Kastor - ebook
Kastor - ebook
Kastor to pełny ufności i ciepła pies, który wbrew swojej woli trafia do schroniska. Ale na szczęście nie jest to typowe miejsce dla niechcianych czworonogów, a obiekt wypełniony ciepłem i pasją opiekunów. Powoli się tam odnajduje, choć nie jest mu łatwo - inne psy patrzą na nowego lokatora spode łba, szczególnie takie, którym jego obecność zagraża pozycji w stadzie. Ale jest to także miejsce, gdzie będzie miał okazję poznać nowych przyjaciół i przeżyć piękne przygody. A być może także znaleźć nowy dom?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8203-069-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnie moje życie potoczyłoby się inaczej, gdybym nie urodził się psem. Jednak rok temu, w zimowy poranek, przyszedłem na świat jako kundelek, czyli mieszaniec kilku psich ras. Ludzie mówili, że wyglądam jak biało-szara puchata kulka z czerwono-czarnym noskiem.
Dzisiaj w niczym nie przypominam już kulki, za to mam grube futro, które doskonale chroni mnie przed mrozem, długie, idealne do biegania łapy oraz piękny ogon. Mogę sobie nim machać, kiedy tylko mam na to ochotę. Robię to najczęściej wtedy, gdy jestem wesoły, na przykład czuję zapach kiełbaski albo czegoś równie smacznego. Niestety, teraz mój ogon leży nieruchomo i w ogóle nie jest mi do śmiechu. Dlaczego? Bo wydarzyło się coś okropnego. Jesteście ciekawi? Jeśli tak, to zaraz wam o tym opowiem.
Wczoraj, wczesnym rankiem, spacerowałem spokojnie wzdłuż wiejskiej ulicy w poszukiwaniu czegoś do przekąszenia. Nie było to proste, ponieważ kilka dni wcześniej spadł śnieg. Nie miałbym nic przeciwko białemu puchowi, gdyby nie przeszkadzał mi w działaniach. Ale on chyba nie zdawał sobie z tego sprawy, ponieważ leżał sobie — jak gdyby nigdy nic — utrudniając mi chodzenie i wywąchiwanie smakowitych kąsków. Dlatego szedłem skupiony z nosem utkwionym w białej pierzynie. Od czasu do czasu głośno przez nią kichałem, a moje łapy się w niej zapadały.
Zanim zdążyłem cokolwiek wywęszyć, zza zakrętu wyjechał czarny samochód. Zahamował z piskiem opon nieopodal mnie. Wyskoczyło z niego dwóch mężczyzn w granatowych kurtkach. Jeden z nich, ten wyższy, trzymał w dłoni długi drąg zakończony pętlą. Drugi szedł za nim i coś szeptał. Patrzyłem, jak się zbliżali, sparaliżowany ze strachu. Nie mogłem się ruszyć. Dopiero gdy pętla majtnęła nad moją głową, dałem susa w bok. Z podkulonym ogonem pognałem w pole, prosto do wysokiego, okrytego folią stogu siana. Biegłem ile sił w łapach. Słyszałem ścigające mnie kroki, a moje serce biło jak szalone. Z impetem wskoczyłem w słomę. Myślałem, że jestem uratowany. Niestety, nie zdążyłem nawet odetchnąć, kiedy poczułem pętlę na szyi i znalazłem się w czarnym aucie. Drzwi trzasnęły tak głośno jak uderzenie pioruna i samochód ruszył z piskiem opon. Było ciemno, nic nie widziałem, nie wyczuwałem też żadnego znajomego zapachu. Nie miałem pojęcia, dokąd jedziemy, a jazda nie była przyjemna. Przez większą część drogi niemiłosiernie trzęsło. Mój żołądek zaczął tańczyć wraz z podskakującym autem. Gdyby nie był pusty, z pewnością oddałbym jego zawartość. Coraz bardziej mnie mdliło, a moje serce było pełne strachu.
Poczułem ulgę, gdy stanęliśmy. Drzwi samochodu otworzyły się, wysoki człowiek pomógł mi z niego wysiąść. Moim oczom ukazała się wielka metalowa brama, przed którą stała kobieta w ciemnej puchowej kurtce. Ludzie tak już mają — zimą wkładają na siebie mnóstwo grubych ubrań, a potem wyglądają w nich jak kolorowe bałwanki.
— Justyna, ten pies błąkał się po wsi. — Wysoki mężczyzna wskazał na mnie swoim grubym palcem.
— Dziękuję wam, zaraz się nim zajmę. — Kobieta uśmiechnęła się i podeszła do mnie wolnym krokiem.
Poczułem jej delikatny zapach, który właściwie z niczym mi się nie kojarzył. Chciałem się cofnąć, ale jakaś nieznana siła trzymała mnie w miejscu. Gdy zakładała mi obrożę i zapinała smycz, nie zrobiłem żadnego kroku.
— Spokojnie, zaopiekujemy się tobą — powiedziała i łagodnie mnie pociągnęła. — Jesteś w Świerkowie, w schronisku dla bezdomnych zwierząt. To miejsce, gdzie trafiają psy i koty, które nie mają domu. Dokładnie takie, jak ty — wyjaśniła.
Jej głos był miły, ale i tak patrzyłem na nią nieufnie.
Chwilę później przekroczyliśmy bramę. Znalazłem się w dziwnym miejscu. W nozdrza uderzył mnie kwaśny zapach. Z lewej strony, zza murowanego szarego płotu, doszło mnie ujadanie. Było tak donośne, że miałem wrażenie, że dźwięki wwiercają mi się w głowę. Po prawej stronie stał niewielki jasny budynek, który szybko minęliśmy. Za nim znajdował się psi wybieg. Skręciliśmy w lewo. Justyna otworzyła furtkę i weszliśmy do środka. Tam to dopiero było szaleństwo! W życiu czegoś takiego nie widziałem — kilka szeregów boksów z budami, a w każdym z nich jeden, dwa, a czasami nawet trzy psy! Były przeróżne: małe i duże, jednokolorowe i wielobarwne, rasowe i mieszańce, śliczne jak z obrazka i brzydkie jak Baba-Jaga.
Minęliśmy boksy i weszliśmy do budynku. Przyjemne ciepło rozlało się po całym moim ciele, od uszu aż po ogon. Tu również były kojce z psami, a Justyna zaprowadziła mnie do jednego z nich, wskazując ręką na gruby kraciasty koc.
— To twoje legowisko — powiedziała.
Potem postawiła przede mną miskę z jedzeniem, na które momentalnie się rzuciłem. Dawno nie jadłem niczego tak dobrego i tak ładnie pachnącego. Mięsne granulki. Mniam!
— Na razie będziesz mieszkał tu sam. To się nazywa kwarantanna — wyjaśniła, gdy piłem wodę, rozchlapując ją dookoła. — Nie martw się. Przechodzi przez to każde zwierzę, które do nas trafia. Potem zbada cię weterynarz i jeśli wszystko będzie w porządku, poznasz się z innymi psami. — Uśmiechnęła się.
Cofnąłem się w głąb boksu i położyłem na wełnianym kocu. Z pełnym żołądkiem wszystko wydało mi się lepsze i prostsze. Zachciało mi się spać. Zanim zamknąłem oczy, obserwowałem jeszcze przez chwilę Justynę, która wolno się do mnie zbliżała.
— Będziesz miał na imię Kastor — powiedziała, klękając przy mnie, a jej błękitne oczy zalśniły.
Wyciągnęła do mnie drobną dłoń, którą dokładnie obwąchałem, przyglądając się przy okazji jej jasnym kręconym włosom, które opadły teraz na jej okrągłą twarz. Chciałem już zasnąć, ale Justyna nadal przy mnie klęczała i bacznie mnie obserwowała. W końcu zrozumiała chyba, że jestem śpiący.
— Do zobaczenia! — powiedziała, wychodząc.
W ten sposób zostałem Kastorem, psem ze schroniska...
1. W SCHRONISKU
Teraz już wiecie, dlaczego mój ogon nie macha wesoło. Jestem w schronisku dla bezdomnych zwierząt i nie mam powodów do radości. Bo kto chciałby tutaj trafić? Przecież tu nie ma nic ciekawego do roboty. Cały dzień siedzę sam w zamkniętym boksie i słucham szczekania psów. Pozdrawiają się wzajemnie i informują o zbliżających się mężczyznach, którzy każdego ranka sprzątają ich boksy. Niektóre narzekają, że są głodne i zmarzły w nocy, inne żalą się, że od trzech dni nie były na spacerze. Jeden pies — co najbardziej mnie smuci — płacze za swoim człowiekiem, ciągle pytając, kiedy po niego wróci. Nie mam ochoty tego słuchać. I chociaż w moim boksie jest ciepło i codziennie dostaję miskę smacznego jedzonka, nie zamierzam tu zostać na zawsze. Nie chcę siedzieć bezczynnie, podczas gdy tyle ciekawych rzeczy dzieje się na zewnątrz metalowej bramy schroniska. Ucieknę przy najbliższej okazji. To już postanowione!
Z rozmyślań wyrywa mnie energiczne stukanie. Ciekawe, kto tu idzie? Zrywam się i węszę w powietrzu moim czerwono-czarnym nosem. Czuję cudny zapach rybki. Na myśl o niej ślinka napływa mi do pyska, a moje łapy same zaczynają przebierać z radości. Tak, nie mylę się! W boksie pojawia się Justyna. Nalewa wody do mojej miski, a drugą napełnia smakowitymi granulkami. Natychmiast je pałaszuję i oblizuję się ze smakiem. Pychota! Justyna uśmiecha się i wyciąga dłoń w moją stronę. Jest miła, ale nie ufam jej. W końcu jest człowiekiem, a ludzie potrafią być nieobliczalni. Teraz też nie wiem, jakie ma zamiary, więc na wszelki wypadek uchylam się przed dotykiem. W głowie pojawia się moje pierwsze nieprzyjemne wspomnienie: barczysty mężczyzna. Nie, dziękuję! Nie chcę ludzkiego dotyku!
— Ktoś ci kiedyś zrobił krzywdę, że się tak boisz? — pyta Justyna. — Spokojnie, tutaj jesteś bezpieczny — mówi ciepłym tonem i powoli podsuwa palce pod mój pysk.
Patrzę na nią niepewnie, jednak dokładnie obwąchuję jej dłoń. Dla nas, psów, zapach jest bardzo ważny. Justyna pachnie spokojem, ale ja nadal pozostaję spięty. Tym bardziej, że jej ręka dotyka mojej głowy. Cały się kulę, chociaż dotyk jest przyjemny. Jednak wolałbym, żeby już sobie poszła. Chyba się domyśla, ponieważ wstaje i wychodzi, a ja ponownie mogę się zdrzemnąć. My, psy, lubimy sobie w dzień pospać. Śnią nam się wtedy różne ciekawe rzeczy, na przykład smakowite jedzonko albo bieganie w wysokiej trawie.
*
Minęło kilka dni, a ja nadal jestem w schronisku. Mieszkam całkiem sam. Codziennie przychodzi do mnie Justyna, daje mi jeść i pić. Zawsze jest miła i uśmiechnięta. Powoli nabieram do niej zaufania i każdego dnia dłużej pozwalam się głaskać. Muszę przyznać, że to bardzo przyjemne. Ale chwileczkę, z Justyną jest coś nie tak… Już wiem! Nie przyniosła nic do jedzenia. Z niedowierzaniem kręcę głową — czyżby przyszła tylko na pieszczotki? A nie mówiłem, że ludzie bywają nieobliczalni?
