Kat polskich dzieci - ebook
Kat polskich dzieci - ebook
Pierwsza biografia zbrodniarki wojennej z obozu dla dzieci, która w PRL-u pracowała w żłobku.Nikt na tej sali nie jadł żywych myszy i wesz, a ja jadłam w obozie. Na apelu zapytano nas, kto czuje głód, i nas wystąpiło czworo. Dano nam żywe myszy i wpychano w usta- zeznawała Maria Gapińska, w obozie Pawłowska. Maria Delebis-Jakólska zapamiętała:Kiedyś wylałam farbę i za to Pol mnie skatowała. Pod budynkiem była piwnica i tam zrobiono karcer. Jak mnie zamknięto, to szczury mi nogi obgryzły.Jan Prusinowski zeznawał pod przysięgą:Polecił mi zebrać kał do miski, w której przyniesiono mi jedzenie, i siłą podniósł mi ją do ust. Pol uderzyła mnie z tyłu głowy tak, że twarz wpadła mi do miski, a kał do ust. Pilnowali, żebym zjadł, co wydaliłem.Eugenia Pol ukończyła siedem klas szkoły podstawowej. Jak to możliwe, że stała się jedną z najokrutniejszych strażniczek z obozu dla dzieci i młodzieży na Przemysłowej? A po wojnie przez kilkanaście lat pracowała jako intendentka w żłobku? Do końca życia nie przyznała się do zarzucanych jej zbrodni. Proces był poszlakowy. Do dziś budzi wątpliwości. Śledztwo biograficzne szukające prawdy o kacie, który zabijał polskie dzieci na raty.
Błażej Torański- publicysta, pisarz. Specjalizuje się w literaturze faktu. Absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego. Działał w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Pracował m.in. we "Wprost", "Prawie i Życiu", "Rzeczpospolitej". Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, sekretarzem jego łódzkiego oddziału. W 2017 roku otrzymał nagrodę SDP im. Janusza Kurtyki za publikacje na łamach "Do Rzeczy" i "Odry". Autor zbioru wywiadów z twórcami o cenzurze "Knebel. Cenzura w PRL-u" (2016), współautor (wraz z Marcinem Jakubem Szymańskim) książki "Fabrykanci. Burzliwe dzieje rodów łódzkich przemysłowców" (2016) oraz bestsellerowego "Małego Oświęcimia" (2020).
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-695-5 |
Rozmiar pliku: | 432 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od grudnia 1942 do stycznia 1945 roku działał w Łodzi niemiecki obóz izolacyjny dla dzieci – Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt. Prewencyjny Obóz Policji Bezpieczeństwa dla Młodzieży Polskiej w Łodzi. Wzorowany na obozie dla nieletnich w Moringen w Dolnej Saksonii.
Za autora projektu uznaje się Alvina Brockmanna, kierownika Krajowego Urzędu ds. Młodzieży w Katowicach. Realizację powierzono Oswaldowi Pohlowi, obergruppenführerowi SS, zarządzającemu Głównym Urzędem Gospodarczo-Administracyjnym SS (był on także głównym inspektorem niemieckich obozów koncentracyjnych). Zarządzenia firmował sam reichsführer SS Heinrich Himmler, komisarz Rzeszy do spraw umacniania niemieckości.
Wzdłuż ulic Brackiej, Emilii Plater i Górniczej w Łodzi Niemcy wykroili z getta pięć hektarów, otoczyli je drewnianym płotem, sięgającym mniej więcej trzech metrów i zwieńczonym zwojami drutu kolczastego. Deska obok deski, bez prześwitów, aby oko ludzkie nie dojrzało dziecięcego piekła. Od strony cmentarza żydowskiego podniesiono ceglany mur. Na wieżyczkach strażniczych silne reflektory i esesmani z bronią maszynową. Ujadające psy. Żeby nie można było uciec. Jak w Auschwitz. Jakby w hitlerowskim Alcatraz. „Z trzech stron obóz otoczony był wysokim gęstym płotem drewnianym i nad nim drutem kolczastym. W rogach były budki strażnicze. Obóz z trzech stron przylegał do getta” – zapamiętała trzynastoletnia w 1942 roku Maria Andryszczak (wtedy Pawłowska)1.
Polen-Jugendverwahrlager otwarto 1 grudnia 1942 roku, a pierwszy transport więźniów dotarł dziesięć dni później. Dzieciom przydzielono numery obozowe. Zdzisław Włoszczyński dostał numer 1, czternastoletnia Halina Szturma – 2, Mieczysław Wlazło – 3. Odtąd nie mieli imion i nazwisk, stali się numerami. Nie tatuowano im ich na przedramionach. Każdego fotografowano – en face i z profilu – jak w obozach koncentracyjnych i ściągano odciski palców. Zakładano im kartoteki z danymi personalnymi i krótkim rysopisem.
Kierujący obozem urzędowali przy ulicy Przemysłowej 34. Byli nimi kolejno: Hans Heinrich Fuge, Arno Wruck i Erlich Enders. Ich pracę kontrolował Karl Ehrlich, szef niemieckiej policji kryminalnej w Łodzi. Wśród załogi wyjątkową brutalnością wyróżniała się trójka wachmanów: Sydonia (właściwie Isolde) Bayer, Edward August i Eugenia Pol vel Genowefa Pohl, Medea tej opowieści. W ocenie byłego więźnia Janusza Prusinowskiego August, Bayer i Pol byli największymi w obozie sadystami.
Do Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt, zwanego powszechnie obozem na Przemysłowej, trafiały przeważnie dzieci od ósmego do szesnastego roku życia. Ale były też młodsze, nawet niemowlęta. Ze Śląska, z Wielkopolski, Mazowsza i okolic Łodzi. Z całej Polski, a nawet z zagranicy.
Za co polskie dzieci zamykano w niemieckim obozie? O genezie tego miejsca mówią dokumenty w katowickim archiwum. Wynika z nich, że dla Niemców młodociani Polacy byli przestępcami. Zarządzenie Heinricha Himmlera z 10 czerwca 1941 roku nakazywało wprost, że „polscy młodociani przestępcy” powinni być „natychmiast umieszczani w obozach koncentracyjnych”. Powód? „Niebezpieczeństwa, które mogą powstać przez zaniedbanie młodocianych Polaków i zejście ich na drogę przestępczości”. Wynikało to zdaniem okupantów z dwuletniej przerwy w opiece szkolnej i z predyspozycji. Z „charakteru Polaka, skłaniającego się w stronę przestępczości” (sic!). W ocenie łódzkiej policji kryminalnej przestępczość polskich młodocianych zaczyna się „już od siódmego roku życia”.
Dokumenty wymieniają konkretne grzechy, z powodu których Niemcy, potomkowie Goethego i Schillera, wrzucali polskie dzieci do piekła. Jakie? „Rodzice nie przyjęli volkslisty”, „ojciec na robotach w Rzeszy, matka w Oświęcimiu”, „córka polskiego profesora”, „syn polskiego oficera” albo „zaniedbane dziecko polskie”, „żebrze, włóczy się”, „żebrze, starał się wzbudzić współczucie u ludności, bo brak mu jednej ręki i nogi”, „rodzice nie żyją, użebrane rzeczy przynosi do domu”, „sierota, włóczy się, bez środków do życia”. I na przykład: „Wskutek swego duchowego nastawienia i swej przynależności do narodu polskiego nie nadaje się do wychowania domowego w ramach opieki społecznej i należy go stosownie do zarządzenia ministra spraw wewnętrznych Rzeszy przekazać do obozu dla zaniedbanej młodzieży polskiej w Łodzi”. To była maskarada. Zakłamanie okupanta. Dowodzą tego inne preteksty: „miał przy sobie zapałki”, „nielegalnie nabył karty żywnościowe”, „kradnie z innymi dziećmi owoce w ogrodach, zwłaszcza obywateli niemieckich, ojciec nie żyje”, „zarabia, odnosząc walizki z dworca kolejowego w Katowicach”, „rodzice wychowują je w duchu wrogim państwu” (to o dzieciach świadków Jehowy). Rzeczywisty powód był jeden, jak cytat, który starczyłby za wszystkie pozostałe: „dziecko polskie”.
Jak najdotkliwiej uderzyć w śmiertelnego wroga, jakim dla Niemców byli Polacy? Najcelniej w jego najdelikatniejszą i bezbronną tkankę: w dzieci. Niemcy odrywali je od rodzin lub zabierali prosto z ulicy. Odzierali z wolności i poczucia bezpieczeństwa. Odbierali im godność i zarzucali zbrodnie, których nie popełniły. Więzili je za rodziców, którzy walczyli w ruchu oporu, w Armii Krajowej, albo zginęli na froncie, trafili do obozów koncentracyjnych lub oflagów. Więzili je za polskość.
Obóz dzielił się na dwie części: dla dziewcząt i chłopców. Przebywało w nim równocześnie mniej więcej tysiąc, tysiąc sto osób. W styczniu 1944 roku było ich tysiąc osiemdziesiąt sześć. Dzieci spały na łóżkach piętrowych. Czasami we dwoje. Miały sienniki ze słomy i po jednym kocu. Bez prześcieradeł. Były regularnie bite, często na apelach, przed stojącymi w szeregach rówieśnikami.
Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt miał filię w Dzierżąznej pod Zgierzem w gminie Biała, piętnaście kilometrów od Łodzi. Powstawała od stycznia do marca 1943 roku na stu pięćdziesięciu hektarach połączonych polskich gospodarstw rolnych. Nazywana była folwarkiem. Jej celem było „zapewnienie wyżywienia dla obozu macierzystego w Łodzi oraz przyuczenie dziewcząt do prac u niemieckich bauerów”2. Osadzano tam wyłącznie dziewczynki. Filią kierował pierwszy lagerführer łódzkiego obozu, sekretarz policji kryminalnej Hans Heinrich Fuge. Mieszkał w dworku należącym przed wojną do adwokata Adama Słomińskiego, wzorowanym na pałacyku Józefa Piłsudskiego w Sulejówku.
Przez łódzki obóz przeszło od dwóch do trzech tysięcy więźniów. Tatiana Kozłowicz, historyk, kierowniczka Redakcji Obcojęzycznej Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, podawała, że w latach 1942–1945 przewinęło się przez niego około dwóch tysięcy więźniów, w tym czterystu z Łodzi. Autorka publikacji naukowej Karny obóz pracy dla młodzieży w Łodzi korzystała z dokumentów niemieckich. Z zeznań Józefa Borkowskiego wynika, że było to od trzech do pięciu tysięcy dzieci. Jedna trzecia zmarła.
Według doktora Adama Sitarka z Centrum Badań Żydowskich Uniwersytetu Łódzkiego w obozie i tuż po wyjściu z niego zmarło sto trzydzieści sześć osób. Jak wyliczał pediatra doktor Leon Urbański, zatrudniony w obozie dopiero latem 1943 roku, tygodniowo umierało w nim jedno, dwoje dzieci. Zachowało się siedemdziesiąt sześć aktów zgonu. W większości sfałszowanych. Jak w przypadku Urszuli Kaczmarek, gdzie jako przyczynę zgonu wpisano atak serca.
Ale takich mistyfikacji było więcej. Zofia Gabzdyl zeznała, że w zawiadomieniu o śmierci jej dwunastoletniego brata Jana Kubicy jako przyczynę śmierci podano gruźlicę. „Brat nigdy nie chorował na gruźlicę” – zapewnia. Kazimierz Stefański twierdzi, że zastrzelono dwóch jego kolegów: Władysława Bombińskiego i Alojzego Magdansa. Z aktów zgonu wynikało, że pierwszy zmarł „na skutek wyczerpania”, drugi z powodu gruźlicy płuc. „To nie jest prawda” – nie zgadza się Stefański.
„W sprawozdaniu z października 1943 r. wykazano jeden zgon, a z zachowanych kart wynika, że zmarły 2 osoby. Nie można było przeprowadzić dokładnej analizy tego zagadnienia, bowiem brak jest wszystkich kart zgonów, a nadto brak jest danych co do tego, czy wszystkie zgony były rejestrowane” – z materiałów prokuratorskich w sprawie Eugenii Pol vel Genowefy Pohl. Były więzień Jan Woszczyk szacuje, że tylko dziewczynek zmarło w obozie około stu: „Wiem o tym ze swoich obserwacji. Nawet cztery razy wywoziłem zmarłe dziewczynki z obozu na kirchol. (…) Zwłoki dziewczynek wynoszono do ciemnego aresztu, a stamtąd w papierze na cmentarz”. W zdecydowanej większości dokumenty obozowe zostały zniszczone. W katowickim archiwum zachowały się jedynie te, które dotyczyły genezy tego miejsca. Trzeba zatem opierać się na wspomnieniach ludzi.
Rzezi niewiniątek dokonywano w Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt terrorem psychicznym i fizycznym, regularnym biciem, głodem i niewolniczą pracą. Ale tego piekła dzieci samą liczbą ofiar zmierzyć nie sposób. To oczywiste: gdy umiera jedno dziecko, umiera cały świat.
Osiemnastego stycznia 1945 roku w Łodzi było słychać wystrzały artylerii nadciągającej Armii Czerwonej. Wtedy z obozu bezpowrotnie wyjechała niemiecka załoga wraz z polskimi folksdojczami.
------------------------------------------------------------------------
1 Wypowiedzi byłych więźniów pochodzą z akt procesowych Eugenii Pol vel Genowefy Pohl, zgromadzonych w archiwum łódzkiego IPN. Eksperci w czasie procesu potwierdzali wiarygodność świadków.
2 Archiwum Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, syg. 1057z/OŁ/43, s. 1–2.ROZDZIAŁ I
WITAJCIE W PIEKLE
Dzieci nie gazowano w krematorium. Nie było pieca ani cyklonu B. Nie strzelano im w tył głowy jak Sowieci polskim oficerom w Katyniu. Ale znęcano się nad nimi fizycznie i psychicznie. Regularnie bito i głodzono. Strach przenikał powietrze i rozpuszczał się w nim jak cukier w szklance herbaty. „Nie było gazu i krematorium, bo nie były potrzebne. Zabijano nas głodem, pracą, biciem i mrozem”, mówi w książce Mały Oświęcim ocalały Jerzy Jeżewicz. Gertruda Skrzypczak (nazwisko panieńskie Nowak) nie ma wątpliwości: „Dzieci w Oświęcimiu były lepiej traktowane niż w obozie na ulicy Przemysłowej. Za byle co były kary”. „Obóz w Łodzi był o wiele gorszy niż dla dorosłych” – ocenia Leokadia Dzbanuszek. Jak to tłumaczy? „Byłyśmy pozostawione same sobie (…). Łatwo się było wykończyć”. Z Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt przewieziono ją do obozu koncentracyjnego Ravensbrück. Tam dostawała margarynę, marmoladę… Jedzeniem była zachwycona. W Łodzi „był tak straszny głód, że Ravensbrück wydawał się czymś nadzwyczajnym”.
Maria Bar-Małocha ma odmienne przemyślenia: „Po Oświęcimiu ten obóz to był raj”. Stanisława Krysińska mówi w tym samym tonie: „W Oświęcimiu było gorzej niż w Łodzi”. Obie mogą je porównywać, bo nosiły pasiaki w Auschwitz. Po ukończeniu szesnastego roku życia wiele dzieci odsyłano do obozów koncentracyjnych dla dorosłych, także Marię z Mosiny, która zimą 1944 roku trafiła z Łodzi do Ravensbrück.
Obóz koncentracyjny?
„Za tym, że był to obóz koncentracyjny, jest tyle argumentów, ile przeciwko” – powiada profesor Przemysław Waingertner, historyk z Uniwersytetu Łódzkiego. Dziesiątki lat temu katowicki adwokat doktor Roman Hrabar z Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, biegły w śledztwie dotyczącym Polen-Jugendverwahrlager, nie miał wątpliwości: „Obóz przy ul. Przemysłowej w Łodzi był obozem koncentracyjnym w takim znaczeniu, w jakim określa obozy koncentracyjne prawo międzynarodowe, orzecznictwo norymberskie i nauka, z tym tylko, że był on przeznaczony dla małoletnich narodowości polskiej poniżej lat szesnastu”.
Funkcjonariusz niemieckiej policji kryminalnej Józef Borkowski, obozowy fotograf, uważał, że to nie jest obóz dla dzieci bezdomnych, niemających opieki, tylko „najzwyklejszy obóz koncentracyjny”. Tak też klasyfikował go w jednym z dokumentów obergruppenführer SS Oswald Pohl. Wśród piętnastu obozów koncentracyjnych, które przejął pod swój zarząd, wymieniał między innymi Auschwitz, Buchenwald, Dachau, Gross-Rosen, Mauthausen, Ravensbrück i cztery obozy specjalne dla młodzieży. Wśród nich Jugendschultzlager Litzmannstadt. Ale ostatecznie włączono go pod nadzór niemieckiej policji kryminalnej w Łodzi, która podlegała gestapo.
„To są dzieci przestępcze, bić i jeszcze raz bić, nie litować się, przemawiać do nich tylko kijem!” – zalecał komendant Hans Heinrich Fuge. Sumiennie realizowano jego rozkaz.
„Fuge chodził zawsze butny, nadęty i wyniosły, o spojrzeniu ponurym, uzbrojony w pistolet, a w ręce nosił grubą lagę, którą każdego przechodzącego Żyda musiał uderzyć” – tak opisywał komendanta były więzień Józef Witkowski, autor książki Hitlerowski obóz koncentracyjny dla małoletnich w Łodzi. Jan Krawczyk dodawał: „Fuge miał szczękę zawieszoną na klamrach i te zęby mu kłapały. Do końca życia będę pamiętał jego i te zęby”. Niektóre dzieci miały poczucie, jakby był wilkiem z Czerwonego Kapturka. Ale to nie była baśń. Wybierając z szeregu więźniarki do folwarku w Dzierżąznej, zapytał trzynastoletnią Marię Delebis, ile ma lat. Za to, że zaniżyła swój wiek, złapał ją za włosy i uderzył. „Wpadłam twarzą w błoto”.
Cegłą w potylicę
Podczas rozbiórki starych fundamentów piętnastoletni Jan Woszczyk widział, jak Hans Fuge bezszelestnie podszedł do jego dwunastoletniego kolegi. Ruchem ręki nakazał ciszę tym, którzy go dostrzegli, a gdy znalazł się tuż za plecami kolegi, „podniósł z ziemi cegłę i uderzył go w potylicę. Chłopiec przewrócił się martwy na ziemię, a Fuge począł butami go deptać. W wyniku zmieszania ciała z ostrym kamienistym podłożem zmiażdżył mu głowę. Po tej zbrodni stanął z boku i zaczął się histerycznie śmiać. Powiedział, że wszystkich próżniaków czeka to samo”.
Inni esesmani nie byli lepsi. Wiosną 1944 roku Jan Woszczyk padł ofiarą wachmana Minikla (trudno ustalić jego imię), pozbawionego lewej ręki. Ale prawą miał wyjątkowo ciężką. Spadała na karki więźniów jak młot kowalski. „Pobił mnie do nieprzytomności deską z gwoździem, przebijając mi krtań i wybijając zęba oraz łamiąc butem szczękę. Rozbił mi głowę rękojeścią pistoletu – dawał świadectwo Jan Woszczyk. – Nosił przy sobie bat w oprawie skórzanej z drutem w środku, którym również mnie pobił. Koledzy później opowiadali mi, że w czasie bicia kał, mocz i krew pryskały na wysokość trzech metrów. Uczestniczył w tym kapo obozowy Marian Fagas, kopał mnie drewniakami i bił kijem”.
O esesmanie bez ręki opowiadał też, mający w obozie dziewięć lat, Jerzy Skibiński. Przechodził kiedyś z noszami obok pompy z dwoma wielkimi kołami do kręcenia. Przy każdym kole pracowało trzech, czterech więźniów. Pilnował ich Niemiec uzbrojony w bat. „Nie był to normalny pejcz, lecz bat, jakiego używają pogromcy dzikich zwierząt w cyrku. Batem tym bił, jego zdaniem zbyt wolno pracujących więźniów, po gołych plecach. Po uderzeniu na skórze delikwenta zostawała długa krwawiąca pręga”.
Pewnego dnia dwóch chłopców miało dyżur przy wylewaniu nieczystości z kibli. „Chłopiec poszedł po kij, aby wyrzucić z kibla gęste, i padł strzał, zaświecił reflektor i padł drugi strzał. Chciałem zobaczyć, co z nim jest. Schowałem się w ubikacji i Niemcy mnie pobili, i obudziłem się u nich na dyżurce. Ja poszedłem z Niemcem, aby wylać mocz. Dostałem śniadanie i zachciało mi się oddać kał. Nie miałem gdzie i zrobiłem na drzwi. Przyszedł August z Pol i zauważył kał. Wszedł mi na pierś. Kazał mi rękami zebrać kał do miski. Ryknął na mnie: »Fressen!« (żryj). August to krzyknął. Uderzył mnie drugi raz i wtedy pani Pol nachyliła mi głowę, trzymając za kark i kiwając drugą ręką, wołała: »Fressen!«”.
Leokadia Dzbanuszek widziała, jak dziewczynka wyjmowała z kotła bieliznę. „Nie mogła sobie dać rady. Pol na nią krzyczała i wreszcie wepchnęła ją do kotła. Nie wiem, co się stało z dziewczynką, bo więcej jej nie widziałam (…). Z tego strachu uciekłam z pralni”. Dzbanuszek kilka razy podkreślała w zeznaniach, że jest tego pewna: „Pol ją popchnęła, widziałam to na własne oczy”. Nie ma jednak pewności co do imienia ofiary: „Chyba na tę dziewczynkę wołano Stenia”. Zeznając przed sądem jako dorosła kobieta, była już schorowana, po dwukrotnym wstrząśnieniu mózgu.
Za polskość, za rodziców
Ewa Gauss miała pięć lat, a jej brat Andrzej był o rok starszy, kiedy przewieziono ich z Poznania do łódzkiego obozu. Dla Niemców byli terrorystami jak ich rodzice. Ojciec zginął na początku wojny, a matkę, Marię Gauss, gestapo aresztowało za działalność w ruchu oporu i rozstrzelało w styczniu 1943 roku w Forcie VII w Poznaniu. Dzieci zostały w domu bez opieki, przetransportowano je więc do Polen-Jugendverwahrlager, do bloku dla dzieci najmłodszych: od dwóch do ośmiu lat.
Dwunastoletni Janusz i dziewięcioletni Romuald Witkowscy byli dla Niemców terrorystami. „Terrorystą” bowiem był ich ojciec Stanisław, kelner w Cafe Sim przy Wilhelmstrasse (Aleje Marcinkowskiego) w Poznaniu, który należał do najbliższych współpracowników doktora Franciszka Witaszka, kierującego podziemną organizacją Związek Odwetu Okręgu Poznańskiego, działacza Związku Walki Zbrojnej. W Cafe Sim przeprowadzono akcję przeciwko pięciu wysoko postawionym oficerom hitlerowskiego wywiadu, których przerzucano z Francji na front wschodni. Kelnerzy Stanisław Witkowski i Hieronim Schoepke dosypali im do kawy śmiertelne dawki trucizny. Po kilkudziesięciu godzinach u oficerów Abwehry doszło do zatrzymania akcji serca. Na Stanisławie Witkowskim Niemcy wykonali karę śmierci, a jego synów torturowali na gestapo, wreszcie wywieźli do Polen-Jugendverwahrlager w Łodzi. Więźniarkami tego obozu zostały także córki Franciszka Witaszka – Alodia i Daria – które potem trafiły do Niemiec, gdzie miały być germanizowane. Samego doktora Witaszka powieszono, a następnie odcięto jego głowę i włożono do słoja z formaliną. Na naczyniu napisano: „Kopf eines intelligenten polnischen Massenmorders” („Głowa inteligentnego polskiego masowego mordercy”).
Tak samo jak Janusza i Romualda Witkowskich Niemcy potraktowali rodzeństwo Jerzego (dziesięć lat), Wojciecha (osiem lat) i Gertrudę Papieżów, których rodzice także zostali aresztowani za przynależność do ruchu oporu. Gertruda w chwili aresztowania – 10 września 1943 roku – nie miała trzech lat. Do ich ukończenia brakowało jej dwóch miesięcy. Z czasów łódzkiego obozu nic nie pamiętała. Pozostał jej tylko lęk przed nieokreślonym.
Więźniowie z Mosiny, z grupy witaszkowców, byli w obozie nazywani dziećmi zbrodniarzy. Z ich zeznań wynika, że „stała przed nimi perspektywa dożywotniego przebywania w obozie”.
Za sznurowadła
Na przełomie maja i czerwca 1943 roku we wsi Gródek Nowy, powiat pułtuski, został przerwany drut telefoniczny, ale może w wyniku silnych podmuchów wiatru sam się zerwał? Niemcy jednak uznali to za sabotaż. Nie mogli ustalić sprawców – a sprawca zawsze musiał być (sic!) – zatem aresztowano dzieci, które w pobliżu pasły krowy. Tak do łódzkiego obozu trafili: Eugeniusz Siennicki ze stryjecznym bratem Henrykiem, Jan Łukasiak i Kazimierz Biernacki. Mieli od dziewięciu do dwunastu lat.
Jedenastoletniego Tadeusza Heigelmana zatrzymano we wrześniu 1943 roku bosego i w koszuli. Jego ojciec po kampanii wrześniowej trafił do Anglii. Matka, aresztowana za działalność w ruchu oporu, nie podpisała folkslisty. W areszcie byli już od dziesięciu dni jego obie babcie i wuj (wszyscy potem zginęli w obozach koncentracyjnych) oraz siostra Jadwiga (wywieziono ją z Tadeuszem do Polen-Jugendverwahrlager w Łodzi).
Teresa Stefaniak: „Nie chciałam chodzić do szkoły – uciekałam i dlatego mnie zawieziono do obozu”. Emilia Mocek (Kamińska) z Poznania także nie chciała się uczyć. „Ponieważ bili mnie niemieccy nauczyciele oraz zamieszkali w pobliżu Niemcy zrzeszeni w Hitlerjugend. Nauczyciele bili mnie z tego powodu, że miałam trudności w opanowaniu języka niemieckiego”. Gertruda Skrzypczak (z domu Nowak): „Zostałam zabrana jako dziecko rodziców politycznych”. Wielokrotnie słyszała, że dzieci z Poznania, córki i synowie witaszkowców, „poszły do obozu za winy ojców”.
Rodzice Bronisława i Gertrudy Weinholdów nie chcieli podpisać folkslisty. Alicja Molencka-Gawryjołek roznosiła gazety wśród członków Armii Krajowej. Donatę Matuszak zatrzymano po aresztowaniu ojca. Zofia Szope mieszkała z rodzicami we Francji w Lotaryngii. Jej ojciec nie chciał podpisać folkslisty. Irenę Herdę (z domu Kucharską) zatrzymano podczas łapanki w Bielsku. A Mariannę Kowalewską za pobicie niemieckich dziewczyn. Zenona Źródlaka ukarano obozem za podbieranie kartofli z kopca niemieckiej gospodyni. Wiele dzieci uwięziono za to, że handlowały na ulicach i w tramwajach. Halina Knap (z domu Hazelmajer) sprzedawała agrafki, Maksymilian Kołodziej – grzebienie i sznurowadła, Helena Sznerch – spinki, Irena Bogacz (Hardyn) – ciastka, a Wacława Kiziniewicz (z domu Sośnicka) – kartofle i papierosy. Ośmioletni Jerzy Tomczak sprzedawał gazety. „Byłem zaszokowany. Wzrastał we mnie bunt przeciwko pozbawieniu mnie wolności”.
Wśród więźniów było wiele rodzeństw. Jak Teresa Owczarzak z domu Seemann (numer obozowy 31) i jej dwie siostry: Jadwiga (30) i Maria Barbara (29).
Pierwsze dni niewoli
Codziennie docierały nowe transporty. Dzieciom przydzielano drelichy i chodaki. „Dziewczynki chodziły ubrane w szare sukienki i szare z tego samego materiału wdzianka. Na nogach trepy. Jeżeli któraś miała pończochy swoje, to je nosiła, a jeżeli nie, to chodziła bez pończoch. Dano nam, dziewczętom, reformy z płótna sztywnego. Chłopcy chodzili w takich ubraniach z materiału jak nasze sukienki, nosili do tego szare furażerki na głowach. Dziewczętom pracującym w kuchni dawane były chustki na głowę” (z zeznań Marii Andryszczak, z domu Pawłowskiej).
Donata Matuszak trafiła na Przemysłową z transportem więźniów w październiku 1943 roku. Do obozu przyjechali nocą. Jej pierwsze wrażenia: „Postawili nas pod domem z rękami do góry (…). Jakiś chłopak nie podniósł i został uderzony”. Dostali bieliznę i ostrzyżono ich na glacę. Maria Gapińska wraz z innymi dziećmi akowców na powitanie usłyszała, że są polskimi świniami i że ich raz-dwa nauczą niemieckiego.
Trzynastoletnia Gertruda Nowak-Skrzypczak tak zapamiętała pierwsze chwile w obozie: „Ustawiono nas w szeregu i jeden z esesmanów powiedział, że będzie nam tu dobrze. W tym momencie jeden z chłopców poruszył się w szeregu i tenże esesman uderzył go w twarz, a gdy ten się przewrócił, kopał go, wrzeszcząc niesamowicie”. Od początku wpajano im reguły postępowania: mają stać na baczność i ze zdjętym nakryciem głowy przed „wychowawcami”, jak kazali się nazywać wachmani. „Zaproszono nas na sztubę, gdzie powitały nas milczeniem gnieżdżące się na pryczach dziewczęta. Widok był niesamowity: w bladym świetle zobaczyłam wynędzniałe postaci o trupio bladych twarzach z ogolonymi głowami”.
Jeden z tych „wychowawców”, fotograf Józef Borkowski, zapytał Gertrudę Nowak-Skrzypczak, dlaczego jest taka pogryziona. Jaką znów zarazę przywozi z wolności? „Pogryzło mnie coś w obozie” – odpowiedziała. „Natychmiast uderzył mnie w twarz tak, że upadłam, a leżącą zaczął mnie kopać”.
„Wychowawczynie” Sydonia Bayer i Eugenia Pol wypytywały dziewczynki, „za co siedzą”. Dzieci były przerażone i ogłupiałe. Mówiły zgodnie z prawdą, że nie wiedzą. „Wówczas »wychowawczynie« biły nas kijami, krzycząc: »Wy polskie świnie, wy bandytki, nie wiecie, za co siedzicie?!«. Biły nas nie tylko dozorczynie, ale także starsze dziewczęta, które były funkcyjnymi”. Po kilku dniach przydzielono Gertrudzie Nowak-Skrzypczak pracę w szwalni. „Majstrowa, choć surowa i wymagająca, nie biła mnie nigdy” – to zdanie potwierdza bezstronność jej opisu.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
PRZEDMOWA
ROZDZIAŁ I. WITAJCIE W PIEKLE
ROZDZIAŁ II. ANIOŁ ŚMIERCI
ROZDZIAŁ III. POL ZNOWU POLKĄ
MOTYL Z WACHMANKI