Kasandra się myli - ebook
Kasandra się myli - ebook
Jan Lechoń należał do założycieli grupy Skamander oraz kabaretu „Pikador”, już po swoim debiucie poetyckim uważany był za poetę wybitnego. Tragiczna śmierć w 1942 w Nowym Jorku podbudowała jego legendę. Przez wiele lat krzywdę jego twórczości wyrządziła komunistyczna cenzura – część jego wierszy objęta była całkowitym zakazem druku. Do dziś wiele utworów powszechnie znanych jest wyłącznie w okrojonych wersjach. Kasandra się myli, wybór wierszy Lechonia dokonany przez poetę i eseistę Wojciecha Wencla, jest przypomnieniem legendarnego twórcy, który cierpiał żyjąc w oderwaniu od polskiej kultury. Wybór ten jest również świadectwem tego, jak bardzo twórczość Lechonia przepełniona jest miłością do Polski.
Spis treści
Czarny anioł
I. Kasandra się myli
Stara Warszawa
Mokotowska piętnaście
Skowronek
Aria z kurantem
B-moll
Wieczór w Salamance
Rio de Janeiro
Do Madonny Nowojorskiej
Spowiedź wielkanocna
Cytata Chełmoński
***
Jabłka i astry
Włosy Słowackiego
Mickiewicz zmęczony
Śmierć Mickiewicza
Nie-Boska komedia
Ostatnia miłość
Nokturn
Erynie
Rozmowa z aniołem
***
Piosenka
II
Legenda
Grób Agamemnona
Pożegnanie Marsylianki
Matka Boska Częstochowska
„Czemuż to o tym pisać nie chcecie, panowie?”
Manon
Goplana
Męczennicy
Marsz Drugiego Korpusu
Niki
Monte Cassino
Laur Kapitolu
Do Wielkiej Osoby
Wiersz dla Warszawy
Teatr na Wyspie
Przypowieść
Rejtan
Pan Twardowski
Matejko
Iliada
III
Mochnacki
Piłsudski
Sejm
Jacek Malczewski
Pani Słowacka
11 Listopada
Arcybiskup Cieplak
Na śmierć Conrada
Sen srebrny Salomei
Lutnia po Bekwarku
Jan Kazimierz IV
***
Toast
Spotkanie
Śmierć
Sprzeczka
***
***
***
***
Czerwone wino
Alina
Plato
Soból i panna
Sarabanda dla Wandy Landowskiej
Poezja Vides ut alta stet...
V
Modlitwa
Na Boskiej komedii dedykacja
***
Pycha
Łakomstwo
Nieczystość
Zazdrość
Obżarstwo i pijaństwo
Gniew
Lenistwo
Rekrutacja
Hosanna
Wielki Piątek
Wielkanoc
Rymy częstochowskie
Ojców
Mędrca szkiełko
Romantyczność
Rozchyl tylko raz zasłonę
***
***
Sąd Ostateczny
Kalendarium życia i twórczości Jana Lechonia
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-06-03529-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W piątek 8 czerwca 1956 roku w Nowym Jorku rozegrał się ostatni akt dramatu II Rzeczypospolitej. Kwadrans przed godziną 14.00 Jan Lechoń skoczył z wysokiego piętra hotelu Henry Hudson, a razem z nim runęły cienie starej Warszawy, ziemiańskich dworków i romantycznej poezji. Pogrzeb, który odbył się cztery dni później na cmentarzu Calvary, zgromadził tłumy. Wśród żałobników niosących trumnę był generał Władysław Anders, a przemawiający nad grobem Kazimierz Wierzyński nie potrafił powstrzymać łez: „Dziś, kiedy odchodzi od nas ten wielki poeta, bogaty, intuicyjny umysł i nieskazitelny Polak, wydaje się, że odchodzi z nim także część Polski, którą przywieźliśmy z sobą i z którą chcieliśmy wrócić”.
Dla emigracji niepodległościowej, zwłaszcza tej niezłomnej: londyńskiej i nowojorskiej, Lechoń był żywą legendą. Nie tylko jako autor Karmazynowego poematu, czołowy skamandryta i twórca przedwojennych szopek politycznych. Polacy, którzy po Jałcie odrzucili pokusę powrotu do zawłaszczonego przez Sowietów kraju, cenili poetę głównie za twórczość emigracyjną, sławiącą wysiłek polskiego żołnierza, ale i pełną wspomnień rodzących czarną melancholię. Lechoń, jak nikt inny, potrafił wykorzystywać polski kod kulturowy, nie tracąc indywidualnej dykcji. Żurawie u studni, pasy słuckie, łowickie spódniczki, dobrze znane cytaty z romantycznych wieszczów, sceny z Grottgera i Malczewskiego, dzwony na Pasterkę, strzępy dawnych melodii i modlitw – wszystkie te rekwizyty, które pogrążyłyby mniej utalentowanego twórcę, w wierszach Lechonia odzyskiwały swój pierwotny sens, wywołując czułość dla ginącej ojczyzny.
Powszechne uznanie polskich emigrantów budziła też postawa poety, której istotę oddaje cytat ze Słowackiego: „Żyłem z wami, cierpiałem i płakałem z wami”. Gdy wybuchła wojna, Lechoń przebywał w Paryżu, gdzie pełnił obowiązki attaché kulturalnego ambasady polskiej. Po klęsce Francji, sugestywnie opisanej w wierszu Pożegnanie „Marsylianki”, dotarł do Lizbony, a stamtąd – na pokładzie statku „Angola” – dopłynął do Rio de Janeiro. W sierpniu 1941 roku był już w Nowym Jorku, gdzie natychmiast zaangażował się w prace niepodległościowych instytucji. Korespondencyjnie współpracował z londyńskimi „Wiadomościami”. Jako redaktor i publicysta „Tygodnika Polskiego” z pasją wysławiał bohaterstwo Polski walczącej, bronił polskości Wilna i Lwowa, piętnował zdradę tzw. aliantów i „wzgardziwszy wawrzynem z kusicielskiej dłoni”, rzucał klątwy na komunistów. Jak sam wspominał pod koniec życia, w trakcie jednego z publicznych wystąpień tak się zagalopował, że stwierdził: „Polacy nie boją się nikogo, nawet Boga!”. Ale szybko wybrnął z tej sytuacji, dodając: „...bo Go bardzo kochają”.
Poezja Lechonia, która towarzyszyła polskiemu żołnierzowi od klęski wrześniowej (Grób Agamemnona) po kampanię włoską (Marsz Drugiego Korpusu), nie opuściła go także wtedy, gdy „Zdobywszy wolność innym dłońmi skrwawionemi, / Dowiedział się nareszcie, że sam nie ma ziemi” (Przypowieść). Dla obywateli unicestwionego państwa (często z przedwojennym paszportem w kieszeni) szczególne znaczenie miały słowa wiersza Matka Boska Częstochowska: „Jeszcze zagra, zagra hejnał na Mariackiej wieży, / Będą słyszeć Lwów i Wilno krok naszych żołnierzy”. Najpierw powtarzali je z żarliwą wiarą, później z nadzieją, w końcu z nostalgią. Jednak romantyczna i antyczna sceneria, w którą Lechoń wpisywał ich doświadczenia, na każdym etapie życia dodawała im sił. Pozwalała uchwycić wieczny sens własnej tragedii, odnaleźć punkt oparcia w dziedzictwie Wielkiej Emigracji i – wbrew politycznym realiom – uwierzyć, że „na końcu będzie wszystko wyglądać inaczej”.
Do tego ostatniego przesłania, wyrażonego w wierszu Iliada, nawiązał Wierzyński, kończąc mowę nad grobem przyjaciela: „Będzie leżał w obcej ziemi i czekał na wolność ziemi własnej. I doczeka się tej wolności, bo przecież dawno już nam mówił, że »Kasandra się myli«. Leszku kochany, żegnam Cię. Mam tu zawiniątko z ziemią z Polski, spod Warszawy. Rzucam Ci tę ziemię, pod nią będzie Ci lżej”.
Jeśli zamknięci za żelazną kurtyną rodacy mieli szansę usłyszeć te wzruszające słowa, to tylko za pośrednictwem Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. W krajowej prasie informacje o samobójczej śmierci Lechonia, gęsto podlane propagandowym sosem, sąsiadowały z pochwałami Stanisława Cata-Mackiewicza, który po wielu latach spędzonych na emigracji zdecydował się wrócić do Warszawy na służbę władzy ludowej. Autor Rejtana wybrał, mimo wszystko, bardziej godne rozwiązanie. W gruncie rzeczy jego skok w przepaść nie był ucieczką od zbiorowych zobowiązań. Przeciwnie: był patetycznym gestem na miarę tych polskich dowódców – choćby z kampanii wrześniowej – którzy woleli odebrać sobie życie niż utracić honor.
Lechoń uwielbiał patos – w poezji i w życiu. Po ekshumacji doczesnych szczątków Juliusza Słowackiego, której był świadkiem na paryskim cmentarzu Montmartre 14 czerwca 1927 roku, napisał jeden ze swoich najpiękniejszych wierszy: „Szuflami oto sypią w trumnę hebanową / Grudy ziemi francuskiej co jest twym popiołem, / I tylko pukiel włosów nad kościanym czołem / Ten sam jest, który lśnił się nad twą żywą głową”. Ale równie poważnie potraktował rejs statkiem, którym szczątki wieszcza z Gdańska przetransportowano do Warszawy (ostatecznie trafiły na Wawel). „Wszakże ani widok statku – notował po latach Ferdynand Goetel – ani tłum milczący na brzegu, nie poruszył mnie tak bardzo jak postać Lechonia, który stał przy trumnie, pełniąc straż honorową. Musiał trwać długo na swym posterunku, gdyż twarz miał osmoloną dymem z jarzących się na statku pochodni. Dzień nie był ciepły. Lechoń, mając na sobie tylko frak, stał z odsłoniętą głową. Zdumiał nas. Odziani w palta, gotowi do uchylenia kapeluszy na krótką chwilę, widzieliśmy w jego postawie patetyczny gest, który jednych wzruszał, innych gniewał, a głupców śmieszył”.
Obejmując uwagą całość życia Lechonia, trudno oprzeć się wrażeniu, że było ono pełne dramatycznych sprzeczności. Autor Mochnackiego był duszą towarzystwa i człowiekiem bardzo samotnym, kapłanem w „narodowym pamiątek kościele” i skrajnym egocentrykiem, dziedzicem romantycznych wieszczów i zimnym snobem, niezłomnym patriotą i rozchwianym emocjonalnie „dużym chłopcem”, praktykującym katolikiem i miłośnikiem psychoanalizy, konserwatystą i nieszczęśnikiem bezskutecznie zmagającym się z problemem homoseksualizmu. W poezji dbał o klasyczną harmonię, na przyjęciach opowiadał dowcipy, plotkował i chichotał, w wynajmowanych mieszkaniach wył z bólu i płakał. Ostatnie słowa, jakie zanotował w Dzienniku (30 maja 1956 roku), brzmią: „Można zawsze znaleźć w swej inteligencji, woli, sercu coś, co pomoże nam w walce z życiem, z ludźmi. Ale na walkę z sobą – jest tylko modlitwa”.
Kilka dni po śmierci poety internowany w Komańczy prymas Stefan Wyszyński napisał w liście do jego brata Zygmunta Serafinowicza: „Odprawiłem Mszę św. za poetę Jana Lechonia i ufam spokojnie, że dobry Bóg da mu – jak Hiobowi – wszystkiego siedmiokroć. Ufajmy, że z tej strasznej męki życia dusza wyrwała się z tęsknotą za prawdziwym Ojcem”. Na spełnienie przepowiedni Wierzyńskiego trzeba było czekać aż do 1991 roku, gdy urna z prochami Lechonia opuściła nowojorski cmentarz Calvary i przez ocean dotarła nad Wisłę. Pochowano ją w grobie rodziców poety w podwarszawskich Laskach, gdzie spoczywa do dzisiaj. W ten sposób spełniło się również życzenie samego Lechonia, który w 1941 roku pisał: „To, w co tak trudno nam uwierzyć, / Kiedyś się przecież stanie jawą. / Więc pomyślałem: chciałbym leżeć / Tam, gdzie mój ojciec – pod Warszawą”.
Choć twórczość Lechonia jest wręcz przepełniona romantyczną miłością do Polski, jego najbardziej znanym utworem pozostaje Herostrates – napisany u progu II Rzeczpospolitej utwór, w którym niespełna osiemnastoletni poeta zapisał buntownicze zaklęcie: „A wiosną – niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę”. Nie brakuje wykładowców akademickich i nauczycieli, którzy na podstawie tego tekstu zaliczają Lechonia do twórców „zrzucających płaszcz Konrada”. Zamiast odkryć ciemną głębię tej poezji studenci i uczniowie utwierdzają się w fałszywym przekonaniu, że tradycja romantyczna umarła w XIX wieku.
Podobnie – jako dowód niechęci poety wobec narodowej mitologii – traktowany jest Duch na seansie, w którym „Księcia Józefa konterfekt sczerniały / Na ziemi leży podarty w kawały”. Nikt nie dodaje, że postać bohatera, który utonął w Elsterze, triumfalnie powraca w wielu późniejszych wierszach Lechonia. Pojawia się też na kartach Dziennika pod datą 31 sierpnia 1951 roku: „Nad moim biurkiem wisi zachwycający gwasz Philippoteaux, romantyczny portret xięcia Józefa, jest to prezent, który sobie zrobiłem parę tygodni temu, chcąc mieć jakąś wreszcie przyjemność na pociechę tylu zmartwień”.
Inna sprawa to szkody wyrządzone twórczości Lechonia przez komunistyczną cenzurę. Do 1956 roku wiersze autora Piłsudskiego były objęte całkowitym zakazem druku. Po jego śmierci wróciła część spuścizny międzywojennej, pojawiło się też kilka utworów napisanych na emigracji – w okrojonych wersjach. W internecie do dziś można trafić na Matkę Boską Częstochowską bez fragmentu o Lwowie i Wilnie. Ciekawym przykładem manipulacji jest historia wiersza Hymn Polaków z zagranicy, który przez krajową propagandę bywał używany do uwiarygodnienia PRL w oczach emigrantów. Fraza „Jedna jest Polska, jak Bóg jeden w niebie” rzeczywiście zasypywała przepaść między emigracją a krajem. Sęk w tym, że utwór powstał w 1936 roku.
Łaskawy Czytelnik nie znajdzie w tej książce ani Herostratesa, ani Ducha na seansie, ani Hymnu Polaków z zagranicy. Nie dlatego, że są to utwory słabe artystycznie, ale z tego powodu, że ich budowana przez lata popularność przeszkadza w dotarciu do ciemnej istoty Lechoniowego dzieła. Przygotowując ten wybór, postanowiłem dać pierwszeństwo mniej znanym lirykom emigracyjnym (I) i utworom nawiązującym do wojennej odysei Polaków (II). Dopełnieniem są najbardziej znane wiersze historyczne (III), liryki osobiste (IV) oraz wiersze religijne (V). Niech Jan Lechoń przestanie kojarzyć się wyłącznie z okresem skamandryckim i – jak na czarnego anioła polskiej poezji przystało – nasyci naszą zbiorową wyobraźnię metafizyczną grozą.Stara Warszawa
Dobra Parka raz jeszcze nawleka swą igłę
I jeszcze wciąż nie wierzysz, że w końcu nić przetnie.
Nic jeszcze nie chcę żegnać, lecz już widzę świetnie
To wszystko, co stracone i co niedościgłe.
Jedną mgłą więc zachodzą: miłość nie dzielona,
Mnie tylko znane winy, śmieszna złuda sławy.
I tylko złote słońce, co nade mną kona,
Żywszym blaskiem oświeca dach starej Warszawy.
Czuję, płynie przez okno zapach dawnych kwietni,
Widzę meble pluszowe, jedwabne poduszki,
A ja z Stasiem Balińskim, obaj siedmioletni,
Śpiewamy w chórze dzieci piosenkę Moniuszki.
Marmur i róża, 1954Mokotowska piętnaście
Nad obce wielkie miasto zmrok zapada obcy,
Stoję w oknie i patrzę, jak wolno śnieg prószy.
Ach! było to tak dawno, kiedy, mali chłopcy,
Biegliśmy przez Warszawę, rozcierając uszy!
Po tylu odtąd latach czyż jestem tak inny?
Gdy wszystko leży w gruzach, mnie zdaje się tylko,
Że znowu się otworzy nasz pokój dziecinny
I powiem: „Ja stąd przecież wyszedłem przed chwilką”.
To przecież moja Matka szyje ręką drobną
I widzę pochylony cień Ojca na ścianie,
Co nocami odrabia robotę osobną,
Za którą dla nas wszystkich ma kupić ubranie.
Aria z kurantem, 1945Skowronek
Padł granat i rozburzył ten stary kantorek,
Przy którym płakał Gustaw po stracie kochanki,
Spłonął w Września płomieniach kolumnowy dworek,
Ten z czarnym fortepianem dworek z Warszawianki.
Ciche domy dzieciństwa, gdzie się błogo śniło,
Książki niegdyś czytane z płomieniem na twarzy,
Wszystko, wszystko, co nasze, do kości z cmentarzy,
Wydane na zagładę lub w proch się zmieniło.
I tylko tak jak zawsze, kiedy błyśnie dzionek,
Nad rolę we mgłach całą i nad stare drzewa,
Wysoko, aż do nieba wznosi się skowronek
I tę samą co zawsze piosnkę swoją śpiewa.
O! ptaszku, który śpiewasz w Żelazowej Woli!
Niech głos twój dzwoni ciągle nad wiosenną ciszą,
Nad każdym, który cierpi, nad wszystkim, co boli –
Szczęśliwi, ach, szczęśliwi, którzy ciebie słyszą!
Aria z kurantem, 1945Aria z kurantem
Smutek taki mnie chwycił, że zda się, aż skomli,
Ani przed kim się żalić, kto wie, kiedy minie,
Gdybyż to było można usiąść przy kominie
I czytać sobie stare wiersze Syrokomli!
I marzyć, jakbyś pocztą wędrował podróżną,
O owych lasach, rzekach, tych dworach, tym zdroju,
I myśleć, że są wszyscy w przyległym pokoju,
Od których ciągle listów wyglądasz na próżno.
Cóż znajdę, jeśli wyjdę takiego wieczoru?
Tu wszyscy przecież obcy i każdy gdzieś śpieszy.
Ach, żadna mnie muzyka dzisiaj nie pocieszy,
Chyba Aria z kurantem ze Strasznego dworu.
Aria z kurantem, 1945B-moll
Wieje między aleje wiatr listopadowy,
Zawiewa śnieg, co zimnem do głębi przenika,
Ach! ileż mi to razy już przyszło do głowy,
Że to jest właśnie polska prawdziwa muzyka.
I czuję was jak wczoraj, o powiewy wiatru,
Widzę płomień czerwony i trójnóg ozdobny,
I słyszę, jak z balkonu Wielkiego Teatru
Orkiestra gra powoli polski marsz żałobny.
I jego ton ostatni przypominam sobie,
Ten akord przeraźliwy, co chwilę wyraża,
Gdy wszyscy się powoli rozchodzą z cmentarza
I tylko jeden człowiek zostaje przy grobie.
Aria z kurantem, 1945Wieczór w Salamance
Jeszcze wczoraj ostatnie żegnały mnie wonie
Lata, co lekkim wiewem róż rabaty muska,
I słuchałem fontanny, co w klasztorze pluska,
I widziałem znajome, załamane dłonie:
Widzę Burgos jak stary grobowiec uśpione
I księżyc jak trup srebrny, co stał w murów blance,
I nagle oto dzisiaj – wieczór w Salamance –
Pojąłem, że to prawda. Że wszystko skończone.
A jednak nawet teraz, na dalekim bruku,
Jakby stolic gnębionych aż tu doszły dreszcze,
Czujesz drżenie podziemne i łudzisz się jeszcze,
Że mówi ktoś do ciebie w dział milknących huku.
Ręką sunąc po liściach, co nie znały rosy,
Śnisz cienie i ten strumień, co się wije w jarze,
Nad którym o tej porze siedzi chłopiec bosy
I gra prostą piosenkę na wiejskiej fujarze.
Oto dym długą smugą podniósł się z ogniska
I widzisz swe dzieciństwo tym dymem zasnute;
Dziewuchy motykami biją w kartofliska
I czujesz wonne zioła: lawendę i rutę.
Jakżeż się to te wszystkie polne kwiaty zwały?
Te drzewa, co wieczorem za oknem szumiały?
Gdzież się owe podziały zapomniane krzewy,
Co się gięły i chwiały śród letniej ulewy?
To właśnie twoja ziemia, gdzieś chciał spocząć w końcu
Pod liśćmi zbutwiałymi, co pachną tak mocno.
Ktoś cię woła: „Poczekaj! Przetrwaj porę nocną,
A jutro ujrzysz Rynek i Wawel we słońcu!”.
Ileż to razyś patrzał, gdy, zdało się, płoną
Dachy łuną zachodu zalane czerwoną,
I wtedy z Panny Marii, spod złotej korony
Dźwięk zrazu przyciszony starego hejnału,
Coraz czystszy, pełniejszy szedł na wszystkie strony,
A ty, milcząc, słuchałeś, jak ginął pomału.
Jak cicho! Nikt nie przejdzie przez puste krużganki
I żadna się nie bieli koronkowa kreza,
Ani żadna Infantka w stroju z Velázqueza
Nie zjawi się na starych murach Salamanki.
I tylko powiew nocy, co cicho się zbliża,
Zaledwo pożegnane przypomniał platany,
I patrzysz na plac pusty, księżycem oblany,
Tym samym, który płynie po niebie Paryża.
Co teraz śni to niebo, co marzą te mury?
Kto idzie pośród parku aleją uśpioną?
I jakie teraz burze wstrząsają twe łono,
O miasto, któreś było jak siła natury?
Znów wraca zapach wiosny i siła twych czarów,
Jak kiedyś, moje serce na nowo odmienia.
Zrzuć z głowy swojej popiół spalonych sztandarów.
Czy słyszysz tę muzykę? I moje westchnienia?
Pójdź ze mną w świat prawdziwy, na zawsze umarły,
Patrz, kwiaty z drzew otrząsa wiosenna ulewa,
Małego się hotelu drzwi nagle otwarły,
A z okna naprzeciwko walc stary rozbrzmiewa.
Niech tylko cień ten w oknie zamglony popieszczę,
Co teraz ponad lampą gasnącą się słania:
„Nie dałaś mi na jutro godziny spotkania,
Czy będziesz o mnie myśleć? Spotkamy się jeszcze?”.
I nagle dzwon jak w studnię o ciszę uderzył,
I tylko palma cicho szeleści jak pióro.
O! weź mnie w swe ramiona, milcząca naturo,
Ażebym znów pokochał i znowu uwierzył!
Aria z kurantem, 1945Rio de Janeiro
Natura jako słońce stanęła w zenicie,
Ziemia, niebo i morze razem wznoszą pean.
Jak dywan srebrnej piany, błyszczący w błękicie,
Rozwija się i zwija przepyszny ocean.
Pośród kwiatów jak drzewa i ptaków jak kwiaty
Zapachów tajemniczych tren płynie bogaty,
W powietrzu różnobarwnych rój zawisł motyli.
Więc wzrok swój utęskniony podnosisz do góry
I wtedy widzisz niebo, prawdziwe, bez chmury,
I wszystko, coś przecierpiał, zapomnisz w tej chwili.
A w wieczór, kiedy zmroku zapada zasłona,
Otwarte widzisz nagle ogromne ramiona,
Co z nieba błogosławią smugami srebrnemi
Tę ziemię czarodziejską, jak ogród zaklęty,
To miasto fantastyczne i błędne okręty,
Co wiozą smutnych ludzi, wygnanych z swej ziemi.
„Tygodniowy Przegląd Literacki Koła Pisarzy z Polski” (Nowy Jork) 1942 nr 4Do Madonny Nowojorskiej
Madonno nowojorska, mniej znana od innych,
Bo nie masz swych posągów i swoich ołtarzy,
Przed którą nie brzmią chóry sopranów niewinnych
I oliwne, mistyczne światło się nie żarzy,
Do której polnych kwiatów dobra woń nie płynie,
Przed którą prosty człowiek nie upada czołem,
Nie znana kalendarzom – też masz swą świątynię:
Stu wież podniebnych miasto jest Twoim kościołem!
Jak na szczytach gotyckich starej Europy,
Głoszących Twoją chwałę spiżowymi dzwony,
Na domach stupiętrowych opierasz swe stopy
I kominów fabrycznych słuchasz antyfony!
Z dna potwornych kanionów huczy Ci ulica,
Której głos ginie w górze jak dalekie gęśle,
A nocą Twoja szata poprzez sierp księżyca
Na mostów fantastycznych lekko spływa przęśle.
Nie każdy Cię zobaczy, bo Cię kryje nocą
Jako dymy kadzideł czerwonych łun szaniec,
Lecz ja widzę po gwiazdach, kiedy się trzepocą,
Że to Ty Twój wieczorny przebierasz różaniec.
I zanim dzień zamglony noc czarną zwycięża
I księżyc blednie z wolna za fabrycznym dymem,
Widzę stopę Twą małą, która ściera węża,
Dłoń świętą, co krzyż czyni nad miastem-olbrzymem.
I w ciszy, kiedy tylko spóźnionych przechodni
Krok pośpieszny jak dzwonek na alarm kołata,
Wśród przepychu i nędzy, miłości i zbrodni,
Ja modlę się o cudy dla siebie i świata.
„Wiadomości” (Londyn) 1955 nr 14Spowiedź wielkanocna
Czyż nie cud to, czyś jeszcze nie zdał sobie sprawy,
Że to Bóg ciebie wybrał, że On cię ocalił,
Żeś jak tylu nie zginął na murach Warszawy,
Nie rozszarpał cię granat i mur nie przywalił?
Żeś później nie utonął we krwi polskiej rzece,
Żeś nie szedł przez Europę o żebranym chlebie
i że cię ominęły Oświęcimia piece,
Choć tylu w nich zginęło? I lepszych od ciebie.
Żeś własnymi rękami dzieci swych nie chował,
Że ciała ci moskiewskie nie szarpały kleszcze?
Jak to? I za to wszystko Bogu-ś nie dziękował?
Jakże musisz weń wierzyć, że Go prosisz jeszcze!
Marmur i róża, 1954