- W empik go
Katedra Marii Panny w Paryżu - ebook
Katedra Marii Panny w Paryżu - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 743 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed kilku laty autor tej książki, zwiedzając katedrę Marii Panny czy też, jak by powiedzieć raczej należało, myszkując w jej wnętrzu, w ciemnym zakątku jednej z wież odnalazł wyryte ręką na ścianie słowo: ANA.KH
Te litery greckie, sczerniałe ze starości i dość głęboko wyrżnięte w kamieniu, oraz jakieś znamienne dla gotyckiego pisma właściwości ich kształtu i nachylenia zdradzające, że wypisała je tutaj średniowieczna ręka, nade wszystko zaś ich sens fatalny i ponury – głęboko poruszyły autora.
Zastanawiał się i usiłował odgadnąć, cóż to za dusza udręczona przed rozstaniem się ze światem zapragnęła położyć ów znak zbrodni czy nieszczęścia na czole starego kościoła. Później otynkowano czy też zdrapano mur (sam już zresztą nie pamiętam który) i napis znikł. Tak bowiem postępuje się od lat dwustu już prawie z cudownymi kościołami średniowiecza. Kaleczy się je i niszczy ze wszystkich stron, i z zewnątrz, i wewnątrz. Ksiądz je tynkuje, architekt je skrobie; a później przychodzi lud, który je burzy.
Tak więc, prócz kruchego wspomnienia, które mu tu poświęca autor tej książki, nic już nie zostało dzisiaj z tajemniczego słowa wyrytego w mrocznej wieży katedry Marii Panny. Nic nie zostało z nieznanego losu, który streściło ono tak melancholijnie. Człowiek, który wypisał był to słowo na tej ścianie, znikł spośród żywych kilka wieków temu, z kolei i słowo znikło ze ściany kościoła, być może kościół już wkrótce także zniknie z powierzchni ziemi. O tym słowie napisana została ta książka.
Marzec,1831PRZYPIS AUTORA DO WYDANIA Z ROKU 1832
Ogłoszono mylnie, że wydanie to rozszerzone zostanie o kilka n o w y c h r o z d z i a ł ó w. O r o z d z i a ł y n i e d r u k o w a n e d o t y c h c z a s – tak by powiedzieć należało. Jeżeli bowiem przez określenie "nowe" rozumiemy "nowo napisane", to rozdziały umieszczone po raz pierwszy w tym dopiero wydaniu zgoła nie są "nowe". Powstały one podczas pracy nad resztą dzieła;pochodzą z tego samego okresu i wywodzą się z tej samej myśli; były od początku częścią rękopisu Katedry Marii Panny w Paryżu. Co więcej, autor nie rozumie w ogóle, jak można po skończeniu pracy tego rodzaju dodawać do niej nowe wątki. Nie robi się tego dowolnie. Zdaniem autora powieść rodzi się od razu ze wszystkimi swoimi rozdziałami w sposób niejako konieczny; ze wszystkimi scenami swoimi rodzi się dramat. Nie wyobrażajcie sobie, że dowolna jest liczba części składających się na tę całość, na ten tajemniczy mikrokosmos, który nazywacie dramatem lub powieścią. Na nic tu się zda lutowanie, nie przyjmują się szczepionki na dziełach tej natury, muszą one wytryskać jednym strumieniem – i takie, jakie są, pozostać. Skoro je raz ukończycie – nie pozwólcie się ogarnąć wątpliwościom, nie poprawiajcie niczego. Skoro książka została ogłoszona drukiem, a płeć dzieła – męska czy niemęska – została rozpoznana i obwieszczona, dziecko wydało pierwszy krzyk, urodziło się, jest, jest takie, a nie inne, i ani ojciec, ani matka nic już w nim zmienić nie mogą, należy do powietrza i do słońca, pozwólcie mu żyć czy umierać takim, jakie jest. Nie udała ci się książka? Trudno! Nie dodawaj rozdziałów do nieudanej książki.Jest niepełna? Trzeba było uzupełnić ją wtedy, kiedyś ją płodził. Twoje drzewo ma pień krzywy,sękaty? Już go nie wyprostujesz. Twoja powieść jest suchotnicza? Twoja powieść nie jest zdolna do życia? Nie dodasz jej oddechu, jeśli go jej brak. Twój dramat urodził się kulawy? Wierzaj mi,nie dodawaj mu drewnianej nogi.
Autor przywiązuje więc szczególną wagę do tego, aby publiczność wiedziała, że dodane tutaj rozdziały nie zostały umyślnie dla tego nowego wydania napisane. Nie weszły one do poprzednich wydań z bardzo prostej przyczyny. Kiedy Katedrę Marii Panny w Paryżu drukowano po raz pierwszy, zaginęła teczka z tymi rozdziałami. Należało więc albo napisać je po raz wtóry, albo się bez nich obejść. Ponieważ dwa z nich, nieco istotniejsze ze względu na objętość, były rozdziałami traktującymi o sztuce i historii i nie dodawały nic zgoła do dramatycznego wątku powieści, autor uznał, że publiczność nie dostrzeże nawet ich braku i że tylko on jeden będzie znał tajemnicę tej luki. Postanowił więc po prostu je opuścić. A wreszcie, żeby wyznać całą prawdę, jego lenistwo cofnęło się przed ponownym napisaniem trzech zaginionych rozdziałów. Wolałby już napisać drugą powieść.
Dzisiaj rozdziały odnalazły się i autor korzysta z pierwszej okazji, aby je przywrócić na właściwe miejsca. Macie więc jego dzieło całe, takie, jakim je sobie wymarzył, takie, jakim je uczynił – dobre czy złe, trwałe czy kruche, lecz takie, jakim autor je mieć pragnie. Odnalezione rozdziały niewielką będą niewątpliwie przedstawiały wartość dla tych, bardzo zresztą rozsądnych osób, które w Katedrze Marii Panny w Paryżu szukały tylko wątku dramatycznego, tylko powieści. Są jednak, być może, inni jeszcze czytelnicy, którzy nie uważali za zbyteczne zgłębienie estetycznych i filozoficznych koncepcji ukrytych w tej książce i czytając
Katedrę Marii Panny, znajdowali zadowolenie w wyłuskiwaniu z powieści czegoś innego niż sama powieść, w poznawaniu – prosimy o wybaczenie tych niezbyt ambitnych wyrażeń – systemu historyka i zamiaru artysty poprzez dzieło poety. Dla nich to przede wszystkim rozdziały dodane w tym wydaniu uzupełnią Katedrę Marii Panny w Paryżu zakładając oczywiście, że Katedra Marii Panny w Paryżu warta jest uzupełnienia.
W jednym z tych rozdziałów autor wypowiada i uzasadnia swój, niestety, dobrze ugruntowany i starannie rozważony pogląd na obecny upadek architektury, na nieuniknione dziś już niemal niebezpieczeństwo śmierci grożące tej królowej sztuk. Chciałby jednak wyrazić w tym miejscu gorące pragnienie, aby przyszłość zadała kiedyś kłam jego słowom. Wie, że sztuka we wszystkich swoich postaciach wiele się może spodziewać po nowych pokoleniach, których rodzący się dopiero geniusz kiełkuje w pracowniach naszych artystów. Ziarno padło w glebę, piękne na pewno będą żniwa. Autor lęka się tylko – dlaczego, to zobaczymy w drugim tomie tej książki – czy nie wyjałowiła się z sił życiodajnych ta stara gleba architektury, która przez tyle stuleci była najlepszym gruntem dla sztuki.
Wszelako dzisiaj młodzi artyści tyle mają życia, taki rozmach i - że tak powiem – tyle powołania, iż w obecnej chwili, szczególnie w szkołach architektonicznych, niewiele warci profesorowie, nie tylko że bezwiednie, lecz nawet wbrew swojej woli, kształcą świetnych uczniów; na odwrót zgoła, niż to się niegdyś działo z owym garncarzem, o którym Horacy opowiada, że zamierzając wytaczać amfory, lepił garnki. Currit rota, urceus exit. W każdym razie niezależnie od tego, jaka będzie przyszłość architektury i w jaki sposób młodzi architekci rozwiążą kiedyś zagadnienia swojej sztuki – czekając na nowe budowle konserwujmy budowle stare… I jeżeli to tylko jest możliwe, nauczmy naród kochać architekturę narodową. Autor oświadcza, że jest to jeden z głównych celów tej książki – jeden z głównych celów jego życia.
Katedra Marii Panny w Paryżu otworzyła, być może, jakieś słuszne perspektywy na sztukę średniowieczną, na tę cudowną sztukę, jednym dotychczas nie znaną, przez drugich, co gorsza, nie uznawaną. Autor bynajmniej jednak nie sądzi, że wykonał całkowicie zadanie, które sobie wyznaczył. Niejednokrotnie bronił on już naszej starej architektury, wypominał głośno niejedną profanację, niejedno zniszczenie, niejedno świętokradztwo. Nie zaprzestanie tego nigdy. Uważa za swój obowiązek często powracać do tego tematu. Będzie doń powracał. Będzie bronił naszych historycznych gmachów tak wytrwale, jak zaciekle niszczą je nasi obrazoburcy ze szkół i akademii. Albowiem żałość bierze człowieka, kiedy widzi, w czyje ręce dostała się architektura średniowiecza i w jaki sposób dzisiejsi partacze traktują ruiny tej wielkiej sztuki. Przynosi to wstyd nam wszystkim, myślącym i rozumnym ludziom, że patrząc na ich poczynania poprzestajemy na drwinie. A mowa tu nie tylko o tym, co się dzieje na prowincji, lecz o tym także, co się robi w samym Paryżu, przed naszymi drzwiami, pod naszymi oknami, w wielkim mieście, w mieście oświeconym, w stolicy prasy, myśli i słowa. Na zakończenie tej notatki uważamy za konieczne wskazać palcem na kilka aktów wandalizmu, które codziennie są projektowane, rozważane, rozpoczynane, kontynuowane i spokojnie doprowadzane aż do końca w naszych oczach, w oczach kochającej sztukę ludności Paryża, w oczach krytyki, którą zbija z tropu taka zuchwałość. Zburzono pałac arcybiskupi, budowlę w nie najlepszym smaku – niewielka to szkoda; lecz razem z pałacem arcybiskupim zburzono za jednym zamachem pałac biskupi, rzadki zabytek z czternastego wieku, którego architekt-burzyciel nie potrafił odróżnić od reszty. Razem z kąkolem wyrwał kłos; wszystko mu jedno! Mówi się o zrównaniu z ziemią cudownej kaplicy w Vincennes po to, by z kamieni zbudować jakieś tam fortyfikacje, które Daumesnilowi przecież nie były potrzebne. Naprawia się i odnawia, nie szczędząc kosztów, taką ruderę, jak Pałac Burboński, a wspaniałe witraże Kaplicy Królewskiej bezkarnie wytłukuje wicher. Kilka dni temu rusztowania pokryły wieżę Św. Jakuba koło Rzeźni i lada godzina uderzą w mur oskardy. Znalazł się mularz, który wybudował biały domek pomiędzy czcigodnymi wieżami Pałacu Sprawiedliwości. Znalazł się inny, który poprzycinał kościół Saint-Germain-des – Prés, to feudalne opactwo o trzech dzwonnicach. Znajdzie się jeszcze inny, możecie być pewni, który zburzy kościół Saint-Germain-L'Auxerrois. Wszyscy ci mularze mają się za architektów, opłacani są przez prefekturę czy też z kościelnych funduszy i noszą zielone akademickie fraki. Robią zaś tyle szkody, ile tylko zły smak może wyrządzić szkody dobremu smakowi. W chwili kiedy piszemy te słowa – cóż za widok żałosny! – jeden z nich trzyma w swoich rękach Tuilerie, jeden z nich zabiera się do kiereszowania oblicza Filiberta Delorme; bezczelność, z jaką pecyny topornej architektury tego pana zachlapują jedną z najdelikatniejszych fasad renesansu, jest zaiste nie najmniejszym skandalem naszych asów.
Paryż, 20 października 1832.WIELKA SALA
Trzysta czterdzieści osiem lat, sześć miesięcy i dziewiętnaście dni temu zbudziło mieszkańców Paryża głośne bicie wszystkich dzwonów w obrębie potrójnych murów otaczających Cité, Uniwersytet i Nowe Miasto.
6 stycznia 1482 roku nie jest wszelako dniem, który historia zachowała w swej pamięci. Wydarzenie, które od samego ranka w tak wielkie poruszenie wprawiło i dzwony, i mieszczan Paryża, nie miało w sobie nic niezwykłego. Nie był to ani szturm Pikardyjczyków czy Burgundczyków, ani relikwiarz obnoszony w procesji, ani bunt żaków w winnicy Laas, ani też wjazd "naszego bardzo groźnego króla jegomości, władcy i pana", ani nawet piękne i ciekawe widowisko: powieszenie jakiegoś złodzieja czy złodziejki na dziedzińcu Pałacu Sprawiedliwości miasta Paryża. Nie było to również niespodziewane, a tak częste w XV wieku, przybycie jakiegoś obcego poselstwa w pióropuszach i złotogłowiu. Przed dwoma zaledwie dniami wjechał był przecie do Paryża konny orszak posłów flamandzkich, przybyłych w celu zawarcia małżeństwa pomiędzy delfinem i Małgorzatą Flandryjską, a ku wielkiemu utrapieniu kardynała de Bourbon, który, aby przypodobać się królowi, musiał przyjmować z uprzejmym obliczem całą tę ciżbę prostackich dostojników flamandzkich miast i raczyć ich w swym pałacu przedstawieniem bardzo pięknego moralitetu, krotochwili oraz farsy, gdy tymczasem rzęsisty deszcz oblewał wspaniałe kobierce rozłożone u wejścia – jego własność.Wydarzeniem, które 6 stycznia poruszyło całą ludność Paryża, jak powiada Jan de Troyes, była podwójna uroczystość od niepamiętnych czasów razem obchodzona: dzień Trzech Króli i Święto Błaznów.
W dniu tym były przewidziane iluminacje na placu Greve, zasadzenie drzewka majowego przed kaplicą Braque i odegranie misterium w Pałacu Sprawiedliwości. Wszystko to obwieścili w przeddzień, przy dźwięku trąb na placach i skrzyżowaniach ulic, starościńscy pachołkowie w pięknych kubrakach z fioletowego kamlotu, z wielkimi białymi krzyżami na piersi. Już więc od samego rana tłumy mieszczan i mieszczek, pozamykawszy domy i sklepy, ściągały ze wszystkich stron ku tym trzem wyznaczonym miejscom. Jedni wybierali się na iluminacje, inni na sadzenie drzewka, jeszcze inni – na misterium. Na pochwałę odwiecznego zdrowego rozsądku paryskich gapiów trzeba powiedzieć, że tłumy te po większej części podążały albo na zabawę przy ogniskach – jakże stosownych o tej porze roku – albo też na misterium, które odegrane być miało w wielkiej sali Pałacu Sprawiedliwości, pod dachem i między murami; a biedne, licho ukwiecone drzewko majowe, zgodnie pogardzone przez ciekawych, dygotało samotnie pod styczniowym niebem na cmentarzu kaplicy Braque.
Największa ciżba ludu tłoczyła się w ulicach prowadzących do Pałacu Sprawiedliwości, wiadomą bowiem było rzeczą, że przybyli przed dwoma dniami flamandzcy posłowie mają zjawić się na przedstawieniu misterium i asystować przy wybieraniu papieża błaznów, która to uroczystość odbyć się miała również w wielkiej sali.Niełatwo było owego dnia dostać się do tej wielkiej sali, która przecie uchodziła wówczas za największe na całym świecie pomieszczenie. (Co prawda, Sauval nie wymierzył był jeszcze wielkiej sali w pałacu Montargis.) Gapiom patrzącym z okien zatłoczony plac Pałacu Sprawiedliwości wydawał się morzem, do którego pięć czy sześć ulic na podobieństwo ujść tyluż rzek wlewało bez przerwy nowe strumienie głów. Wzbierające nieustannie fale tej ciżby uderzały o węgły domów wystające tu i ówdzie na kształt przylądków z nieregularnej zatoki placu. W samym środku wysokiej gotyckiej fasady Pałacu znajdowały się wielkie schody, po których przepływał nieustannie, w górę i na dół, podwójny potok; przepływał, rozbijał się o podest i rozlewał szeroko po dwu bocznych skrzydłach; tak więc schody te spływały w plac niczym wodospad do jeziora. Okrzyki, śmiechy, tupot tysięcy nóg – wszystko to robiło wiele zgiełku i hałasu. Co pewien czas ów hałas i zgiełk potężniał, a prąd, który popychał ten cały tłum ku głównym schodom, cofał się, mącił, wirował. To pracowały pięści jakiegoś łucznika, to koń strażnika starościńskiego kopytami przywracał porządek; piękną tę tradycję straż miejska pozostawiła w spadku konetablom, konetablowie przekazali ją straży marszałkowskiej, ta zaś naszej paryskiej żandarmerii.W drzwiach, w oknach, w okienkach i na dachach aż się roiło od tysięcy poczciwych mieszczańskich twarzy, spokojnych i rzetelnych, co spoglądały na Pałac Sprawiedliwości, na ciżbę, nie pragnąc już nic więcej; w Paryżu bowiem wielu ludzi zadowala sam widok tych, którzy widzą, i już sam mur, poza którym coś się dzieje, jest dla paryżan rzeczą niezmiernie zajmującą. Gdybyśmy tylko my – ludzie żyjący w roku 1830 – mogli zmieszać się w myśli z tymi paryżanami z piętnastego wieku, gdybyśmy mogli razem z nimi, potykając się, rozpychając i wyszarpując z tłoku poły ubrania, wejść do tej ogromnej sali Pałacu Sprawiedliwości, tak ciasnej 6 stycznia 1482 roku, widok, który by się nam ukazał, byłby zgoła nienudny i bynajmniej nie pozbawiony uroku, otoczyłyby nas rzeczy tak stare, że aż nowymi się wydające. Jeżeli więc czytelnik pozwoli, spróbujemy wyobrazić sobie wrażenie, którego doznałby przekraczając razem z nami próg tej wielkiej sali, wśród ciżby odzianej w kaftany, opończe i fałdziste spódnice.
A więc: w pierwszej chwili – szum w uszach, oczy ślepną. Nad głowami naszymi podwójne ostrołukowe sklepienie pokryte rzeźbami w drzewie, malowane błękitem, usiane złotymi liliami; pod stopami naszymi posadzka z płyt marmurowych, na przemian białych i czarnych. Tuż przed nami potężny filar, za nim drugi, trzeci; siedem filarów rozstawionych w środku sali przez całą jej długość podtrzymuje spływy żeber podwójnego sklepienia. Dookoła czterech pierwszych filarów kramy sprzedawców, połyskujące szkłem i świecidłami; dookoła trzech następnych – ławy dębowe, zużyte, wypolerowane spodniami pieniaczy i togami obrońców. Dookoła sali, pod wysokimi ścianami, pomiędzy drzwiami, pomiędzy otworami okiennymi, pomiędzy filarami – nie kończący się rząd posągów królów Francji, poczynając od Faramonda; to królowie gnuśni, ze zwisającymi w dół rękami i spuszczonym wzrokiem, to królowie dzielni i wojowniczy, śmiało wznoszący ku niebu ręce i głowy. A w podłużnych ostrołukowych oknach witraże z tysiąca barw; w szerokich zaś otworach wyjściowych bogate, misternie rzeźbione drzwi; wszystko to – sklepienia, filary, ściany, obramienia okien i drzwi, same drzwi i posągi – od góry do dołu pokryte świetną polichromią błękitną i złocistą, sczerniałą już nieco wówczas, w epoce, w której ją oglądamy, a niewidoczną niemal zupełnie pod kurzem i pajęczyną w roku pańskim 1549, kiedy to du Breul podziwiał ją jeszcze, jak tego wymagała tradycja. Wyobraźcie sobie teraz tę ogromną, podłużną salę oświetloną bladym blaskiem styczniowego dnia, wypełnioną ciżbą hałaśliwą i pstrokatą, przepływającą wzdłuż ścian i krążącą dookoła filarów – a będziecie mieli jakie takie pojęcie o całości obrazu, którego szczegóły, jakże ciekawe, postaramy się opisać dokładniej.
Gdyby Ravaillac nie zamordował Henryka IV, nie byłoby oczywiście w kancelarii Pałacu Sprawiedliwości aktów procesu Ravaillaca; nie byłoby również wspólników zbrodni, mających swój interes w tym, aby te akta znikły; nie byłoby zatem podpalaczy zmuszonych w braku lepszego sposobu do spalenia kancelarii, żeby spalić akta, do opalenia Pałacu Sprawiedliwości, żeby spalić jego kancelarię; i co za tym idzie, nie byłoby pożaru z roku 1618. Stary Pałac Sprawiedliwości stałby jeszcze wraz ze swoją starą wielką salą; mógłbym rzec czytelnikowi: Idź, zobacz ją! i nie musielibyśmy – ja opisywać salę, on zaś czytać mój opis. Co potwierdza tylko tę nową prawdę, że wielkie wydarzenia miewają nieobliczalne następstwa. Wprawdzie, po pierwsze, Ravaillac mógł nie mieć w ogóle wspólników, a po wtóre, jeżeli nawet i miał ich, to pożar w roku 1618 nie musiał powstać z ich właśnie winy. Istnieją też jeszcze dwa inne, bardzo prawdopodobne wytłumaczenia tego wypadku. Pierwsze z nich – to ogromna płonąca gwiazda, szeroka na stopę, wysoka na łokieć, która, jak wszystkim wiadomo, 7 marca tuż po północy spadła z nieba na Pałac Sprawiedliwości. Drugie – to czterowiersz Teofila:
Zaprawdę smutna to chwila była,
Kiedy w Paryżu pani Sprawiedliwość,
Zjadłszy zbyt wiele ostrych przypraw,
Cały swój paląc podpaliła.
Niezależnie od naszego poglądu na to potrójne: polityczne, fizyczne i poetyckie wytłumaczenie pożaru Pałacu Sprawiedliwości w roku 1618 – sam ów pożar jest, niestety, faktem niezbitym. Dzisiaj na skutek tej katastrofy, a przede wszystkim na skutek najrozmaitszych kolejnych przeróbek, które dokończyły tego, co ogień oszczędził, niewiele pozostało z tej pierwszej siedziby królów Francji, z tego pałacu starszego od Luwru, z pałacu tak starego już za panowania Filipa Pięknego, że szukano wówczas w jego murach śladów wspaniałych budowli, wzniesionych przez króla Roberta a opisanych przez Helgaldusa. Prawie wszystko znikło. Co się stało z komnatą, w której święty Ludwik "dopełnił małżeństwa swego"? Z ogrodem, w którym "przyodziany w kamlotowe spodnie, sukienny kaftan bez rękawów i płaszcz sięgający aż do czarnych sandałów" sprawował sądy, spoczywając z Joinville'em na kobiercach? Gdzież jest komnata cesarza Zygmunta? Karola IV? Jana bez Ziemi? Gdzie schody, z których Karol VI ogłosił swój edykt miłosierdzia? Gdzie płyta kamienna, na której Marcel w obecności delfina zamordował Roberta z Clermont i marszałka Szampanii? Gdzie furta, u której przedarte zostały bulle antypapieża Benedykta, od której ci, co je przynieśli, ubrani na pośmiewisko w kapy i mitry biskupie, odeszli czyniąc pokutę przez cały Paryż? Gdzie wielka sala z jej złoceniami, błękitem, ostrołukami, posągami, filarami, jej ogromnym rzeźbionym sklepieniem? I złota izba? I kamienny lew, który stał u drzwi ze spuszczonym łbem, z podwiniętym ogonem, jak lwy z tronu Salomona, w postawie pokornej, takiej właśnie, jaką przybrać powinna siła w obliczu sprawiedliwości? I piękne drzwi? I piękne witraże? I cyzelowane zamki, które zniechęcały Biscornetta? Gdzie delikatna stolarka Du Hancy?… Co zrobił czas, co zrobili ludzie z tymi cudami? Co dano nam w zamian za to wszystko, za tę galijską historię, za tę gotycką sztukę? Ciężkie obniżone łuki pana de Brosse, niezdarnego budowniczego portalu Św. Gerwazego, tyle jeśli chodzi o sztukę; jeżeli zaś chodzi o historię to mamy jeszcze gadatliwe wspomnienia wielkiego filara, w którym do tej pory dźwięczy echo mów różnych panów Patru. Niewiele więc jest tego! Powróćmy do prawdziwej wielkiej sali prawdziwego starego Pałacu. Na jednym krańcu tego olbrzymiego równoległoboku stał słynny stół z jednego marmurowego bloku, tak długi, tak szeroki i tak gruby, że – jak wspominają stare księgi gruntowe, których sposób wyrażania się mógłby obudzić apetyt Gargantui – "podobnego płata marmuru nikt jeszcze nie widział na świecie"; na drugim krańcu znajdowała się kaplica, w której Ludwik XI na klęczkach przed Matką Boską wyrzeźbić się kazał i do której polecił przenieść – nie troszcząc się zgoła o to, że opustoszeją dwie nisze w rzędzie królewskich posągów – figury Karola Wielkiego i świętego Ludwika; obaj ci święci, według jego mniemania, jako królowie Francji cieszyć się musieli wielkimi względami w niebie. Kaplica ta, jeszcze nowa, bo zaledwie sześć lat temu ufundowana, zbudowana była w uroczym stylu, wyróżniającym się delikatną architekturą, cudowną rzeźbą, misterną i głęboką zarazem cyzelerką, które znamionowały końcowy okres francuskiego gotyku i przetrwały aż do połowy wieku szesnastego w feerycznym bogactwie kaprysów renesansu. Nade wszystko zaś ażurowa rozeta nad portalem była istnym majstersztykiem subtelności i wdzięku – rzekłbyś, że to gwiazda z koronki. Na środku sali, naprzeciwko głównych drzwi, wzniesiono obite złocistym brokatem podwyższenie dla flamandzkich posłów i innych dostojnych osób zaproszonych na przedstawienie misterium; podwyższenie to znajdowało się przy ścianie, a wchodziło się na nie oddzielnym wejściem przez okno korytarza prowadzącego do złotej izby. Według zwyczaju misterium miało być odegrane na marmurowym stole. Przygotowano go też do tego od rana; na wspaniałym blacie z marmuru, porysowanym obcasami palestry, ustawiono dość wysokie drewniane rusztowanie którego górna powierzchnia, widoczna dla całej sali, tworzyła scenę, zasłonięte zaś kobiercami wnętrze służyć miało za garderobę dla występujących w sztuce osób. Drabina po prostu ustawiona na zewnątrz ułatwiała komunikację pomiędzy garderobą a sceną, wchodzono na scenę i schodzono ze sceny po jej stromych szczeblach. I każda postać, choćby najbardziej nieoczekiwana, każde zdarzenie, każdy efekt teatralny wdrapywać się musiał na górę po tej właśnie drabinie. Niewinne a czcigodne dzieciństwo sztuki i mechaniki! U czterech rogów marmurowego stołu stało czterech pachołków bajliwa Pałacu Sprawiedliwości, urzędowych stróży wszelakich uciech ludu w dni świąt i w dni straceń. Przedstawienie rozpocząć się miało dopiero z ostatnim uderzeniem godziny dwunastej na wielkim zegarze Pałacu. Bardzo to była oczywiście spóźniona pora na rozpoczęcie przedstawienia; należało jednak zastosować się do cudzoziemskich posłów. Lecz tłum czekał już od rana. Wielu z tej rzeszy ciekawych już od samego świtu dygotało z zimna przed wielkimi schodami Pałacu Sprawiedliwości; niektórzy twierdzili nawet, że spędzili całą noc pod główną bramą po to, żeby zapewnić sobie pierwszeństwo przy wejściu. Tłum gęstniał z minuty na minutę i niczym występująca z brzegów woda wznosił się coraz wyżej na ściany i na filary, wylewał się na belkowania, na gzymsy, na parapety okien, oblepiał wszystkie występy murów, wszystkie rzeźby bardziej wystające ze ścian. Toteż niewygoda, zniecierpliwienie, nuda, rozluźnienie wszelkich rygorów w tym dniu, kiedy to dopuszczalne było każde szyderstwo i każde szaleństwo, kłótnie, wybuchające z lada przyczyny, o spiczasty łokieć czy o podkuty but – i znużenie wywołane długim czekaniem już teraz, na długo przed przybyciem posłów dodały do wrzawy tej ciżby, zamkniętej, stłoczonej, zduszonej, cisnącej się i depczącej po sobie, przymieszkę kwasu i goryczy. Zewsząd słychać było narzekania, przeklinano Flamandczyków, starszego gildii kupców, kardynała de Bourbon, bajliwa Pałacu, Małgorzatę Austriacką, pachołków z rózgami, zimno, upał, biskupa Paryża i papieża błaznów, filary i posągi, jakieś zamknięte drzwi i jakieś otwarte okno; narzekania te sprawiały ogromną uciechę rozproszonym wśród tłumu żakom i sługom, którzy do niezadowolenia czekających dorzucali jeszcze swoje złośliwe żarty i, rzec by można, podniecali ukłuciami szpilek powszechne rozdrażnienie.Celowała w tym szczególnie garstka istnych wesołych diablików, którzy, wybiwszy witraż w jednym z okien, śmiało rozsiedli się na gzymsach i ciskali stamtąd spojrzenia i żarty raz do wewnątrz, raz na zewnątrz gmachu – to w tłum tłoczący się na sali, to znów w tłum tłoczący się na placu. Ich małpie przedrzeźniające gesty, wybuchy śmiechu, szydercze nawoływania się z jednego na drugi koniec sali pozwalały przypuszczać, że ci młodzi żacy nie dzielą bynajmniej znużenia i niewygód reszty publiczności, że potrafili znakomicie – już z tego, co w tej chwili mieli przed oczami – urządzić sobie widowisko, dzięki któremu spokojnie mogli czekać na rozpoczęcie właściwego przedstawienia.- Na mą duszę, to ty, Joannes Frollo de Molendino! – zawołał jeden z nich do niewielkiego jasnowłosego chłopaka o ładnej i sprytnej twarzy, uczepionego liści akantu w kapitelu kolumny. – Słusznie nazwano cię Janem z Młyna, twoje ręce i nogi wyglądają rzeczywiście jak obracające się na wietrze cztery skrzydła wiatraka. Jak długo już jesteś tutaj?
– Na miłosierdzie diabła! – odrzekł Jan Frollo – blisko cztery godziny i spodziewam się, że odliczone mi zostaną w czyśćcu. Słyszałem, jak ośmiu kantorów króla Sycylii intonowało pierwszy werset mszy odprawianej o siódmej rano w Kaplicy Królewskiej.- Nie byle jacy to kantorzy – odezwał się znowu tamten. – Głosy mają cienkie, cieńsze niż szpice na ich biretach. A król, nim ufundował mszę imć świętemu Janowi, powinien był dowiedzieć się, czy imć święty Jan lubi, żeby słowa łacińskie wyśpiewywano z akcentem prowansalskim.
– Po to tak zrobił, żeby dać zarobek tym przeklętym śpiewakom króla Sycylii! – zawołała zgryźliwie jakaś starucha stojąca pod oknem w tłumie. – Bo powiedzcie sami! Tysiąc paryskich grzywien za jedną mszę! i to jeszcze z opłaty za prawo sprzedaży morskich ryb na paryskim targu. – Cicho, stara! – odezwał się poważny gruby jegomość, który, nos sobie zatykając, stał tuż obok handlarki ryb. – Mszę trzeba było ufundować. Nie chcesz chyba, żeby król zachorował znowu?- Sprawiedliwe słowa, imć panie Idzi Rogalu, nadworny kuśnierzu króla jegomości! – wykrzyknął mały żaczek uczepiony u kapitela.
Fatalne nazwisko nieszczęsnego kuśnierza królewskiej szatni wywołało głośny śmiech wszystkich żaków.
– Rogal! Idzi Rogal! – wołali.
– Cornutus et hirsutus.
– A tak! – ciągnął swoje mały urwis z kapitelu. – A ci tam czemu się znowu śmieją? Sławetny Idzi Rogal, brat mistrza Jana Rogala, burgrabiego królewskiego pałacu, syn mistrza Mateusza Rogala, pierwszego odźwiernego bramy w lasku Vincennes, zacnych mieszczan paryskich, żonatych z ojca na syna.
Wesołość wzmogła się jeszcze bardziej. Gruby kuśnierz nie odpowiadając ani słowem usiłował umknąć przed spojrzeniami zwracającymi się ku niemu ze wszystkich stron, ale daremnie pocił się i sapał: cały jego wysiłek tyle tylko mógł sprawić, że – niczym klin wbijany w drzewo – szeroka, apoplektyczna, purpurowa ze złości i urazy twarz jego grzęzła coraz bardziej pomiędzy plecami sąsiadów.Wreszcie jeden z nich, równie jak on gruby, niski i poważny, przyszedł mu z odsieczą.- Zgroza prawdziwa, żeby żacy tak się odzywali do czcigodnego obywatela miasta! Za moich czasów wychłostano by ich i spalono na stosie z zużytych rózeg.
Odpowiedział mu wrzask całej gromady.
– Hola! A któż to tam tak gada? Co to za puszczyk złowieszczy?
– Poznaję go! – zawołał jeden z żaków – to mistrz Andrzej Musnier.
– Tak, znamy go, jest przecie jednym z czterech przysięgłych księgarzy Uniwersytetu – odezwał się drugi żak.
– Wszystko jest w tej budzie poczwórne – powiedział trzeci – Cztery nacje, cztery fakultety, cztery święta, czterech prokuratorów, czterech elektorów, czterech księgarzy.
– A więc – rzekł Jan Frollo – trzeba mu cztery razy zalać sadła za skórę!
– Spalimy twoje książki, Musnier!
– Obijemy twojego sługę, Musnier!
– Dobierzemy się do twojej żony, Musnier!
– Do dobrej, tłustej jejmościanki Udardy!
– Co aż tryska zdrowiem i jest wesoła, jakby już wdową była!
– Niech was czart porwie! – warknął mistrz Andrzej Musnier.
– Mistrzu Andrzeju – zawołał Jan zwieszając się ze swego kapitelu – milcz albo spadnę ci na głowę!
Mistrz Andrzej podniósł oczy, wyglądało na to, że wymierzał przez chwilę wysokość filara i oceniał wagę urwisa, po czym pomnożył zapewne tę wagę przez kwadrat przyśpieszenia i zamilkł.
A Jan, zwycięzca na tym placu boju, zawołał triumfująco:
– Ej, bo zrobiłbym to, choć jestem bratem archidiakona!
– Pięknie się spisują nasi uniwersyteccy przełożeni! Żeby nawet w takim dniu jak dzisiejszy nie respektować naszych przywilejów! Spójrzcie tylko – w Nowym Mieście drzewko majowe i zabawa przy ogniach; w Cité – misterium, papież błaznów i flamandzcy posłowie, a w Uniwersytecie – nic.
– A przecie plac Maubert dość jest chyba obszerny – dorzucił jakiś żak kwaterujący na parapecie okna.
– Precz z rektorem, z elektorami i prokuratorami! – krzyknął Jan.
– Trzeba będzie dziś wieczór na polu Gaillard rozpalić ogniska z książek mistrza Andrzeja! – zawołał znów żak z okna.
– I z pulpitów skrybów! – darł się jego sąsiad.
– I z rózeg pedlów!
– I ze spluwaczek dziekanów!
– I z ław prokuratorów!
– I z urn elektorów!
– I ze stołków rektora!
– Precz! – zaskrzeczał falsetem mały Jan. – Precz z mistrzem Andrzejem, z pedlami, ze skrybami, precz z teologami, z medykami, z jurystami, precz z prokuratorami, z elektorami i z rektorem!
– To przecie koniec świata! – mruknął mistrz Andrzej zatykając sobie uszy.
– Właśnie jest rektor! Otóż i on! We własnej osobie, idzie przez plac! – zawołał jeden z siedzących na oknie.
Kto mógł, odwracał się w stronę placu.
– Czyżby to był naprawdę nasz czcigodny rektor, mistrz Thibaut? – zapytał Jan Frollo z Młyna. Uczepiony filara nie mógł widzieć tego, co się działo na zewnątrz.
– A jakże, a jakże! – odkrzyknęli mu koledzy. – To właśnie on, mistrz Thibaut, nasz rektor!
Był to rzeczywiście rektor. Wraz z nim wszyscy uniwersyteccy dygnitarze w uroczystym orszaku przechodzili przez plac Pałacu Sprawiedliwości udając się na spotkanie poselstwa. Stłoczeni u okien żacy powitali ich ironicznymi oklaskami i szyderczym wrzaskiem. Pierwsza salwa trafiła w rektora, który szedł na przedzie; a sroga to była salwa.
– Dzień dobry, panie rektorze! Hola, hej, dzień dobry. No!
– Jakże się znalazł tutaj ten stary gracz? Odszedł od swoich kości?
– Jak się trzęsie na swoim mule, który ma krótsze uszy niż on!
– Hola, hej! dzień dobry, panie rektorze Thibaut! Tybalde aleator! Stary durniu! Stary graczu!
– Niech cię Bóg ma w swojej opiece! Czyś miał dużo podwójnych szóstek tej nocy?
– Kaduczna gęba, szara jak ołów, ściągnięta, oczy podsiniałe… a wszystko z miłości do gry w kości.
– A gdzież to jedziesz, Tybalde ad dados, żeś się do Uniwersytetu tyłem obrócił i drepczesz do Nowego Miasta?
– Ano jedzie pewnie poszukać sobie kwatery na ulicy Thibautodé! – krzyknął Jan z Młyna.
I cała zgraja powtórzyła żart z ogłuszającym wrzaskiem i wściekłym klaskaniem rąk.
– Jedziesz poszukać sobie kwatery przy ulicy Thibautodé, prawda, panie rektorze? Twój partner, diabeł, ci się kłania!
Po czym przyszła kolej na innych dygnitarzy Uniwersytetu.
– Precz z pedlami! Precz z woźnymi!
– Słuchaj no, Robinie Kociubko, a tamten, kto to zacz?
– To Gilbert de Suilly, Gilbertus de Soliaco, kanclerz kolegium Autun.
– Bierz mój trzewik, z twojego miejsca łatwiej trafisz go nim w gębę.
– Saturnalitias mittimus ecce nuces.
– Precz z sześcioma teologami w białych komeżkach!
– To teologowie? A ja myślałem, że to sześć białych gęsi ofiarowanych miastu przez świętą Genowefę w zamian za lenno Roogny.
– Precz z medykami!
– Precz z dysputami kardynalnymi i quodlibetalnymi!
– Łap moją czapkę, kanclerzu Świętej Genowefy! Pominąłeś mnie, skrzywdziłeś. Prawdę mówię; moje miejsce w nacji normandzkiej oddał małemu Ascanio Falzaspada, który należy do prowincji Bourges, ponieważ jest Włochem.
– Niesprawiedliwość! – zawołali społem żacy. – Precz z kanclerzem Świętej Genowefy!
– Hejże-hola, mistrzu Joachimie de Ladehors! Hejże, Ludwiku Dahuile! Hejże, Lambercie Hoctement!
– Niech czart udławi prokuratora nacji niemieckiej!
– I kapelanów Kaplicy Królewskiej w szarych pelerynkach, cum tunicis grisis.
– Seu de pellibus grisis fourratis.
– Hola, hej, mistrzowie sztuk wyzwolonych! Hej, piękne czarne płaszcze, hej, piękne czerwone płaszcze!
– Ale rektor ma wspaniały ogon!
– Niczym książę wenecki idący na zaślubiny z morzem.
– Spójrz no, Janie, kanonicy od Świętej Genowefy!
– Do diabła z kanonikami!
– Książę Klaudiuszu Choart, doktorze Klaudiuszu Choart, czyżbyś szukał Marii Giffard?
– Mieszka na ulicy Glatigny.
– Ściele łóżko nadzorcy zamtuzów.
– Płaci swoje cztery denary, quarruor denarios.
– Aut unum bombum.
– Chciałbyś może, żeby ci od nsa płaciła?
– Koledzy, oto mistrz Szymon Sanguin, elektor Pikardii; za nim w siodle siedzi żona.
– Post equitem sedet atra cura.
– Śmiało, mistrzu Szymonie!
– Dzień dobry, panie elektorze!
– Dobrej nocy, pani elektorowo!
– Szczęśliwi, oni widzą to wszystko! – powtarzał z westchnieniem Jan de Molendino, uwięziony wśród liści swego kapitelu.
Przysięgły księgarz Uniwersytetu, mistrz Andrzej Musnier, szeptał tymczasem do ucha mistrza Idziego Rogala, nadwornego kuśnierza królewskiej szatni:
– Powiadam wam, panie, że to koniec świata. Nigdy jeszcze nie widziano takiego rozpasania wśród żaków. To te przeklęte dzisiejsze wynalazki gubią ludzkie dusze. Armaty, serpentyny, bombardy, a nade wszystko – druk, najgorsza zaraza z Niemiec idąca. Nie ma już manuskryptów, nie ma już ksiąg. Druk zabija księgarstwo. Zbliża się koniec świata.
– Też tak myślę widząc, jak rozpowszechnia się moda na aksamity – odpowiedział mu przedstawiciel cechu kuśnierzy.
Lecz oto zegar zaczął wydzwaniać godzinę dwunastą.
– Aaa!… – wydobył się zgodny okrzyk ze wszystkich piersi.
Żacy umilkli. Nastąpiła chwila ogromnego zamieszania; poruszyły się wszystkie nogi, wszystkie głowy; utarto nosy i odchrząknięto jedną powszechną salwą; każdy starał się stanąć jak najwygodniej i wspiąć się jak najwyżej, potem wielka cisza zapanowała na sali; wyciągnęły się wszystkie szyje, otwarły wszystkie gęby, wszystkie oczy obróciły się w stronę marmurowego stołu… Lecz nic się na nim nie pojawiało. Czterej pachołkowie bajliwa stali na swych miejscach, sztywni i nieruchomi, jak cztery malowane posągi. Wszystkie oczy obróciły się więc w kierunku trybuny przygotowanej dla flamandzkich posłów. Drzwi były zamknięte, trybuna pusta. Ciżba czekała od samego rana na trzy rzeczy: na południe, na posłów z Flandrii i na misterium. Tylko południe nadeszło na czas.
Tego już było za wiele.
Czekano jeszcze minutę, dwie, trzy, pięć, kwadrans; nic się nie zjawiło. Trybuna była pusta, teatr niemy. Zniecierpliwienie przeobraziło się wreszcie w gniew. Zaczęły krążyć złe słowa, wprawdzie wymawiane jeszcze po cichu. Rozległ się głuchy szmer: "Misterium! misterium!" Wrzenie wzrastało. Burza utajona w pomruku wydobywała się już na powierzchnię tłumu.
Pierwszą iskrę wykrzesał z niego Jan z Młyna.
– Misterium! A Flamandów niech diabli wezmą! – wrzasnął z całej siły swych płuc owinąwszy się niczym waz dookoła kapitela.
Tłum zaczął klaskać.
– Misterium! – powtórzono. – A Flandrię niech wszyscy diabli porwą!
– Żądamy misterium! Zaczynać! Natychmiast! – wolał żak. – Albo coś mi się wydaje, że zamiast komedii i moralitetu powiesimy imć bajliwa Pałacu Sprawiedliwości.
– Dobrze radzi! – krzyczano w tłumie. – Zaczynajmy wieszanie od pachołków!
Słowa te znalazły ogólny poklask. Czterej nieszczęśni pachołkowie zbledli i niepewnie spoglądali po sobie. Tłum poruszył się w ich kierunku, wątła drewniana balustrada, która ich od niego oddzielała, zaczynała już chwiać się i wybrzuszać pod naporem ciżby.
Moment był krytyczny.
– Na hak ich! Na hak! – rozległo się ze wszystkich stron. Lecz w tej właśnie chwili podniosła się tkanina zasłaniająca już opisaną wyżej garderobę i wyłoniła się z jej wnętrza postać, której sam widok powstrzymał nagle tłum i - niby jakąś czarodziejską silą – przemienił gniew jego w ciekawość.
– Cisza! Cicho!
Postać ta, drżąc na całym ciele i kłaniając się bezustannie, podeszła bardzo niepewnym krokiem aż do krawędzi marmurowego stołu, im zaś bliżej podchodziła, tym bardziej ukłony jej stawały się podobne do przyklęków.
Tymczasem ciżba uspokajała się powoli. W powietrzu drgał tylko ów lekki zgiełk, który zawsze wydobywa się z ciszy tłumu.
– Cni mieszczanie – rzekł aktor – i cne mieszczki, już za chwilę będziemy mieli honor grać i deklamować w obliczu jego eminencji księdza kardynała bardzo piękną sztukę, która nazywa się Sprawiedliwy Sąd Najświętszej Panny. Ja będę Jowiszem. Jego eminencja towarzyszy teraz wielce czcigodnemu poselstwu księcia Austrii, które zatrzymało się w tej chwili właśnie u bramy Baudets dla wysłuchania przemowy imć pana rektora Uniwersytetu. Skoro tylko najprzewielebniejszy kardynał przybędzie, rozpoczniemy przedstawienie. Zaiste, tylko interwencja Jowisza uratować mogła czterech nieszczęsnych pachołków bajliwa Pałacu Sprawiedliwości. Gdybyśmy nawet szczęśliwym trafem sami wymyślili całą tę bardzo wiarygodną historię, a więc w konsekwencji musieli ponosić za nią odpowiedzialność przed krytyką – panią naszą – to nikt nie mógłby przeciwko nam powoływać się w tej chwili na starożytną zasadę: Nec deus intersit. Zresztą kostium imć Jowisza był bardzo piękny i niemało się przyczynił do uspokojenia ciżby ściągając na siebie całą jej uwagę. Jowisz odziany był w kolczugę przykrytą czarnym aksamitem nabijanym pozłacanymi guzami; na głowie miał czapkę dwugraniastą przybraną guzikami ze złoconego srebra; gdyby nie czerwona szminka i wielka broda, które – pierwsza górną, druga – dolną połowę jego twarzy zakrywały, gdyby nie zwój pozłacanej tektury usiany cekinami i najeżony pasemkami szychu, który trzymał w ręce, a w którym wprawne oko bez trudu mogło rozpoznać piorun, gdyby wreszcie nie nogi, gołe i z grecka obwiązane wstęgami – surowa bojowość jego stroju wytrzymać by mogła porównanie z ubiorem bretońskiego łucznika z oddziału pana de Berry.ESMERALDA
Z prawdziwą satysfakcją oznajmić możemy czytelnikom, że Gringoire i jego sztuka niewzruszenie trwali na stanowisku podczas całej tej sceny. Aktorzy ponaglani przez autora, nie przestali ani na chwilę grać jego moralitetu, autor zaś ani na chwilę nie przestał go słuchać. Pogodził się z hałasem i postanowił wytrwać aż do końca, nie tracąc nadziei na odzyskanie uwagi publiczności. Kiedy zobaczył, że Quasimodo, Kopenol i rozwrzeszczany orszak papieża błaznów z wielkim hałasem opuszczają salę – ów płomyk nadziei zaświecił mu jeszcze jaśniej. Tłum rzucił się skwapliwie w ślad za orszakiem. "Dobrze – rzekł sam do siebie – wyniosą się wszystkie mąciwody". Na nieszczęście "wszystkie mąciwody" – była to cała publiczność. Wielka sala opustoszała w mgnieniu oka.
Co prawda, pozostali w niej jeszcze nieliczni widzowie, jedni samotni, inni skupieni w niewielkich gromadkach przy filarach. Były to kobiety, dzieci i starcy, którzy dość już mieli zamieszania i hałasu. Poniektórzy żacy też siedzieli jeszcze okrakiem na parapetach okien i wyglądali na plac.
"Cóż – pomyślał sobie Gringoire – jest ich dość do wysłuchania końca mojego misterium.
Niewielu ich, lecz to publiczność wybrana, publiczność oświecona."
W chwilę później rozbrzmiała muzyka, która miała być efektem najpotężniejszym podczas pojawienia się Przenajświętszej Dziewicy. Gringoire spostrzegł, że jego kapela porwana została przez orszak papieża błaznów.
– Mniejsza o to, grajcie dalej! – rzekł po stoicku.
Zbliżył się do grupy mieszczan, którzy jak mu się wydało rozmawiali o jego sztuce. A oto i strzępki ich rozmów, które udało mu się usłyszeć:
– Wiecie, mistrzu Kratko, pałac książąt Nawarry, ten, co należał do pana de Nemours.
– Tak wiem, naprzeciwko kaplicy Braque.
– Ten sam właśnie. Otóż Skarb wynajął go Wilhelmowi Alixandre, iluminatorowi, za sześć grzywien i osiem solidów paryskich rocznie.
– Jak te czynsze drożeją!
"Pójdźmy dalej! – powiedział sobie Gringoire wzdychając. – Inni słuchają."
– Koledzy! – krzyknął nagle jeden "z łobuziaków siedzących na parapecie. – Esmeralda, Esmeralda na placu!
Słowo to wywołało magiczny skutek. Wszystko, co jeszcze pozostało na sali, rzuciło się ku oknom i wdrapywało na ściany, aby zobaczyć. Powtarzano: "Esmeralda! Esmeralda!"
Z placu słychać było rzęsiste oklaski.
– Cóż to znowu znaczy: Esmeralda? – rzekł Gringoire, w rozpaczy załamując dłonie. – Ach, mój Boże, zdaje się, że teraz nadeszła kolej na okna!