— Chodź, zabiorę cię do weterynarza — mówi łagodnym tonem, po czym zapina mi smycz.
Niechętnie, bo niechętnie, ale idę. Nie wiem, kim jest weterynarz, choć wydaje mi się, że to słowo już gdzieś słyszałem.
Wychodzimy z ciepłego budynku i od razu uderza mnie ziąb, który próbuje przeniknąć moje futro. Na szczęście jest grube i dobrze mnie chroni, więc już po chwili przyzwyczajam się do niskiej temperatury. Rozglądam się z zaciekawieniem. Biała pierzyna przykryła wszystko dookoła. Zanurzam w nią nos i intensywnie węszę. Jest mokra i zimna. Głośno kicham i otrząsam się z puchu.
Justyna się śmieje.
— To śnieg — wyjaśnia. — Ledwo zaczęła się zima, a już pokazała swoje surowe oblicze.
Przyglądam się jej ze zdziwioną miną. „Justyna, nie musisz mi tego tłumaczyć” — myślę sobie. „Nie jestem już dzieckiem i dobrze wiem, że to śnieg”.
— Co tak patrzysz? — pyta. — Wy, psy, macie grube futra, a my musimy nosić ciężkie kurtki, szale i czapki — mówiąc to, wolno przestępuje z nogi na nogę.
Obserwując niezdarnie poruszającą się Justynę, myślę sobie, że ludzie są dziwnie skonstruowani. Zamiast ciepłego futra mają garstkę włosów, i to tylko na głowie, dlatego noszą masę ubrań, a i tak marzną. Wystarczy spojrzeć na Justynę, która teraz zgrzyta zębami. Nie wiem, kto zaprojektował ludzi, ale chyba nie do końca mu się to udało.
Idziemy dalej, dzielnie krocząc po zimnym śniegu. Nagle przystaję i zaczynam ujadać. Nie pójdę dalej — ani mi się śni!
— Justyna, możesz sobie pomarzyć, że przejdę koło tego szalonego faceta wymachującego kijem — oświadczam stanowczo i cofam się o dwa kroki.
Justyna klęka tuż przy moim boku.
— Spokojnie, to tylko łopata. Służy do odgarniania śniegu.
Nie lubię takich rzeczy, więc siadam z podkulonym ogonem i z bezpiecznej odległości obserwuję faceta, który właśnie przestał wymachiwać dziwnym kijem. Nic na to nie poradzę, że przypomina mi barczystego mężczyznę, z którym mieszkałem jako szczenię.
— Arek! — woła Justyna. — On się chyba boi łopaty. Schowaj się na chwilę, bo muszę z nim pójść do Magdy.
Facet łypie na mnie okiem.
— Ale ja tu mam robotę — mówi nieprzyjemnym tonem.
— Wiem, ale on się boi. Przecież możesz przerwać na chwilę… — prosi Justyna.
— No już, dobra! — Facet z łopatą prycha, po czym znika za rogiem jednego z boksów.
Niebezpieczeństwo zażegnane, mogę iść dalej.
Wchodzimy do szarego budynku, w którym jakoś dziwnie pachnie, a wręcz cuchnie! Trudno mi określić ten zapach, ale mam wrażenie, że skądś go znam. Jest tak ostry, że czuję, jakby wwiercał mi się w nos. Nie podoba mi się ani to, co czuję, ani to, co widzę. Pośrodku pokoju, na ciemnej, zimnej podłodze, stoi stół — zielony niczym kiełkująca trawa. Takiego samego koloru jest ubranie wysokiej i chudej kobiety, która zbliża się teraz do mnie pewnym krokiem. Trochę mnie to dziwi. Ja nie dałbym rady chodzić w ten sposób. Naprawdę nie rozumiem, jak ludzie mogą utrzymywać równowagę, stojąc tylko na dwóch łapach.
— Cześć, Justyna! — Wita się chuda pani.
— Cześć, Magda! Poznaj Kastora.
— Nic się nie martw. Pomożemy ci, ale najpierw muszę solidnie cię zbadać. — Magda zwraca się do mnie bezpośrednio i gładzi moją głowę.
Patrzę na nią nieufnie. Ma w sobie coś niepokojącego.
— Jak znalazł się w schronisku?
— Błąkał się po wsi. Mieszkańcy nam zgłosili.
— Jest strasznie zabiedzony — mówi Magda, obmacując moje boczki. — Zobacz, taki chudy, że można policzyć wszystkie żebra. Futro też wygląda kiepsko, całe wyliniałe. Musiał długo się włóczyć bez jedzenia i picia.
— No, niestety, na to wygląda — wzdycha Justyna.
— Pokaż ząbki — mówiąc to, Magda otwiera moją szczękę. Robi to delikatnie, ale stanowczo.
Chcę protestować, gdy zuchwale ogląda moje kły. Rękaw jej fartucha muska mój pysk. Głośno kicham. Fuj! Ale smród!
Obie panie wybuchają śmiechem. Co w tym takiego śmiesznego?
— Chyba nie spodobał mu się mój zapach — mówi Magda. — Stan zębów jest bardzo dobry. To młody psiak. Na moje oko ma około roku.
— To dobrze. Gdy dojdzie do siebie, nie powinno być problemu z adopcją. — Justyna odgarnia z czoła jasny pukiel włosów. — Znajdziemy ci dobry dom. — Uśmiecha się tak szeroko, że ponownie zauważam, że nie tylko ja mam zęby. Podtrzymuję jednak swoje zdanie, że ten, kto projektował ludzi, nie spisał się na medal. Jak mógł stworzyć takie drobne ząbki? Gdzie podziały się porządne kły? Jak ludzie mogą nimi gryźć? Jak mogą w ogóle jeść? Ze współczuciem patrzę na Justynę i pozwalam się jej pogłaskać.
— Teraz zmierzymy ci temperaturę — pani weterynarz wyjmuje z szafki z przeszklonymi drzwiami dziwny, podłużny przedmiot, który niebezpiecznie kieruje w moją stronę.
No tego już za wiele! Podłużny przedmiot trafia prosto do mojej pupy!
— Stop! Nie zgadzam się! — głośno protestuję.
— Spokojnie, to tylko termometr. — Magda klepie mnie po boczku i znowu idzie do szafki.
Wraca z czymś długim i cienkim, co w dodatku strasznie śmierdzi.
— To strzykawka. Zaszczepimy cię i będziesz mógł wrócić do boksu.
Nie podoba mi się to. Z całą pewnością nie podoba mi się ukłucie w kark!
— A-uuuuu! — krzyczę niezadowolony i cały się kulę.
— Już po wszystkim. — Magda masuje mój biedny, poszkodowany kark. — Jesteś już wolny. — Uśmiecha się, a my wychodzimy z tego pokoju tortur. Ufff! Moja łapa więcej tu nie postanie. Nie wrócę do kogoś, kto używa takich makabrycznych narzędzi.
2. HUNTER
— Chodź, Kastor! — Justyna jak zwykle szeroko się uśmiecha, gdy wchodzi do mojego boksu. — Dzisiaj jest twój dzień. Koniec kwarantanny. Poznasz pozostałych mieszkańców schroniska.
Zadowolony idę z Justyną. Prawdę mówiąc, nie chcę już siedzieć w boksie. Mam wielką ochotę pobiegać.
Na dworze nadal jest bardzo zimno. Zmrożony śnieg trzeszczy pod moimi łapami, a jeszcze bardziej pod ciężkimi butami Justyny, które sięgają jej prawie do kolan. A nie mówiłem, że ten, kto projektował ludzi, się nie postarał? Zamiast porządnych łap dokleił im delikatne stopy, które muszą zakrywać butami. Bez nich trudno im chodzić, dlatego prawie nigdy się z nimi nie rozstają. Tylko raz widziałem bose stopy ludzi. To był upalny letni dzień nad jeziorem. Ludzie biegali po piasku, piszczeli i chlapali się w wodzie. I powiem wam coś w tajemnicy, tylko się nie przeraźcie: ludzkie stopy nie mają pazurów, a różowe płytki, które ludzie nazywają „paznokciami”.
— Chodź, Kastor! — zachęca mnie Justyna.
Idę za nią posłusznie. Mijamy szeregi boksów z psami.
— Patrzcie, idzie nowy. — Zewsząd słyszę psie głosy.
Justyna otwiera ostatni boks po prawej stronie. Od razu dostrzegam w nim uważnie przyglądającego mi się podobnego do owczarka psa. Jest prawie dwa razy większy niż ja. Jego brązowa sierść lśni z daleka, a spiczaste uszy stoją na baczność.
— To jest Hunter — przedstawia go Justyna. — Będziecie razem mieszkać.
Pies wydaje głośny dźwięk, który wcale nie mówi: „witaj”, a raczej coś przeciwnego. Robi mi się niemiło.
— Spokojnie, Hunter. — Justyna klepie go po boku. — To twój nowy kolega, Kastor. Nie będziesz już sam.
Hunter patrzy na mnie spode łba i milczy. Justyna zamyka drzwi boksu i chwilę nam się przygląda.
— Do zobaczenia! — mówi wesoło i znika, a mnie wcale nie jest do śmiechu…
Hunter zbliża się do mnie pewnym krokiem. Obwąchuje mnie. Najpierw pysk, a potem ogon. Onieśmielony stoję bez ruchu, ale w środku coś we mnie krzyczy, protestując przeciw temu bezczelnemu zachowaniu. To wbrew zasadom psiej kultury, która mówi, że najpierw należy poniuchać ogon, a dopiero później pysk.
— Widzę, że jesteś jeszcze bardzo młody, właściwie to jesteś prawie szczeniakiem — mówi nieprzyjemnym tonem, przyglądając mi się czarnymi oczami. — Nie przepadam za psim towarzystwem, więc postaraj się nie wchodzić mi w drogę.
Kiwam głową na znak zgody, a on pokazuje mi stojący w kącie mały drewniany domek.
— To twoja buda — mówi, po czym wskakuje do drugiej, większej.
Posłusznie wchodzę do wyścielonego miękkim kocem domku, choć moje serce się buntuje. Naprawdę jest mi przykro, że Hunter tak mnie potraktował. Nie rozumiem, dlaczego nie podoba mu się moje towarzystwo. Przecież nie zrobiłem mu nic złego. No cóż, mam nadzieję, że jakoś się dogadamy.
Z rozmyślań wyrywa mnie odgłos ludzkich kroków. To nie Justyna, ona chodzi w inny sposób i pachnie inaczej. Wyskakuję z budy, żeby sprawdzić, kto do nas zawitał. W furtce pojawia się wysoka, szczupła szatynka. Ma upięte wysoko włosy i pachnie rybą zmieszaną z czymś, czego nie znam, ale muszę przyznać, że to całkiem miły zapach.
— Dzień dobry, psiaki! Przyniosłam wam śniadanko. — Uśmiecha się i sypie do naszych misek rybne granulki.
— Kastor! — Patrzy na mnie orzechowymi oczami. — Mam na imię Karolina i będę się wami opiekować — mówiąc to, drapie mnie za uchem.
To całkiem miłe, ale mnie bardziej interesuje miska, więc odsuwam się od Karoliny i zabieram do pochłaniania rybnych granulek. Tak często głodowałem, że teraz nie mogę przepuścić żadnej okazji, żeby się najeść. Pokarm odgrywa bardzo ważną rolę w życiu psa — oznacza przetrwanie. No i jest taki wspaniały. Ten, kto go wymyślił, był geniuszem!
Pałaszowanie śniadania tak mnie pochłania, że nawet nie zauważam, kiedy Karolina wychodzi. Po chwili słyszę nieprzyjemny głos Huntera:
— Posuń się! Jestem głodny.
Wolno odwracam głowę. Hunter stoi przy mojej w połowie opróżnionej misce. Patrzy na mnie z groźną miną. Odsuwam się wystraszony. Minutę później nie ma już śladu po moich smakołykach, a ja głośno przełykam ślinę. Z niedowierzaniem kręcę głową. Do stu miauczących kotów! Z jakim głodomorem przyszło mi mieszkać? Zżarł całą zawartość swojej miski i połowę mojej. Teraz oblizuje się i rzuca mi spojrzenie zimne jak trzaskający mróz.
— Coś ci się nie podoba? — warczy, pokazując wielkie kły.
— Nie, ależ skąd, wszystko jest w porządku — odpowiadam cichutko.
Nie mam ochoty na kłótnie, jednak coś we mnie krzyczy, że to nie było w porządku!
— No myślę! A teraz zejdź mi z drogi! — rzuca i znika w budzie.
Przyglądam się z rozżaleniem pustej misce, trącam ją nosem, ale ona nie chce się sama napełnić. Wzdycham ciężko, jestem głodny, nie rozumiem, jak Hunter mógł mi to zrobić! Przecież to była moja miska i moje granulki, a Hunter mi je bezceremonialnie odebrał. Mój brzuch głośno burczy, wołając o jedzenie i sprawiedliwość, jednak teraz nic nie mogę na to poradzić. Zrezygnowany wchodzę do budy, wtulam się w kocyk i zasypiam.
Wieczorem Karolina przynosi nam kolację. Zabieram się do niej z wielkim apetytem. Kiedy jestem w połowie, Hunter znowu mnie odpycha, torując sobie drogę do mojej miski.
— Masz jakiś problem?! — warczy, gdy przyglądam mu się z niedowierzaniem.
Nie odpowiadam. Odwracam głowę i znikam w budzie. Jestem zły i rozczarowany. Przecież tak niewiele brakowało, a mój brzuszek byłby najedzony. Zamiast tego żałośnie burczy z głodu. Powinienem coś z tym zrobić. Powiedzieć, że się nie zgadzam, i stanowczo nie dopuścić Huntera do mojej miski, ale on jest ode mnie znacznie większy. Nie miałbym z nim szans… Jest mi okropnie wstyd, że nie potrafię zawalczyć o swoje. Jeśli to będzie działo się codziennie, to padnę tu z głodu. O nie! Już wolę głodować na wolności. Wolność — czemu o niej zapomniałem, skoro marzyłem o niej od chwili, gdy znalazłem się w schronisku? Czyżby omamiło mnie jedzenie i ciepły kąt? Nie, nie dam się! Rozpoczynam projekt „ucieczka”. Ewakuuję się przy najbliższej okazji. Postanowiłem!
Szansa pojawia się, kiedy po raz pierwszy trafiam na schroniskowy wybieg. Jest ogromny. Wszędzie zalega śnieg, co nie przeszkadza w zabawie wesoło brykającym psom. Podchodzę do drucianego ogrodzenia i widzę coś, co wywołuje uśmiech na moim pysku — naprzeciwko wybiegu, tuż po drugiej stronie ścieżki rozciąga się las. Nie mogę uwierzyć we własne szczęście. Ten wybieg to idealne miejsce do ucieczki.
Z rozmyślań wyrywa mnie sympatyczny głosik:
— Cześć! Jesteś tu nowy?
Podnoszę głowę. Przede mną stoi mały rudy kundelek, który przypomina skaczącą po drzewach wiewiórkę, choć jest od niej dwa razy większy. Ma zabawną białą łatkę wokół oka. Na jego widok uśmiecham się, kiwam głową i kulturalnie wkładam nos w jego radośnie merdający ogonek.
— Jestem Bobik, a ty? — Mały grzecznie się przedstawia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki