- W empik go
Kartki z podróży. Berlin - ebook
Kartki z podróży. Berlin - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 297 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
D. 16 maja, między g. 4 i 5 po południu, w towarzystwie stroskanej rodziny i przyjaciół znalazłem się na dworcu kolei Warszawsko-Wiedeńskiej z zamiarem jechania do Berlina i – tam dalej. Ludzie życzliwi mi, choć mniej dbający o geografię, wyobrażali sobie, że owe i „tam dalej” oznacza, iż w ciągu kilku tygodni z kilkomaset rublami w kieszeni, powinienem z wiedzieć nie tylko Berlin i Paryż, ale jeszcze Szwecję z Norwegią, Anglię z Irlandią, a może nawet wszystkie kolonie wielkobrytańskie i – tam dalej.
Go prawda byłem przygotowany do jakiejś bardzo śmiałej podróży. Dla hazardu nie wziąłem nawet pościeli, jak to robię jadąc do cichego Nałęczowa, lecz tylko małą walizkę.
Ale dopiero gdy wróciłem z „podróży po Europie”, wpadł mi w rękę Almanach Hachette'a, w którym znalazłem rubrykę pt. „Co należy kłaść do walizki?” i dowiedziałem się następujących szczegółów.
W walizce M a d a m e' y powinno znajdować się:
35 gatunków bielizny, obuwia i odzieży (np. kostium kąpielowy, peniuar kąpielowy, gorsety, kapelusze itd.)
28 gatunków przedmiotów tualetowych (np. lustro potrójne, woda kolońska, waselina itd.).
34 gatunki przedmiotów różnych (np. szpilki i lampka spirytusowa, książka do nabożeństwa, fotografie męża i dzieci itd.).
Razem 107 gatunków przedmiotów.
Zaś do walizki M o n s i e u r' a należy włożyć:
31 gatunków bielizny, obuwia i odzieży (kostiumy do jazdy konnej, welocypedu, tenisa, polowania, fechtunku, pływania, kąpieli i alpinistowskie tworzą dopiero jeden gatunek odzieży, oznaczony nr 5).
31 gatunków przedmiotów tualetowych (np. pumeks, szczoteczka do paznokci, pilniczek do paznokci, kleszczyki do paznokci, puder ryżowy itd.).
Wreszcie – 24 gatunki przedmiotów różnych, a między nimi: budzik, kawałek flaneli, nici czarne i białe, Almanach Hachette'a…
Razem 85 gatunków przedmiotów, do których trzeba jeszcze dołączyć 15 środków aptekarskich, jak: kitajkę, bizmut, ołówek antimigrenowy, „mamcze szpilki” itp.
Tym sposobem człowiek, istota z jednej sztuki, chcąc podróżować z pożytkiem dla siebie i bez szkody dla bliźnich powinien wozić 100 gatunków przedmiotów, jeżeli jest mężczyzną, i 122 – jeżeli jest damą.
Ostatnia cyfra uczy nas, że płeć piękna jest o 22 proc. bardziej skomplikowaną aniżeli płeć brzydka. Konieczność zaś „potrójnego lustra” dla dam, podczas gdy mężczyźnie wystarcza jedno lusterko kieszonkowe, zdaje się wskazywać, że – ozdoby ludzkiego rodu – nawet w podróży posiadają co najmniej trzy fizjognomie:
Jedną dla męża,
Drugą dla księdza,
Trzecią dla wojaka…
I tak dalej.
Ze 100 przedmiotów mających wypełniać męską „walizę” ja miałem tylko – smoking, którego ani razu nie włożyłem na siebie, koperty, które zgubiłem w drodze, i papier, który tak czysty powrócił do Warszawy, jak z niej wyjechał.
Sędzia G., pod którego ojcowską opieką puściłem się do Berlina, także nie posiadał owych 100 przedmiotów wymaganych przez prawidła dobrego tonu. Za to miał na głowie powiewną czapeczkę bez daszka, z której w razie potrzeby można było sporządzić kubek do wody, rondelek do nelsońskich zrazów, duży pugilares itd.
