Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kategoria trudności - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kategoria trudności - ebook

Na stronach tej książki są mrok i wysokość. Krew i wolność. Szczęście zwycięstw i gorycz porażek. To wszystko splata się w jeden skomplikowany węzeł, jakim jest alpinizm.

Alpinizm w Rosji przez długi czas egzystował niejako na marginesie alpinizmu światowego. To był surowy system, który pozwalał na niezależne decyzje, dawał możliwość doskonalenia się i rozwoju sportowego, wejścia na nowy, wyższy poziom. Była to epoka wybitnych wspinaczek technicznych w Kaukazie, Ałaju, pokonywania wielkich ścian w Pamirze i Tien-szan. Dlatego ta opowieść sportowca, analityka i działacza zasługuje na szczególną uwagę. Na stronach książki są mrok i wysokość. Krew i wolność. Szczęście zwycięstw i gorycz porażek. To wszystko splata się w jeden skomplikowany węzeł, jakim jest alpinizm.

Gdy byłem młody, książka Włodzimierza Szatajewa skłoniła mnie do przemyślenia wielu spraw. Pomogła mi zorientować się, czym jest alpinizm, ponieważ zawiera pytania i odpowiedzi – to jej ogromna wartość. Czytając ją, nie tylko podążamy za historią, lecz oceniamy samych siebie, naszą moralność, to, co uważamy za dobre i złe, dociekamy przyczyn naszych zachowań. Dzieło staje się lustrem, w którym każdy może się przejrzeć. Razem autorem przeżywamy ważne chwile jego życia – trudne i radosne, gorzkie i natchnione. Zostajemy wciągnięci w świat człowieka balansującego  na ostrzu kontrastów i emocji. To nie pamiętnik, nie, wszystko jest o wiele bardziej złożone. I cenniejsze, ponieważ książka Szatajewa odnosi się do aktualnych w tamtych czasach problemów, które wcale aktualne być nie przestały. (Denis Urubko)

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-7967-173-1
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Złota era rosyjskiego alpinizmu przypada na lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte XX wieku. Niestety niewiele osób miało możliwość opowiedzenia nam o wydarzeniach, jakie się wtedy rozegrały. To była wspaniała epoka i oto, dzięki Władimirowi Szatajewowi, mamy okazję towarzyszyć bohaterom tamtych czasów, uścisnąć dłonie prawdziwym legendom, wejść na ścieżki pierwszych zdobywców. Właśnie za to należy się autorowi szczególne podziękowanie.

Alpinizm w Rosji przez długi czas egzystował niejako na marginesie alpinizmu światowego. To był surowy system, który pozwalał na niezależne decyzje, dawał możliwość doskonalenia się i rozwoju sportowego, wejścia na nowy, wyższy poziom. Była to epoka wybitnych wspinaczek technicznych w Kaukazie, Ałaju, pokonywania wielkich ścian w Pamirze i Tienszan. Dlatego ta opowieść sportowca, analityka i działacza zasługuje na szczególną uwagę.

Na stronach książki są mrok i wysokość. Krew i wolność. Szczęście zwycięstw i gorycz porażek. To wszystko splata się w jeden skomplikowany węzeł, jakim jest alpinizm.

Gdy byłem młody, książka Władimira Szatajewa skłoniła mnie do przemyślenia wielu spraw. Pomogła mi zorientować się, czym jest alpinizm, ponieważ zawiera pytania i odpowiedzi – to jej ogromna wartość. Czytając ją, nie tylko podążamy za historią, lecz oceniamy samych siebie, naszą moralność, to, co uważamy za dobre i złe, dociekamy przyczyn naszych zachowań. Dzieło staje się lustrem, w którym każdy może się przejrzeć.

Razem z autorem przeżywamy ważne chwile jego życia – trudne i radosne, gorzkie i natchnione. Zostajemy wciągnięci w świat człowieka balansującego na ostrzu kontrastów i emocji. To nie pamiętnik, nie, wszystko jest o wiele bardziej złożone. I cenniejsze, ponieważ książka Szatajewa odnosi się do aktualnych w tamtych czasach problemów, które wcale aktualne być nie przestały.

Władimir Szatajew był uczestnikiem wielu opisywanych wydarzeń, dlatego oglądamy wszystko oczami człowieka tamtej epoki, a nie współczesnych interpretatorów. Opisuje ludzi, których spotkał na swej drodze – ciekawych rozmówców, towarzyszy podróży, przyjaciół, partnerów – dzięki czemu nie zniknęli w rzece czasu, lecz stali nam się bliscy.

Czasami przeżycia, którymi dzieli się z nami Władimir Szatajew, są zbyt intensywne, mocno oddziałują na naszą psychikę. Potrzeba czasu, by się z nimi oswoić. Musimy odłożyć książkę, ochłonąć, żeby móc iść dalej.

Niezaprzeczalnym walorem dzieła jest to, że autor niezwykle precyzyjnie opisuje otaczającą go rzeczywistość. Jego język jest bogaty, literacki, opowieść nie sprowadza się tylko do suchej relacji, lecz jest zbudowana na dialogach, opisach przyrody – która jest przecież areną wydarzeń. Szatajew bez taryfy ulgowej analizuje zachowanie swoje i swoich towarzyszy.

Koniecznie sięgnijcie po tę książkę. Czeka Was niezwykła przygoda – delektowanie się winem z najwyższej półki.

Denis Urubko

22.03.2015NAD GŁOWĄ

– Co znajdujecie w górach?

– Kamień filozoficzny.

Jeszcze przez jakiś czas opierałem się na łokciach w wychłostanym wiatrem firnie. Nagle zezłościłem się na moje ręce, które odmówiły posłuszeństwa – powoli opuszczały mnie siły, a wraz z nimi wymrożony razem z duszą, niemający jakiegokolwiek sensu upór. Rozłożyłem ręce, opuściłem je powoli i wbiłem w szorstki, podobny do rafinowanego cukru zleżały śnieg.

Czuję na plecach wzrok Kawunienki¹ i Piskułowa. Dobrze, że nie mogą zobaczyć mojej twarzy – nie chcę, by wyczytali z niej, co myślę o nich, o sobie i o głupiej pasji, która nas tu przywiodła. Są śmieszni, wierząc w tę durną grę. Pora się otrząsnąć, właśnie tu, na wysokości 7000 metrów. Wraz z wiekiem człowiekowi powinno przybywać nie tylko kilogramów, ale jeszcze czegoś. Im przybywało tylko naiwności. Nic nie studziło ich zapału, nawet ten obcy, wrogi dla życia świat lodu i kamieni, gdzie marzną nawet oczy, gdzie każda molekuła tlenu jest na wagę złota. Chcą, bym razem z nimi pełzł na czworakach jeszcze pół kilometra w górę. Dla gry, która – w tej chwili stało się to dla mnie jasne – nie jest warta funta kłaków.

Uśmiecham się pod nosem, bo liczą, że poleżę, odpocznę i podniosę się jak zawsze! Ale tym razem nie wstanę, pojawia się złośliwa myśl, że mi się udało, bo mam chorobę wysokościową. Zgodnie regułami oraz ze swoim sumieniem mogę leżeć – tam, na dole, ludziom będącym w takim stanie, w jakim teraz jestem ja, zakłada się maskę tlenową.

Wszyscy trzej po raz pierwszy wspinamy się na Pik Komunizmu² (7495 m), po raz pierwszy mamy osiągnąć taką wysokość. Do tej pory zawsze potrafiłem wziąć się w garść i się podnieść, bo uważałem, że to ważne, że od tego zależy nie tylko wejście na szczyt, ale i powodzenie każdego z nas w danym sezonie. Teraz widzę, jak złudne to pragnienia, bo nie dają niczego ani mnie, ani im. Będę tak leżał bez ruchu… prawo wspinaczkowej solidarności nakazuje sprowadzić mnie na dół.

Obracam się na plecy i patrzę w niezwykłe, nieziemskie wieczorne niebo, które nie wygląda jak niebo, bo brak mu głębokości i przezroczystości. Wisi niczym nieruchomy bezkresny sufit, gęsto zamalowany ultramaryną przez kiepskiego malarza. Wydaje się, że jeśli rzucić w niego kamieniem, powstanie dziura. Tam, na ziemi, nie ma takiego nieba.

W tym zastygłym, przytłaczającym ogromem świecie, błyszczącym lodem i śniegiem, jesteśmy tylko trzema małymi punkcikami. Warto było tu dojść, żeby zdać sobie sprawę ze swojej małości, z tego, że jesteśmy kleksami na tle oślepiającej bieli. Myślę, jak bardzo Pamir różni się od Kaukazu, tak miłego, domowego, intymnego jak podmiejskie uliczki starego europejskiego miasta. W Pamirze wszystko wydaje się ogromne i pierwotne, jakby przed chwilą stworzone, gdzie słychać jeszcze biblijne słowa: _Niechaj się stanie światłość!_.

Tu tracisz poczucie odległości, nie wiadomo, co jest daleko, a co blisko. Brakuje punktów odniesienia – te dalekie wzgórza po prawej stronie tak naprawdę są godzinę drogi od nas, a do wierzchołka po lewej, który wydaje się tak bliski, trzeba wędrować dobę. Kiedy pokonujesz tysiąc metrów za tysiącem, kiedy nie do końca zdajesz sobie sprawę, co tak grzechocze – rzeczy w plecaku czy twoje kości – kiedy nie widzisz, co jest po prawej, a co po lewej, wtedy blaknie piękno, a zagadki i paradoksy w ogóle nie są interesujące. Myśli wspinacza w takim miejscu podążają w dwóch kierunkach: tam, gdzie ciągną się ludzkie ślady, gdzie jest ciepło i wspólnota, i tam, gdzie nie ma ani jednego, ani drugiego...

A mnie się udało, bo moje myśli biegną tylko w jedno miejsce: w dół, tam, gdzie jest baza, gdzie Jura Wizbor³ śpiewa piosenki, a doktor Chilkin opowiada anegdoty, gdzie został Oleg Abałakow i dokąd z wysokości 6600 metrów sprowadzali Saszę Woronowa.

Kiedy wychodziliśmy z wyładowanymi plecakami i z czekanami, patrzyli na nas z nieskrywaną zazdrością. Wizbor był zły na doktora za to, że zakazał mu wchodzić wyżej niż Pik Kosmonautów. A Oleg nawet nie wyszedł z namiotu. Doskonale to rozumiałem – to już drugi sezon, gdy ponosi porażkę. „Pik Komunizmu go nie chce”, mówili w obozie. Raz sprowadzono Olega z wysokości 7200 metrów – zachorował i do szczytu zabrakło mu 245 metrów. Tym razem przeprowadził rekonesans południowo-zachodniego żebra, które było po drodze. Gdy wracał, przeskoczył przez szczelinę i naciągnął sobie ścięgno w nodze. I to on, który w porównaniu z mistrzami wspinaczki skałkowej był wirtuozem akrobacji! A więc wyruszyliśmy we czterech – droga nie była dziewicza, pierwszy przeszedł ją Jewgienij Tamm⁴.

Generalnie wszystko szło gładko, nie licząc lodowca Biwacznego, gdzie musieliśmy przeskakiwać przez duże szczeliny i błądzić w lesie seraków, dziwnych lodowych słupów. Koło siedemnastej, zgodnie z moim altimetrem, znaleźliśmy się powyżej 6000 metrów. Do zmroku zostało trochę czasu, więc postanowiliśmy przejść jeszcze kawałek, by dociągnąć do _plateau_ Piku Prawdy. Tam, na wysokości 6200 metrów, wykopaliśmy przytulną jamę na nocleg – pracowaliśmy z ochotą, zaangażowaniem i wesoło. Nie brakowało nam sił i wydawało się, że tak będzie do samego szczytu. Podczas kolacji Kawunienko, wpatrując się w kubek z herbatą, spytał Woronowa:

— Chcesz, to zgadnę, co masz w lewej ręce.

— Co, nawet chustki do nosa z kieszeni nie mogę wyciągnąć? — rzucił ponuro Woronow po chwili milczenia.

— Nie złość się, nie jesteś nowicjuszem i sam wiesz najlepiej, jak takie rzeczy kończą się w górach. Lepiej powiedz to teraz, póki nie jest za późno, to jutro rano sprowadzimy cię na dół.

— Nie jestem nowicjuszem i powtarzam: mogę iść dalej.

— No, skoro możesz, to możesz.

Rano wyszliśmy w tym samym składzie. Ja z Kawunienką znacznie wyprzedziliśmy drugą dwójkę. Na wysokości 6600 metrów postanowiliśmy poczekać na Piskułowa i Woronowa. Piskułow doszedł dość szybko, a Woronowa nie ma i nie ma... Nadszedł po jakimś czasie, ledwie powłócząc nogami. Spojrzałem na niego pytająco, a on kiwnął głową. Przełożyliśmy rzeczy Saszy do naszych plecaków i zawróciliśmy do jamy na wysokości 6200 metrów.

Góry sprzyjają chorobom, wysokość to ich żywioł. To dziwne, ale w górach drogę, jaką przebywa człowiek, najlepiej jest mierzyć czasem, a siłę choroby odległością. Różnica między lekką chrypką na początku wspinaczki a prawie astmą na finiszu to interwał, który należałoby zmierzyć taśmą mierniczą.

Im wyżej nad poziom morza, tym choroba rozwija się szybciej, a każdy metr zwiększa jej siłę. Katar na wysokości 8000 metrów może okazać się śmiertelny. I kiedy my czołgamy się, urabiając kolejne centymetry, w tym samym czasie choroby biegną w siedmiomilowych butach.

Na wysokości 6200 metrów doszło do miłego spotkania – z Piku Prawdy schodziła grupa wspinaczy i poprosiliśmy ich, by pomogli Woronowowi dotrzeć do bazy. My wczesnym rankiem ruszyliśmy na szczyt. Sasza był milczący i ponury. Współczułem mu.

To śmieszne – wtedy mu współczułem, a potem zrozumiałem, że to on mógłby współczuć nam. Wtedy było mi przykro z powodu Saszy i cieszyłem się, że nie mnie to spotkało. To „potem” było dziesięć godzin wcześniej, bo dziesięć godzin wcześniej drażnili mnie ci, którzy nie rozumieli mojej pasji. A teraz wszystko jest na odwrót. Co stało się z wczorajszym Szatajewem, z jego pragnieniami, uczuciami, charakterem – z tym wszystkim, co było przed dziesięcioma godzinami? Nie zostało nic prócz suchych, niezwiązanych z emocjami faktów.

— Co z tobą? — słyszę nad sobą ochrypły, nawet wesoły głos Kawunienki. — Trzeba wlec się dalej. Złap się za włosy i wyciągnij jak baron Münchausen. On był prawdziwym człowiekiem, lecz jego prawda nie jest dla każdego. Dasz radę, przecież nie pierwszy rok wiążemy się liną.

Milczę i tylko wkurza mnie fałsz tej pozornej rześkości, śmieszy mnie to wymyślone życie, ta gra w romantyzm, wiara w kłamliwe ideały walki, marzenia i celu. Gra! Gra z poważną miną, z wydumanymi, spekulatywnymi teoriami, mającymi usprawiedliwiać to, co robimy.

Kawunienko odchodzi i razem z Piskułowem wygarniają śnieg z zagłębienia, przygotowując miejsce na nocleg. Pracują w milczeniu, nie słychać ani słowa, za to słychać ich oddechy. Poruszają się wolno i po odrzuceniu dwóch, trzech łopat śniegu odpoczywają.

Tym razem podszedł do mnie Piskułow.

— Dasz radę?

— A ty? — spytałem po chwili milczenia.

Nie odpowiedział, a ja, unosząc się na łokciach i patrząc mu w oczy, zaatakowałem:

— Wyjaśnij mi, po co? Jaki to ma sens? Po to, by napisać o sobie „zdobywca Piku Komunizmu”? Jeśli mi to wyjaśnisz, to wstanę, będę wlókł się na czworakach, dopóki nie wyzionę ducha.

— Co tu wyjaśniać? Jeśli rano zadałbym ci to pytanie, odpowiedziałbyś, że to filozofia starości! A z nią nie można żyć, można tylko wegetować...

— To było rano, a teraz jest teraz... Z tamtego Szatajewa nic nie zostało!

— Bzdura! — wtrącił się Kawunienko, który podszedł do mnie i upadł, zamiast usiąść. — Pozwólmy mu poleżeć jeszcze piętnaście minut, a jeśli mu się nie polepszy, sprowadzimy go na dół. Tylko pamiętaj, to nie są twoje słowa, a mówisz tak z powodu hipoksji. Przecież jesteś specjalistą w tej dziedzinie. Sam opowiadałeś nowicjuszom w obozie, że choroba wysokościowa powoduje apatię, brak apetytu nie tylko na jedzenie, ale i na życie.

— Chodź, Jura — zwrócił się do Piskułowa — niech jeszcze poleży. W końcu zaskoczy, ja go znam.

„Filozofia starości... wegetować, a nie żyć” – spekulacje dziwaków. Mają rację, jeszcze wczoraj powiedziałbym coś podobnego. To kiedy ja zachorowałem? Wczoraj czy dzisiaj? Czy człowiek może rozsądnie mówić, skoro ci dziwacy przypisują mu najróżniejsze choroby?

Nic mnie nie boli, czuję tylko niemoc podobną do tej, która we śnie nie pozwala na ucieczkę, na dogonienie, obronę kogoś lub siebie. Jest mi siebie żal, ale tak jakoś melancholijnie i przyjemnie. I jeszcze jedno: mam dziwne uczucie, że moja krew płynie bardzo wolno…

Wiem bez mądrości Kawunienki, że to hipoksja, i rozumiem, choć to logika obca i smutna, związek pomiędzy chorobą a tym, co myślę. Żyjemy zgodnie z powiedzeniem: „Wierzymy tylko w to, czego możemy dotknąć”.

A zdrowie leży u podnóża góry i choroba wysokościowa zabija zarówno podczas schodzenia, jak i podczas wspinaczki. Ale czy to nie wszystko jedno?

Wołodia i Jura kotłują się w jamie, wypełzają z niej, ciągnąc kurtki wypełnione wygrzebanym śniegiem. Zostawili mnie samego – niemożliwe, żeby piętnaście minut trwało aż tak długo. Za każdym razem obserwuję wyjście; jeśli pojawią się razem, podejdą do mnie. Powinienem zdecydować, czy w dół, czy w górę, a mnie się nie chce ani tu, ani tam. Chcę tylko leżeć – nieruchomo, spokojnie...

Ma rację ten, kto dostrzega szczęście w spokoju. Gdybyż nie było tu tych dwóch! Dlaczego tak jest, że nie możemy być szczęśliwi do końca? Zawsze albo ktoś, albo coś kładzie się cieniem, a może nie ma kogoś lub czegoś, tylko napawające strachem perspektywy lub możliwość ich pojawienia się...

Tak więc w przyrodzie nie może być beczki miodu bez łyżki dziegciu. Teraz muszę zdecydować – w górę czy w dół, jedno z dwojga.

Trzecie rozwiązanie jest jak pragnienie, jak szczęście... tak blisko... ale tego mi nie wolno. Oni też są bezsilni i nie dadzą mi spokoju. Skąd mają wiedzieć, co jest dla mnie dobre, a co złe? Powiedzą: „To filozofia starości”. Brednie naiwnych chłopaczków. Żeby tak zostać samemu i leżeć. Leżeć i nic więcej. Myśleć? Teraz nawet tego mi się nie chce. Chcę tylko leżeć, a słowo „chcieć” traci znaczenie. Przestaję je rozumieć, tak jak głodny, który się nasycił, traci apetyt. Opuszczają mnie pragnienia. A jeśli nie będzie mi się chciało nawet leżeć, to co wtedy? Co mi zostanie? Co?! „Wegetacja, a nie życie...”.

Nagle pomyślałem: umieranie jest jak zasypianie, świadomość robi się płaska, potem linearna, aż powoli redukuje się do zanikającego punktu... i staje się pustką. Doświadczyłem jej, tej oblepiającej, mdlącej, wybuchowej, wszystko zmieniającej pustki.

Nagle jakaś siła dosłownie wessała moje wnętrzności, które podeszły mi do gardła, a pustą pierś wypełnił gęsty, rozdzierający strach.

Strach sączący się cienkim strumyczkiem, rozbryzgujący się drobinkami tlenu, zatruwa duszę, paraliżuje ją, przenika do krwi, natomiast strach intensywny, szarpiący, którego siłę nie każdemu dane jest poznać, daje człowiekowi niebywale silną wolę, jasność myślenia, siłę i refleks mangusty, poczucie odrodzenia, i zostawia w nim doświadczenie, które pozwala jaskrawo i pełnokrwiście docenić każdą minutę życia.

Ten, kto doświadczył takiego strachu, doskonale wie, o czym mówię. Strach równa się życie! Bywa, że odczuwa się go jako rodzaj radości, teraz to rozumiem. To właśnie taki strach wyrwał mnie z objęć apatii, obojętności, przywrócił mi wolę walki. Krzyknąłem, na pewno zbyt głośno i zbyt histerycznie – Kawunienko i Piskułow, przestraszeni i zaniepokojeni odwrócili się w moją stronę. Jura trzymał w ręku piłę, którą wycinał firn. Klęknąłem – nie zarejestrowałem, jak i kiedy to zrobiłem, lecz poczułem, że mogę wstać i się wyprostować. Jednak zrezygnowałem z tego – wyobraziłem sobie, że nie mogę zrobić tego gwałtownie, bo byłoby to zbyt duże obciążenie i mógłbym stracić przytomność.

Chwiałem się lekko. Widząc to, Piskułow powiedział:

— Połóż się, połóż, zaraz zapakujemy cię do śpiwora i pójdziemy na dół.

— Poczekaj — wtrącił się Wołodia, pokazując palcem szczyt. — No i jak, podjąłeś decyzję?

Nie czekając na moją odpowiedź, klepnął Piskułowa w plecy i powiedział:

— Mówiłem, że zaskoczy.

— Wołodia, trzeba schodzić…

Wołodia popatrzył na mnie wesoło, nie zwracając uwagi na słowa Jury. Piskułow nie wziął pod uwagę, że ja i Kawunienko wspinamy się razem nie pierwszy raz. Wyciągnąłem rękę w stronę piły, a Piskułow schował ją za plecami.

— Daj piłę — poprosiłem.

— Po co?!

— Daj mu tę piłę — warknął Kawunienko.

Trzeba się ruszać, ruszać, myślałem. Tak mówią wszyscy, i doktorzy teoretycy, i alpiniści praktycy. To jedyne lekarstwo, jedyny ratunek: robić cokolwiek i jakkolwiek — siedząc, leżąc, na czworakach...

Wstałem powoli i ostrożnie. Nagle góry się poderwały i wraz z horyzontem ruszyły z miejsca, kołysząc się to w górę, to w dół, zupełnie jakbym spojrzał na nie przez iluminator wchodzącego w wiraż samolotu. Kawunienko złapał mnie od tyłu i stwierdził:

— Rzeczywiście trzeba będzie schodzić.

— Nie trzeba będzie.

Ukląkłem, po czym dotarłem na czworakach do oddalonej o dziesięć metrów niedużej zasypanej śniegiem półki. Na jej ścianie, jak na pniu ściętego drzewa, widać było wyraźnie brudnoszare gęste słoje. Śnieg dobrze się piłuje, robota przyjemna, a jeśli jesteś zdrowy, dodatkowo uspokaja i dodaje energii. Wypiłowanie śnieżnego kubika o boku trzydziestu centymetrów trwa około minuty, nie więcej. Dla mnie trwało to wieczność. Wydawało mi się, że piła jest z ołowiu, nie poddawała się, kruszyła śnieg zygzakami. Odłożyłem ją, chciałem odpocząć, a kiedy znów wziąłem ją do ręki, wydała mi się znacznie lżejsza. I wtedy spostrzegłem, że niebo nade mną zrobiło się cieplejsze, a góry wesołe. Pomyślałem, że to wszystko, co się tu ze mną stało, było normalne i dobre.

Pierwszą śnieżną kostkę powlokłem po śniegu i położyłem u wejścia do jamy, mając zamiar zbudować rodzaj ścianki chroniącej przed silnym wiatrem. Gdy wracałem, szedłem wyprostowany.

Od jamy do miejsca, w którym wycinaliśmy kostki, było tylko siedem, osiem metrów, a i tak w połowie drogi musiałem odpoczywać.

Śnieżne opiłki latały na wszystkie strony, uderzały w twarz i przyjemnie kłuły jak ostre, zimne igiełki, a ja nadstawiałem policzki.

Za każdym razem po chwili odpoczynku moja ręka stawała się silniejsza i bardziej pewna, lecz szybko się męczyłem i traciłem kontrolę nad piłą. Wydawało się, że pracuje sama, kierowana tylko otępiałą bezmyślną potrzebą, nie piłując, lecz ospale przesuwając się wewnątrz bruzdy, nie dotykając zębami śniegu.

Dlaczego prawą ręką? – pomyślałem zmęczony. Przecież można i lewą, chociaż to trudniejsze. I dobrze, że trudniejsze! Trzeba lewą. Piła idzie krzywo i się ześlizguje, bryła śniegu ma nierówne krawędzie. Tylko czy ja tak naprawdę piłuję? Nie, nie piłuję – ja toczę krew, wprawiam ją w ruch. To trudne zadanie sprawić, by krew płynęła w żyłach! Tracę siły, ręka omdlewa, nie mogę nią ruszać. Tylko mi się wydaje, że się rusza, chcę, by się ruszała. Rzucam piłę, padam na plecy i odpoczywam. Może nie trzeba było? Trzeba! Przecież wyciągnąłem się z najgorszego, najtrudniejszego... trzeba było! Jeszcze tylko półtorej godziny tej umysłowej roboty! Umysłowej! Bez nadmiernego wysiłku, bez przeceniania swoich możliwości, powoli wydłużając czas i skracając odpoczynek, wsłuchując się w siebie jak stroiciel wsłuchujący się w fortepian.

Chwytam piłę i moją twarz znów pokrywają lodowate bryzgi. Bloki śniegu zasłaniające wejście były krzywe, chłopaki, siedząc w jamie, patrzyli na mnie i się śmiali, jeśli śmiechem można nazwać gnuśny grymas na zmęczonych i wychłostanych wiatrem i mrozem twarzach. Nagle zauważyłem, że ta osłona nie jest nic warta, bo wiatr wieje z drugiej strony.

— To najcenniejszy wysiłek, małpi — odezwał się Kawunienko. — Teraz rozumiesz, co doprowadziło do ewolucji małpy w człowieka.

To prawda, budowanie tej osłony sprawiło, że znów zacząłem czuć. Deterioracja trwała około półtorej godziny, ale przeżyć, przemyśleń i wszystkich innych uczuć starczyłoby na rok.

— Dobry żart — przyznałem. — Nie zapomnij o nim, gdy będziemy szli na szczyt.

— On naprawdę wybiera się na szczyt? — Kawunienko się zaśmiał. — Obiecanki cacanki — dodał. — No to trzeba przygotować kolację.

Na słowo „kolacja” Piskułow skrzywił się z obrzydzeniem i w milczeniu zaczął rozkładać śpiwór. Kawunienko niby przypadkiem wyciągnął nogi i patrząc gdzieś w dół jamy, opierał je na posłaniu Jury, który bezskutecznie próbował je zrzucić.

— Jeszcze jeden… — mruknął do mnie, kiwając głową w stronę Piskułowa. — Przyszła kryska na Matyska. Zapowiada się wesoła noc. — I gwałtownie odwracając się do Piskułowa, rzucił gniewnie: — Nie udawaj idioty! Najpierw kolacja, a potem spanie. A ciebie, widać, wysokościówka chwyciła, biegiem w śpiwór i umierać!

Jura momentalnie spuścił z tonu, jego oddech – co widać było gołym okiem – stał się cięższy i częstszy. Otarł spoconą twarz rękawem kurtki i siedział nieruchomo, schowawszy ręce między kolanami.

Czuł się źle, lecz ukrywał to przed Kawunienką, a teraz, kiedy już wiedział, że kolega wszystko widzi, nie było sensu udawać. Podałem mu kwas askorbinowy, lecz Jura nawet nie drgnął.

— I co, mamy ci nożem gębę otwierać? — rzucił kąśliwie Wołodia, ale bez charakterystycznej dla niego twardości.

Zdumiony Jura popatrzył na niego, włożył do ust kilka tabletek i zaczął mechanicznie poruszać szczękami, wypełniając nieprzyjemny obowiązek.

Wyszedłem z Kawunienką z jamy. Temperatura szybko spadała, para z naszych oddechów błyskawicznie się krystalizowała i mroźnym pudrem osiadała na ubraniu, koło ust i na twarzy.

Powiedziałem do Wołodii, że niepotrzebnie naskoczył na kolegę – chęć ukrycia słabości być może dawała Piskułowowi siłę do walki z samym sobą.

— Mogłeś się powstrzymać.

Kawunienko oparł się o śnieżny murek i długo milczał. Wydawało mi się, że zasnął, więc go szturchnąłem.

— No co, co? — ocknął się. — Myślę i myślę… to wszystko głupota. I tak za jakieś pół godziny wszystko by się wydało. Przed kolegami nie ma co udawać. Ludzie są zbyt lekkomyślni, jeśli chodzi o nich samych, walczą ze sobą. Tu trzeba być twardym i bezlitosnym. A jeszcze lepiej, kiedy inni tacy dla ciebie są. Trzeba go było wkurzyć.

— Człowiek musi sam ze sobą to załatwić — dodałem.

— „Musi”! Wszyscy tylko gadacie „musi”. Moraliści! A ty sam przed godziną niczego nie musiałeś, alpinizm nazywałeś głupotą. Może i miałeś rację...

Nie od razu zrozumiałem. Spodziewałem się, że ostatnie zdanie będzie jak zwykle kolejnym złośliwym żartem, lecz on spoglądał w bok, bojąc się spojrzeć mi w oczy. Po chwili milczenia usiadł ciężko na śniegu i powiedział:

— Żartowałem, nie denerwuj się.

Udałem, że mu wierzę, lecz podejrzewałem, iż walczy nie tyle z Piskułowem, ile z samym sobą. A do szczytu zostało nam tylko pół kilometra. Pół kilometra? Pięćset metrów w górę! Sto sześćdziesiąt cztery piętra, ale nie po równych stopniach. Lepiej o tym nie myśleć. Lepiej pamiętać, że za nami siedem kilosów w pionie, rok przygotowań... nie, nie rok – sześć lat! A może więcej?

Wtedy nie rozumiałem, co się stało z Kawunienką: zapadł na chorobę wysokościową czy była to reakcja na zbyt duży wysiłek? Zauważyłem tylko, że po kolacji połknął mnóstwo witamin i wypił dużo napoju cytrynowego. Jeżeli to była hipoksja, to postępował jak należy.

Z północnego zachodu, zakrywając częściowo pomarańczowy skrawek pochmurnego nieba, szybko nadciągała jasnoszara pękata chmura, przypominająca brzuch ogromnego zwierzęcia. Wiatr wiał gwałtownymi zrywami i był coraz silniejszy. Nagle Kawunienko wstał i powiedział:

— A tę ścianę trzeba postawić jak należy. Dawaj tu Jurę, zajmiemy się tym. Może zdążymy, póki nie zaczęła się śnieżyca.

Piskułow spał na siedząco oparty o plecak. Jego rysy się wyostrzyły, twarz wydłużyła, nabierając dziwnej sinej barwy. Gdyby nie ciężki i świszczący oddech, można by pomyśleć, że... Nie chciał się obudzić, popatrzył tylko na mnie błędnym wzrokiem i zamknął oczy. Zacząłem nim potrząsać, lecz okazał się dzielny i przysparzał takich problemów, jakich się spodziewaliśmy. Posiedział tak z minutę, nabierając sił, i wyszedł z jamy.

Z jakiegoś powodu pomyślałem, że ten chłopak, nawet w tak ekstremalnych warunkach, nie traci inteligencji. Przypominałem sobie film o alpinizmie, który oglądałem w Moskwie tuż przed wyjazdem w Pamir. Ubodła mnie wówczas wyraźnie podkreślona duchowa „prostota” głównych bohaterów – zupełnie jakby tylko oni, proste chłopaki, byli naprawdę odważni. Później często wpatrywałem się w twarze kolegów, szukając podobieństwa do bohaterów filmu, z których twarzy jakby gumką wytarto ślady inteligencji, zostawiając twarde proste rysy. Akurat! Do dziś się zastanawiam, dlaczego tak często i stereotypowo utożsamia się prymitywizm z odwagą? Czy nie ma to źródła w pierwszych dziecięcych doświadczeniach, gdy autorytet zdobywa się pięścią? Skąd się wziął pogląd, że jeśli ktoś jest inteligentny, to brakuje mu odwagi?

Mówi się, że im ktoś inteligentniejszy, tym większy odczuwa strach. Myślę, że to prawda. Jakiś geniusz podsumował to krótko i dosadnie: „Tylko głupiec się nie boi”. Jeśli ktoś nie czuje strachu, to wyłącznie wskutek niezrozumienia i lekceważenia niebezpieczeństwa. Pojęcia „gardzić niebezpieczeństwem” mogą używać jedynie ci, którzy doświadczają go, przechodząc po pasach przez ulicę.

Nie, nie na tym polega odwaga. Odwaga to parcie naprzód, mimo że pojawiają się takie przeszkody jak strach, bezsilność, brak wiary w siebie, utrata woli walki. Tak myślę. Ci, którzy przygotowując się do zdobycia szczytu po raz kolejny, nie poddają się i starając się „przeskoczyć przez przepaść”, ćwiczą siłę ducha nie przypadkiem, przy okazji, lecz w sposób przemyślany – tak jak baletnica osiągająca plastyczność ruchów, jak linoskoczek łapiący równowagę. To ciężka praca nie dla leniwego i ograniczonego umysłu, który jej nie zaakceptuje.

Przy całym swoim lenistwie wkrótce dostrzeże, że ten wysiłek to obce, cudze nawyki, które lekceważąco nazwie „grzebaniem w sobie”, a co jednocześnie określane jest bardziej naukowo: „samopoznanie”. Jeśli taki człowiek nie usłyszy odpowiedzi na pytanie: „Po co chodzić po górach? ”, sam jej sobie udzieli: „Mądry człowiek po górach nie chodzi! ”.

I będzie to dla niego decyzja na całe życie, wynikająca chociażby z pragnienia kierowania się stuprocentowym konkretem i dzielenia wszystkiego, co istnieje, na „dobre” i „złe”.

Zgodnie ze statystyką ponad osiemdziesiąt procent alpinistów ma wyższe wykształcenie. Są wśród nich doktorzy, docenci, pisarze, dziennikarze, robotnicy. Dobrze znani są w środowisku alpinistycznym członkowie Akademii Nauk: Aleksandrow, Winogradow, Lietajew, Chochołow, Tamm.

Oczywiście o inteligencji człowieka nie świadczy dyplom wyższej uczelni, zajmowane stanowisko czy rodzaj wykonywanej pracy. Jeżeli za inteligencję uznamy umiejętność twórczego poznawania życia, wysoki poziom etyczny oraz chęć poznania, jeżeli pojęciu „inteligent” przeciwstawimy „obywatel”, to dużo inteligentnych ludzi można spotkać przy maszynach w fabryce, a sporo nieinteligentnych przy deskach kreślarskich.

Powtórzę raz jeszcze: jeden dyplom to nie oznaka rozumu, no, chyba że jest ich cała góra – to zupełnie inna sprawa. W takim przypadku ilość przechodzi w jakość. I jeśli wyższe wykształcenie nie daje powodu, by sportowca nazywać inteligentem, to duża liczba alpinistów z wyższym wykształceniem daje prawo określenia go jako sportu inteligencji.

Prymus zgasł i moje palce przeszył mróz. Tutaj, na dużej wysokości, alpinista za każdym razem wyciąga kuchenkę z plecaka z nabożną ostrożnością. Ta babcina technika, symbol czegoś najprostszego i przestarzałego, decyduje o losie wyprawy i jej uczestników. Lepiej stracić jedzenie niż zostać bez prymusa.

On nas ogrzewa, przegania chłód z człowieka – z zewnątrz i ze środka – a wrzątek na wysokości jest cenniejszy i bardziej odżywczy niż kawior. Należy jednak pamiętać, że prymus to urządzenie zdradliwe i zawodne.

Prawdopodobieństwo jego uruchomienia zależy od jego charakteru – czasami nie działa, bo się ewidentnie zepsuł, a czasami nie działa, bo nie. Każdy wspinacz ma własny sposób na jego rozpalenie.

Dolałem benzyny i nacisnąłem tłok podający paliwo; doszedł do końca, lecz zablokował się i nie ruszył z miejsca. To jest jak wyrok! Wychłodzony organizm, osłabiony deterioracją, nie wytrzyma i nie daj Boże jutro pojawią się: zapalenie oskrzeli, angina, a może i inne straszne na tej wysokości choroby. Cóż robić w takiej sytuacji – wsunąć się do śpiwora i ogrzewać własnym ciepłem, a jutro, jeśli będzie pogoda, schodzić.

Do jasnej cholery! Złapałem prymus i zacząłem nim potrząsać. Znów spróbowałem popchnąć tłok – nawet nie drgnął. Za chwilę zacznie się burza śnieżna, przyjdą chłopaki z nadzieją na ciepło. Zapaliłem zapałkę i z szumem, gwałtownie, w prymusie pojawił się płomień, zadrżał i zgasł. Zakołysałem benzyną w zbiorniku i ponowiłem próbę. Palnik zapalił się sinym, mocnym płomieniem, a prymus zaszumiał groźnie, jakby miał zamiar rozpaść się na kawałki. Pogoda załamała się gwałtownie, wiatr przybierał na sile, gwiżdżąc, kręcąc i przestawiając wszystko wokoło. Piskułow i Kawunienko wtoczyli się do jamy pokryci śniegiem, bez tchu, z twarzami wychłostanymi lodowymi igłami. Kawunienko odetchnął i powiedział:

— Mówi się, że raj nie istnieje. A to co? — Zatoczył ręką koło i dotknąwszy prymusa, dodał: — I co? Udało ci się go uruchomić! Zmniejsz płomień, bo się rozpłyniemy — Sam spróbuj zmniejszyć.

W tym raju słupek rtęci naszego termometru pokazywał minus osiemnaście stopni, ale wskutek działania prymusa szybko szedł do góry. Śnieg w garnku rozpuścił się i zmienił w ciepłą wodę. Jura Piskułow obracał kubek w rękach i patrzył pożądliwie na gorącą wodę, ale nie miał odwagi jej zaczerpnąć, bojąc się, że dostanie po łapach. Zdjąłem garnek z prymusa i nalałem mu pół kubka, a on wypił wszystko duszkiem i westchnął z ulgą. Kawunienko nie odrywał wzroku od kubka Jurija, śledząc go jak tenisista piłeczkę na korcie, po czym bez nadziei na sukces spytał:

— A dla mnie nic? Syzyf ma pragnienie.

— Wytrzymaj.

— No tak, greccy bogowie byli pomysłowi, dali Syzyfowi niezłe zajęcie! A więc co? Pytanie o sens naszych wysiłków nadal pozostaje otwarte? Milczycie, dziewczynki, wstydzicie się?

Kawunienko wyciągnął długie nogi, oparł się o plecak, podłożył ręce pod głowę i bardzo zadowolony zaczął mówić jakby do siebie:

— Nie, bracia, trud Syzyfa nie był tak zupełnie bezmyślny. On wierzy głęboko, że kiedyś wtoczy swój kamień i dostanie rozgrzeszenie, bo w innym przypadku żadna siła, nawet boska, nie byłaby w stanie zmusić go do takiego wysiłku. I on go wtoczy. Zgodnie z teorią prawdopodobieństwa kiedyś stanie się to, co najbardziej nieprawdopodobne... Zgodnie z tą teorią nie ma sensu błagać bogów. I bez tego Syzyf wtoczy swój kamień na samą górę. Na pewno! Bo jeśli nie, do diabła z teorią prawdopodobieństwa, do diabła z dialektyką. Nie ma bezsensownego wysiłku. Kiedyś wszyscy zrozumiemy, dlaczego toczymy swój kamień na górę. Ty, Szatajew, daj wody, bo Syzyf ma pragnienie. Zauważ, że nigdzie nie ma informacji, ile ważył kamień Syzyfa, ale za to wiadomo, że w Grecji nie ma siedmiotysięczników. Ja ponad trzydziestu kilogramów nie dałem rady wciągnąć na osiem tysięcy.

Męczyło nas straszne pragnienie. Na tej wysokości brakuje tlenu, ciśnienie jest dwa i pół raza niższe niż na dole, serce pracuje szybciej, język przywiera do podniebienia, a organizm błyskawicznie traci wodę. Po takiej wyprawie zawsze ważyliśmy pięć, sześć kilogramów mniej.

Podczas wspinaczki należy korelować wagę z wydolnością serca, nie wolno nadwyrężać organizmu nadmiarem płynów, tylko pić optymalne ilości. A w tym momencie trzeba było nie tylko ugasić pragnienie, lecz także się rozgrzać i dostarczyć organizmowi odpowiednią ilość witamin. Najlepsza była herbata z naparem z głogu, gorąca i w miarę mocna.

Kawunienko zdecydował, że nadeszła czarna godzina, i oznajmił, że można zjeść wszystkie najcenniejsze zapasy zgromadzone na ten moment.

— To jeszcze nie jest czarna godzina — zaprotestował Jura. — Bywało gorzej.

— No, no, Jura — Kawunienko popatrzył na niego z zachwytem — wprost nie mogę znaleźć słów. Nie można za tobą nadążyć. Szatajew, słyszałeś, uważaj na niego, bo jeszcze złapie czekan i pobiegnie na szczyt!

Jura sam nie wierzył, że to powiedział. Ulga, jak to się często zdarza, pojawiła się niespodziewanie, jakby nagle rozwiązał się węzeł, który zaciskał się na gardle, dławił naczynia krwionośne, i wreszcie krew zaczęła płynąć lekko i swobodnie.

— To wszystko z powodu zapachu marynowanych grzybów — żartował Kawunienko. — Zobaczysz, co się stanie, gdy Szatajew poda kawior i pokroi kilkę.

— Chyba sto lat nie jadłem kawioru — westchnął Piskułow. — Tam, na dole, gdy szliśmy na polowanie, bywało, że ktoś miał, ale tutaj...

— Widzisz, Jura, tak to jest urządzone: im bliżej jesteś nieba, tym ten specjał jest łatwiej dostępny. A i twój apetyt nie odpowiada wskazaniom medycznym, bo przecież wraz z wysokością zmienia się odczuwanie smaków — najbardziej cenione są produkty kiszone, słone, kwaśne i ostre.

— Masz rację. — Jura wziął cytrynę, ugryzł jak jabłko i zjadł, nie mrugnąwszy okiem.

* * *

Nasze szczęście było podszyte strachem, który był tym większy, im bardziej psuła się pogoda. Wydawało się, że to szaleństwo osiągnie apogeum, kiedy stanie się coś strasznego – dojdzie do kataklizmu, który zrówna wszystko z ziemią. Świst wiatru ciągle się wzmagał, przechodząc w ryk, który od czasu do czasu cichł, zagłuszany łoskotem lawin.

Długo nie mogłem zasnąć, a nad ranem zaczęły męczyć mnie koszmary – rozmyte, krzyczące majaki, kładące się ciężarem na piersi. Całkiem wyraźnie usłyszałem krzyk Piskułowa: „Stój, kto idzie?!”.

Otworzyłem oczy. Dookoła nieprzenikniona ciemność i głucha cisza. Coś chwyciło mnie za gardło i nie pozwalało oddychać. Poczułem się tak, jakbym leżał w mogile, a próbując się podnieść, zapomniałem, że leżę w krępującym ruchy śpiworze, i przestraszyłem się jeszcze bardziej. Obok rozległ się czyjś jęk przechodzący w gwałtowny, chlipiący oddech. Przypomniałem sobie, że koło mnie leży Piskułow. W mojej głowie natychmiast pojawił obraz naszej sytuacji i nagle błysnęła myśl: zostaliśmy zasypani przez lawinę!

Rozpiąłem śpiwór, wyjąłem z kieszeni zapałki, żeby zapalić świeczkę. Słaby płomyczek zachybotał się i zgasł. Zmarnowałem prawie pół pudełka zapałek, zanim uświadomiłem sobie, że ogień, tak jak człowiek, potrzebuje tlenu. Gdzieś tu powinien być plecak, zanim wszedłem do śpiwora, położyłem na nim latarkę.

Wymacałem ją i oświetliłem jamę, kierując promień światła na wejście – jeżeli to lawina, powinno być zawalone śniegiem. Jednak nie. Widać było śnieżną kulę – a więc śnieg nas zamurował i jesteśmy zamknięci wewnątrz zaspy. Odetchnąłem, bo przekopać się przez taką zaspę jest znacznie łatwiej niż przebić się przez zwały śniegu w lawinie – prędzej byśmy się udusili niż wyszli z jamy.

Nie obudziłem Piskułowa, tylko Kawunienkę, i razem chwyciliśmy za łopaty. Po kilkunastu minutach śnieg nad naszymi głowami się osunął i przez powstałą dziurę wdarł się snop światła i świeże, mroźne powietrze. Uderzyła nas w oczy oślepiająca, bezkresna biel, musieliśmy je zmrużyć. Sięgnęliśmy po okulary przeciwsłoneczne, a ja, zanim je założyłem, nie mogłem się powstrzymać i spojrzałem na szczyt. Zbocze, na którym byliśmy, znajdowało się w cieniu, ale z tego miejsca widać było kontury szczytu otoczone oślepiającym, bezgranicznym blaskiem ciągnącym się ku zachodowi. Na samym wierzchołku majaczyła pozornie bezpieczna biel śniegu rozświetlona słonecznymi błyskami. Ostre szczyty niknęły w dali, czuć było poranny chłód i cichy bezruch. Patrzyłem nie dłużej niż pół minuty, bo wiedziałem, że wpatrywanie się w to piękno jest niebezpieczne, i zmusiłem się do założenia okularów. Nagle uświadomiłem sobie niedorzeczność naszego położenia: idziemy w góry z własnej woli, każdy krok wymaga ogromnego wysiłku, każdy ruch jest trudny jak w żadnym innym miejscu. Nawet piękno przyrody trzeba podziwiać przez ciemne okulary. To dlaczego idziemy? Nikt nas nie zmusza, sami chcemy. Niech ktoś spróbuje zabronić Kawunience wspinaczki, a złapie czekan i ruszy na takiego. Dlaczego fakty nie odpowiadają logice? I nagle zrozumiałem, że to logika, która uwzględnia wyłącznie koszty, a przecież najważniejsze jest coś zupełnie innego: każdy metr, który jest walką i zwycięstwem. Ile metrów, tyle zwycięstw!

Kawunienko zadarł głowę i popatrzył w górę, lecz wydawało mi się, że nie wpatruje się w szczyt. Oczy zasłaniały mu okulary i nie widziałem, gdzie skierował wzrok, ale patrząc na jego pochmurną twarz, na której malował się strach, domyślałem się, czego szuka lub co czuje, i zgadywałem, jaka myśl – może teraz, a może wcześnie – zaświtała mu w głowie. Ta sama, która nie opuszczała także mnie.

Tam, dwieście metrów dalej, jest miejsce, które pozornie niczym nie różni się od miejsc leżących wyżej i niżej, miejsce, które pokonało alpinistę zdecydowanie lepszego od nas – mistrza sportu Olega Abałakowa. Do dzisiejszego dnia zdejmuję czapkę przed jego talentem, szanuję i kocham tego człowieka. Wiele razy powtarzałem sobie, że to miejsce to jego osobisty próg, który mimo całej jego wspinaczkowej odwagi, olbrzymiej wytrzymałości organizmu, nie pozwala mu pójść wyżej. Inni alpiniści pokonywali to miejsce, nawet go nie zauważając, nie pamiętając o nim, szli na szczyt. Generalnie nie ma jakiegoś obiektywnego punktu krytycznego, chociaż uważa się, że dla wspinacza leży on pomiędzy wysokością 6500 a 7200 metrów. I ponoć tu każdy ma kryzys, a jeśli tak jest, to sądząc po wszystkich znakach, ja swój już pokonałem.

Powtarzałem to sobie, budując wewnętrzne przekonanie o słuszności takiego myślenia, ale przykład Abałakowa napełniał mnie strachem.

Moją przygodę z alpinizmem rozpocząłem wtedy, gdy Oleg Abałakow był już uznanym wspinaczem. Mówili o nim jak o wschodzącej gwieździe i prorokowali, że będzie sławniejszy od ojca. Przewieszki, gładkie ściany i kominy pokonywał jak wirtuoz, z mistrzowską precyzją, klasycznie, w natchnieniu i odważnie. Wyczucie, ekonomika ruchów, dobór środków przysparzały mu nie tylko uznania, ale też wywoływały zachwyt.

Taktyka jego wspinaczki wciągała jak najciekawsza książka. Wydawało nam się, że jest tylko jeden sposób, by pokonać te dwa, trzy metry skały – po prawej stronie jest solidny stopień, wyżej chwyt, a na dodatek los daje doskonałą szczelinę na haka. Hak wbity, a więc sprawa załatwiona. Niczego innego nie trzeba. No, dla Olega to zbyt oczywiste. Rzadki alpinistyczny dar, spostrzegawczość, pomaga mu wypatrzyć to, czego nie zobaczyli inni. Niespodziewanie robi coś fantastycznego – odbijając się z prawego stopnia, miękko skacze w stronę wąskiego skalnego gzymsu, którego nikt nie brał pod uwagę, ponieważ był za daleko.

Oleg zachwycał nas nie tylko jako alpinista. Należał do tego rodzaju utalentowanych ludzi, którzy wszystko, czego dotkną, zamieniają w sukces, którym wszystko się udaje, lekko, naturalnie, bez wysiłku. Kiedyś wziął do ręki gitarę – wcześniej nigdy jej nie dotykał – zaczął brzdąkać, znalazł melodię, dobrał do niej harmonię i po pół godzinie grał na gitarze tak, jakby robił to przez całe życie. Niektórzy zarzucali mu, że jest zarozumiały, i były ku temu powody, lecz ja nigdy się z tą opinią nie zgadzałem. Jeżeli naprawdę zachowywałby się nie tak, jak należy, byłbym pierwszym, który powiedziałby mu to w oczy. On obojętnie odnosił się do takich zarzutów i to mi się w nim podobało. To śmieszne mieć pretensje do mądrego, utalentowanego człowieka o silnym, męskim charakterze, o to, że zna swoją cenę i w określonych warunkach nie boi się tego pokazać i nie przyjmuje obłudnej pozy skromnisia. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co może zrobić, a czego wielu innych nie potrafi, dlatego ma prawo wziąć na swoje barki to, czego inni wziąć nie mogą, bo nie mają takich możliwości. Oleg nigdy tego nie podkreślał, lecz w pewnych sytuacjach nie wstydził się mówić o tym wprost. To doskonały towarzysz, etykę alpinizmu przyswoił sobie tak szybko, jak wszystko inne. Bez zastanowienia zgodziłbym się z nim wspinać. A jednak...

Mówię teraz o wydarzeniu, do którego doszło osiem lat po wspinaczce, którą opisuję w tym opowiadaniu. Jeśli ktoś by mi powiedział, że Oleg porzucił alpinizm, ucieszyłbym się z całej duszy. Dlaczego?

W naturze tego człowieka, w jego psychice, brak skrupulatności i ostrożności – te cechy w nadmiarze mają ludzie mniej utalentowani, dla których wysiłek i trud jest sporą częścią ich życia. Olegowi jest to obce, on nie wie, co to znaczy dmuchać na zimne. A braku takich cech alpinizm nie toleruje. W jakiejś mierze asekuranctwo powinno leżeć w naturze wspinacza. Bywa, że podczas stresującego ataku szczytowego bierze ono górę i pojawia się swoiste rozdwojenie jaźni, objawiające się jako skrupulatny, nudny, czepialski kontroler. To nadmierna ostrożność każe analizować każdy krok, każdy ruch, każde działanie, to ona zmusza do wsłuchiwania się w siebie z chorą podejrzliwością.

Obawiam się, że Oleg Abałakow, w przeciwieństwie do swojego ojca Witalija⁵, jest zupełnie pozbawiony takich cech. I mimo że doskonale zna techniki asekuracji, zdaje sobie sprawę z konieczności jej stosowania i potrafi to robić, jest bardzo nieostrożny. To jedyna rysa na jego talencie wspinaczkowym, ale wystarczy, by uczynić z niego pechowca. Gdy ściągaliśmy go z wysokości 7200 metrów, dostał anginy (na wysokości to choroba numer jeden – trzeba się dokładnie obserwować i pilnować, inaczej pojawia się błyskawicznie), a podczas wspomnianego wcześniej wspaniałego skoku skręcił nogę. Przypadek?

Na nizinie podobne zdarzenia można by spokojnie nazwać przypadkowymi. Tam człowiek nie musi, nie powinien, nie ma podstaw, by myśleć o każdym ruchu.

Lecz w górach przemieszczanie się jest celem, a na równinie tylko środkiem. I właśnie dlatego w górach takie wypadki grożą nam na każdym metrze, a naszym ideałem jest pokonanie drogi i uniknięcie dziesiątków tysięcy takich przypadków. One grożą każdemu z nas, dlatego że wszyscy jesteśmy dalecy od alpinistycznego ideału. Doskonale wiedziałem o tym wszystkim i doskonale to rozumiałem, dlatego ogarnęły mnie wątpliwości, czy dokonam tego, czego nie udało się dokonać Olegowi. Kawunienko wpatrywał się we mnie i ze złośliwym uśmiechem, po czym odwrócił wzrok, zmarszczył czoło, zrobił minę, jakby miał podjąć jakąś ważną decyzję, i powiedział:

— Trzeba by go było zamknąć...

— Kogo?

— Jego. — Kiwnął głową w kierunku szczytu. — Jeśli Olegowi się nie udało, to innym tym bardziej się nie uda!

— Jaki telepata! Czytasz w myślach. Nie mów, że naprawdę tak uważasz.

— Tak myślę i się złoszczę. Zachowujemy się jak uczniaki. Mistrzowie sportu! Ciała sportowe, a charaktery słabeuszy! Sami nie zrobimy kroku, szukamy precedensów, patrzymy na innych. Dobra — pokazał w górę — tam zobaczymy.

— Masz rację, ale nie tam, tylko tutaj tych innych trzeba wyrzucić z głowy. Tam będzie za późno. W tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim Smith też myślał o Mallorym.

Wiatr, mróz, wysokość, grań – to nie wszystko, z czym walczy alpinista. Są przeszkody zdecydowanie trudniejsze, które nie są gdzieś tam, lecz w jego głowie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: