Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Katedra Notre-Dame w Paryżu. Dzwonnik z Notre-Dame - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Katedra Notre-Dame w Paryżu. Dzwonnik z Notre-Dame - ebook

‘Katedra Notre-Dame w Paryżu’ – powieść Wiktora Hugo znana w Polsce również pod tytułem „Dzwonnik z Notre-Dame”, osadzona w czasach późnego średniowiecza. Według słów samego autora, jest to „obraz piętnastowiecznego Paryża i całego piętnastego wieku przez pryzmat tego miasta”. Osią powieści jest wątek miłosny archidiakona Klaudiusza Frollo do pięknej Cyganki Esmeraldy. Książka wydana w 1831 roku porusza nietypowe jak na tamte czasy problemy zgubnego pożądania i tolerancji. W powieści nie ma nic białego ani czarnego, są tylko odcienie szarości. Nie ma też tu jednoznacznie złej postaci, a nawet okrutne czyny Frolla można zrozumieć i budzi on współczucie, a nawet sympatię czytelnika. Książka została napisana pod wpływem odnalezienia przez autora greckiego napisu „ΑΝАΓΚΗ” („Przeznaczenie”) na ścianie Katedry Notre-Dame. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Katedra_Marii_Panny_w_Paryżu)

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-333-9
Rozmiar pliku: 630 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA

Przed kilku laty autor tej książki zwiedzając kościół Panny Marji w Paryżu, a raczej szperając tam za zabytkami przeszłości, w ciemnym zakamarku jednej z wież znalazł wyryty na ścianie ten oto wyraz:

ΆΝΆΓΚΗ

Ananke! Wielkie greckie litery, szczerniałe skutkiem starości dość głęboko wykute były w kamieniu, a rysunek ich nosił w sobie, coś tak gotyckiego, że patrząc nań nie można było mieć wątpliwości, że była to ręka średniowiecza, która nakreśliła ten ponury i złowróżebny napis, który poruszył do głębi autora.

I pragnąc rozwiązać zagadkę tego napisu, pytałem siebie: jakież cierpienie, jaki los sprawił, że ktoś tam przed wiekami nie mógł odejść z tego świata, nie zostawiwszy na murach starej świątyni owego stygmatu zbrodni, czy nieszczęścia.

W czasie bielenia, czy oskrobywania murów napis ów znikł. Taki to już los prześladuje od dwustu lat cudowne świątynie średniowiecza. Nieustannie kaleczy się je z wewnątrz i zewnątrz. Proboszcz je bieli, architekt obdrapuje, a następnie przychodzi lud i niszczy je i burzy.

Tak więc, poza niniejszą wzmianką, żaden inny ślad nie pozostał po owym tajemniczym wyrazie na murze ponurej wieży Notre Dame, podobnie jak zaginęła wieść o losach nieznanego człowieka, który streścił swe życie w tym krótkim napisie, zmuszającym widza do głębokiej zadumy. Człowiek ów znikł z pomiędzy żyjących przed kilkoma wiekami, z kolei znikł napis jego z murów kościoła, a może niedługo i kościół sam zniknie z powierzchni ziemi.

Napis ten dał początek książce niniejszej.

Luty 1831.KSIĘGA PIERWSZA.

I. Wielka sala.

Minęło właśnie trzysta sześćdziesiąt lat, sześć miesięcy i dziewiętnaście dni od owego dnia, w którym obudził Paryżan głos wszystkich dzwonów, bijących w potrójnym okręgu: Cité, Uniwersytetu i Miasta.

Dzień ten, 6 stycznia 1482, nie jest jednak dniem pamiętnym w historji kraju. Nie był to żaden niezwykły wypadek, który od samego rana poruszył dzwony i mieszczan Paryża – nie był to ani szturm Pikardczyków lub Burgundów, ani uroczyste polowanie, ani ruchawka studentów w winnicy Laas, ani wjazd potężnego i groźnego króla jegomości, ani wieszanie łotrów i łotrzyc na placu sprawiedliwości – nawet nie było to, tak częste w piętnastym wieku, przybycie strojnej i nadętej ambasady. Ledwie dwa dni upłynęły od wjazdu kawalkaty posłów flamandzkich, przybyłych dla zawarcia małżeństwa między delfinem a Małgorzatą flamandzką, wjazdu, zpowodu którego kardynał Bourbon, ku wielkiemu swemu niezadowoleniu, musiał gwoli przypodobania się królowi, uśmiechać się do nieokrzesanych burmistrzów flamandzkich, przyjmować ich w swym pałacu pięknym djalogiem i wesołą krotochwilą, podczas gdy ulewny deszcz niszczył mu, wyłożone przed bramami, prześliczne kobierce.

Dzień szóstego stycznia, który, jak mówi Jan de Troyes, poruszył całą ludność Paryża, był dniem podwójnej uroczystości, połączonej od niepamiętnych czasów; mianowicie był to dzień Trzech Króli i dzień obioru papieża błaznów.

Tego dnia miał być fajerwerk na placu de Gréve, umajenie kaplicy de Braque i djalog w Pałacu Sprawiedliwości. Głosili o tem w przeddzień na rogach ulic, przy dźwiękach trąb pachołkowie prewota, ubrani w piękne fioletowe szaty z białymi krzyżami na piersiach.

Tłumy mieszczan i mieszczek, pozamykawszy domy i sklepy, podążały od samego rana na jedną z trzech, wyżej wymienionych zabaw: jedni na fajerwerk, inni na umajenie, inni znów na djalog. I trzeba to podnieść na pochwałę dobrego smaku ówczesnych gapiów paryskich, że większość ich spieszyła na sztuczne ognie, tak bardzo odpowiednie w tej porze roku, albo na djalog, mający się odbyć w wielkiej sali Pałacu Sprawiedliwości, dobrze osłoniętej, i zamkniętej; natomiast umajenie na cmentarzu kaplicy de Braqne marzło samotnie pod niebem styczniowem.

Przedewszystkiem jednak wszystkiemi ulicami prowadzącemi do Pałacu Sprawiedliwości płynęły fale ludu; wiedziano bowiem, że ambasadorowie flamandzcy, przybyli onegdaj, mają być obecni na djalogu i na obiorze papieża błaznów, który miał się również odbyć w wielkiej sali Pałacu Sprawiedliwości.

Nie tak to łatwo było dostać się tego dnia do wielkiej sali, uważanej wówczas za największą na świecie. (Prawda, że Souval nie dokonał jeszcze wtedy pomiaru sali na zamku Montargis). Plac przed pałacem sprawiedliwości przedstawiał się patrzącym z okien jak morze, w które pięć czy sześć ulic, niby ujścia rzek wylewało co chwila potoki głów ludzkich. Potoki te potężniejące z każdą chwilą, tłukły się o narożniki domów, wystające niby cyple i przylądki, aby do stać się wreszcie w nieforemną zatokę placu. Do środka gotyckiej fasady pałacu prowadziły olbrzymie schody; po nich fale głów wchodziły do wnętrza i wypływały z powrotem obfitą kaskadą w sadzawkę placu. Krzyki, śmiechy i odgłos kroków mieszały się w jeden nieustanny gwar i hałas. Co jakiś czas hałas ten wzrastał, podwajał się; to potok ludu podążającego schodami mięszał się, zatrzymywał na chwilę, jakby się wahał lub napotkał jakąś przeszkodę. To łucznik gromił kogoś lub sierżant prewota starał się przywrócić porządek; drogą przedziwnej tradycji funkcje te przeszły z pachołków prewota na konetablów, z konetablów na marszałków, z marszałków zaś na dzisiejszą żandarmerję paryską.

W drzwiach i oknach, na facjatkach i dachach roiło się od głów poczciwych mieszczuchów, spokojnych i dobrodusznych, spoglądających na pałac i tłumy – zadowolonych z widowiska i nie pragnących niczego więcej; bo sporo ludzi w Paryżu zadawala się rolą widza widzów i z ciekawością patrzy na mur, za którym coś się dzieje.

Gdybyśmy my, ludzie z roku 1830 mogli zmięszać się w myśli z Paryżanami piętnastego stulecia i wejść, jak oni, dnia 6 stycznia 1482, popychani, poszturkiwani, deptani do wielkiej sali pałacu sprawiedliwości, przedstawiłby się oczom naszym widok ciekawy i uroczy; dokoła nas ujrzelibyśmy rzeczy tak stare, że wydałyby się nam całkiem nowemi.

I jeżeli czytelnik pozwoli, spróbujemy odtworzyć wrażenie, jakiegoby doznał wchodząc z nami do wielkiej sali, w to zbiorowisko tłumu przybranego w różnobarwne stroje.

Naprzód tedy szum w uszach i olśnienie oczu. Nad głową podwójne sklepienie, wyłożone drewnianemi rzeźbami, pomalowanemi na niebiesko i wyzłacanemi w wielu miejscach; pod stopami posadzka z białego i czarnego marmuru. O kilka kroków od nas ogromna kolumna, następnie druga, dalej trzecia, a w całej sali aż siedem kolumn, podpierających sklepienie. Dokoła pierwszych czterech kolumn kramy przekupniów, połyskujące szkłem i świecidłami; około trzech innych dębowe ławy, wytarte od częstego siadania obrońców i prokuratorów. Wokoło sali, wzdłuż wysokiego muru, między drzwiami, arkadami i pilastrami niekończący się szereg posągów królów francuskich, od mitycznego Faramonda począwszy; królowie drzemiący z wyciągniętemi po sobie rękoma i oczyma opuszczonemi; królowie czuwający i wojowniczy z głową i rękoma, dumnie wzniesionemi do góry. Potem z wysokich, wąskich, ostrymi łukami zakończonych okien uderzyłyby nasze oczy wielobarwne witraże; z wnęków wyzierałyby odrzwia całe pokryte rzeźbami; wszystko to: – sklepienia, kolumny, ściany drzwi i posągi, utrzymane w tonie błękitnym i złotym, w owej epoce mocno już były zapylone, a znikły później prawie zupełnie pod warstwą kurzu i pajęczyny, tak że w roku 1549 Bruel mógł te wspaniałości podziwiać jedynie na postawie tradycji.

Wyobraźmy sobie tą wielką podługowatą salę w bladem świetle dnia styczniowego, zapełnioną tłumem, rojącym się dokoła siedmiu kolumn, a będziemy mieli słabe pojęcie o całości obrazu, którego ciekawsze szczegóły spróbujemy oddać dokładniej.

Jest rzeczą pewną, że gdyby Ravaillac nie był zamordował Henryka IV, nie byłoby aktów procesu Ravaillac’a w biurach Pałacu Sprawiedliwości, nie byłoby również wspólników zbrodni zainteresowanych w zniszczeniu tych aktów; nie byłoby więc pożaru Pałacu w r. 1618. I stary Pałac stałby do dziś dnia wraz z swą wielką salą; mógłbym wtedy powiedzieć czytelnikowi: Pójdź – zobacz ją! W ten sposób wolny byłbym od opisu, a czytelnik od czytania go. – Z tego wypływa prawda oczywista, że wszelkie wypadki mają nieobliczalne następstwa.

Możliwe jest również, że Ravaillac nie miał wspólników, a nawet, jeśli ich miał, że nie przyczynili się oni do wybuchu pożaru w r. 1618. Zresztą istnieją jeszcze dwa inne sposoby wytłumaczenia tego wypadku. Mianowicie, jak każdy wie, 7 marca przed północą spadła z nieba wprost na Pałac płonąca gwiazda mająca stopę szerokości i łokieć wysokości. To byłoby pierwsze wytłomaczenie, a drugie podaje czterowiersz Teofila:

Zaiste, szkoda nielada:

Że sprawiedliwość w Paryżu,

Najadłszy się z pieprzem ryżu,

Ogień pod pałac podkłada.

Cokolwiek będziemy myśleć o tych trzech hipotezach, tłumaczących powstanie pożaru w r. 1618: politycznej, fizycznej i poetycznej, pozostanie jednak niezaprzeczonym i niewątpliwym sam fakt pożaru. Z przyczyny tej katastrofy, a następnie z przyczyny różnych restauracyj, które dokończyły dzieła zniszczenia rozpoczętego przez ogień, nie wiele dziś pozostało z pierwszej siedziby królów francuskich, z tej starszej siostrzycy Luwru, tak wiekowej już za czasów Filipa Pięknego, że chciano w niej widzieć resztki wspaniałych budowli, wzniesionych przez króla Roberta i opisanych przez Helgaldusa. Wszystko to znikło prawie bez śladu. Cóż się stało z ową izbą kanclerską, gdzie Ludwik Święty spędził swą noc poślubną? z ogrodem, gdzie wymierzał sprawiedliwość, „ubrany w kurtkę skórzaną, w płaszczu bez rękawów, leżąc z Joinvillem na murawie”? Gdzie jest komnata cesarza Zygmunta? komnata Karola IV? komnata Jana bez Ziemi? Gdzie są schody, z których Karol IV ogłaszał swój edykt łaski? gdzie owa posadzka, na której Marcel zadusił w obecności deflina Roberta z Clermont i marszałka Szampanji? drzwi, z których ogłaszano bulle antypapy Benedykta? gdzie wielka sala ze swemi złoceniami, lazurem, ostrymi łukami, statuami, pilastrami, swem olbrzymiem sklepieniem, całem pokrytem rzeźbami? gdzie komnata złocona? gdzie lwy kamienne, strażniki wrót, z pochylonymi łbami, ogonem pod sobą, jak lwy u tronu króla Salomona, w pokornej postawie, tak właściwej dla symbolu siły w przybytku sprawiedliwości? gdzie piękne odrzwia i cudowne witraże? gdzie rzeźbione okucia, który raziły Biscornette’a i misterna robota stolarska Du Haucy’a?... Cóż zrobił czas, co zrobili ludzie z tymi cudami? Cóż nam dano że to wszystko, że tę całą historję Galji, za całą sztukę gotycką? ciężkie sklepienia de Brosse’a, niefortunnego architekta portalu w Saint Gervais; otóż to dano nam za sztukę; a co się zaś tyczy historji – pozostały bajeczne wspomnienia o wielkiej kolumnie, jeszcze dziś będącej przedmiotem uczonych sporów.

Mniejsza jednak o to. – Powrócimy do wielkiej sali Pałacu Sprawiedliwości, do takiej, jaką była w r. 1482.

Sala ta tworzyła olbrzymi równoległobok, którego jeden koniec zajmował sławny stół marmurowy, tak długi, szeroki i wysoki, że powiadano o nim w stylu Gargantuy, że jest odłamem świata. Na drugim końcu sali mieściła się kaplica, w której Ludwik XI kazał ustawić swój posąg, przedstawiający go w postawie klęczącej przed Najświętszą Panną i w której kazał umieścić statuy Karola Wielkiego i Ludwika Świętego, dwu świętych, na których protekcję w niebie bardzo liczył, jako ich następca, król Francji. Kaplica ta, nowa jeszcze, bo zbudowana przed sześcioma laty zaledwie, była cackiem architektury, pełnem cudownych rzeźb i misternych kamiennych koronek, tak charakterystycznych dla późnego gotyku i wczesnego renesansu pierwszej połowy szesnastego stulecia. Gwiazda kamienna, umieszczona ponad portalem kaplicy była arcydziełem sztuki; mówiono o niej, że jest to gwiazda z koronki.

Pośrodku sali, naprzeciw wielkich drzwi wchodowych znajdowała się estrada, przykryta złotym brokatem; przytykała ona do muru, w którem było wejście prowadzące na estradę wprost ze złoconej komnaty. Estrada wzniesioną została dla posłów Flamandzkich i innych znakomitych osób, zaproszonych na djalog.

Sam djalog miał być odegranym wedle zwyczaju na olbrzymim stole marmurowym. Już od rana czyniono doń przygotowania: na obszernym marmurowym blacie ustawiono wysoką drewnianą klatkę; wierzch jej miał służyć za scenę, wnętrze zaś obite materją miało być garderobą dla grających. Drabinka, naiwnie umieszczona na zewnątrz, stanowiła komunikację między sceną a garderobą. Drabinka ta była dla wszystkich widoczną i dostępną. Niewinne i szanowane dzieciństwo sztuki i urządzeń teatralnych!

Czterech sierżantów trybunału, obowiązanych do asystowania w czasie rozrywek ludowych, czy to były zabawy, czy egzekucje, stało obok czterech narożników marmurowego stołu.

Przedstawienie djalogu miało się rozpocząć dopiero z chwilą, gdy na wielkim zegarze Pałacu przebrzmi ostatnie uderzenie dwunastej godziny w południe. Bez wątpienia było to nieco za późno, jak na przedstawienie teatralne; trzeba się było jednak zastosować do gości, ambasadorów flamandzkich.

Tłumy zaś czekały od rana. Wielu było takich, co wiedzeni ciekawością, od świtu szczękali zębami z zimna na wielkich schodach Pałacu; a byli i tacy, którzy zapewniali, że całą noc spędzili pod drzwiami, aby mieć pewność, że zajmą pierwsze miejsca. Ścisk w tłumie stawał się coraz większym i podobnie, jak woda kiedy wzniesie się ponad pewien poziom, tak i lud zaczął wspinać się na mury, pilastry i parapety okien. Zmęczenie, niecierpliwość, niezadowolenie z powodu czekania, a pozatem swoboda tego dnia poświęconego cynizmowi i błazeństwu, ustawiczne kłótnie z powodu trącenia łokciem, lub urażenie okutym trzewikiem. – wszystko to, na długo przed godziną oznaczoną dla przybycia ambasadorów, mięszało jakiś akcent gorzki i kwaśny w okrzyki tłumu stłoczonego i burzliwego. Rozlegały się jeno skargi i narzekania na flamandów, na prewota, to na naczelnika Pałacu, to znowu na Małgorzatę Austrjacką, sierżantów z rózgami, to na zimno, to znowu na gorąco lub niepogodę, na biskupa Paryża, na papieża błaznów, nawet na posągi, na otwarte drzwi lub na zamknięte okno; wszystko to ku ogromnej uciesze mnóstwa żaków szkolnych i służby, rozsianej w tłumie, która swemi żartami i figlami, podniecała ogólne niezadowolenie i rozdrażnienie.

Była tam w tłumie grupka tych wesołych demonów, która wybiwszy szybę jednego okna, ulokowała się na jego parapecie i stamtąd rzucała swe spojrzenia i żarty w tłum znajdujący się w sali i na placu przed Pałacem Sprawiedliwości. Z uciesznych ich giestów, wesołych okrzyków, którymi komunikowali się ze swymi kolegami rozsianymi w tłumie, widać było, że nie podzielają powszechnego znudzenia i że potrafią urządzić sobie dla swej zabawy i uciechy tymczasowe widowisko, które pozwoli im przeczekać spokojnie do właściwego spektaklu.

– Na Boga, to pan, panie Joannes Frollo de Molendino! – darł się jeden z nich, jasnowłosy wesołek, o pięknej, szczupłej twarzy, uwieszony na akancie jednej z kolumn – słusznie nazywa się pan Janem z Młyna, bo pańskich dwoje rąk i nóg, wygląda jak cztery skrzydła wiatraka, obracającego się na wietrze. – Dawno już jest pan tutaj?

– Na miłosierdzie djabelskie – odpowiedział Joannes Frollo – jestem tu od czterech godzin przeszło i mam nadzieję, że czas ten będzie mi zaliczony na okres pokuty w czyśćcu. Słyszałem, jak ośmiu śpiewaków króla Sycylji intonowało pierwsze wersety jutrzni w kaplicy świętej.

– Dobrzy śpiewacy – odparł tamten – a głosy mają bardziej kanciaste od swych czapek. Jednak przed ufundowaniem mszy do świętego Jana, powinien był król poinformować się dobrze, czy święty Jan lubi psalmy śpiewane łaciną z akcentem prowansalskim.

– A wszystko to, po to tylko, żeby dać zarobek tym przeklętym śpiewakom króla Sycylji! – wołała stara kobieta stojąca w tłumie pod oknem.

– A wiecie ile oni dostają? Tysiąc liwrów za jedną mszę! a za dzierżawę miejsca w halach na sprzedaż ryb, również tysiąc liwrów!

– Cicho! stara – odezwała się osoba otyła i poważna, zatykająca nos przed wonią, zalatującą od handlarki ryb – ufundowanie mszy było konieczne. Czy chciałybyście, żeby król nasz chorował?

– Dobrze mówi, sir Gilles Lecornu, krawiec i kuśnierz królewski! – wołał mały żak, siedzący na kapitelu kolumny.

Nazwisko poczciwego kuśnierza zostało przyjęte głośnym śmiechem wszystkich żaków.

– Lecornu! Gilles Lecornu! – wołali.

– Cornutus et hirsutus – krzyknął ktoś.

– He! bez wątpienia – ciągnął wesołek na kapitelu. – Z czegoż oni się śmieją? Dostojny pan Gilles Lecornu, brat mistrza Jehana Lecornu, prewota pałacu królewskiego, syn mistrza Mahiet Lecornu, pierwszego dzierżawcy lasku de Vincennes; wszyscy oni mieszczanie paryscy, wszyscy pożenieni z ojca na syna.

Wesołość wzrastała. Grubemu kuśnierzowi wydawało się, że rozbierają go do naga tymi docinkami i spojrzeniami; pocił się i oddychał szybko; twarz jego czerwona, jak rozżarzony węgiel, drżała apoplektyczme z gniewu i wściekłości.

Pośpieszył mu jednak z pomocą człek krótki, gruby, o szanownym wyglądzie.

– Okropność, żeby żacy odzywali się w ten sposób do obywateli! za moich czasów za coś podobnego osmaganoby ich rózgami, że popamiętaliby na długo.

Zgraja uczniaków wybuchła głośnym śmiechem.

– Hola! hę? Kto tam tak wysoko śpiewa? Gdzież ten puszczyk?

– Czekajcie, poznaję go – odezwał się ktoś – to mistrz Andry Musnier.

– Jeden z czterech przysięgłych księgarzy uniwersytetu! – dorzucił inny.

– Święta cyfra: cztery – krzyczał trzeci – cztery nacje, cztery fakultety, cztery święta uroczyste, czterech prokuratorów, czterech elektorów, czterech księgarzy.

– Trzeba jeszcze dodać czterech djabłów – dorzucił Jan Frollo.

– Musnier, spalimy twoje książki.

– Musnier, obijemy twoich służących.

– Niech was djabli porwą! – groził mistrz Andry Musnier.

– Mistrzu Andry, uspokój się – krzyczał Jehan, zawieszony na kapitelu – uspokój się, bo spadnę ci na głowę!

Mistrz Andry podniósł oczy ku górze i zdawał się przez chwilę mierzyć wysokość kolumny, wagę psotnika, pomnożył ciężar jego przez kwadrat szybkości spadania i umilkł.

Zwycięzki Jehan mówił z tryumfem.

– Zobaczysz, że zrobię ci tę przyjemność, choć jestem bratem archidjakona!

Szlachetni panowie, narodzie uniwersytecki! – żeby w dniu takim jak dzisiejszy nie respektować naszych przywilejów! Jest umajenie i fajerwerk w mieście; djalog, papież błaznów i ambasadorowie flamandcy dla miasta; a dla uniwersytetu nic!

– A jednak plac Maubert jest dość wielki – odezwał się żak, siedzący na parapecie okna.

– Precz z rektorem, elektorami i prokuratorami – darł się Joannes.

– Trzeba dziś na Champ Gaillard – ciągnął inny – wyprawić sztuczne ognie z książek mistrza Andry.

– I z pulpitów jego pisarzy! – dorzucił sąsiad.

– I z rózeg pedeli!

– I ze spluwaczek dziekanów!

– I ze stołów prokuratorskich:

– I z ławek rektora!

– Precz! – krzyczał mały Jehan kiepskim basem – precz z mistrzem Andry, pedelami i skrybami, teologami, medykami i dekretystami; prokuratorami, elektorami i rektorem!

– Ależ to koniec świata! – mruczał mistrz Andry, zatykając sobie uszy.

– A propos rektora! otóż idzie on przez plac – wołał jeden z siedzących w oknie.

I wyjrzał lepiej przez wybite okno.

– Czy to, naprawdę, nasz zacny rektor mistrz, Thibaut? – pytał Jehan Frollo z Młyna, który siedząc na kapitelu kolumny, nie mógł widzieć, co się dzieje na placu przed pałacem.

– Tak, tak – odpowiedzieli inni – to on mistrz Thibaut we własnej osobie.

W rzeczy samej rektor i inni dygnitarze uniwersytetu szli w tej chwili procesją na powitanie ambasady i znajdowali się właśnie na placu przed Pałacem. Żacy, cisnący się do okna, przyjęli ich sarkastycznymi okrzykami i ironicznymi oklaskami. Rektor idący na czele swej kompanji, otrzymał pierwszy uderzenie;

– Dzień dobry, panie rektorze! Hola he! Przecież mówimy: dzień dobry!

– Skądżeś się tu wziął, stary graczu? porzuciłeś już kości?

– Jak on cwałuje na swym mule!... prawda muł ma krótsze uszy od niego.

– Hola hel dzień dobry, panie rektorze Thibaut! Tybalde aleator! stary durniu! stary szulerze!

– Boże, dopomagaj mu! ile razy tej nocy miałeś podwójną szóstkę?

– O, kaduczna fizjonomjo, skamieniała, dręczona namiętnością gry i miłością kości!

– Dokądże teraz podążasz, Tybalde ad dados, odwrócony od uniwersytetu i kroczący ku miastu?

– Zapewne idzie szukać mieszkania przy ulicy Thibautodé – wołał Jan z Młyna.

Banda uczniaków powtórzyła ten dowcip krzycząc i bijąc z całej siły w dłonie.

– Idzie pan szukać mieszkania przy ulicy Thibautodé, nieprawdaż, panie rektorze, grywający w kości z djabłem?

Teraz przyszła kolej na innych dygnitarzy.

– Precz z pedelami! precz z fagasami!

– Powiedz no, Robinie Poussepain, kto to tam idzie?

– To Gilbert de Suilly, Gilbertus de Soliaco. Kanclerz kolegjum Autun.

– Masz tu mój trzewik, tobie będzie wygodniej; rzuć go mu na łeb.

– Saturnalitias mittimus ecce nuees.

– Precz z tymi sześciu teologami i z ich białemi komżami!

– Ach! to są teolodzy? A ja myślałem, że to sześć białych gęsi darowanych miastu przez świętą Genowefę, jako lenno Roogny.

– Precz z medykami.

– Precz z dysputami kardynalnemi i zwykłemi!

– Masz odemnie kapelusz, kanclerzu Świętej Genowefy! Jesteś dla mnie specjalnie względny – Nieprawdaż?

– Precz z kanclerzem od Świętej Genowefy!

– Ha, ha! mistrzu Joachim de Ladehors! Ha, ha! Ludwik Dahnille! Ha ha! Lambert Hoetement!

– Niech djabli zaduszą prokuratora nacji niemieckiej!

– I kapelanów Świętej Kaplicy w futrzanych kapotach: cum tunicis grisis!

– Seu de pellibus grisis fourratis!

– Holahee! mistrzowie sztuk wyzwolonych! Czarne kapelusze i czerwone kapelusze!

– Jaki piękny ogon ciągnie się za rektorem!

Wygląda jak doża wenecki, idący zaślubić morze.

– Powiedz no, Jehan, czy to kanonicy od św. Genowefy?

– Do djabła, kanonicy!

– Abbé Claude Choart, Doktór Klaudjusz Choart! Czy pan tu szuka Marji la Giffarde?

– Ona mieszka przy ulicy Glatigny.

– Szykuje łoże dla króla rozpustników.

– I bierze cztery denary; quatuor denarios.

– Aut unum bombum.

– Chcielibyśbie, żeby nie brała nic?

– Koledzy! Oto mistrz Szymon Sanguin, elektor z Pikardji, wiozący swą żonę za sobą na zadzie końskim!

– Post equitem sedet atra cura.

– Odwagi mistrzu Szymonie!

– Dzień dobry, panie elektorze!

– Dobranoc, pani elektorowo!

Tymczasem przysięgły księgarz uniwersytetu mistrz Andry Musnier pochylił się do ucha kuśnierza jego królewskiej mości, mistrza Idziego Lecornu.

– Powiadam panu, że to koniec świata. Nigdy jeszcze nie widziano podobnego zuchwalstwa żaków. To te przeklęte wynalazki nowoczesne robią to. Artylerja, lonty, bomby, a przedewszystkiem druk, och! ta przeklęta zaraza niemiecka! Giną, manuskrypty, giną księgi! Druk zabija księgarnie. Koniec świata chyba nadchodzi.

– Widzę to z gatunków aksamitu, jaki teraz wyrabiają – odparł handlarz futer.

– W tej chwili wybiła dwunasta.

– Aa!... wyrwało się z niezliczonych ust tłumu. Żacy ucichli. Potem ruch okropny, poruszenie nóg i głów, chrząkanie, kichanie i kaszel; każdy szykował się, ustawiał, wspinał, lokował wygodniej; potem znowu wielka cisza; szyje wyciągnęły się, usta otwarły, oczy wszystkich zwróciły się ku marmurowemu stołu. Nic tam jednak nie ukazywało się. Tylko czterech sierżantów trybunału stało ciągle wyprostowanych i nieruchomych jak cztery posągi. Potem oczy skierowały się na estradę przeznaczoną dla posłów flamandzkich. Drzwi były zamknięte, estrada pusta. Tłumy czekały od rana na trzy rzeczy: na południe, posłów i djalog. Jedynie południe przyszło punktualnie.

Nagle było tego już za wiele.

Czekano minutę, dwie, trzy, kwandrans; nikt nie przybywał. Estrada była w dalszym ciągu pustą, a na scenie panowało milczenie. Tymczasem niecierpliwość przeradzała się w wściekłość. Padały słowa gniewne, coraz częściej, coraz głośniej. Djalog! djalog! szemrano. Głowy szumiały. Burza nadchodziła. Wreszcie Jehan z Młyna spowodował jej wybuch.

– Djalog, i do djabła z flamandczykami! – krzyczał z całych sił, kręcąc się niespokojnie na swym kapitelu.

Tłum klaskał w dłonie.

– Djalog – powtarzano – i do djabła z Flandrją!

– Djalog! natychmiast – krzyczał dalej żak – bo inaczej powiesimy rządcę pałacu, zamiast komedji i morału.

– Dobrze mówi – dodał ktoś z tłumu – ale naprzód powiesimy tych czterech sierżantów.

Nastąpił hałas okropny. Sierżanci spojrzeli na siebie i zadrżeli. Tłum ruszył ku nim i słaba balustrada drewniana runęła pod naporem wzburzonej masy.

Chwila była krytyczna.

– Na powróz! na powróz! – wołano zewsząd.

W tej chwili obicie garderoby, którą opisaliśmy wyżej, rozsunęło się i ukazała się osoba, której pojawienie się samo zmieniło gniew tłumu w ciekawość.

– Cicho! cicho!

Osoba ta krokiem niepewnym i drżąc na całem ciele, podeszła aż na kraj marmurowego stołu; idąc kłaniała się nisko, przyklękając prawie. Tymczasem na sali nastawał powoli spokój. Tylko lekki szmer został, jaki zwyczajnie towarzyszy milczeniu wielkiej masy ludzi.

– Panowie mieszczanie – rzekł – i panie mieszczki, będziemy mieli przyjemność oddeklamować i przedstawić przed jego eminencją kardynałem djalog bardzo moralny pod tytułem: „Sąd Najświętszej Panny Marji”. Ja w tej sztuce będę grał Jowisza. Jego eminencja jest w tej chwili w towarzystwie posłów księcia pana austrjackiego, którzy słuchają właśnie przy bramie Baudets mowy pana rektora uniwersytetu. Skoro tylko jego eminencja przybędzie do sali, zaczniemy natychmiast.

Trzeba więc było aż wdania się w sprawę samego Jowisza, żeby ocalić czterech nieszczęśliwych sierżantów trybunału. I jeśli mieliśmy zaszczyt wymyśleć tę bardzo prawdopodobną historję i w konsekwencji mamy być za nią odpowiedzialni przed dostojną panią krytyką, trudno przeciw nam powołać się na klasyczną formułkę: Nec deus intersit. Zresztą ubiór imci pana Jowisza był bardzo piękny i niemało przyczynił się do uspokojenia gniewu pospólstwa, którego uwagę przykuł w zupełności. Jowisz był w spencerku z czarnego aksamitu ze złotymi guzikami, na głowie zaś miał kapelusz dwurożny; i gdyby nie wielka broda, zakrywająca połowę jego twarzy, pioruny, które trzymał w ręku i nogi okręcone tasiemkami, wyglądałby jak łucznik bretoński pana de Berry.II. Piotr Gringoire.

W miarę słów Jowisza zadowolenie i podziw, wywołane jego strojem, nikły; a kiedy doszedł do owego niezręcznego zakończenia: „Skoro tylko jego eminencja przybędzie do sali, rozpoczniemy natychmiast”, głos jego utonął w huraganie okrzyków.

– Zaczynać natychmiast! Djalog! Dialog zaraz! – krzyczał lud. A nad wszystkimi głosami górował piskliwy głos Joannesa de Molendino: – Zaczynajcie natychmiast! – darł sie żak.

– Precz z Jowiszem i kardynałem Bourbon! – wyrokował Robin Poussepain i reszta żaków, usadowiona gdzieś pod sklepieniem.

– Dialog zaraz! – powtarzał tłum. – Natychmiast: Zaraz! Na powróz komedjantów i kardynała!

Biedny Jowisz, przerażony i blady pod powłoką różu upuścił na posadzkę swoje pioruny i zdjąwszy dwurożny kapelusz, pokłonił się nisko potem bełkotał drżącym głosem: Jego eminencja.. ambasadorowie... Małgorzata flamandzka... Nie wiedział, co ma już mówić. Bał się, żeby go naprawdę nie powieszono.

Być powieszonym przez motłoch za czekanie, być powieszonym przez kardynała za nieczekanie; z obu stron przepaść, i to przepaść okropna.

Szczęściem jednak znalazł się ktoś, kto wybawił go z kłopotu i wziął na siebie odpowiedzialność.

W przestrzeni wolnej między stołem marmurowym a balustradą stał człowiek, którego nikt dotychczas nie zauważył, ponieważ cała jego postać długa i szczupła, ukryta była zupełnie w załamaniu kolumny, o którą był oparty; człowiek ten, wysoki, chudy, blady, jasnowłosy, młody jeszcze, jakkolwiek twarz jego i czoło pokryte było zmarszczkami, o oczach błyszczących, z uśmiechem, przywartym do ust, ubrany w czarną kurtkę, połataną i wytartą zbliżył się do stołu marmurowego i dał znak biednemu aktorowi. Ale ten nie widział go.

Nieznajomy postąpił jeszcze o krok i zawołał:

– Jowiszu! mój drogi Jowiszu!

Ale Jowisz i tym razem nie usłyszał.

Wreszcie zniecierpliwiony blondyn, krzyknął tuż przy nim:

– Michale Giborne!

– Kto mnie woła? – zapytał Jowisz, jakby ze snu przebudzony.

– Ja – odpowiedział czarno ubrany mężczyzna.

– Ach! – rzekł Jowisz.

– Zaczynajcie natychmiast – zawołał tamten.

– Trzeba uspokoić publiczność. Biorę na siebie odpowiedzialność wobec rządcy pałacu, a on już wytłumaczy nas wobec kardynała.

Jowisz odetchnął.

– Panowie mieszczanie – zawołał, jak mógł najgłośniej do hałasującego i gniewnego tłumu, zaczynamy natychmiast.

– Evoe, Jupiter! Plaudite cives! – wołali żacy.

– Wierszy! Wierszy! – krzyczał lud.

Teraz nastąpił huragan oklasków i Jowisz zaszedł już do garderoby, a sala w dalszym ciągu rozbrzmiewała oklaskami.

Tymczasem nieznajomy, który tak cudownie zmienił burzę w pogodę, jak mówi stary poeta Corneille, wcisnął się z powrotem w cień kolumny i byłby tam długo pozostał niewidziany, niemy i nieruchomy, gdyby go nie przywołały siedzące w pierwszym rzędzie widzów dziewczęta; słyszały one jego rozmowę z Jowiszem.

– Mistrzu – odezwała się jedna z nich, zapraszając go ruchem ręki do siebie...

– Nie odzywaj się tak, kochana Lienardo, mówiła jej sąsiadka, gładka, świeża i dumna ze swego świątecznego stroju – to nie kleryk, ale człowiek świecki, nie trzeba więc mówić mistrzu ale panie...

– Panie – poprawiła się Lienarda.

Nieznajomy podszedł do balustrady.

– Czem mogę paniom służyć? – zapytał z pośpiechem.

– Nie, nie! – odpowiedziała Lienarda, zupełnie skonfundowana – to moja sąsiadka Gispetta la Gencienne chce mówić z panem.

– Ależ nie – odparła Gispetta rumieniąc się: – to przecież Lienarda zawołała do pana: „Mistrzu”, a ja jej tylko zwróciłam uwagę, że powinna powiedzieć: „Panie”.

Obie dziewczyny spuściły oczy. Po chwili jednak pierwsza, która pragnęła nawiązać rozmowę, podniosła głowę i popatrzyła na nieznajomego z uśmiechem:

– Zatem panie nie mają mi nic do powiedzenia?

– Nie! nie – odpowiedziała Gispetta.

– Nie – dodała Lienarda.

Nieznajomy chciał się oddalić, lecz obie ciekawskie nie miały ochoty go puścić.

– Panie – zagadnęła żywo Gispetta, z impetem właściwym w podobnych wypadkach kobietom – musicie napewno znać żołnierza, który w tym djalogu będzie grał rolę Najświętszej Panny Marji?

– Zapewne chciała pani powiedzieć: rolę Jowisza?

– No, taki – rzekła Lienarda – co też ona mówi! Czy pan zatem zna Jowisza?

– Michała Giborne? – odpowiedział obcy – tak, pani.

– Ma piękną brodę! – zauważyła Lienarda.

– Czy to będzie piękne, co będą mówili na scenie? – zapytała nieśmiało Gisquetta.

– Bardzo piękne, pani – odparł bez najmniejszego wahania nieznajomy.

– A co to będzie właściwie – zapytała Lienarda.

– Sąd Najświętszej Panny Marji, djalog moralny.

– Ah! to coś nowego – odparła Lienarda.

Nastąpiło krótkie milczenie, które przerwał nieznajomy.

– Jest to djalog zupełnie nowy, po raz pierwszy dopiero grany.

– A zatem to nie będzie to samo – mówiła Gisquetta – co grano przed dwoma laty, w dzień przyjazdu legata papieskiego; występowały wtedy trzy piękne dziewice.

Syreny – poprawiła Lienarda.

– Tak jest i zupełnie nagie – dodał młody mężczyzna.

Lienarda spuściła wstydliwie oczy. Gisquetta zaś naprzód spojrzała na sąsiadkę, a potem zrobiła to samo. Nieznajomy zaś ciągnął dalej z uśmiechem:

– Tak, to było bardzo ucieszne. Dzisiejszy djalog natomiast jest napisany umyślnie dla Małgorzaty Flamandziej.

– Czy będą śpiewać sielanki? – pytała Gisquetta.

– Broń Boże! – odparł nieznajomy – Przecież to będzie djalog moralny; nie trzeba mięszać rodzajów utworów scenicznych. Gdyby to była farsa, to co innego.

– Szkoda – odpowiedziała Gisquetta. – Wtedy przy fontannie Ponceau tańczyli dzicy ludzie, mężczyźni i kobiety; bili się i wyprawiali pocieszne harce, śpiewając przytem sielanki.

– To, co było dobre wobec legata – rzekł nieznajomy dość oschle – nie uchodzi wobec księżniczki.

– A wtedy – dodała Lienarda – grano również na licznych instrumentach, takich niewielkich, które jednak wydawały z siebie głośne melodje.

– A dla ochłody obecnych i przechodniów – ciągnęła dalej Gisquetta – fontanna trzema otworami wylewała wino, mleko i hypokras; i każdy mógł pić, ile chciał.

– A dalej znowu u świętej Trójcy – mówiła Lienarda – była pasja z żywych ludzi, ale żaden nie ruszał się wcale, ani nic nie mówił.

– Ah! przypominam sobie – zawołała Gisquetta. – Pan Jezus na krzyżu i dwu łotrów, jeden z prawej, drugi z lewej strony.

Tutaj młode kumoszki, zapalając się na wspomnienie wjazdu legata, zaczęły mówić razem, jedna przez drugą.

– A dalej przy bramie malarzy, co tam było osób bogato poubieranych.

– A przy fontannie św. Wicentego ten strzelec ścigający łanię z psami i przy odgłosie trąb!

– A w jatkach paryskich to rusztowanie przedstawiające bastyllę w Dieppe!

– A kiedy legat odjeżdżał dano znak do szturmu i pozabijano wszystkich Anglików.

– I przy bramie Châtelet były również bardzo piękne osoby!

– A kiedy delegat przechodził przez most wekslarzy, wpuszczono na most więcej niż dwieście tuzinów różnych ptaków; jakież to było śliczne, Lienardo!

– Dzisiaj będzie daleko piękniej – podjął wkońcu nieznajomy, który słuchał zachwytów obu dziewcząt z niecierpliwością.

– Pan przyrzeka nam, że ten djalog będzie piękny? – zapytała Gisquette.

– Bez wątpienia – odpowiedział; następnie dodał z pewną emfazą – Panie, to ja go napisałem.

– Naprawdę? – zapytały dziewczęta wytrzeszczając oczy.

– Naprawdę – odpowiedział poeta nadymając się lekko – ale właściwie to dwu nas pracowało nad nim; Jehan Marchand, który ciosał deski i ustawił ten teatr i ja, który napisałem sztukę. – Nazywam się Piotr Gringoire.

Autor „Cyda” nie mógłby z większą dumą powiedzieć: „Nazywam się: Piotr Corneille”.

Czytelnicy nasi musieli zauważyć, że upłynęło nieco czasu między chwilą, gdy Jowisz zeszedł ze sceny i udał się do garderoby, a momentem, w którym autor moralnego djalogu tak niespodzianie przyznał się do swego dzieła ku naiwnemu podziwowi Gisquetty i Lienardy. I rzecz godna podniesienia: oto cały ten tłum, jeszcze przed kilku minutami tak wzburzony, czekał obecnie łaskawie, uspokojony słowem komedjanta, a to jest dowodem tej prawdy wieczystej, prawdy, którą i dziś możemy obserwować w naszych teatrach, że najlepszym sposobem skłonienia publiczności do cierpliwego czekania, jest zapewnić ją, że sztuka rozpocznie się natychmiast.

W każdym razie żak Johannes nie zasypiał gruszek w popiele.

– Hola, he! – zawołał nagle, przerywając spokojne oczekiwanie, jakie nastąpiło po hałasach i zamieszaniu – Jowiszu, Panno Marjo, djabelscy kuglarze! nie kpijcie z nas! Djalog! djalog! Zaczynajcie, albo my zaczniemy!

Tłumowi nie trzeba było więcej.

Muzyka z dętych i rżniętych instrumentów dała się słyszeć z wnętrza rusztowania; obicie rozsunęło się i cztery osoby wdrapawszy się po drabince, zjawiły się na scenie, stanęły rzędem przed publicznością i pokłoniły się nisko; symfonja umilkła i przestawienie się rozpoczęło.

Czterej aktorzy, otrzymawszy sowite oklaski za swe ukłony, rozpoczęli, śród nabożnego milczenia publiczności prolog. Widzowie zaś, jak to i dziś się dzieje, bardziej zajęci byli kostjumami aktorów niż rolami, granemi przez nich, i w gruncie rzeczy mieli rację. Wszystkie cztery osoby na scenie ubrane były w suknie, których jedna połowa była białą, a druga żółtą; różniły się między sobą jedynie rodzajem materji; pierwsza osoba miała ubiór z brokatu srebrnego i złotego druga z jedwabiu, trzecia z wełny, a czwarta z płótna. Pierwsza z osób miała w ręku miecz, druga klucz złoty, trzecia wagę, czwarta zaś rydel; dla łatwiejszej znowu orjentacji mało ruchliwych umysłów, dla których alegorje te mogły być niedość przejrzyste, wyhaftowano na sukniach czarnym jedwabiem: na sukni z brokatu: „Nazywam się szlachectwo”, na jedwabnej: „Nazywam się kler”, na wełnianej: „Nazywam się handel”, zaś na płóciennej: „Nazywam się praca”. Dwie z tych alegoryj były rodzaju męskiego co łatwo poznać było po krótkich szatach i kapeluszu na głowie; dwie inne rodzaju żeńskiego miały suknie nieco dłuższe i piękne czepki na głowie.

I trzebaby było wielkiej dozy złej woli, żeby nie zrozumieć poprzez poezję prologu, że oba te szczęśliwe stadła posiadały pospołu wspaniałego delfina złotego, którego pragnęły wręczyć najpiękniejszej dziewicy. Szły więc po świecie, szukając i pytając o tę piękność i odrzuciwszy z kolei królowę Golcondy, księżniczkę Trebizondy, córkę wielkiego hana Tartarji i t. d., i t. d., praca i kler, szlachectwo i handel przybyły tu, by odpocząć na marmurowym stole Pałacu Sprawiedliwości i rozwinąć przed szanownem audytorjum tyle sentencji i maksym, że starczyłoby ich na fakultecie sztuk wyzwolonych dla złożenia wszystkich egzaminów i uzyskania tytułu licencjata.

Wszystko to było rzeczywiście prześliczne W tłumie zaś widzów, na który wylewał się potok metafor, nie było ucha bardziej słuchającego, nie było serca żywiej bijącego, oka bardziej wytrzeszczonego, szyi bardziej wyciągniętej, niż oko, ucho, szyja i serce autora, poety, tego poczciwego Piotra Gringoire, który nie mógł się przed chwilą oprzeć pokusie wyjawienia swego nazwiska dwu ładnym dziewuchom. Oddalił się od nich o kilka kroków i stanąwszy za swym pilastrem, tam słuchał, patrzył i delektował się. Życzliwe oklaski, jakimi przyjęto początek prologu drgały jeszcze w jego wnętrznościach i zatopiony był w tej kontemplecji, pełnej ekstazy, z jaką autor patrzy i słyszy, jak myśli jego, jedna za drugą padają z ust aktora w ciszę olbrzymiego audytorjum. Zacny Piotrze Gringoire!

Trudno nam tu przychodzi, ale musimy powiedzieć, że pierwszy ten zachwyt został wkrótce zmąconym. Ledwie Gringoire mógł dotknąć ustami upajającego kielicha radości i tryumfu, kiedy zjawiła się w nim pierwsza kropla goryczy.

Jakiś żebrak obdarty, nie mogąc uzyskać odpowiednio sutych datków w ścisku i natłoku i nie znajdując zapewne odpowiedniej rekompensaty w kieszeniach swych sąsiadów, wykalkulował sobie, że dobrze będzie ulokować się w miejscu bardziej widocznem, gdzieby łatwiej spływały nań spojrzenia i datki. W czasie też pierwszych wierszy prologu podsunął się aż do samego stołu i usiadłszy tam, błagał wzrokiem o litość, wskazywał na swe łachmany i ranę na prawej ręce. Zresztą nie wyrzekł ani słowa.

Wobec milczenia żebraka, można było grać bez przeszkody prolog i nie byłoby go nic zakłóciło, gdyby na nieszczęście żak Johannes nie był zauważył żebraka i jego gestów z wysokości swego kapitelu. Młodego wesołka porwał szalony śmiech i nie troszcząc się o to, że przerwie przedstawienie i zmąci ogólne skupienie zawołał głośno:

– Patrzcie na tego kalekę, żebrzącego!

Kto rzucił kiedykolwiek kamieniem w kałużę pełną żab, lub wystrzelił w gromadę ptaków, ten wyobrazi sobie łatwo, jakie wrażenie wywołały te wyrazy pośród ogólnej uwagi i skupienia. Gringoire zatrząsł się, jakby tknięty elektrycznością. Prolog zatrzymał się, a oczy wszystkich zwróciły się na żebraka, który nie zmieszawszy się wcale, widział w tem wydarzeniu dobrą sposobność dla siebie i zaczął mówić głosem pełnym boleści z oczyma napół przymkniętemi: – Zlitujcie się nademną!

– Na Boga! – zawołał znowu Johannes – ależ to Clopin Trouillefou. Hola, przyjacielu, widać rana na nodze zbyt ci dokuczała, więc przeniosłeś ją na rękę.

Mówiąc to, rzucił ze zręcznością małpy drobną monetę w stary zatłuszczony kapelusz, który żebrak trzymał w swej chorej ręce. Przyjął on jałmużnę i szyderstwo i głosem płaczliwym prosił dalej: „Zlitujcie się nademną”.

Epizod ten rozprószył dotychczasowe skupienie audytorjum i wielu widzów, z Robinem Poussepain i innymi żakami na czele zaczęło oklaskiwać niespodziewane wystąpienie żaka i monotonną psalmodję żebraka.

Gringoire był bardzo niezadowolony. Otrząsnąwszy się z pierwszego osłupienia zwrócił się z krzykiem do aktorów na scenie:

– Grajcie dalej! do djabła, dalej! – i nie spojrzał nawet na tych dwóch, którzy byli sprawcami przerwy.

W tej chwili poczuł, że ktoś go pociągnął za rękaw; odwrócił się i uśmiechnął się z przymusem. To piękna rączka Gisquetty wysunięta poza balustradę przywoływała w ten sposób autora.

– Panie – zapytała dziewczyna – czy będą dalej grali?

– Bez wątpienia – odpowiedział Gringoire, urażony tem pytaniem.

– W takim razie – ciągnęła dalej – bądź pan tak uprzejmy wytłumaczyć mi...

– To, co mają mówić? – przerwał Gringoire. – Dobrze, służę pani!

– Nie – mówiła Gisquetta – ale to, co dotąd powiedzieli.

Gringoire podskoczył, jakby go kto uraził w ranę.

– Licho nadało tę głupią gęś! – szepnął przez zęby.

Od tej chwili Gisquetta była straconą w jego oczach.

Tymczasem aktorzy usłuchali wezwania, a publiczność widząc, że recytują w dalszym ciągu djalog, zabrała się do słuchania go; sztuka jednak straciła wiele z powodu tej przerwy. Gringoire musiał to ze smutkiem zauważyć. Spokój jednak powracał powoli, żacy uciszyli się, żebrak przeliczał zebrane monety, a sztukę grano w dalszym ciągu.

Djalog był w rzeczy samej bardzo piękny i zdaje się nam, że z niejakiemi zmianami mógłby być jeszcze dziś z pożytkiem odegranym. Wstęp, nieco przydługi i nieco bez treści, był jednak prosty i Gringoire w sanktuarjum swego ducha najwięcej w nim podziwiał jasność myśli. Jak domyśleć się łatwo, cztery figury alegoryczne zwiedziwszy trzy części świata i nie mogąc pozbyć się godnie swego złotego delfina, musiały być niezwykle sfatygowane. Śród pochwał cudownej ryby roiło się od delikatnych aluzyj do Małgorzaty flamandzkiej, młodej narzeczonej siedzącej w tej chwili smutnie na zamku w Amboise i nie przypuszczającej nawet, aby praca i handel, kler i szlachectwo odbyły dla niej tak daleką drogę. Delfin opiewany w djalogu, według zapewnień autora był młody, był piękny, był silny, a przedewszystkiem (co należy uważać za źródło wszystkich cnót królewskich) był synem lwa Francji. Zaznaczam, że ta śmiała metafora jest cudowną, i że historja naturalna teatru, w dniu alegoryj i przedstawień okolicznościowych, nie powinna przerażać się wcale delfina syna lwa. To niezwykłe wyrażenie, użyte na właściwem miejscu musi wywołać tylko entuzjazm. Bądź co bądź jednak poeta powinien był liczyć się z krytyką i dla niej to powinien rozwinąć swą myśl przynajmniej na przestrzeni jakich dwustu wierszy. Djalog i tak miał z polecenia prewota trwać od południa aż do czwartej godziny i przez ten czas trzeba było przecież coś mówić. A zresztą publiczność słuchała cierpliwie.

Nagle wśród sprzeczki między handlem a szlachectwem, w chwili gdy praca wymawiała wspaniały wiersz: „Nie widać w borach zwierza bardziej tryumfującego!” drzwi do rezerwowanej estrady, które dotychczas były tak, „nie w porę” zamknięte, w tej chwili jeszcze bardziej „nie w porę” otworzyły się; i donośny głos woźnego oznajmił: Jego eminencja dostojny kardynał de Bourbon.VI. Esmeralda.

Z radością możemy powiedzieć czytelnikom, że w czasie wyżej opisanych scen Gringoire i jego dialog wytrwały na placu. Jego aktorzy pilnowani przez niego deklamowali w dalszym ciągu, on zaś z zapartym oddechem słuchał swego arcydzieła. Przywykł już do hałasu i był zdecydowany, wytrwać do końca, nie wątpił bowiem, iż uwaga publiczności skieruje się znowu w stronę stołu marmurowego. Nadzieje jego ożywiły się, gdy Quasimodo, Coppenole i hałasujący orszak papieża błaznów opuszczał salę. Tłum cisnął się za nimi. „Dobrze – mówił do siebie – że te szumowiny wynoszą się”. Niestety szumowiny te tworzyły publiczność. W jednej też chwili wielka sala opustoszała zupełnie.

Ściśle mówiąc, pozostało jeszcze nieco widzów, jedni rozproszeni, inni zgrupowani dokoła kolumn, kobiety, starcy lub dzieci, wszyscy mający już dosyć tego gwaru i hałasów. Kilku żaków siedziało na parapecie okna i wyglądało na plac przed pałacem.

– Dobrze – pomyślał Gringoire – jest tylu, ilu potrzeba, by wysłuchało mego djalogu do końca. Jest ich niewielu, ale zato publiczność wybrana, wykształcona.

Teraz miała orkiestra odegrać kantatę na powitanie Najświętszej Panny Marji; kantata ta miała stanowić największą atrakcję i najpiękniejszą część djalogu. Jednak Gringoire zauważył, że jego orkiestrę zabrał ze sobą orszak papieża błaznów. Wobec tego rzucił on swym aktorom ze stoickim spokojem: „Grajcie dalej!”

Podszedł do grupki mieszczan, którzy robili wrażenie, jakby rozmawiali o djalogu. I wkrótce usłyszał taki urywek rozmowy:

– Mistrzu Cheneteau, znacie pałac nawarski ten, który należał do pana Nemours?

– Tak jest, naprzeciw kaplicy Brague.

– No ten; niedawno fiskus wydzierżawił go Wilhelmowi Aleksandrowi, malarzowi historycznemu za sześć lirów i osiem soldów paryskich.

– Tak, tak! Czynsze poszły w górę!

– Zapewne – myślał, wzdychając Gringoire – inni przysłuchają się memu djalogowi.

– Koledzy – krzyknął niespodzianie jeden z żaków, siedzących w oknie. – Esmeralda, Esmeralda jest na placu!

Słowo to podziałało jakby czarodziejskie zaklęcie. Wszystko, co jeszcze pozostało w sali, rzuciło się do okien, wspinało się na mury, by módz wyjrzeć, krzycząc przytem: „Esmeralda! Esmeralda!” Równocześnie słychać było z zewnątrz głośne okrzyki zadowolenia.

– Co znaczy to słowo, Esmeralda? – mówił Gringoire, załamując ze smutkiem ręce. – Ach! mój Boże! zdaje mi się, że teraz przyszła kolej na okna. Odwrócił się do marmurowego stołu i zobaczył, że przedstawienie zostało przerwane. W tej chwili właśnie miał się pojawić na scenie Jowisz ze swym piorunem. Jowisz jednak stał nieruchomo w drzwiach garderoby.

– Michale Giborne – wołał poeta, doprowadzony do ostateczności – co tu robisz? Dlaczego nie grasz? Wychodź na scenę! – Ale jak? – odpowiedział Jowisz – właśnie przed chwilą jakiś żak zabrał stąd drabinę.

Jeden rzut oka Gringoire’a przekonał go o prawdzie słów aktora. Nie było żadnego połączenia między sceną a garderobą.

– Łotr! – mruczał. – I pocóż zabrał tę drabinę?

– Żeby zobaczyć Esmeraldę – odpowiedział smutnie Jowisz. – Powiedział: „Jest tu jakaś niepotrzebna nikomu drabina!” i zabrał ją.

To był ostatni cios, i Gringoire zniósł go w pokorze.

– Niech was djabli porwą! – odezwał się do aktorów – a o ile mi zapłacą, to i wy dostaniecie również pieniądze. Potem wycofał się ze zwieszoną głową, ostatni, jak wódz, który dzielnie walczył do ostatka.

A kiedy schodził po stopniach schodów, prowadzących na plac, mruczał przez zęby: „Stado osłów i matołków, ci Paryżanie! Przychodzą na dialog i nie słuchają go wcale. Wszystko ich zajmowało; Clopin Trouillefou, kardynał, Coppenole, Quasimodo, djabeł, ale sąd Najświętszej Panny Marji nie interesował ich. Gdybym mógł to przewidzieć, byłbym wam dał Marje... ladacznice! – A ja! Przyszedłem, żeby widzieć twarze, a nie zadki! To znaczy być poetą i mieć powodzenie aptekarza! Ale co prawda Homer żebrał po miasteczkach greckich, a Owidjusz Naso umarł na wygnaniu śród Moskali. Ale niech mnie djabli porwą, jeśli rozumiem, czego oni chcą ze swoją Esmeraldą. Co oznacza właściwie to słowo? To chyba po egipsku!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: