- W empik go
Katalizatorzy - ebook
Katalizatorzy - ebook
Druga połowa XXI wieku. Na Księżycu czwórka naukowców próbuje odkryć tajemnicę Odeonów. Muszą nawiązać kontakt z tymi istotami i odkryć ich największą tajemnicę – technologię umożliwiającą przekroczenie prędkości światła. A gra toczy się o najwyższą stawkę: przetrwanie ludzkości.
Sto lat później Evelyn Hope zostaje wysłana do bazy naukowej na Ganimedesie. Podczas podróży ściąga na siebie uwagę kogoś, kto za wszelką cenę dąży do zachowania status quo. Nie wiadomo, skąd pochodzi zagrożenie, trudno odróżnić przyjaciół od wrogów i umknąć z rąk mordercy.
Co łączy badania na Ganimedesie z tymi prowadzonymi na Księżycu? Jak to możliwe, by przecięły się drogi bohaterów, których dzieli cały wiek? Jaki jest cel istnienia uniwersum zaopatrzonego w Wierzeje Czasu, czym jest Plan i – przede wszystkim – kim są Katalizatorzy?
Szurnięcie, które usłyszała z tyłu, kazało jej szybko się obrócić. W rogu, wciśnięty za ostatni rząd ławek, stał Matlak. Przyciskał mocno do piersi wielką, oprawioną w czerwoną skórę księgę.
Nie zdążyła zareagować. Wszystko potoczyło się tak szybko, jakby program w obrębie tego akurat konstruktu przyspieszył czas. Widziała, jak mężczyzna biegnie w kierunku krawędzi chóru, odbija się i skacze. Zanim Evelyn ruszyła się z miejsca, by uchwycić i powstrzymać Matlaka, jego ciało z głuchym hukiem zderzyło się z podłogą.
Przerażona podeszła do krawędzi uskoku, której nie broniła już żadna krata. Kiedy i dlaczego zniknęła? Nie umiała na to odpowiedzieć.
Teraz, stojąc nad urwiskiem, widziała poniżej powykręcane członki i wolno rozpełzającą się plamę krwi. Stało się coś, co w ogóle nie było możliwe. Bez wychodzenia z systemu miała pewność, że jej wnioski są słuszne. Jakimś niepojętym i niedopuszczalnym sposobem program pozwolił człowiekowi umrzeć.
Katarzyna Żak
Pisarka hobbystka. Uparcie trzyma się science-fiction i kryminału, choć jako czytelniczka posiada wybitnie eklektyczny gust. W swoich tekstach lubi wędrować przez obce światy, które zawsze potrafią czymś zaskoczyć. W rzeczywistości z równym entuzjazmem przemierza zarówno górskie szlaki, jak i wszelakie muzea. Lubi spoglądać na otoczenie przez pryzmat obiektywu fotograficznego, każdy dzień zaczyna od kawy i próbuje nie uśmiercić swoich dwóch storczyków. Jak na razie się udaje…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-351-0 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
2158 ROK | ŚWIĘTY ANTONI
W bazie naukowej umiejscowionej na Ganimedesie, jednym z księżyców Jowisza, każdy wschód Słońca był rozczarowaniem. Odległa mała gwiazda, która unosiła się wolno nad linią horyzontu, w niczym nie przypominała pałającej żarem kuli ognia obserwowanej na Ziemi. Tam czerwień krwi rozlewała się po firmamencie, purpura walczyła z amarantem, a na nocnym niebie, ciemniejącym w miarę upływu kolejnych stopni długości geograficznej, rozbłyskiwały odległe gwiazdy układające się w znane ludziom od wieków konstelacje. To one wskazywały niegdyś greckim żeglarzom drogę do domu, zwiastowały wiekopomne nowiny i były gwarantem prawa moralnego ukrytego w ludzkiej duszy.
Tu było inaczej. Jednostajnie, topornie. Ogrom kosmosu zachwycał i przerażał równocześnie. Na niebie na próżno można było szukać kolorów ożywionych drgającym powietrzem atmosferycznym. Przez szklaną kopułę tarasu obserwacyjnego przedzierał się zimny, odległy blask centralnej gwiazdy układu, która z tej perspektywy traciła swe magiczne właściwości i nie posiadała już mocy tchnienia życia w martwą materię. Czerń przestrzeni międzygwiezdnej wlewała się w serca i zasiewała w nich ziarno zwątpienia, które przynosiło złowieszcze podszepty i jątrzyło wciąż otwartą ranę niepewności…
Profesor Sven Solerger stał oparty o barierkę w najwyższej kopule kompleksu. Wpatrywał się w odległą plamę Kalisto i jednocześnie czyścił machinalnie szkła drucianych okularów. Wysoki, postawny i wysportowany walczył uparcie ze swym wiekiem. Włosy, niegdyś jasnej barwy, teraz zupełnie siwe, nosił związane w kucyk i nieodmiennie ubierał się w szary uniform. Lata temu, gdy jeszcze wykładał na Ziemi, był to trzyczęściowy garnitur; teraz, w IX Bazie Kosmicznej na Ganimedesie, dwuczęściowy strój roboczy.
Na dźwięk zbliżających się kroków wyprostował się i zirytowany rzucił złowieszcze spojrzenie w kierunku schodów. Chwilę trwało, nim technik, wolno wspinający się po stopniach na górną platformę i zagłębiony w swym czytniku, podniósł wzrok. Ujrzawszy przełożonego, zatrzymał się lekko wystraszony, skłonił głowę w geście powitania i powoli wycofał.
No cóż… Choć Solerger w duchu śmiał się z płochliwości młodego naukowca, to jednak zachował kamienne oblicze. Nie na darmo ćwiczył je od kilku dekad. Surowe wejrzenie było jedną z jego cech rozpoznawczych. Tak jak i okulary, które w tym momencie założył. Nosił je dla maniery, od momentu, gdy w tekście, do którego przeczytania nikomu by się nie przyznał, znalazł sugestię, iż binokle stanowią jeden z atrybutów dziewiętnastowiecznego naukowca. I choć artykuł Lena Gorgona potraktował krytycznie, to jednak fragment o okularach przypadł mu do gustu i postanowił w ten sposób podkreślić swój status.
W tej chwili jednak nie myślał o prestiżu przypisanym zajmowanemu przez niego stanowisku. Do niego zdążył już przywyknąć. A moment, w którym zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie osiągnąć już nic więcej, chwila, w której uświadomił sobie, że nieodwracalnie strwonił swój potencjał naukowy na rozwiązywanie błahostek, z których żadna nie miała szans równać się z osiągnięciami Cala Calavriego czy choćby tego pozera Gorgona, to był moment jego intelektualnego samobójstwa.
Przed laty miał marzenia. O tak. Chciał być tym, który rozwikła zagadkę Odeonów. Chciał się zapisać w annałach i podręcznikach, chciał, aby studenci z zapartym tchem słuchali o jego dokonaniach, a akademicy zazdrościli mu i pokątnie nienawidzili. Tak… Tego wszystkiego chciał jeszcze trzydzieści lat temu.
Dziś, opierając się o barierki i zatapiając wzrok w pustce kosmosu, musiał przyznać, że przegrał. Prawie na całej linii. I właśnie to „prawie” trzymało go jeszcze przy życiu.
Ferne, ten podstępny manipulant, zrobił swoje. I teraz, zwęszywszy chwilową słabość i wahanie Solergera, uderzył. Inna sprawa, że mu na to pozwolił. Jego błąd. Trzeba było skurczybyka nie spuszczać z oczu, tak jak nie tracił z oczu działań swojego wspólnika na Ziemi; tam nie było najmniejszych kłopotów. Tymczasem Ferne’a miał tu, na Ganimedesie, w objęciach Antoniego. Nie na darmo twierdzą, że najciemniej jest pod latarnią! I tak… Musi się teraz dodatkowo uporać z żądaniami tego naukowca z bożej łaski.
Z całej tej niefortunnej sytuacji było wszak jedno wyjście. Nieprzyjemne, ryzykowne i graniczące z głupotą. A czego jak czego, głupoty Solerger nie tolerował w żadnym wydaniu.
Otrząsnął się. Była też druga strona medalu. Jeśli mu się uda, raz na zawsze zamknie usta Ferne’owi, nikt już nie ośmieli się szkalować jego, Solergera, nazwiska. I ta wisienka na torcie: zdobędzie sławę, z jaką nie będzie w stanie konkurować nawet cała rodzina Calavrich. Jednak cena… Cena była, musiał to niestety przyznać, adekwatna do rangi sukcesu.
Zniesmaczony rzucił groźne spojrzenie kolejnemu technikowi, który ważył się zakłócić mu tę chwilę kontemplacji. Podejmował właśnie najważniejszą decyzję w życiu. W sercu czuł piekący ból, rozważał wszystkie za i przeciw, kalkulował korzyści i straty, a w końcu stwierdził w duchu, że nie ma innego wyjścia. Musiał udać się do świętego Antoniego i poddać się wyrokom, licząc na wyższość swego własnego intelektu.
*
Roger Ferne zwalniał z każdym krokiem, aż zatrzymał się przed gabinetem zajmowanym przez cyberpsychologa. Zawahał się i jego ręka zawisła w pół gestu. Zapukać? Nie zapukać? Chwilę tak stał, przyciskając mocno do siebie obły dysk komputera i przeklinając w duchu swą łatwowierność. Teraz wszakże nie miał wyboru. Solerger, ten fanfaron i pozer, zatrzasnął się w kokonie.
Ferne, choć nigdy nie potrafił przyznawać się do porażek, musiał stwierdzić, że tym razem stary dureń go przechytrzył. Ale rozgrywka jeszcze nie dobiegła końca. Co to, to nie! Niech tylko Defoe otworzy kapsułę, a już on będzie wiedział, co robić.
W końcu, z lekkim westchnieniem rezygnacji, uniósł dłoń i zapukał. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie i przekroczył próg. Wnętrze gabinetu było zaciemnione, okna zasłonięto ekranami. Tylko lekka poświata z korytarza wydobywała z mroku niewyraźne kontury mebli. Ferne rozejrzał się w poszukiwaniu gospodarza, a nie zauważywszy go, sięgnął do panelu kontrolnego.
– Proszę tego nie robić – wydobywającemu się z mrocznego kąta stwierdzeniu towarzyszyło lekkie poruszenie. – I niechże pan w końcu zamknie za sobą te drzwi.
Ferne, zirytowany, że potraktowano go jak natrętnego stażystę, wykonał polecenie. Stał przy drzwiach i czekał. Nie zamierzał wchodzić do środka niepewny, co też Defoe ukrywa w ciemnościach. Na odpowiedź nie musiał czekać długo.
Wzdrygnął się z obrzydzeniem, gdy pomieszczenie rozbłysło najpierw różową, potem purpurową poświatą. Odeon unosił się swobodnie nad biurkiem i wyrzucał z siebie kolejne porcje wyładowań.
– Skąd się tu wziął? – Ferne starał się, aby jego głos nie zdradzał zdenerwowania. – Przecież wszystkie śluzy są zamknięte.
Był tego pewien. W końcu kilka razy dziennie wywoływał na swoim dysku dane lokalizacyjne Odeonów i jak tylko mógł, unikał stref, gdzie one akurat przebywały.
– Widocznie ten przeniknął przez śluzę. Czasami tak robią – Defoe tylko wzruszył ramionami.
– Robiły tak na Księżycu. Tu nie.
– Robiły też tak na Ziemi. Potrafią to. Więc czemu nie miałyby i tu przenikać przez materię? Fascynujące, nieprawdaż?
– Tak – mruknął Ferne. – Fascynujące… Tu są zapisy wszystkich procedur podjętych przez świętego Antoniego od czasu zamknięcia kokonu – zmienił temat, aby szybko zamknąć dyskusję i móc wyjść z gabinetu.
Podał ekran siedzącemu w fotelu mężczyźnie i wycofał się z powrotem pod drzwi. Defoe zapalił boczny panel i szybko przebiegł wzrokiem po wykresie.
– Na pierwszy rzut oka nie widać żadnych uchybień i nieścisłości. Wszystko zdaje się przebiegać według standardowej procedury – orzekł.
– Jednak gdzieś jest błąd systemu. Jak dotąd nigdy się nie zdarzyło, żeby kokon tak długo pozostawał zamknięty. To nie jest normalne.
– A skąd pan wie, doktorze Ferne, co w działaniach sztucznej inteligencji naszego komputera jest normą, a co nie?
– To nie moja działka, ja w tym projekcie pilnuję wyłącznie papierów. Mówię tylko panu to, co kazano mi przekazać. Natomiast pańskim zadaniem, jako cyberpsychologa, jest rozwiązanie tego problemu, zmuszenie Antoniego do otwarcia kokonu i uwolnienie stamtąd Solergera – nerwowym ruchem przeczesał włosy. – Ma pan na to trzy godziny. Nie możemy sobie pozwolić na większy margines błędu.
– Przecież się tam nie udusi.
– Nie. Ale umysł Solergera nie jest przygotowany do tak długotrwałych zanurzeń. Istnieje obawa, że zbytnio wplącze się w iluzję i nie będzie już w stanie jej opuścić. Będzie musiał w niej pozostać lub wyciągnięty na siłę… umrze.
*
Gdy tylko za Fernem zamknęły się drzwi, Odeon podpłynął do Michaela. Unosił się lekko na niewidzialnej fali i powoli zmieniał swą barwę. Fioletowe rozbłyski przeszły w turkus, potem w seledyn. Mężczyzna obserwował ten spektakl, próbując zdobyć się na minimum obiektywizmu zarówno w stosunku do Ferne’a, jak i Solergera. Niezbyt mu to wychodziło.
Zerknął na odłożony dysk. Jak nic, trzeba będzie zabrać się do pracy. Jego własny gabinet, zajęty w tej chwili przez Odeona, który nie zdradzał chęci zmiany lokalizacji, nie nadawał się do dyskusji z Antonim. Rozbłyski, chociaż sprzyjały relaksacji, uniemożliwiały koncentrację na konkretnym problemie. A ten, jaki przed nim postawiono, wymagał nie lada skupienia.
Podniósł się więc z miejsca, zagarnął dysk i skierował na górną platformę obserwacyjną. Tam można było liczyć na spokój i odosobnienie.
Kopuła znajdowała się w najwyższym punkcie kompleksu, tuż na granicy krateru uderzeniowego i, co było jej niewątpliwą zaletą, była znacznie oddalona od pozostałych zabudowań zaplecza naukowego. Michale przeszedł przez półkilometrowy tunel naziemny, szczelnie zamykając za sobą każdą z mijanych śluz. Co kilka kroków migał mu za bulajem kamienisty krajobraz gallileuszowego księżyca układający się we wklęsłą soczewkę doliny.
IX Baza Kosmiczna na Ganimedesie była najbardziej oddaloną od Słońca stacją badawczą. Niestety, jak na razie nie udało się ludziom oderwać od macierzystej gwiazdy i ruszyć ku nieznanym przestworzom. Początkowa euforia związana z kolonizacją Księżyca szybko opadła, gdy okazało się, że nakłady finansowe są niewspółmierne do osiąganych korzyści. Księżyc i jego bazy miały być stacjami tranzytowymi, krótkim przystankiem w drodze do kolejnych układów. Nie powiodło się.
Coraz trudniej było zdobywać środki na badania. Plan migracyjny Cala Calavriego coraz częściej stawiany był pod znakiem zapytania. To, że udało się zbudować ośrodki na Marsie, w pasie planetoid i na Ganimedesie graniczyło wręcz z cudem.
Michael czasem zastanawiał się, jak to możliwe, że dokładnie w chwili, gdy zdawało się, iż wszystko legnie w gruzach, projekty odrodziły się jak feniksy z popiołów. I to dzięki niewyobrażalnym subwencjom z prywatnych źródeł. Jeszcze na studiach, gdy sam otrzymał stypendium naukowe, korciło go, by znaleźć darczyńcę. Posunął się nawet do małego oszustwa, żeby ustalić źródło funduszy. Nic z tego. Jego machinacje szybko zostały odkryte, a on sam stanowczo napomniany, że jeśli na poważnie myśli o karierze, to ma darować sobie takie szczeniackie wybryki.
Czasami, gdy śledził tok badań, zdawało mu się, iż dostrzega w nim jakąś wyraźnie wytyczoną ścieżkę. I nie chodziło tu o Plan Calavri-Calavri-Gorgon-Pad. Nie… Czasem miał wrażenie, że ten wiekopomny dokument to tylko przykrywka dla czegoś o wiele bardziej istotnego. Jednak dla czego? Na to pytanie nie umiał już odpowiedzieć. Zresztą, te przebłyski były chwilowe i szybko ginęły w potoku zwątpienia podyktowanego absurdalnością samego pomysłu.
Teraz, gdy przemierzał tunel, szukając ustronnego miejsca do przemyśleń, po raz kolejny uległ wrażeniu, że wyznaczono mu rolę w grze, której nie pojmuje. I w najmniejszym stopniu mu się to nie podobało.
Na platformie nikogo nie zastał. To dobrze, Michael Defoe nie życzył sobie teraz towarzystwa. Podszedł do barierki, o którą kilka godzin wcześniej opierał się Solerger, zawiesił ekran na wysokości wzroku i sięgnął po swój sygnet. Obrócił go na palcu, kilkakrotnie wypowiadając cicho powtarzane w rodzinie od wieków afirmacje szczęścia i pomyślności. Gdyby tylko pozostali naukowcy domyślali się chociaż, co oznacza symbol wyryty na rodowym pierścieniu… Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie ignorancji własnych współpracowników.
Ponaglenie wysłane przez Ferne’a zmusiło go do otworzenia plików. Zasiadł w przepastnym fotelu, rozwinął przed sobą panoramiczny hologram i zagłębił się w fabułę rozpisywaną na czytniku. Był to szczegółowy stenogram rozmowy między Solergerem a sztuczną inteligencją obsługującą kokon, zwaną potocznie świętym Antonim.
System powstał ponad dziesięć lat temu jako koordynator medytacji na głębokich poziomach świadomości, podczas których, w celu zwiększenia efektywności, maksymalnie spowalniano fale mózgowe człowieka i pobudzano go do wizualizacji, które miały pomóc w rozwiązaniu zadanego problemu. Stąd też wzięła się potoczna nazwa, ponieważ komputer spełniał te same funkcje, co niegdysiejsze modlitwy do świętego Antoniego, patrona rzeczy zagubionych. Tylko że tu nie szukano przedmiotów, lecz odpowiedzi.
Kapsuły medytacyjne, stworzone na potrzeby programu, z czasem zaczęły być wykorzystywane jako gniazda innych systemów i teraz, zaledwie po jednej dekadzie, kokony znalazły się na wyposażeniu praktycznie każdej placówki naukowej. Z założenia były bezpieczne. Nigdy jeszcze nie spotkano się z sytuacją, by człowiek zatrzasnął się w wykreowanym przez Antoniego świecie. Ale teraz…
Teraz sprawa zaczęła przybierać niespotykany wcześniej i nadzwyczaj niebezpieczny obrót. Michael westchnął z rezygnacją. Jako cyberpsycholog powinien wiedzieć, co robić, a tymczasem był w kropce. Albo szybko dozna olśnienia, albo przyjdzie mu się tłumaczyć przed szefostwem Instytutu. Jak na razie umiał ich przekonać do swoich racji, ale jak długo jeszcze? Jednak teoria była zbyt odległa od praktyki. Sztuczna inteligencja, samodzielnie ewoluująca w obrębie jaskini kokonów i mająca wgląd w podświadomość pracujących tu naukowców, była tworem nieprzewidywalnym. Bo jak poznać motywy działania maszyny, która, choć tworzona na wzór i podobieństwo człowieka, pozostawała obcą istotą tworzącą nowe, zaskakujące konfiguracje i wartości.
Mężczyzna poprawił się w fotelu i ujął dysk w obie dłonie. Pod nieznacznym naciskiem powierzchnia rozjarzyła się zielonkawą poświatą. Komputer zeskanował układ naczyń krwionośnych w prawym kciuku, rozpoznał użytkownika i otworzył połączenie z centralnym systemem IX Bazy. Teraz wystarczyło zachować minimalny kontakt z powierzchnią dysku; urządzenie reagowało na wszelkie wydawane w myślach komendy, zbędny był jakikolwiek ruch czy wokalizacja poleceń. Defoe aktywował ścieżkę prowadzącą do świętego Antoniego. Jakoś nie miał ochoty osobiście fatygować się do jaskini kokonów. Nie chciał, by jego myśli podczas rozmowy były rozpraszane widokiem człowieka uwięzionego pod półprzeźroczystą błoną. Solerger, jakkolwiek irytujący potrafił być, nie zasługiwał na taki los.
*
– Są jakieś postępy? – spytał czterdzieści minut później doktor Ferne, zasiadając w sąsiednim fotelu.
Michael Defoe zawiesił połączenie i odłożył dysk. Przecząco pokręcił głową.
– Przecież ten komputer musi mieć jakiś powód, by przetrzymywać tam Solergera! – ze zdenerwowania głos Rogera Ferne’a przybrał piskliwy ton. – Albo inaczej. On nie powinien mieć po temu żadnych powodów! Przecież to sztuczna inteligencja. Nie może z premedytacją szkodzić człowiekowi! Więc co tu się, do cholery, stało?
Michael spojrzał na rozmówcę, starając się odczytać jego intencje. Psychologia sztucznej inteligencji nie różniła się znów tak znacznie od psychologii człowieka. A nawet, co stwierdzał po każdym kolejnym zadaniu, ludzie w większości przypadków okazywali się w swej konstrukcji o wiele bardziej przejrzyści niż maszyny. Ferne znalazł się właśnie w bardzo stresującej sytuacji, która wszakże nie tłumaczyła jego paniki. Jako asystent z wieloletnim stażem powinien już przywyknąć do wszelkich wyskoków, które swojej ekipie fundował Solerger. Więc skąd to podenerwowanie? Michael potarł skroń, chcąc zyskać na czasie.
– W tym właśnie leży problem – odparł. – Według Antoniego jego działania nie przynoszą szkody Solergerowi. On mu pomaga.
– Pomaga? Zabijając go?
– Antoni nie chce go zabić. Zresztą, nie uważa, żeby pozostanie w iluzji było równoznaczne ze śmiercią. Według jego kryteriów, ponieważ wszystkie funkcje życiowe będą w normie, łącznie z działalnością mózgu, człowiek pozostający w kokonie wciąż będzie żył.
– To jakiś absurd! – Ferne aż podniósł się z fotela i zaczął krążyć po platformie.
Michael śledził go wzrokiem, wciąż niepewny źródła jego motywacji. Po co asystent Solergera wciąga go w jałową dyskusję, skoro liczy się czas? Niemniej zdecydował się podjąć grę.
– Dla nas, którzy przyzwyczailiśmy się do sensualizmu, może to zakrawać na absurd. Natomiast dla świętego Antoniego, ponieważ postrzegana przez niego rzeczywistość składa się wyłącznie z cyfrowego przetworzenia danych wejściowych, rozróżnienie między, nazwijmy to, czterowymiarową fizyczną rzeczywistością świata zewnętrznego, a iluzją, która jest wytworem programu i umysłu… jest niemożliwe. Dla niego to po prostu inna przestrzeń postrzegania. I w takim układzie nie jestem w stanie mu wytłumaczyć ludzkiego punktu widzenia.
Doktor Ferne uchwycił mocno barierkę. Widać było bielejące kostki zaciśniętych dłoni.
– Czy zdaje sobie pan sprawę, profesorze, co będzie, jeśli nie uda się wyciągnąć Solergera z kokonu? – rzucił cicho.
– Aż za dobrze. Upadnie projekt, nad którym Solerger pracował od sześciu lat. Dane przejmie Instytut i będzie szukał odpowiedniego kandydata, który podjąłby się kontynuacji badań. Znając wymogi formalne, znalezienie takiego człowieka może zająć kolejnych kilka lat. Pan, doktorze Ferne, prawdopodobnie będzie promowany na kierownika projektu, bo był pan najbliższym współpracownikiem Solergena, jednak może to potrwać… Ja natomiast zapłacę głową albo znajdę takie wyjaśnienie zaistniałej sytuacji, które zadowoli szanowne konsylium. A nie jestem pewien, czy takie wyjaśnienie w ogóle istnieje…
Ferne nieznacznie się wzdrygnął.
– Poza tym – kontynuował Defoe – opóźni się wysłanie sond do Obłoku Oorta. Zarówno badania nad długookresowymi kometami, jak i nad Odeonami będą miały kolejny przestój. Plan badawczy Calavriego przewidywał, co prawda, takie zahamowania projektu, w końcu Cal był doskonałym antropologiem, ale władze Instytutu znów podniosą larum. Zacznie się polowanie na czarownice.
*
– Doktor Ferne jest dziś podenerwowany – sztucznie generowany głos świętego Antoniego odbił się od kopuły tarasu widokowego, wyrywając Michaela z rozmyślań.
Profesor zerknął na zegarek. Pozostało jeszcze niecałe dwadzieścia minut. Rozmowa ze sztuczną inteligencją, która kierowała się wyłącznie logiką, dla człowieka była nadzwyczaj wyczerpująca. Nie mógł się odwołać do uczuć i emocji, ponieważ komputer, choć był świadom ich istnienia, nie uwzględniał ich we własnym procesie decyzyjnym.
– Na jakiej podstawie wysuwasz to stwierdzenie? – profesor zwrócił się do komputera.
– Podwyższone puls i ciśnienie. Podniesiony ton głosu. Dążenie do sytuacji konfliktowych w relacjach z podwładnymi.
– Masz rację… Ferne jest dziś zdenerwowany.
– Według mojej oceny jest to reakcja na działania profesora Solergera.
Michale ograniczył się do skinienia. Antoni, nawykły do interpretacji ludzkiej gestykulacji, nie potrzebował wokalizacji każdej z informacji. Choć był systemem przeznaczonym głównie do funkcjonowania w wirtualnych obszarach kokonów, równie dobrze radził sobie z interpretacją otaczającej go rzeczywistości. Jednak w dalszym ciągu Defoe nie miał pojęcia, jak wyjaśnić mu różnicę między fikcją wykreowanego świata a realnością fizycznej przestrzeni.
– Czy wie pan, profesorze Defoe, jakimi przesłankami kieruje się doktor Ferne w swoich działaniach?
A więc dobrze. Jeśli Antoni chce rozmawiać o Fernie, to może tą drogą uda się dojść do meritum.
– Częściowo się domyślam. Ale chętnie posłucham twoich sugestii.
– Choć doktor Ferne jest tylko asystentem profesora Solergera i zajmuje się głównie dokumentacją, po zrzeczeniu się przez tego ostatniego kierownictwa nad projektem ma szanse na awans. Sam pan to stwierdził. Jest oczywiste, że prace zostaną wstrzymane do momentu, aż Instytut wyłoni kandydata na stanowisko głównego koordynatora. Jednak do tego czasu, jak zdążyłem wywnioskować na podstawie zapisów rozmów doktora, uda mu się sprzedać dotychczasowe wyniki badań. Jeśli transakcja dojdzie do skutku, doktor Ferne będzie skłonny rozpatrzyć propozycję przejścia do sektora prywatnego.
Michael wyprostował się w fotelu.
– Czy już ma taką propozycję?
– Nie.
Przynajmniej tyle. Jeszcze nie wszystko stracone.
– Kto jest nabywcą?
– Tego nie wiem.
– A jesteś w stanie się dowiedzieć?
– Tylko jeśli doktor Ferne popełni błąd. Jak na razie zrobił ich niewiele.
Antoni zamilkł, czekając na kolejne pytanie. Michael nie był zaskoczony, ani tym bardziej zszokowany nowiną. Ale zastanawiające było zupełnie coś innego.
– Dlaczego obserwowałeś działania Ferne’a?
Jemu samemu jakoś nie przyszło do głowy, by obserwację zlecić akurat programowi do tworzenia iluzji wizualizacyjnych, choć przyglądał się Ferne’owi od dłuższego czasu. Przecież za to głównie mu płacono.
– Profesor Solerger wyznaczył mi to zadanie.
Defoe zmarszczył brwi. Solerger? Czyżby nie ufał swojemu asystentowi? Ciekawe czemu. Czyżby i on podejrzewał, że Ferne ma coś wspólnego z opóźnieniami projektu? Defoe nie lubił wyciągać pochopnych wniosków, ale skojarzenia narzucały się same. Machinacje Ferne’a, uwięzienie w kokonie Solergera – te sprawy wypłynęły prawie równocześnie. Ergo musiały być ze sobą połączone.
Jak na razie, poza antypatią i mglistym przeczuciem, nie posiadał uzasadnionych podejrzeń co do osoby odpowiedzialnej za wyciek informacji z IX Bazy Kosmicznej na Ganimedesie. Teraz wszakże mógł zyskać dowód. Wystarczy tylko wydać komputerowi polecenie, a kopie całego procesu zdobywania, selekcji i analizy danych, uzasadnienie wniosków i ich możliwe warianty w jednej chwili znajdą się na jego dysku. Musi jednak zrobić to natychmiast. Jeśli tylko Ferne zorientuje się w jakiś sposób, co do treści prowadzonej właśnie rozmowy, to podejmie wszelkie działania, aby zatuszować sprawę i ukryć wszystko, co mogłoby go skompromitować. Danych nie będzie w stanie wykasować, gdyż protokół głównego komputera nie pozwalał na takie działania, ale Michael musiał przyznać, że Ferne jest świetnym moderatorem i ma wystarczające umiejętności, żeby w gąszczu statystyk i zestawień z Bazy skutecznie ukryć te, które bezpośrednio mogłyby go obciążyć. Zastanawiające tylko, dlaczego jeszcze tego nie zrobił. I w jaki sposób komputer wpadł na ich ślad.
– Ile czasu zajmie ci przekazanie na mój osobisty dysk wszystkich sekwencji?
– Kompletnych czy skróconych?
– Kompletnych.
– Dwie minuty.
Nie mam tyle… – pomyślał z rozpaczą mężczyzna, ujmując mocniej w dłonie półprzeźroczysty owalny ekran. Komputer rozjarzył się na brzegach, co oznaczało, że przygotował się do przyjęcia polecenia.
Michael Defoe zastanawiał się, czy to złośliwe fatum postawiło go przed takim wyborem. Sytuacja zaiste godna starogreckiej tragedii. Życie wybitnego naukowca, którego badania mogą się przyczynić do progresu w odkryciu natury Odeonów i w konsekwencji oddalić wizję zagłady życia na Ziemi, kontra wyciek tajnych danych z Bazy, który na wiele lat może te badania zahamować.
Nieznany nabywca, który jest w stanie zapłacić Ferne’owi za kradzież, z pewnością nie jest filantropem. To interes życia. Pewne też jest, że po dokonaniu transakcji wszelkie nici prowadzące do doktora zostaną przerwane, a on sam wyprze się wszystkiego. Wówczas nie będzie szans, by cokolwiek mu udowodnić. Pójdzie w zaparte, przybierając pozę skrzywdzonego całą tą sytuacją. A badania prowadzone na Ganimedesie utkną w martwym punkcie z powodu zawirowań proceduralnych na kolejną dekadę.
Ferne nie jest głupi, ale zbyt chciwy. W tym momencie próbuje złapać wszystkie sroki za ogon. I to może być szansa. Marna, bo marna, ale innej nie ma. Wytyczne były jednoznaczne. Ratować bazę i za wszelką cenę pilnować czasu realizacji poszczególnych projektów Instytutu. Nawet za cenę życia jednostek.
Defoe jeszcze przez chwilę zastanawiał się, czy nie ma innego wyjścia z tej patowej sytuacji. Ale nie… To co konieczne, musiało się stać. Skinął głową, jakby potakując własnym myślom.
– _Niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie_1 – mruknął z ironią.
Podjął decyzję, choć w ostatecznym rozrachunku wciąż miał wątpliwości.
– Prześlij mi kompletne dane.
*
Ponad linią szarego horyzontu powoli wyłaniała się jasna kula jednego z sąsiednich księżyców Jowisza. Michael Defoe podszedł do barierki tarasu widokowego, by podziwiać wschód Io. Stał tak przez chwilę ze wzrokiem zawieszonym w przestrzeń. To, co się wydarzyło w przeciągu kilku minionych tygodni, zostało już przeanalizowane na wszelkie możliwe sposoby, wstępne raporty były spisane i odesłane do Instytutu do spraw Badania Wierzei Czasu. W tej nadrzędnej jednostce naukowo-administracyjnej próbowano tworzyć pozory panowania nad sytuacją. Przygotowywano nowe procedury i wytyczne, a teraz szukano sposobu, by uwolnić Solergera.
Szef Instytutu zlecił badania nad kreacjami wizualizacyjnymi i potraktował sprawę nader poważnie. Mówiło się nawet pokątnie, że zostanie stworzony nowy wydział, choć sama dziedzina dopiero raczkowała i nie wiadomo, kto miałby objąć katedrę. Nie istnieli jeszcze żadni specjaliści. Ci, którzy stworzyli świętego Antoniego, dali mu też maksymalną autonomię. Zabezpieczono jedynie możliwość całkowitego, awaryjnego wyłączenia systemu, w przypadku gdyby jego rozwój zmierzał w kierunku katastrofy. Z uwagą i niejakim zdziwieniem śledzono kolejne, samoistne modyfikacje systemu. Nie było więc na razie nikogo, kto mógłby podjąć się zadania. Michael obawiał się, iż na razie plany te pozostaną tylko pobożnymi życzeniami.
Zapatrzony w sąsiedni księżyc zbierał się do rozmowy, która mogła dać potwierdzenie podejrzeń lub podkopać jego wiarę we własny intelekt. W końcu nie dało się już dłużej odwlekać konfrontacji.
– Pamiętasz naszą rozmowę sprzed dwóch miesięcy?
– Pamiętam dokładnie wszystkie przeprowadzone rozmowy. Czy mógłby pan, profesorze, sprecyzować, która pana interesuje? – modulacja głosu Antoniego starała się podkreślić intonację pytania.
– Chodzi o rozmowę z dnia, w którym Sven Solerger został zamknięty w kokonie.
– Czy mam ją panu odtworzyć?
– Nie, nie jest to konieczne… Chodzi mi o twoje stwierdzenie, że Solerger zrzekł się kierownictwa nad projektem. Nie ma takich danych w oficjalnych raportach. Skąd więc pomysł, że Solerger zrezygnował ze swojego własnego projektu, któremu poświęcił tyle lat życia?
– Ponieważ powiedział to, gdy kokon się zamknął.
– Nie przekazałeś tego w zapisie.
– Nie, ponieważ profesor Solerger poprosił mnie o to.
Michael wyprostował się gwałtownie.
– Jak to cię „poprosił”?
„Sztuczne konstrukcje neuronowe nie rozumieją intencjonalności prośby” – przypomniał sobie słowa z własnego artykułu. – „Są w stanie wykonywać konkretnie sformułowane polecenia, ale nie sugestie, które zostawiają odbiorcy pole manewru i na niego przesuwają ciężar wyboru drogi postępowania”.
Mężczyzna szybko rozważał słowa świętego Antoniego. Jeśli Solerger rzeczywiście wyraził prośbę, a Antoni się do niej ustosunkował – oznaczałoby to przełom w badaniach. Rewolucję! Jak dotąd zakładano, że komputer nie jest w stanie, bez względu na jakość połączeń, ustosunkować się do sugestii zawartej w prośbie człowieka. I jak dotąd wszelkie badania potwierdzały tę obserwację. Tymczasem…
– Profesor powiedział: „Proszę, abyś przez najbliższe czterdzieści osiem godzin nie mówił nikomu, że zrezygnowałem z kierownictwa projektem. Po tym terminie… Cóż, jeśli ktoś będzie zainteresowany tą informacją lub jeśli uznasz, że komuś może się przydać…”
Michael sięgnął po swój dysk i jeszcze raz odtworzył nagranie.
– Czy wiesz, co to oznacza? – rzucił w przestrzeń, zbiegając po schodach i chcąc jak najszybciej dostać się do jaskini kokonów.
– Przykro mi – głos świętego Antoniego nie wyrażał żadnych emocji. – Nie wiem, na co zwrócił pan uwagę, profesorze Defoe.
– Spełniłeś prośbę Solergera!
– Tak.
Automatyczne drzwi w kopule 3-2-7, zwanej też jaskinią kokonów, otworzyły się z cichym sykiem. Michael szybko przekroczył śluzę i znalazł się pośród pięćdziesięciu półprzeźroczystych kapsuł umiejscowionych na trzech poziomach. Wyminął kilka pustych i podszedł do kokonu, w którym od dwóch miesięcy, zanurzony w swojej wizji, znajdował się profesor Sven Solerger. Nachylił się nad leżącym nieruchomo ciałem.
– Ty zadufany w sobie draniu – szepnął, dotykając ręką sprężystej powierzchni kapsuły. – Wiedziałeś. Musiałeś być pewny, że święty Antoni wypełni twoją prośbę. Upiekłeś dwie pieczenie na jednym ogniu. Udowodniłeś, że sztuczna inteligencja może się nauczyć dostrzegać intencjonalność prośby. Posunąłeś badania naprzód, a twoje nazwisko znajdzie się w podręcznikach. Powinienem pamiętać, że zawsze, bez względu na wszystko, kierowałeś się ambicją. Gratuluję. Ale na jeszcze większy podziw zasługuje drugie twoje osiągnięcie. Chociaż nikt w to nie uwierzy… Tak, Ferne miał świetnego nauczyciela, ale nigdy nie dorówna mistrzowi. Jakim człowiekiem trzeba być, by szafować przyszłością. I to w imię czego? Własnej próżności?
Miał ochotę zaciśniętą pięścią uderzyć w powłokę kapsuły, rozbić ją i zetrzeć z twarzy uśpionego ten nieznaczny, pełen samozadowolenia uśmiech. Ale sprężysta błona skutecznie odparłaby atak, uginając się tylko nieznacznie i pochłaniając energię. Michael bezradnie wpatrywał się w twarz człowieka, którym coraz bardziej pogardzał. Niestety, tylko tyle mógł zrobić, licząc, że negatywne emocje jakoś dotrą do jaźni zanurzonej w iluzji i może choć trochę zburzą jej spokój.
– Nawet jeśli kiedyś pojawią się jakieś podejrzenia, jeśli ktoś trafi na ślad danych wypływających z Bazy i połączy je z twoim nazwiskiem, to nigdy nie podzieli się swymi przypuszczeniami. Bo jakże szykanować taką sławę? Obyś kiedyś przejechał się na tym swoim cholernym zadufaniu! I, jakąkolwiek cenę miałbym za to zapłacić, chciałbym tego doczekać!
Zaczerpnął oddech, próbując uspokoić gonitwę myśli.
– Rzeczywiście, tylko ty mogłeś to wymyślić. Niech cię piekło pochłonie!
Defoe skierował się ku wyjściu, szepcząc pod nosem jedyne określenie, jakie zdawało się adekwatne do sytuacji. Samobójstwo doskonałe.
------------------------------------------------------------------------
1 I. Kant, _Krytyka praktycznego rozumu_, tłum. B. Bornstein, Kęty 2002, s. 158.