Czy takie były przeznaczenia fenomenalnej czapeczki? nie wiem. Utkwiła mi jednak w pamięci jako symbol bardzo dalekiej podróży.
Istotnie, podróżując dotychczas z Warszawy do Wilanowa, z Warszawy do Chotomowa a nawet do Nałęczowa nigdy podobnej czapeczki nie spostrzegłem. Toteż co chwila widok jej przypominał mi, że mam przed sobą 14 godzin nieustającej jazdy, która wyrzuci mnie o 600 wiorst za Warszawę.
(Do Nałęczowa jechało się najwyżej 6 godzin, a i to nieraz już spod Wawra chciał człowiek wracać do domu!)
Bez walizy czy z walizą, nawet zaopatrzoną wedle almanachowych przepisów, nikt nie jedzie 600 wiorst ot tak sobie. Miałem więc i ja cel i to ważny, choć prosty:
„Przypatrzyć się Niemcom i Francuzom w ich stolicach, a następnie – opisać, co tam zobaczę”…
Prawda, jakie to łatwe, szczególniej gdy człowiek w poglądach na cywilizację kieruje się warszawskimi wskazówkami, które nadzwyczajnie uprzystępniają tego rodzaju zajęcie…
Chcesz zrozumieć: co znaczy cywilizacja? jedź tedy za granicę. Zobacz jeden teatr, drugi teatr, jedną restaurację, drugą restaurację, przejdź się po ogrodach, jeżeli są, skocz na wystawę sztuk pięknych, jeżeli otwarta i opowiadaj, od razu opowiadaj, coś widział. Czego nie dopatrzysz, dopełń fantazją, a im świeższe i weselsze będą wrażenia, tym lepiej.
Postanowiwszy tedy zwiedzać teatra, chodzić po ogrodach, wpadać na wystawy i pisać o „zagranicy”, pomyślałem jeszcze między Warszawą i Pruszkowem:
– No, chwała Bogu, plan roboty jest, papier jest, koperty są, zagranica będzie już jutro po śniadaniu… Ale, spróbujmy, czy też nie da się czego przygotować w drodze?… Bo, nieprawdaż, jakby to było pięknie, gdyby wyjechawszy z domu o 4 i pół po południu, już o 10 wieczór wystrzelić korespondencję własną, choćby tylko z Aleksandrowa?…
Po czym jutro machnie się coś z Berlina, pojutrze coś z Paryża i – publiczność dowie się, jeżeli nie o tym, jak wygląda „zagranica”, to przynajmniej o tym, że delegat nie nudzi się w podróży.
Rzeczą krajową, która najpierw wpadła mi pod oczy a nawet pod ręce i pod nogi, był – wagon.
Kilka razy w życiu jeździłem koleją Warszawsko-Wiedeńską, ale jeszcze wagonami dawnego typu. Były to budy podzielone na cztery części. Każda część miała zewnątrz swoje własne drzwi, a wewnątrz dwie lawy, na których przez 12 godzin mordowały się cztery pary ludzkich istot nie mogących nawet nóg wyprostować bez wkroczenia w granicę indywidualności swoich sąsiadów.
Nie wspominam zaś o innych turbacjach, a raczej o braku najelementarniejszych dogodności…
Z umysłu trochę miejsca poświęciłem wspomnieniom wagonów starego typu, aby nadmienić, że gdyby czytelnikowi przyszła ochota podróżowania tego rodzaju kolejami, niech czym prędzej uda się… do Francji. Tam bowiem jeszcze znajdzie w pełni rozkwitu ciasne, trzęsące, nietowarzyskie a nawet niebezpieczne budy, jakich już wyzbyła się nawet kolej Warszawsko-Wiedeńska.
Dzisiejsze jej wagony mają również po 4 przedziały, a każdy przedział po dwie czteroosobowe kanapki. Ale przedziały te są otwarte na kurytarzyk, po którym można spacerować.
Spacerować, stać, przechodzić z przedziału do przedziału choćby w tym samym wagonie… Czyliż nie jest to szczytem udogodnień w sposobach podróżowania?…
A jeżeli jeszcze dodamy, że każdy wagon posiada prawdziwą umywalnię z lustrem i wodą…
No, co się tyczy wody, to nie zawsze bywa ona na miejscu.
16 maj 1895 roku odznaczył się spiekotą; więc chociaż pociąg toczył się po stalowych szynach nie po piaszczystym gościńcu, w przedziałach jednak i kurytarzach unosił się gęsty pył jak na dworze.
Za Skierniewicami miałem już tyle piasku w uszach, ustach i oczach, że – zapragnąłem się umyć. Idę tedy do umywalni – pusta… Ale tak… pusta, jakby nigdy nie bywało w niej wody…
A bodajże cię!… Wtem jakaś dobra wróżka zsyła pana B., który widząc moje hydrauliczne a nadaremne usiłowania, mówi:
– W tej umywalni nie ma wody; ale chodźmy do innej, a umyje się pan.
Uszczęśliwiony biegnę za moim protektorem i po ruchomym mostku bez poręczy przechodzę do następnego wagonu. Myję się, wracam, lecz z przykrością uważam, że łatwiej mi było przejść w kierunku biegu wagonów, aniżeli naprzeciw biegowi.
Zatrzymujemy się tedy w nie swoim wagonie aż do następnej stacji, a ja przez ten czas myślę:
– Czy kiedykolwiek, zanim słońce zgaśnie i wyginą wszystkie istoty żyjące, czy też kiedy zdobędzie się ludzkość na połączenie wagonów bezpiecznymi mostkami, po których na – wet tak cywilny, jakim ja jestem, człowiek mógłby przechodzić z wagonu do wagonu bez zawrotu w głowie?…
Przez chwilę zdaje mi… się, że ja sam potrafiłbym zrobić projekt tak bezpiecznego mostu… Ale wnet ruszam ramionami i uśmiecham się z własnej zarozumiałości.
– Bo gdyby – mówię – dogodna komunikacja między wagonami była możliwą, już by ją wynaleziono. Widocznie zaś jest niemożliwą, skoro… i tak dalej.
Odpędziwszy aroganckie myśli zaczynam wyglądać oknem.
Na mapie i w naturze (ale tego nie można dojrzeć przez okno) droga z Warszawy do Aleksandrowa wygląda jak litera V, której lewe ramię jest przeszło dwa razy dłuższe od prawego.
Istotnie, zamiast jechać prosto w kierunku północno-zachodnim, na Płock, co wyniosłoby około 180 wiorst, my jedziemy przeszło 60 wiorst na południo-zachód od Skierniewic, a potem ze 150 wiorst skręcamy na północ do Aleksandrowa.
Nałożywszy tym sposobem ze 30 wiorst i ze 3 kwadranse jazdy mamy za to drogę równiutką jak stół. Żadnych gór niebotycznych, żadnych wód niezgruntowanych, żadnych godnych podziwu wiaduktów. A jeżeli trafi się od czasu do czasu wykop lub nasyp, to nigdy głębszy ani wyższy nad półtora piętra.
Po takim kraju można jeździć nie niepokojąc się tym, że natura odmówiła człowiekowi skrzydeł.
Toczymy się ciągle drogą Warszawsko-Bydgoską.
Gdziekolwiek spojrzę, wszędzie równe pole i równe pole pokryte zbożem ozimym albo jarym, zielonym albo jasnozielonym. Czasami ukazuje się i prędko w tył ucieka sznurek małych chat ze słomianymi dachami i ścianami pobielonymi wapnem. Niekiedy zdarza się wśród pola samotny domek, na który nie rzuca cienia nawet kij wierzbowy ani kępa ostu. Za to, jakby dla kompensaty, co parę minut migają i znikają domki dróżników ładne, czyste a nade wszystko otoczone ogródkami.
Z daleka na granicy horyzontu majaczą wysokie kominy fabryczne.
Czasem zmienia się krajobraz i widać obszerne torfowisko podlane czarną wodą albo las złożony z drzew rozmaitego wieku. W pierwszej linii krzaki niby dzieci, w drugiej drzewka niby podrostki, w trzeciej stare drzewa – niby ojcowie, matki i niańki. Wygląda to jak liczna rodzina, która z daleka, w czerwonych pończochach i krótkich ciemnozielonych sukniach wybrała się na spacer. I nagle stanęła wzdłuż kolei, aby patrzeć na pociąg z jego 40-wiorstową prędkością, kurytarzowymi wagonami i podróżnymi, którym zdaje się, że wiedzą, dokąd jadą i kiedy powrócą.
Wśród tych okolic płaskich i jednostajnych można jednak żyć bez obawy niedostatku.
Żyto w powiecie warszawskim, sochaczewskim i łowickim przynosi 4–5 ziarn, w kutnowskim, włocławskim i nieszawskim nawet 5 ziarn. Na całej zaś przestrzeni od Warszawy do Aleksandrowa pszenica z jednego korca wysiewu daje 6 korcy zbioru, czyli 6 ziarn.
A ponieważ nie samym chlebem żyje człowiek, hodują się więc słynne krowy w kutnowskim, świnie i owce w nieszawskim, konie we włocławskim, warzą sól w Ciechocinku, robią sery i zbierają owoce a nawet fabrykują cykorię we włocławskim.
Interesom pragnienia służą browary i gorzelnie działające prawie w każdym powiecie. Dla budowania domów cegła wypala się w kilkunastu miejscowościach, a w powiecie błońskim nawet kafle. Nareszcie, potrzebę odzieży zaspokoić mogą liczne garbarnie, fabryki tkanin wełnianych i bawełnianych, a nade wszystko – słynna fabryka żyrardowska.
Nie tylko żyć można tu, ale jeszcze pracować a nawet myć się w miarę potrzeby. Istnieją bowiem fabryki narzędzi rolniczych w Kutnie i Włocławku, a fabryki mydła i świec w tymże Włocławku i Łowiczu.
Nadto zaś, chorzy i panny na wydaniu mają „wody” w Ciechocinku, kupcy – punkta handlowe: na konie i bydło w Łowiczu, na zboże w Nieszawie. Dla amatorów pisania istnieją fabryki papieru i bibuły położone niezbyt daleko od kolei Bydgoskiej.
Nawet i wyższe potrzeby dadzą się zaspokoić w tych stronach. Archeolog znajdzie starą katedrę we Włocławku i jeszcze starszą kolegiatę w Łowiczu, a miłośnik sztuki stosowanej do przemysłu może w Nieborowie obejrzeć miejsce, gdzie niezbyt dawno wyrabiały się majoliki.
Szpital obłąkanych pod Pruszkowem i kolonie małoletnich przestępców pod Rudą Guzowską dopełniają listy miejscowości mających ogólniejsze znaczenie.
Nade wszystko jednak okolice drogi, którą przebiegaliśmy, obfitują w cukrownie. Kiedyś w samym powiecie kutnowskim było ich 8; nie podjęlibyśmy się jednak odpowiedzieć, ile ich jest obecnie? W ostatnich bowiem latach w liczbie krajowych cukrowni zaszły pewne zmiany; lecz na bliższe ich określenie cyfr nam brakuje.
W ogóle tutaj, jak i w całym kraju, znajduje się wiele rzeczy potrzebnych oprócz – statystyki. Każdy zna (zresztą niezbyt dokładnie) swój własny folwark, osadę, fabrykę, lecz nikt nie troszczy się o swego sąsiada i nie lubi, ażeby jakieś tam Towarzystwo Popierania Przemysłu zaglądało do jego garnków.
Niech więc czytelnik nie ma pretensji, gdyby w tym sprawozdaniu z wagonowych okien znalazły się niedokładności nawet grube. Od roku bowiem 1876, w którym W. Załęski wydał swoją statystykę, nikt już nie ma odwagi czy ochoty przed – stawić nam statystycznego obrazu społeczeństwa, choć źródeł urzędowych do podobnej pracy chyba nie braknie.
Pomimo więc najszczerszej chęci nie potrafię objaśnić, o ile od 20 lat wzrosła i w jakim stopniu zmieniła się ludność okolic drogi Warszawsko-Bydgoskiej? Czy wzmogła się produkcja rolna i przemysłowa, jakie powstały a jakie zniknęły fabryki itd.
Nie kończąca się równina, pola, które wciąż zlewały się w jedną całość, przerzedzone lasy, samotne chaty bez drzew zaczęły mnie w końcu nudzić. Nie mogąc patrzeć, musiałem rozmyślać, naturalnie o kraju, do którego niosło mnie przeznaczenie w postaci zadyszanej lokomotywy i turkoczących jak młyny wagonów.
Z Prusakami już parę razy stykałem się w ten sposób, jak człowiek, który mając wykąpać się w zimnej wodzie próbuje jej naprzód ręką, później nogą, a w końcu – ucieka.
Jadąc kiedyś przez Oderberg podziwiałem gburowate zachowanie się jakiegoś urzędnika. Innym razem, w Katowicach, zachwycałem się pięknością i czystością miasta, ale za miastem – zimno mi się zrobiło, gdym zobaczył robotników maszerujących z fabryk jak żołnierze, a przy drodze słup z napisem, że – taki to a taki oddział landwery ma zbierać się w takiej a takiej miejscowości.
Nareszcie, znowu kiedyś będąc w Toruniu słyszałem tylko wiejskie baby mówiące po polsku, ludność zaś surdutowa rozprawiała wyłącznie po niemiecku. A gdy jeszcze w „prawdziwej polskiej restauracji” dano mi pod tytułem wybornej cielęcej pieczeni, obrzydliwą potrawkę z pomyjkowatym sosem, pierzchnąłem na długi czas „ze szczęśliwych krajów pruskich”.
Toteż nie dziw, że gdy mi przyszło wybrać się na kilka tygodni, jechałem markotny. Tym markotniejszy, że na krótki czas przed podróżą zrobiłem dosyć dziwne odkrycie… geograficzne!…
Czy zastanawiałeś się kiedy, czytelniku, jaką formę ma Królestwo Polskie, a jaką – Cesarstwo Niemieckie i jaki między nimi zarysowuje się skutkiem tego stosunek?
Kiedy byłem w szkołach, uczono nas, że Królestwo jest podobne do szynki, w której gubernia suwalska i łomżyńska odgrywają rolę kości, a reszta jest mięsem.
Lecz gdy rozpocząłem samodzielne studia nad geografią, zobaczyłem w mapie Królestwa Polskiego zupełnie inną figurę, a mianowicie kobietę ubraną w sposób dosyć ekscentryczny…
Głową geograficznej niewiasty jest gubernia suwalska (czapeczką – powiaty: władysławowski i mariampolski). Oko jej przypada na jeziorze Metelskim, nos – przy mieście Mereczu, usta – przy Druskienikach, a broda – obok Grodna.
Powiat szczuczyński tworzy szyję tej postaci, a powiat mazowiecki jest niby jej biustem, co prawda mocno sfatygowanym. Pozostałe gubernie tworzą jakby odętą suknię, pod którą około Brześcia Litewskiego widać zarys kolana.
Cała nareszcie figura (twarzą zwrócona, ku wschodowi) wygląda tak, jakby pędem uciekała przed czymś… Wszystkie te uwagi można sprawdzić na każdej, nawet arkuszowej mapie Królestwa Polskiego.
Zobaczmy teraz: przed czym ucieka owa niewiasta? W tym zaś celu trzeba mieć mapę Cesarstwa Niemieckiego zrobioną, o ile można, jednym kolorem.
Mając taką mapę, bez wielkiego trudu spostrzeżemy, iż państwo niemieckie w ogólnych zarysach podobne jest do głowy jakiegoś zwierzęcia, może – nosorożca… Przy czym Niemcy południowe spełniają funkcję szyi, a północne – właściwej głowy i paszczy.
Sprawdźmy to w szczegółach. Nosem i górną szczęką tej postaci są Prusy Zachodnie i Wschodnie, a rogiem na nosie –
wąski pasek ziemi nad Zatoką Kurońską zawarty między miastami: Nimmersatt i Heidekrug.
Okiem jest wśród Pomeranii zatoka szczecińska, czołem Meklemburg, uchem Szlezwik-Holstein.
Tył głowy (idąc z góry na dół) stanowią: Hanower, Westfalia i prowincje reńskie; policzkiem jest Brandenburgia i Poznańskie, a szczęką dolną Śląsk Pruski.
Co się tyczy szyi niemieckiego nosorożca to – Saksonia jest podbródkiem, Bawaria podgarlem, Badeńskie karkiem, a Alzacja i Lotaryngia wydają się być plastrem, może wezykatorią…
Nie na tym jednak kończy się oryginalna forma Prus i Niemiec, którą – powtarzam – można sprawdzić na mapach. Ciekawsze bowiem jest, że ów potwór ma paszczę otwartą w taki sposób, jakby szarpał za suknię, a nawet wpijał zęby w turniurę kobiety przedstawiającej Królestwo Polskie.
Jeżeli przypomnimy sobie, że tym przypadkowym formom geograficznym wcale dokładnie odpowiadają rzeczywiste stosunki ludności polskiej z niemieckim państwem, to chyba nikt nie weźmie mi za złe, gdy powiem, że jadąc do Berlina czułem w sercu jakby duże ziarno pieprzu.
Ale bez względu na sentymenta pociąg pędził wciąż naprzód, wrzeszcząc wniebogłosy, zarówno gdy zbliżał się, jak i kiedy wyjeżdżał ze stacji.
Cudowne urządzenia! Dzwonią, ażebyś zapłacił rachunek w bufecie stacyjnym; dzwonią, ażebyś wszedł do wagonu; a potem znowu dzwonią i gwiżdżą, ażebyś usiadł i czego, Boże broń, nie przewrócił się, gdy pociąg ruszy…
W powiecie gostyńskim zaczynają się jeziora i rosną w liczbę i wielkość w miarę zbliżania się do granicy. Lecz nie widziałem żadnego z nich, może z powodu że mrok już zapadał, a może – iż są zbyt odległe od plantu kolei.
Wreszcie o pół do 10 wieczór znowu z wielkim krzykiem lokomotywy wjechaliśmy do Aleksandrowa, skąd o pół do 11 wyruszyliśmy do Torunia, gdzie po 20-minutowej jeździe stajemy bez wypadku.II Z TORUNIA DO BERLINA
Toruń leży, mówiąc po naszemu: w guberni, a po tamtejszemu: w Prowincji Wschodnio-Pruskiej. Jest to forteca nad Wisłą, a zarazem miasto liczące 27 tysięcy mieszkańców.
Znajdują się tutaj młyny, fabryki maszyn, stolarnie i odbywa się ożywiony handel zbożem i drzewem. Nie te jednak rzeczy stanowią chlubę Torunia, ale trzy – zupełnie inne:
1) Jakaś ukośna wieża
2) Toruński piernik – i –
3) Mikołaj Kopernik.
„Ukośnej wieży” nie widziałem, może z powodu głębokiej ciemności, jaka po naszym przyjeździe zaległa nad miastem. Piernika nie kosztowałem, ponieważ wiadomo mi z ogłoszeń, że najlepsze i najprawdziwsze toruńskie pierniki wyrabiają się w Warszawie.
A i o Koperniku także niewiele jest do powiedzenia. Był to astronom polski, który miał nieszczęście urodzić się w Toruniu w r. 1473 i dlatego… został przyłączonym do „szczęśliwych krajów pruskich”.
Na próżno przypominają Niemcom, że w r. 1473 nie tylko Toruń nie należał do dzisiejszych Prus, ale nawet, że takich Prus jeszcze nie było na świecie.
– Toteż Kopernika nie dlatego zaliczamy do Niemców, że urodził się w Toruniu, ale że był Niemcem z pochodzenia…
– Ależ Kopernik sam siebie nazywał i uważał za Polaka…
– To nic nie znaczy – odpowiadają – gdyż i w naszych czasach, na przykład w Poznańskiem, dzięki intrygom kobiet i księży niejeden Nachtigal przezwał się Słowikowskim.
– Ależ, panie żandarmie, panie landracie, panie ministrze, ten Słowikowski z Poznańskiego to naprawdę jest Słowikowski…
– Ale musi pochodzić od Nachtigalów, których całe rodziny mieszkają w Westfalii, Badenie, Wirtembergii…
I w rezultacie Słowikowski zostaje „odrobiony” na Nachtigala, a Kopernik wciągnięty pomiędzy sławnych Niemców, ponieważ tak chce pan minister, a pruska żandarmeria ma twarde pięści.
Wobec tego nam, biednym Polakom, nic innego nie pozostaje do zrobienia, tylko przyjąć niemiecką kulturę i zgodnie z jej zasadami anektować wszystko i wszystkich.
A więc naszym – po pierwsze – jest Berlin, nie tylko dlatego, że otaczają go osady o bardzo podejrzanych nazwiskach. (Nowa Wes, Rudow, Buchow, Buckow, Drewitz itp.) ale że on sam otrzyma! nazwę od Bera Lina (Berek Lin z powodu, że handlował linami bądź łapanymi w rzece, bądź kręconymi z konopi), który w epoce gładzonego krzemienia był pachciarzem jednego z polskich szlachciców mających folwarki nad Szprewą. (Szprewa czytaj: „Sprawa”, z powodu że o rybołówstwo w niej toczyły się mnogie sprawy po sądach).
Naszym – po wtóre – jest Bismarck, gdyż nazwisko to pochodzi albo od wyrazu: „pismak”, albo od zdania: „bierz mak…”
Naszym wreszcie jest Moltke, którego odległy przodek nazywał się po prostu Molski, zanim go przefajnowano na Niemca.
Niech więc Prusacy lepiej nie zaczynają z nami, bo jak my weźmiemy się do kulturalnej roboty około osób i terytoriów, może nie zostać im ani jednej wsi, ani jednego policjanta, nie mówiąc o stolicach i znakomitościach.
Zatopiony w politycznych kombinacjach o mało nie zapomniałem dodać, że w Toruniu ulegliśmy – z przeproszeniem
– rewizji, ale tylko celnej. Przy czym okazało się, że moja walizka nie zawiera nic groźnego dla bezpieczeństwa i sławy Niemiec, ale za to sędzia G. publicznie przyznał, że ma zamiar zalać Niemcy kilkomaset sztukami warszawskich papierosów.
Pruski urząd celny bystrym okiem obejrzał niebezpieczne wyroby i ich właściciela skazał na zapłacenie 90 fenigów haraczu, co wynosi prawie tyleż groszy.
Po odbyciu tej formalności, przypomniawszy sobie, że już należymy „do szczęśliwych krajów pruskich” poszliśmy do restauracji, ażeby tam oddać się browarnianym uciechom.
Sędzia kazał przynieść „ciemnego” i przymrużywszy oczy, z wyrazem niebiańskiej błogości pieścił kufel, barwą i wymiarami przypominający niewielki fabryczny komin. Ja zaś, ażeby jak najprędzej nasiąknąć pruskimi zaletami, kazałem podać jeden po drugim trzy kufle.
Pierwszy był przeznaczony na cześć Berka Lina, który tak szczęśliwie gospodarzył nad rzeczką Sprawą.
Drugi na cześć Ottona Pismaka v. Bierzmaka, który będąc sam rodowitym Polakiem najlepiej mógł ocenić wrodzony temu plemieniu popęd do intryg.
Trzeci kufelek miałem zamiar poświęcić naszemu nieocenionemu Helmutowi Molskiemu, gdy wtem… ukazał się celnik
– i rzekł do sędziego:
– Czy to pan zapłacił 90 fenigów za papierosy?
– Ja – odparł sędzia ze spokojem godnym starożytnych bohaterów, podczas gdy na moim obliczu wykwitła liliowa bladość przypominająca pierwszych chrześcijańskich męczenników. Pomyślałem bowiem zatroskany:
„Założyłbym się, że celnicy zmiarkowawszy, w jakim interesie jadę do szczęśliwych krajów pruskich, obu nas zapakują do f e s t y n g u…”
– Za papierosy – mówił grobowym głosem celnik – należało się od pana nie 90, ale 80 fenigów. Więc 10 fenigów zaniosłem do wagonu i położyłem na pańskiej walizce:..
Cała ta scena, krótsza od błyskawicy, odegrała się w moich oczach. A treścią jej było ani mniej, ani więcej tylko to, że państwo niemieckie uczuwszy swój błąd zwróciło poszkodowanemu 10 fenigów.
– Garson! – zawołałem – proszę o czwarty kufel „ciemnego”, ażebym wypił na cześć Prus, które przyznają się do omyłek w swoich aneksyjnych operacjach…
Szczęśliwi Francuzi! Tylko patrzeć, jak Prusacy, obrachowawszy jeszcze raz koszta wojny z r. 1870, oddadzą im – przynajmniej kawałek Lotaryngii. No, a co do nas, jestem prawie pewny, nie tylko że odzyskamy Kopernika, ale jeszcze, że posiądziemy na własność nieocenionego Pismaka v. Bierzmaka i kochanego Molskiego… (Że też polski szlachcic nie ukryje się nawet pod pruskim mundurem, lecz prędzej czy później musi zdradzić się choćby końcówką!).
Jak niebo do ziemi, tak piwa niemieckie są niepodobne do naszych. W piwie niemieckim bez żadnych ogródek znajduje się słód i wyciąg z chmielu; nie ma zaś spirytusu, melasy, sacharny…
Wtem na sali zrobił się ruch. Kupujemy bilety po 24 marki (około 12 rs) od osoby, szybko siadamy do wagonu i – ruszamy bez dzwonień i gwizdań…
– No, a gdyby kto został na stacji?… – pytam sędziego..
– No, to by go zostawili na stacji – odpowiada sędzia z nieubłaganą logiką i poprawiwszy swoją czapeczkę układa się na spoczynek.
W parę minut później śpi jak mąż czystego serca, a w kwadrans później jak dziesięciu i jak stu mężów czystego serca.
Ja zaś stopniowo nabywam przeświadczenia, że pruskie, pociągi (może tylko pośpieszne) zarówno dojeżdżając jak i wyjeżdżając ze stacji nie gwiżdżą, a stacja im nie dzwoni…
Nieszczęśliwy podróżny musi więc pilnować się tabliczki opiewającej: dokąd?… i minuty: o której odchodzi pociąg? Zresztą, o ile mi się zdaje, nie tylko nikt go nie ostrzega, ażeby nie spóźni! się, ale chyba nawet nikt by mu nie bronił rzucić się pod pociąg.
Jest już po 11, noc ciemna, jakbyśmy jechali nie przez boży świat, ale przez piwnicę wypełnioną okseftami ciemnego piwa. Mam przed sobą około 7 godzin jazdy i około 400 kilometrów drogi. Nie tyle z nudów, ile przez ciekawość zaczynam oglądać się wśród otoczenia.
Nasz wagon jest „nowego systemu”, czyli – posiada kurytarz, po którym można spacerować tak wygodnie jak po warszawskich, a może i wygodniej. Szyby są wielkie, sklepowe, przez które w tej chwili widać tylko noc, prawie czarną, nasyconą przeczuciami deszczu.
W przedziale klasy II, gdzie kochany sędzia śpi jak stu jeden sprawiedliwych, a dwaj starozakonni Słowianie udają przede mną czy przed sobą rodowitych Niemców, w tym przedziale pali się pod sufitem lampa gazowa z trzema płomieniami i fioletową zasłoną.