ka­mi to­wa­rzy­szą­cej mu or­kie­stry lub miej­sco­wy­mi uboż­szy­mi ar­ty­sta­mi, za­po­mi­na­jąc nie­raz o so­bie i nie za­ła­twio­nych nie­któ­rych zo­bo­wią­za­niach, ale ra­chun­ko­wość nie za­wsze była udzia­łem ży­ją­cych ner­wa­mi ar­ty­stów.

Po wy­stę­pach, cie­szą­cych sic nad­zwy­czaj­nem po­wa­dze­niem, we wszyst­kich nie­mal sto­li­cach Eu­ro­py i u nas, zo­stał za­an­ga­żo­wa­ny wraz ze słyn­nym for­te­pia­ni-stą, An­to­nim Ru­bin­ste­inem, przez jed­ne­go ze zna­nych im­pres­sa­ry­ów na pół­rocz­ną wy­ciecz­kę do Sta­nów Zjed­no­czo­nych na na­der ko­rzyst­nych wa­run­kach. Po ukoń­cze­niu se­ryi kon­cer­tów wró­cił do Eu­ro­py i dał się po­znać w Ho­lan­dyi, gdzie zna­lazł go­rą­ce­go zwo­len­ni­ka w oso­bie ów­cze­sne­go mo­nar­chy, któ­ry jako me­lo­man za­pro­sił go do swej let­niej re­zy­den­cyi w Loo, ob­sy­pu­jąc go za­szczy­ta­mi i wy­so­kim or­de­rem ko­ro­ny dę­bo­wej.

Wstą­piw­szy w związ­ki mał­żeń­skie z pięk­ną i za­cną An­giel­ką, pan­ną Iza­be­lą Hamp­ton (sio­strze­ni­cą słyn­ne­go an­giel­skie­go skrzyp­ka Osbor­na), przy­jął ofia­ro­wa­ne mu miej­sce so­li­sty ce­sa­rza Alek­san­dra II i urząd pro­fe­so­ra Kon­ser­wa­to­ry­um pe­ters­bur­skie­go, cie­sząc się nad­zwy­czaj­nem po­wo­dze­niem w wy­so­kich, a tak mu­zy­kal­nych sftrach oby­dwóch sto­lic Ce­sar­stwa.

rych bra­tu bał się wspo­mi­nać, wie­dząc, że go do stu­denc­kiej iz­deb­ki za­brać nie bę­dzie w moż­no­ści.

Mat­ka na­ję­ła za­raz miesz­kan­ko wy­god­niej­sze, z całą prak­tycz­no­ścią swo­ją urzą­dzi­ła do­mek ro­dzin­ny i dal­szym stu­dy­om bra­ci w har­mo­nii, kom­po­zy­cyi, kon­tra­punk­cie i t… d… w Kon­ser­wa­to­ry­um pa­ry­skiem po­świę­ci­ła się zu­peł­nie.

Skrom­ny sa­lo­nik Mat­ki gro­ma­dził przez lat kil­ka zna­ko­mi­to­ści z dzie­dzi­ny mu­zy­ki i sztu­ki na t… zw. „her­bat­ki”, na­pój mało zna­ny pod­ów­czas Fran­cu­zom. Uświet­niał je nie­raz byt­no­ścią swo­ją naj­więk­szy nasz wieszcz, Adam, lu­bią­cy na­mięt­nie mu­zy­kę i sam żo­na­ty z jed­ną z naj­mu­zy­kal­niej­szych ko­biet.

Sły­sza­łem nie­raz z ust roz­rzew­nio­nej Mat­ki, jak nie­za­po­mnia­ny twór­ca „Dzia­dów” go­dzi­na­mi wsłu­chi­wał się w grę mo­ich bra­ci, a zwłasz­cza w pro­duk­cye ich na te­ma­ty na­ro­do­we. Oparł­szy ręce na ko­la­nach i prze­pięk­ną swo­ją gło­wę ukryw­szy w dło­nie, nie­raz ze zwil­żo­ne­mi oczy­ma wy­po­wia­dał kil­ka wier­szy z ar­cy­dzieł swo­ich, któ­re mu pieśń swoj­ska na pa­mięć przy­wo­dzi­ła.

Wra­ca­jąc do bra­ta mego Hen­ry­ka, mu­szę przy­to­czyć mały epi­zod z jego mło­do­cia­ne­go ży­cia, świad­czą­cy o do­brem i tkli­wem jego ser­cu.

Kie­dy już „Ie pe­tit Po­lo­na­is” był zna­ny jako lau­re­at Kon­ser­wa­to­ry­um, po­wra­ca­jąc raz ze skrzyp­ca­mi od Mas­sar­ta, z któ­rym jesz­cze dwa lata pra­co­wał, spo­tkał na rogu uli­cy że­bra­ka-sta­rusz­ka, gra­ją­ce­go ja­kąś mar­ną me­lo­dyj­kę na nędz­nych skrzy­pecz­kach, przed nim stał pu­del z ta­le­rzy­kiem w zę­bach, pu­stym jed­nak zu­peł­nie, bo wi­dok mu­zy­kal­nych że­bra­ków, tak czę­sty w Pa­ry­żu, ni­ko­go nie za­trzy­my­wał. Hen­ryk

Na­tem sta­no­wi­sku po­zo­sta­wał czas dłu­gi, ko­rzy­sta­jąc co­rocz­nie z czte­ro­mie­sięcz­ne­go urlo­pu, pod­czas któ­re­go był an­ga­żo­wa­ny zwy­kle do wiel­kich ognisk ku­ra­cyj­nych, gro­ma­dzą­cych kwiat to­wa­rzystw ca­łe­go świa­ta.

Miej­sco­wo­ścia­mi temi były prze­waż­nie Ba­den-Ba­den, Ems, Wies­ba­den, Hom­burg i w. i…

Był­by nie opusz­czał ko­rzyst­nych miejsc w Pe­ters­bur­gu, gdy­by nie­spo­dzie­wa­na przy­krość, jaka go spo­tka­ła ze stro­ny na­miest­ni­ka hr. Ber­ga w War­sza­wie.

Na jed­nym z kon­cer­tów, da­wa­nych zimą u dwo­ru, a gro­ma­dzą­cych na sa­lo­nach ce­sar­skich całą śmie­tan­kę to­wa­rzy­stwa, znaj­do­wał się ba­wią­cy pod­ów­czas w Pe­ters­bur­gu Na­miest­nik Kró­le­stwa Pol­skie­go.

Lwią część pro­gra­mu wy­peł­niał, jako so­li­sta Dwo­ru, brat mój Hen­ryk. Po skoń­czo­nym kon­cer­cie, przy­ję­tym grom­ki­mi okla­ska­mi, wiel­bi­ciel gry mego bra­ta, W. Ksią­żę Kon­stan­ty przy­wo­łał go do Ce­sa­rza, któ­ry po­dzię­ko­wał mu w kil­ku po­chleb­nych sło­wach za praw­dzi­wą ucztę, jaką ich wszyst­kich ob­da­rzył. Po­chwa­lą rów­nież go­rą­cą za­szczy­ci! go W. Ksią­żę Kon­stan­ty, kle­piąc go po ra­mie­niu na znak pew­nej po­ufa­ło­ści, jaka go ce­cho­wa­ła w ob­co­wa­niu z ar­ty­sta­mi, gry­wa­ją­cy­mi z nim czę­sto w kwar­te­tach.

Wi­dząc to ser­decz­ne nie­mal po­stę­po­wa­nie z moim bra­tem, hr. Berg zbli­żył się doń tak­że, za­chę­ca­jąc, żeby i War­sza­wę od­wie­dził.

– Mam urlop do­pie­ro w le­cie–od­rzekł mój brat – a więc w se­zo­nie mar­twym.

– Dla ta­kie­go, jak pan, ar­ty­sty nie­ma se­zo­nów mar­twych – od­parł Na­miest­nik – kon­cert z pew­no­ścią za­peł­ni sale po brze­gi. – Brat mój ukło­nił się uprzej­mie, a w kil­ka mie­się­cy po­tem, przy­po­mniaw­szy so­bie sło­wa hr. Ber­ga, przy­je­chał do War­sza­wy. Przy­ję­tym i obo­wią­zu­ją­cym zwy­cza­jem na­le­ża­ło sta­wić się oso­bi­ście przed Na­miest­ni­kiem i za­pro­sić go na za­po­wie­dzia­ny kon­cert.

Czy tra­fił na zły hu­mor hr. Ber­ga, czy też sta­rzec za­po­mniał o roz­mo­wie w sa­lo­nie ce­sar­skim, do­my­śleć się trud­no, dość, że Na­miest­nik na za­pro­sze­nie mego bra­ta od­po­wie­dział szorst­ko i gniew­nie:

– Il ne me ma­nqu­era­it que cela! Nous avons un délu­ge des con­certs.

(Tego mi tyl­ko bra­ko­wa­ło, mamy po­wódź kon­cer­tów).

Brat mój onie­miał ze zdzi­wie­nia, skło­nił się więc zim­no i wy­szedł.

Prze­cho­dząc przez po­kój, w któ­rym cze­ka­ło dwóch puł­kow­ni­ków ad­ju­tan­tów Na­miest­ni­ka, za­py­tał ich z pew­ną iro­nią:

– Czy Na­miest­nik za­wsze taki grzecz­ny?

– Za­wsze–od­rzekł je­den, nie do­my­śla­jąc się w tem za­py­ta­niu go­ry­czy.

– A to pa­nom win­szu­ję – od­parł, od­cho­dząc, mój brat.

– On za­drwił z nas i z Na­miest­ni­ka – za­uwa­żył dru­gi i w te pędy po­biegł do hr. Ber­ga z oskar­że­niem mego bra­ta.

Roz­ju­szo­ny Na­miest­nik ka­zał w tej chwi­li wy­słać ko­za­ka, któ­ry­by go na­tych­miast spro­wa­dził.

Czer­kies w peł­nym ga­lo­pie do­pę­dził ka­re­tę na Kra­kow­skiem Przed­mie­ściu obok skwe­ru i, za­wró­ciw­szy ją do zam­ku, nie dał na­wet bra­tu cza­su do zdję­cia pal­ta i wpro­wa­dził go, sto­sow­nie do roz­ka­zu, szyb­kim kro­kiem wprost do ga­bi­ne­tu Na­miest­ni­ka.

Opis po­by­tu mego w gim­na­zy­um lu­bel­skiem, jako in­sty­tu­cyi ogól­niej­sze­go zna­cze­nia, róż­nią­cej się o cale nie­bo od dzi­siej­szych za­kła­dów na­uko­wych, stresz­czę w krót­ko­ści.

Sta­re gma­chy po­je­zu­ic­kie, do­ty­ka­ją­ce wspa­nia­łej ka­te­dry lu­bel­skiej, były ogni­skiem, z któ­re­go świa­tło na­uki spły­wa­ło na nas sze­ro­kim stru­mie­niem.

O wpół do 8-mej rano scho­dzi­li­śmy się na co­dzien­ną Mszę Św., od­pra­wia­ną przez X. Pre­fek­ta Szy­do­czyń­skie-go w ka­te­drze, każ­dy z nas mu­siał umieć Mi­ni­stran­tu­rę i ko­lej­no do Mszy św. słu­gi­wać. Rwa­li się do tego wszy­scy, w za­kry­styi bo­wiem lu­bel­skiej, do któ­rej tyl­ko słu­żą­cy do Mszy św. byli do­pusz­cza­ni zra­na, znaj­do­wał się ów cud ar­chi­tek­tu­ry (bu­do­wa w elip­sę z ogni­ska­mi, przy­pa­da­ją­ce­mi w na­roż­ni­kach ścian), gdzie mó­wiąc w jed­nym ką­cie choć­by naj­ci­szej, ten­że głos rów­nie do­bit­nie po­wta­rzał każ­de sło­wo w prze­ciw­le­głym ką­cie ogrom­nej za­kry­styi.

Szep­ta­no so­bie na ucho, że za­kry­stya zbu­do­wa­na była w ten spo­sób na żą­da­nie XX. Je­zu­itów, któ­rzy pod­czas spo­wie­dzi kró­lów i dy­gni­ta­rzy ko­ron­nych pod­słu­chi­wa­li w dru­gim ką­cie, do­wia­du­jąc się nie­raz naj­więk­szych ta­jem­nic sta­nu, któ­rych spo­wied­nik zdra­dzać­by in­a­czej nie mógł. Nie chce mi się wie­rzyć, aby ta le­gen­da, krą­żą­ca mię­dzy mło­dzie­żą szkol­ną, mia­ła kryć w so­bie choć­by odro­bi­nę praw­dy, zdra­da bo­wiem ta­jem­ni­cy spo­wie­dzi w ten lub inny spo­sób by­ła­by zbrod­nią w tak po­waż­nej in­sty­tu­cyi oświa­to­wej, jaką był za­kon So­cie­ta­tis Jesu.

O 8-mej rano roz­po­czy­na­ły się lek­cye szkol­ne, trwa­ją­ce do 12-tej z lO-o mi­nu­to­wą prze­rwą na pau­zę. O 12-tej roz­cho­dzi­li­śmy się do do­mów na obiad i dwu-

– Jak pan śmia­łeś wy­ra­zić się o mnie z lek­ce­wa­że­niem?– krzyk­nął hra­bia – jak śmia­łeś?! – po­wtó­rzył dwu­krot­nie, gro­żąc pal­cem i nie da­jąc przyjść do sło­wa: – wy­rzuć go za drzwi!!–krzyk­nął do czer­kie­sa.

Na wi­dok pod­bie­ga­ją­ce­go czer­kie­sa, brat mój od­sło­nił pal­to, a uka­zu­jąc na fra­ku kil­ka­na­ście or­de­rów, za­wo­łał do czer­kie­sa, po­stą­piw­szy krok w tył:

– Nie śmiej!!

Na­miest­nik, opa­mię­taw­szy się, ge­stem ręki po­wstrzy­mał czer­kie­sa, krzyk­nąw­szy tyl­ko do bra­ta:

– Dziś masz pan opu­ścić War­sza­wę!

– Wła­śnie poto je­cha­łem do ho­te­lu – od­rzekł, wy­cho­dząc czem­prę­dzej.

Bla­dy, jak trup, wsku­tek strasz­li­we­go ata­ku bi­cia ser­ca po­słał brat mój po le­ka­rza; okła­dy ser­ca lo­dem i ła­go­dzą­ce kro­ple uśmie­rzy­ły po kil­ku go­dzi­nach ten atak. Wszyst­ko było do po­dró­ży za­gra­ni­cę go­to­we. Wie­czo­rem zja­wił się po­moc­nik po­lic­maj­stra.

– Z roz­ka­zu na­miest­ni­ka wzbro­nio­ny jest panu przy­jazd do War­sza­wy.

– Pro­szę uspo­ko­ić, kogo na­le­ży, że mnie tu chy­ba w trum­nie uj­rzy­cie.

1 prze­po­wie­dział to so­bie nie­bo­rak. Póź­niej­szy po­grzeb jego zgro­ma­dził tłu­my pu­blicz­no­ści na uli­cach, któ­re­mi or­szak prze­cho­dził. Na na­bo­żeń­stwie ża­łob­nem Mistrz Bar­ce­wicz, przy­ja­ciel i po­tro­sze uczeń mego bra­ta, wy­śpie­wał cud­ną jego le­gen­dę. Przed zwło­ka­mi or­kie­stra te­atru po­że­gna­ła go mar­szem Cho­pi­na.

Wsku­tek po­wyż­sze­go zaj­ścia po­dał się do dy­mi­syi, prze­no­sząc się na ofia­ro­wa­ną mu po­sa­dę pro­fe­so­ra Kon­ser­wa­to­ry­um w Bruk­sel­li.

fiia roz­dmu­chać nie­na­wi­ści ra­so­we i wy­zna­nio­we, mi­łość taka serc mło­dych, a na­wet nie­raz dzie­cin­nych dla popa ol­brzy­mie­go wzro­stu, o ogrom­nej czar­nej bro­dzie, w jego ar­cha­icz­nym ko­sty­umie, zda­wać­by się mo­gła ja­kąś ano­ma­lią. Pod­ów­czas była ona zja­wi­skiem bar­dzo zwy­czaj­nem, bo nikt z nas za wia­rę i ję­zyk swój ani prze­śla­do­wa­nym, ani I od [urzę­dów od­są­dza­nym nie by­wał.

Ko­cha­li­śmy księ­dza pra­wo­sław­ne­go Wie­lec­kie­go, co jed­nak nie prze­szka­dza­ło nam by­najm­niej czcić i ko­chać ks. pre­fek­ta Szy­do­czyń­skie­go, mo­dlić się go­rą­co w na­szej ka­te­drze i być naj­gor­liw­szy­mi ka­to­li­ka­mi. Nie­jed­no­krot­nie pre­fekt wpa­jał w nas te wła­śnie za­sa­dy, że praw­dzi­wą ce­chą do­bre­go chrze­ści­ja­ni­na win­na być to­le­ran­cya i mi­łość bliź­nie­go, a bliź­nim jest nie tyl­ko współ­ro­dak i współ­wy­znaw­ca, ale każ­dy czło­wiek, stwo­rzo­ny na ob­raz i po­do­bień­stwo Boże.

Sło­wo w sło­wo ta­kie same za­sa­dy gło­sił przy każ­dej spo­sob­no­ści i X. Wie­lec­kij, nie ist­nia­ły dla nie­go róż­ni­ce wia­ry i na­ro­do­wo­ści, i tem nas so­bie zjed­ny­wał.

Jako na­uczy­ciel, był on dość sła­bym, ale też pod­ów­czas nie wy­ma­ga­no ta­kich jak dziś kwa­li­fi­ka­cyi; wy­kła­dał niby z pa­mię­ci, ale czę­sto w książ­kę rzu­cał okiem; jed­ną tyl­ko epo­kę hi­sto­rycz­ną miał do­brze w pa­mię­ci za­pi­sa­ną, t… j… zwy­cię­stwo Su­wo­ro­wa we Wło­szech. Przy eg­za­mi­nie był po­błaż­li­wym, bo mu tak ser­ce jego po­czci­we dyk­to­wa­ło, je­śli jed­nak uczeń, wy­da­jąc lek­cyę, za­nad­to po­czy­nał się py­lić (jak dziś mó­wią, za­sy­py­wać), ra­to­wa­li­śmy go w dziw­ny na­stę­pu­ją­cy spo­sób.

W ostat­nich ław­kach po­wsta­wa­ła wrza­wa mię­dzy ucznia­mi, szmer sta­wał się tak gło­śnym, że X. Wie­lec­kij za­py­ty­wał ostro, co tam się dzie­je?

go­dzin­ny wy­po­czy­nek, po­czem zno­wu od 2-ej do wra­ca­li­śmy na po­obied­nie lek­cye do klas.

Gim­na­zy­um lu­bel­skie mia­ło pod­ów­czas w r. 1844 do 1848 wy­bor­nych na­uczy­cie­li, bę­dą­cych praw­dzi­wy­mi przy­ja­ciół­mi mło­dzie­ży, któ­rym ucznio­wie od­pła­ca­li się zu­peł­ną wza­jem­no­ścią. Pre­fek­tem byt, jak nad­mie­ni­łem, prze­zac­ny X. Ka­no­nik Szy­do­czyń­ski, póź­niej­szy Rek­tor Aka­de­mii Du­chow­nej.

Pro­fe­so­rem ma­te­ma­ty­ki był słyn­ny i za­cny pe­da­gog Da­niew­ski. Ję­zyk nie­miec­ki wy­kła­dał pro­fe­sor Wa­gner, życz­li­wy nam rów­nież, bo ha­ka­tyzm nie był się jesz­cze na­ro­dził; ję­zyk fran­cu­ski wy­kła­dał pro­fe­sor Li­mat, jo­wial­ny, ser­decz­ny, czło­wiek zwa­ny „kli­ma­tem” z po­wo­du zmien­nych, jak aura je­sien­na, hu­mo­rów. Ła­ci­ny i grec­kie­go udzie­la­ło dwóch pe­da­go­gów Kon­ce­wicz i Cza­chow­ski, geo­me­tryi – Łu­kom­ski, geo­gra­fii i sta­ty­sty­ki–Jar­nusz­kie­wicz, lo­gi­ki – pro­fe­sor Fe­liks Je­zier­ski, czło­wiek uczo­ny, ale nie­raz mniej zro­zu­mia­ły w wy­kła­dzie, ję­zy­ka i li­te­ra­tu­ry pol­skiej – pro­fe­sor Ma­ru­szew­ski.

Naj­sła­biej wy­kła­da­ną była hi­sto­rya po­wszech­na (we­dług Ustria­ło­wa) i hi­sto­rya pol­ska Paw­lisz­cze­wa; że jed­nak wy­kła­dał ją ulu­bie­niec ca­łe­go gim­na­zy­um, więc też nikt so­bie na kry­ty­kę jego wy­kła­du nie po­zwa­lał.

A te­raz zgad­nij­cie, czy­tel­ni­cy, (kto był ulu­bień­com mło­dzie­ży za­raz po pre­fek­cie Szy­do­czyń­skim?

Oto ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko pop pra­wo­sław­ny, pro­to­je­rej Wie­lec­kij.

W dzi­siej­szych cza­sach, gdy pra­sa ro­syj­ska nie­to­le­ran­cyj­na, pod sztan­da­rem Kat­ko­wów, Gring­mu­tów i in­nych tego ro­dza­ju apo­sto­łów na­cy­ona­li­zmu, po­tra-

Z mego pa­mięt­ni­ka… o chór z ostat­nich ła­wek in­to­no­wał „mru­czan­do” mar­sza z „Cór­ki re­gi­men­tu”, przy­tu­pu­jąc lek­ko no­ga­mi i rę­ka­mi w miej­sce bęb­nów. Sko­ro usiadł na ka­te­drze, uśmiech­nię­ty po­czci­wie, lor­ne­tu­jąc sie­dzą­cych na ostat­nich ław­kach śpie­wa­ków, pod­no­sił rękę w górę i, za­wo­ław­szy: „Po­łno, tie­pier urok”, roz­po­czy­nał lek­cyę wśród ogól­nej ci­szy.

Stop­nie sta­wiał nie­raz, ją­ka­niu si.: przy­wi­dzia­ło, do cen­zu­ry jed­nak kwar­tal­nej zwykł­był je po­pra­wiać, bo był czło­wie­kiem do­bre­go ser­ca i rze­tel­nej dla Po­la­ków sym­pa­tya Po usu­nię­ciu się Li­sic­kie­go praw­dzi­wą pla­ga dla uczniów było za­mia­no­wa­nie nie­ja­kie­go p. Ko­sze­wo­ja.

Na­zwi­sko jego po­cho­dzi­ło po­dob­no od urzę­du ko­szo­we­go, jaki w zie­mi Doń­skiej (u ko­za­ków) spra­wo­wał. Mu­sia­ło w tem być coś praw­dy, bo no­wo­mia­no­wa­ny pro­fe­sor przy­jeż­dżał ua ka­rej ko­by­le do gim­na­zy­um, wią­zał ją przed gma­chem Je­zu­ic­kim, pod opie­ką miej­sco­we­go stró­ża, a sam z na­haj­ką w ręku przy­cho­dził do kla­sy. Dziw­ne to były w owym cza­sie no­mi­na­cye nie­któ­rych pe­da­go­gów, zwłasz­cza na­sy­ła­nych z Ro­syi. Pan Ko­sze­woj nie po­sia­dał naj­mniej­szych kwa­li­fi­ka­cyi na na­uczy­cie­la. Wiecz­nie zły, z gło­wą trzę­są­cą się, jak u por­ce­la­no­we­go Chiń­czy­ka, z usta­mi za­ci­snię­te­mi, z czo­łem na­chmu­rzo­nem i wzro­kiem za­gnie­wa­nym, opię­ty w czar­ny, dłu­gi sur­dut pod szy­ję, oko­lo­ną bia­łym kra­wa­tem, w sze­ro­kich haj­da­we­rach, wpusz­czo­nych w wy­so­kie buty, sa­mem już wej­ściem swo­jim bu­dził po­strach mię­dzy młod­szy­mi zwłasz­cza ucznia­mi.

Kie­dy wy­rwał któ­re­go i o co­kol­wiek za­py­tał, przy naj­mniej­szym za­cię­ciu lub na­my­śle sta­wiał pał­kę, mó­wiąc: „Siad', siad” i uśmie­cha­jąc się ja­do­wi­cie po do­zna­nej w ten spo­sób przy­jem­no­ści.

Wte­dy je­den z uczniów od­po­wia­dał, że prze­ciw­nik jego twier­dzi, iż to Mas­se­na po­bił Su­wo­ro­wa, i o to się kłó­cą.

– Gdzie ten osieł? – za­py­ty­wał pop – padi siu­da bli­że–wo­łał i wte­dy, za­ka­saw­szy rę­ka­wów, z ca­łym za­pa­łem re­to­rycz­nym opi­sy­wał mu zwy­cię­stwo Su­wo­ro­wa nad Mas­se­ną, a tym­cza­sem de­lin­kwent, wy­da­ją­cy lek-cyę, umy­kał z przed ka­te­dry do ław­ki.

Roz­na­mięt­nio­ny X. Wie­lec­ki opo­wia­dał to zwy­cię­stwo tak szcze­gó­ło­wo, że je naj­czę­ściej prze­ry­wał dzwo­nek, oznaj­mia­ją­cy na ko­ry­ta­rzu ko­niec go­dzi­ny.

Nie­mniej sym­pa­tycz­nym był na­uczy­ciel ję­zy­ka ro­syj­skie­go, nie­ja­ki Li­sic­kij.

Po­ciesz­na to była po­stać, po­ciesz­ne­mi też by­wa­ły go­dzi­ny jego lek­cyi.

Mały, krę­py, okrą­gły, wy­go­lo­ny i wy­strzy­żo­ny, miał tę głów­ną wła­ści­wość, że nie był fa­na­tycz­nym zwo­len­ni­kiem wody i my­dła. Ko­szul nie no­sił, za­stę­po­wa­ła je ja­kaś ru­basz­ka pół­je­dwab­na jed­ne­go nie­zde­cy­do­wa­ne­go ko­lo­ru. Na pier­siach zimą no­sił wy­pi­ko­wa­ną koł­der­kę, oko­ło szyi okrę­co­ny pru­ne­lo­wy kra­wat, jaki za mi­ko­ła­jew­skich cza­sów i ucznio­wie pod czer­wo­ny­mi koł­nie­rza­mi mun­du­rów no­sić mu­sie­li.

Ory­gi­nał to był, ja­kich dziś już chy­ba spo­tkać nie moż­na.

Sta­ry ka­wa­ler, lat oko­ło 50, miał wstręt do ko­biet, i całe go­spo­dar­stwo do­mo­we sta­ry mu ja­kiś dieńsz­czyk za­ła­twiał.

Każ­da lek­cya Li­sic­kie­go była za­ba­wą ra­czej, na któ­rej i on sam się ba­wił, uda­jąc nie­raz gniew lub znie­cier­pli­wie­nie.

Kie­dy wcho­dził, a ra­czej wta­czał się na ka­ta­drę,

Mia­ło to szcze­gól­niej miej­sce przy de­kla­ma­cy­ach słyn­ne­go po­ema­tu, kie­dy sto­ją­cy przed ka­te­drą de­kla­mo­wał wy­stra­szo­ny uczeń: Uczeń. „Otu­ma­ni­ła­sia Ida, Omra­czył­sia Ilion, Spit w omra­kie grad Atri­da (na­my­śla­jąc się)

…grad Atri­da… (dłuż­sze mil­cze­nie) Ko­sze­woj (prze­ry­wa­jąc je) Po­szoł won!! i uśmie­cha­jąc się na tak do­bra­ny rym do wy­ra­zu „Ilion”, sta­wia! bie­da­ko­wi dwój­kę, o ile była po­go­da na dwo­rze; je­że­li zaś, broń Boże, deszcz pa­dał, a roz­kul­ba­czo­na ko­by­ła mo­kła przed gma­chem, sta­wiał pal­kę w ka­ta­loż­ku..

Ko­le­dzy-na­uczy­cie­le cier­pieć go nie mo­gli, znaj­do­wał on je­dy­nie po­par­cie u dy­rek­to­ra gim­na­zy­um, nie­ja­kie­go Sja­no­wa, czło­wie­ka w grun­cie nie­złe­go i nie­uprze­dzo­ne­go do na­szej na­ro­do­wo­ści, ale bez po­trzeb­nych kwa­li­fi­ka­cyi.

Wi­dy­wa­li­śmy go rzad­ko, ale je­że­li się w kla­sie na­szej uka­zał, było to za­po­wie­dzią od­by­wać się ma­ją­cej eg­ze­ku­cyi na­tu­ral­nie w niż­szych trzech kla­sach, w czwar­tej bo­wiem już tyl­ko do­jo­no kozę: ja­koż w nie­speł­na parę mi­nut po nim wcho­dził mur­gra­bia, zwa­ny przez nas He­ro­dem, o brwiach krza­cza­stych i gę­stym za­ro­ście, ze stoł­kiem w jed­nej, a pę­kiem ró­zeg w dru­giej ręce, i apli­ko­wał ilość ba­tów, przez Sja­no­wa na­pręd­ce ozna­czo­ną, nie prze­cho­dzą­cą pra­wie nig­dy pię­ciu. Wstręt­ny to był dla nas wszyst­kich wi­dok, tem wstręt­niej­szy, że Sja­now przy­cho­dził z faj­ką w zę­bach, a my­śmy wszy­scy tym pla­gom, za­da­wa­nym bied­ne­mu ko­le­dze, sto­jąc uro­czy­ście w ław­kach, przy­pa­try­wać się mu­sie­li. Ła­go­dzi­li­śmy cier­pie­nia de­lin­kwen­ta, opła­ca­jąc co­rocz­ny ha­racz skład­ko­wy w kwo­cie kil­ku­na­stu ru­bli He­ro­do­wi, któ­ry wza mian za to ude­rza! środ­kiem mio­teł­ki, nie jej koń­czy­na­mi, co we­dle za­pew­nia­nia de­lin­kwen­tów ból znacz­nie zmniej­sza­ło. Eg­ze­ku­cye te od­by­wa­ły się w róż­nych wy­pad­kach: jak nie­obec­ność ucznia w domu po go­dzi­nie 8-mej, schwy­ta­nie go na go­rą­cym uczyn­ku pa­le­nia faj­ki lub gry w bi­lard w cu­kier­ni, gdzie wstęp uczniom był su­ro­wo wzbro­nio­ny.

Póź­niej cza­sy znacz­nie się pod tym wzglę­dem zmie­ni­ły; rze­ko­my li­be­ra­lizm zniósł karę cie­le­sną, ale po­wsta­ły za to nie­na­wi­ści ple­mien­ne i róż­ne ogra­ni­cze­nia. Kie­dy pod­ów­czas uczeń, koń­czą­cy gim­na­zy­um, miał przed sobą we wszyst­kich dy­ka­ste­ry­ach pole do służ­by rzą­do­wej otwar­te, z bie­giem cza­su że­brać mu­siał o kęs chle­ba i pra­cę w in­sty­tu­cy­ach pry­wat­nych, lub na naj­niż­szych ja­kichś urzę­dach w po­wia­tach i cyr­ku­łach. Co lep­sze z dwoj­ga złe­go? Niech od­po­wie kro­ni­ka sa­mo­bójstw.

Z in­nych na­uczy­cie­li naj­wy­bit­niej­szy­mi byli… ma­te­ma­tyk, za­cny Da­niew­ski, zdol­ny i po­czci­wy Łu­kom­ski, pro­fe­sor geo­me­tryi, oraz Jar­nusz­kie­wicz, pro­fe­sor hi­sto­ryi i geo­gra­fii, wresz­cie Ma­ru­szew­ski, pro­fe­sor pol­skie­go. Ory­gi­na­ła­mi, jak zwy­kle, by­wa­li na­uczy­cie­le ję­zy­ków sta­ro­żyt­nych, Cza­chow­ski i Kon­ce­wicz.

Z grun­tu po­czci­wi i wy­ro­zu­mia­li na drob­ne uster­ki mło­dzie­ży, mie­wa­li jed­nak oby­dwaj dziw­ny spo­sób wy­kła­du, któ­ry nie­ma­ło pola do żar­tów do­star­czał.

Pierw­szy z nich, Cza­chow­ski (jak so­bie szep­ta­no, ex-pi­jar), mó­wił wol­no, skan­do­wał każ­dy fra­zes, jak gdy­by Owi­dy­usza re­cy­to­wał. Kie­dy raz mło­dziuch­ny uczeń, przy­wo­ła­ny prze­zeń do ka­te­dry, za­ciął się, zbladł i nie mógł się po­wstrzy­mać od za­ma­ni­fe­sto­wa­nia prze­stra­chu nie usta­mi i gło­sem, Cza­chow­ski, za­ży­wa­jąc czem­prę­dzej sil­ny niuch ta­ba­ki, ozwał się doń:

– Co ro­bisz, asi­nu­sie? Oto­czy­łeś sic cuch­ną­cą at­mos­fe­rą i my­ślisz tak we­ge­to­wać?…, hę…?

A gdy bied­ny uczeń żad­nej na to nie mógł zna­leźć od­po­wie­dzi, Cza­chow­ski do­dał:

– Idź na miej­sce do­ko­ny­wać dzie­ła znisz­cze­nia tej odro­bi­ny zdro­we­go po­wie­trza, któ­ra się w na­szej sali znaj­du­je!

O ile Cza­chow­ski skan­do­wał wol­no każ­dy wy­raz,

0 tyle Kon­ce­wicz py­tlo­wał szyb­ko, jak młyn. Były to dwie zu­peł­nie sprzecz­ne or­ga­ni­za­cyę, i kie­dy im mó­wić ze sobą wy­pa­dło, je­den i dru­gi nie­cier­pli­wi­li się wi­docz­nie, przy­tu­pu­jąc no­ga­mi i krę­cąc młyn­ka pal­ca­mi. Nie lu­bia­ny był przez wszyst­kich in­spek­tor gim­na­zy­um, Wierz­bic­ki, zwa­ny śle­pym, gdyż tyl­ko jed­no oko po­sia­dał; wi­dział on niem jed­nak wię­cej, niż inni dwo­ma, w ra­zie prze­wi­nie­nia ucznia szko­dził po­tem przy pro-mo­cyi, ob­ni­ża­jąc sto­pień ze spra­wo­wa­nia.

Z owej epo­ki mo­ich lat dzie­cię­cych po­zo­sta­ły mi w pa­mię­ci typy, zna­ne pod­ów­czas w ca­łem mie­ście, a ta­kie swo­je, ta­kie ory­gi­nal­ne, że próż­no­by się ich w dzi­siej­szem po­ko­le­niu szu­ka­ło.

Na cze­le ich był t… zw. trę­bacz miej­ski.

Mały, krę­py, po­ciesz­ny, a tem śmiesz­niej­szy, im więk­szą nada­wał so­bie po­wa­gę, no­sił on ja­kiś pół urzę­do­wy, ciem­no­zie­lo­ny sur­dut, spię­ty na kil­ka mo­sięż­nych gu­zi­ków, i cza­pę wy­so­ką, ob­wie­dzio­ną zie­lo­nym lam­pa­sem

1 opa­trzo­ną w ol­brzy­mi da­szek, któ­ry go od słoń­ca osła­niał.

Z nie­od­stęp­ną trąb­ką w ręku i zwo­jem pa­pie­ru pod pa­chą, ob­wiesz­czał on lu­do­wi wszel­kie roz­po­rzą­dze­nia sła­wet­ne­go ma­gi­stra­tu rn. Lu­bli­na, po­li­cyi i in­nych władz miej­sco­wych, wszel­kie li­cy­ta­cyę ru­cho­mo­ści, sprze­da­wa nyc­li za za­le­gle na­leż­no­ści, wszel­kie do­sta­wy, en­tre­pry­zy rzą­do­we i inne tej ka­te­go­ryi wia­do­mo­ści. Na zna­ny sy­gnał, pły­ną­cy z do­brze prze­dę­tej już trąb­ki, zbie­ra­ły się wko­ło nie­go rze­sze cie­ka­wych próż­nia­ków, ku­cha­rek, po­wra­ca­ją­cych z mia­sta, drwa­li, wy­rob­ni­ków, ulicz­ni­ków i prze­chod­niów przez pla­cy­ki, na któ­rych się ko­lej­no za­trzy­my­wał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: