Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kato. Część 1: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kato. Część 1: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 337 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KATO

Po­wieść Współ­cze­sna

Część I.

Lwów 1912

Skła­dy Głów­ne: War­sza­wa – Ge­be­th­ner i Wolff

Kra­ków – ge­be­th­ner i sp.

Z Dru­kar­ni „Sło­wa Pol­skie­go” pod za­rzą­dem Jó­ze­fa Ziem­biń­skie­go

W do­wód czci

Pio­tro­wi Chmie­low­skie­mu

Au­tor­ka

Kę­dyś kryć się prze­cież mu­szą źdźbła cze­goś

skoń­cze­nie tęż­sze­go, sko­ro spo­łecz­ność trwa jesz­cze,

drga, od­dy­cha.

I .

An­drzej Krę­pic wło­żył do ku­fer­ka ostat­nią książ­kę, a za­mknąw­szy go, wstał, wy­pro­sto­wał się i po­wiódł ocza­mi po po­ko­ju.

Sze­ro­ko otwar­ta sza­fa, z któ­rej wy­glą­da­ły opróż­nio­ne pół­ki, mia­ła dziw­ny wy­raz, bo zda­wa­ła się na coś cze­kać. Oba łóż­ka, na któ­rych nie po­zo­sta­ło już nic, prócz dwóch sza­rych sien­ni­ków, zie­ją­cych przez otwo­ry sło­mą, pu­ste wie­sza­dło, któ­re z rogu po­ko­ju wy­cią­ga­ło czar­ne ra­mio­na, nie­dba­le roz­sta­wio­ne krze­sła, pod­ło­ga, za­rzu­co­na zmię­te­mi zwit­ka­mi pa­pie­ru, na­wet sza­re mury, za­pi­sa­ne wę­glem w róż­nych kie­run­kach, mó­wi­ły o opusz­cze­niu i prze­ma­wia­ły jakg­dy­by ża­lem za czemś, co od­cho­dzi bez po­wro­tu. Rze­czy mar­twe tak cza­sa­mi wy­glą­da­ją, że bez tru­du moż­na­by o nich na­pi­sać coś w ro­dza­ju psy­cho­lo­gicz­ne­go trak­ta­tu. Są chwi­le, w któ­rych one się oży­wia­ją, do­sta­ją du­szy i prze­ma­wia­ją wy­mow­niej, ani­że­li twarz czło­wie­ka. An­drzej Krę­pic siadł te­raz na oknie i roz­glą­dał się po po­ko­ju, w któ­rym z ko­le­gą Zna­mie­niec­kim prze­miesz­kał i prze­żył czte­ry lata po­by­tu w in­sty­tu­cie, a mar­twe przed­mio­ty po­czę­ły do nie­go mó­wić, przy­wo­ły­wać daw­ne wspo­mnie­nia, skar­żyć się i że­gnać go zu­peł­nie tak, jakg­dy­by szmat du­szy ode­rwał się przez lata wspól­nej pra­cy od nie­go i jego ko­le­gów i na­peł­nił sobą po­kój, ścia­ny i wszyst­kie sprzę­ty.

W oczach mło­de­go stu­den­ta było wi­dać roz­rzew­nie­nie.

„Praw­da jest to kun­del, któ­re­go wy­ga­nia­ją ki­jem do budy”, prze­czy­tał na ścia­nie obok pie­ca i po­my­ślał, że ko­le­ga Ku­bac­ki był we wszyst­kiem bez­względ­ny. Na świe­cie uzna­wał tyl­ko jed­ne­go gie­niu­sza – Szek­spi­ra. Wte­dy przy­szli oba­dwai z Naf­ta­lem. Była do­pie­ro ósma wie­czo­rem, lecz oni nie chcie­li zo­stać na her­ba­cie i na­wet nie chcie­li sia­dać, bo mie­li w domu pil­ną ro­bo­tę. Wpa­dli tyl­ko na chwi­lę, ale w pal­tach i w czap­kach sta­li przy drzwiach i roz­ma­wia­li, a ra­czej kłó­ci­li się do trze­ciej w nocy, po­czem, ku utwier­dze­niu swo­ich prze­ko­nań, Ku­bac­ki wziął wę­giel, wy­pi­sał na ścia­nie sen­ten­cję li­row­skie­go bła­zna i wy­pchnąw­szy za drzwi Naf­ta­la, ma­cha­ją­ce­go rę­ka­mi, po­szedł koń­czyć pil­ną ro­bo­tę.

Ku­bac­ki po­zo­sta­wił po so­bie naj­wię­cej na­pi­sów.

„Kru­cho­ści! imię two­je nie­wia­sta”.

Sprze­cza­li się tego dnia o rów­no­upraw­nie­nie ko­bie­ty, ale z nim nig­dy nie było moż­na mó­wić o tym przed­mio­cie ser­jo. Po­wta­rzał za­wsze: – „nie wierz sło­wom pan­ny, ani żad­nej nie­wia­sty, bo ich ser­ce jest jak koło”, a jed­nak tym nie­wia­stom po­świę­cał wię­cej cza­su, ani­że­li kur­som i ry­sun­kom.

Nad łóż­ka­mi były tak­że na­pi­sy. Wa­ko­wicz wy­ka­li­gra­fo­wał nad jed­nem – „ostat­ni z ro­man – ty­ków”, a nad dru­giem – „Kato, ksią­żę nie­złom­ny”. "Ostat­ni z ro­man­ty­ków" to przy­do­mek, któ­ry nada­no ko­le­dze Zna­mie­niec­kie­mu. Miał ma­rzą­cy wy­raz oczu i de­kla­mo­wał na pa­mięć „Przed­świt”, zresz­tą nie był mniej trzeź­wym od in­nych. A Kato, to on – An­drzej Krę­pic. Nie lu­bił, gdy ko­le­dzy na­cią­ga­li Naf­ta­la na „biby”, a sarn tyl­ko wte­dy brał w nich udział, gdy miał tro­chę pie­nię­dzy na wy­rzu­ce­nie, albo też gdy go Naf­tal upro­sił. Poza tem nie uwa­żał, aby go mat­ka na­tu­ra ob­da­rzy­ła jaką ce­chą ka­to­ni­zmu, albo nie­złom­no­ści.

Przy­glą­da­jąc się tym na­pi­som, miał w oczach uśmiech, ale po­tem skie­ro­wał wzrok na zda­nie, umiesz­czo­ne pod „Ka­to­nem” i wy­pi­sa­ne jego wła­sną ręką, i spo­waż­niał.

„W ży­ciu jest dużo dróg krzy­wych, ale tyl­ko jed­na pro­sta”. Jak to już temu daw­no, a jak on pa­mię­ta każ­dy szcze­gół! Są wi­docz­nie rze­czy, któ­re się nie za­cie­ra­ją dłu­go, a może na­wet nie za­cie­ra­ją się nig­dy? Drob­nost­ka po­ru­szy jed­no wspo­mnie­nie, a ono, niby fala świetl­na czą­stecz­ką ete­ru, wstrzą­śnie i za­ko­ły­sze wspo­mnie­niem dru­giem – dzie­sią­tem – set­nem aż do wy­czer­pa­nia wszyst­kich, ja­kie były…

Gdy tę spu­ści­znę odzie­dzi­czył po mat­ce, wła­śnie kwie­cień miał się ku koń­co­wi. Roz­mię­kła zie­mia świe­ci­ła na po­lach i dro­gach je­zior­ka­mi, któ­re po­wsta­ły z zi­mo­we­go śnie­gu i z mar­co­wych desz­czów. Łany ozi­min były od spodu zie­lo­ne, z wierz­chu po­cent­ko­wa­ne na żół­to przy­mroz­ka­mi i reszt­ka­mi ze­szło­rocz­nej runi. Ka­cze­niec błysz­czał na mo­krych łą­kach i w ro­wach zu­peł­nie jak roz­sy­pa­ne zło­to; bór stał czar­ny, a wierz­by i brzo­zy, po­dob­ne do ho­żych ta­necz­nic, bra­ły się za ręce i po­wiew­ne, po­wy­gi­na­ne, jed­ne bla­de­mi ga­łąz­ka­mi, dru­gie śnie­giem pni, śmia­ły się do słoń­ca i do sza­fi­rów. Świat bu­dził się jak­by do na­dziei i do szczę­ścia, ale on – Krę­pic prze­kli­nał go wte­dy wła­śnie za to. Wio­sna z ca­łem upo­je­niem, któ­re zda­je się wów­czas pły­nąć w po­wie­trzu, ze skow­ron­ka­mi w eks­ta­zie, z omdle­wa­ją­cą cie­pło­tą, z całą or­gią se­le­dy­nu, zło­ta i barw tur­ku­so­wych, prze­ma­wia sło­dy­czą do szczę­śli­wych lub uko­je­niem do tych, któ­rzy już mogą so­bie po­wie­dzieć: go­rzej nie bę­dzie. Ale on wła­śnie dą­żył po owo go­rzej. W oko­ło nie­go cały świat dy­szał nad­mia­rem sił i ży­cia, on zaś miał sta­nąć oko w oko z nie­mo­cą i śmier­cią. Ta roz­ter­ka jego we­wnętrz­ne­go ja z oto­cze­niem bo­la­ła go, jak rana.

Wó­zek wto­czył się na wzgó­rek. Jak na dło­ni le­ża­ła te­raz przed nim, wez­bra­na – srebr­no­sza­ra ta­śma Wi­sły i dłu­gi sze­reg osad da­szo­wic­kich, roz­rzu­co­nych u fa­li­ste­go brze­gu rze­ki. Już przy każ­dej za­gro­dzie zie­le­ni­ły się wierz­by i pło­ty z dzi­kie­go agre­stu, tyl­ko na sa­mym koń­cu dłu­gie­go sze­re­gu chat, pod la­sem, ster­czał na­gie­mi ga­łę­zia­mi pęk wy­smu­kłych to­po­li. Nad osa­dą jego mat­ki ko­ło­wa­ła śmierć, więc wio­sna jesz­cze nie śmia­ła po­ło­żyć na niej swo­ich cie­płych dło­ni.

On wte­dy pa­trzał i czuł, że im bar­dziej zbli­ża się do celu, tem więk­szy go zdej­mu­je lęk. Na­wet nie wie­dział, że tak bar­dzo ko­cha mat­kę i że tak strasz­ną jest myśl o ży­ciu, w któ­rem nie bę­dzie się już mia­ło na wła­sność ani jed­ne­go od­da­ne­go ser­ca. Żyje, czy nie żyje? Żeby choć zdą­żyć – choć usły­szeć jed­no ser­decz­ne sło­wo, któ­re już bę­dzie mu­sia­ło wy­star­czyć na za­wsze… Chwi­la­mi zry­wał się i miał ocho­tę biec pie­szo, bo zda­wa­ło mu się, że to bę­dzie prę­dzej, a po­tem upa­dał na sie­dze­nie, rad, że ma jesz­cze kil­ka chwil przed sobą, że zdą­ży się uspo­ko­ić i że nie prze­ra­zi jej wła­sną trwo­gą. Wma­wiał wte­dy w sie­bie, że po­wi­nien nad sobą pa­no­wać, bo już nie jest wy­rost­kiem, cze­pia­ją­cym się mat­czy­nej spód­ni­cy, iecz stu­den­tem pierw­sze­go kur­su – skoń­czo­nym czło­wie­kiem. Ale rów­no­cze­śnie za­cho­dzi­ły mu oczy łza­mi, a on, wście­kły na wła­sną nie­moc, za­ci­skał zęby i wal­czył z no­wym do­pły­wem bólu.

Do­jeż­dża­li już do ko­lon­ji, gdy na­gle ogar­nę­ła go chęć wy­pró­bo­wa­nia wła­sne­go gło­su, więc zwró­cił się do chło­pa­ka, sie­dzą­ce­go przed nim na wiąz­ce sło­my i po­pę­dza­ją­ce­go ba­toż­kiem parę wy­pa­sio­nych kasz­ta­nów, i za­py­tał: Kto jest przy mat­ce?

Zda­wa­ło mu się, że mówi spo­koj­nie, a tym­cza­sem chło­pak od­wró­cił się tak szyb­ko i po­pa­trzył na nie­go tak ja­koś dziw­nie, że jego wzię­ła wte­dy złość.

– Cze­go się na mnie ga­pisz i nie od­po­wia­dasz? – rzu­cił su­cho.

– A bo… a dyć… nie urzew­niaj­cie so­bie po próż­ni­cy. Sta­ra Bo­brza­ko­wa i na­sza Na­st­ka cię­giem sie­dzom, a i cała ko­lo­ni­jo do wa­szej cha­łu­py za­zi­ro.

Wte­dy zdję­ło go na chwi­lę wiel­kie roz­rzew­nie­nie i wdzięcz­ność dla Bo­brza­ko­wej, dla Na­st­ki i dla ca­łej ko­lon­ji, a chło­pak tym­cza­sem cmo­kał na swo­je kasz­ta­ny i wy­wi­jał ba­toż­kiem. Ko­nie rwa­ły, wó­zek wpadł mię­dzy dwa sze­re­gi chat i za­czął pod­ska­ki­wać na ka­mie­niach, on zaś za­mknął oczy i uczuł to, co musi czuć ska­za­niec, wie­zio­ny na miej­sce męki. A po­tem klę­czał przy łóż­ku mat­czy­nem. Ona mu gła­dzi­ła wło­sy, mó­wi­ła dłu­go i ci­cho, ale on nic nie sły­szał, a ra­czej nie ro­zu­miał, bo wpadł w stan dziw­ne­go zo­bo­jęt­nie­nia i do­zna­wał ta­kie­go uczu­cia, jak kie­dy bę­dąc dziec­kiem, sfu­ka­ny przez ojca i spła­ka­ny, usy­piał w ogród­ku mię­dzy ło­dy­ga­mi malw, przy brzę­ku owa­dów, uwi­ja­ją­cych się w słoń­cu. A tym­cza­sem, choć bez jego wie­dzy i woli, jej sło­wa za­pa­da­ły mu gdzieś głę­bo­ko w ser­ce i po­tem przy­po­mnia­ły się wszyst­kie.

– Syn­ku, – mó­wi­ła – dla tego cię wy­sła­łam do lu­dzi, że­byś się na­uczył ko­cha­nia i mą­dro­ści. To mię mor­do­wa­ło od mło­dych lat. By­łam głu­pią dzie­wu­chą, ale ro­zu­mia­łam i pa­mię­tam wszyst­ko… Jak w na­szej cha­łu­pie ojca i bra­ta nie sta­ło, w in­szych cha­łu­pach nie bra­ko­wa­ło ni­ko­go i jesz­cze na nas krzy­wo pa­trzy­li, że aż mię zdej­mo­wa­ła wiel­ka złość i ża­łość. Po­tem za­czę­łam się po lu­dziach roz­glą­dać i do dusz im za­zie­rać, a gdy oba­czy­łam, że tam jest wię­cej nę­dzy, niż zło­ści, że bie­da jest jako rdza, co zja­da wsze­la­kie do­bro, to złość mię omi­nę­ła, a ża­łość osta­ła i cią­gle we mnie ro­sła. Mój oj­ciec, a twój dzia­dek, syn­ku, był szlach­cic, choć z oby­cza­ju chłop, twój oj­ciec był chłop i z oj­ców i z oby­cza­ju. Oni wszy­scy ko­cha­ją tyl­ko swój grunt i żad­ne­go in­ne­go ko­cha­nia nie za­zna­li nig­dy. Ale ja my­śla­łam, że ty, syn­ku, nie mo­żesz być taki, jak wszy­scy w Da­szów­ce, bo ba­ła­bym się sta­nąć na Bo­skim są­dzie i ba­ła­bym się spo­tkać z two­im dziad­kiem i wu­jem. Więc na­przód uczy­łam cię sama, a po­tem Duch naj­święt­szy mnie na­tchnął, że to mało i że ty po­wi­nie­neś iść mię­dzy mą­drych lu­dzi i mię­dzy książ­ki. 1 dla­te­go, syn­ku, wy­sła­łam cię do szko­ły, choć po śmier­ci mo­je­go było mi okrut­nie cięż­ko i rady so­bie dać nie mo­głam, jako że i kra­dli spo­ro. Pa­mię­taj Ję­druś o tem, bo in­a­czej świę­ta zie­mia bę­dzie dla mnie jako cięż­ki ka­mień. I jesz­cze jed­no ci po­wiem. Lu­dziom się zda­je, że jest tyl­ko jed­na dro­ga zła, a do­brych moc – a po­praw­dzie, złych jest moc, tyl­ko do­bra jed­na-Ty o tem Ję­druś pa­mię­taj naj­bar­dziej i uwa­żaj, że­byś się nie zmy­lił, bo do­bra jest tyl­ko jed­na, bo ja­bym wiecz­nej spo­koj­no­ści nie za­zna­ła, że­byś ty się zmy­lił. Ja je­stem zwy­czaj­na ko­bie­ta i nie wiem, czy do­brze zro­bi­łam z oną na­uką, ale wiem, że mo­żesz żyć na chwa­łę Bo­ską i mo­żesz nie krzyw­dzić nig­dy.

Krzyw­dy i cu­dzych łez nie da­ru­je samo Mi­ło­sier­dzie, i ja ci nie po­da­ru­ję, Ję­druś, spa­mię­taj!

Wte­dy on po­czuł na swo­jej gło­wie jej ręce, któ­re były bar­dzo cięż­kie i jak przez sen, albo z bar­dzo da­le­ka usły­szał:

– Niech cię ma w swo­jej opie­ce Pan Je­zus i Prze­naj­święt­sza…

A po­tem, też jak przez sen, wi­dział dużo bab, dzie­wuch i go­spo­da­rzy, dużo cho­iny, żół­tych świec, czuł, że słoń­ce grza­ło i że cie­pły wiatr ca­ło­wał go we wło­sy, sły­szał niz­ko nad zie­mią ja­kieś smut­ne śpie­wa­nie, a w gó­rze, w słoń­cu, pieśń we­so­łą, try­ska­ją­cą szczę­ściem, eks­ta­tycz­ną, i wi­dział, że wy­rzu­ci­li mię­dzy dwie­ma bia­łe­mi brzo­za­mi całą moc pia­sku dziw­nie żół­te­go. Ta żół­tość gry­zła go w oczy cią­gle. 1 wte­dy, gdy sie­dział na wóz­ku i je­chał mię­dzy łą­ka­mi prze­ty­ka­ne­mi ka­czeń­cem, któ­ry wi­dział już kie­dyś, nie­daw­no, a może i daw­no? – i wte­dy, gdy się zo­ba­czył w wa­go­nie, tak­że żół­tym jak pia­sek. Ja­kaś ży­dów­ka scho­wa­ła ży­dzia­ka pod ław­kę. Kon­duk­tor krzy­czał, ona krzy­cza­ła jesz­cze gło­śniej, jego bo­la­ła gło­wa, przej­mo­wał dziw­ny mróz i prócz tego chcia­ło mu się pić. Wy­szedł, lecz gdzie, nie pa­mię­tał i pił póty, aż już wię­cej nie mógł, a po­tem zno­wu sie­dział na ław­ce, żół­tej jak pia­sek, w gło­wie tur­ko­tał mu po­ciąg ze wszyst­kie­mi wa­go­na­mi i zda­wał się do­kła­dać wszel­kich sta­rań, by roz­sa­dzić nie­tyl­ko jego mózg, ale i cały świat. Zna­mie­niec­ki miał minę zdzi­wio­ną, Ku­bac­ki tak­że, mó­wi­li coś, co praw­do­po­dob­nie mógł­by był zro­zu­mieć, gdy­by był chciał ko­niecz­nie, a w koń­cu zro­bi­ło się bar­dzo ci­cho i przy­jem­nie i wy­cią­gnę­ła się przed nim piasz­czy­sta, moc­no żół­ta dro­ga i cią­gnę­ła jego oczy z sobą gdzieś da­le­ko w nie­skoń­czo­ność… Gdy pierw­szy raz ta dro­ga zni­kła mu z oczu, Zna­mie­niec­ki sie­dział w ką­cie na ku­fer­kach i spał, Ku­bac­ki, opar­ty łok­cia­mi o stół, uczył się gło­śno, a on – Krę­pic le­żał na łóż­ku i dzi­wił się, że na obu krze­słach stoi tak dużo bu­te­lek i że te bu­tel­ki nie są ani od piwa, ani od wód­ki. Z po­cząt­ku za­pra­gnął ko­niecz­nie dojść, dla­cze­go Zna­mie­niec­ki usnął w ką­cie i co to są za bu­tel­ki, ale po­tem so­bie po­wie­dział, że nie war­to się tru­dzić dla ta­kiej ma­łej rze­czy i że przy­jem­niej jest nie my­śleć wca­le. Gdy się obu­dził po­wtór­nie, Ku­bac­ki le­żał w mun­du­rze na swo­jem łóż­ku i spał, a Zna­mie­niec­ki sie­dział przy sto­le i uczył się. Wte­dy za­czął bar­dzo po­wo­li my­śleć i naj­pierw przy­po­mnia­ła mu się owa żół­ta dro­ga, któ­ra szła w nie­skoń­czo­ność i jego za sobą cią­gnę­ła, po­tem ży­dów­ka, któ­ra się kłó­ci­ła z kon­duk­to­rem, po­tem, ja­kieś śpie­wa­nie, ja­kieś ci­che sło­wa, któ­re ktoś do nie­go mó­wił, a w koń­cu uczuł wiel­ki ból, za po­mo­cą któ­re­go zro­zu­miał wszyst­ko.

Cho­ro­wał wte­dy całe ośm ty­go­dni,stra­cił rok na­uki, ale zy­skał no­we­go przy­ja­cie­la.

Do­tąd znał ko­le­gę Zna­mie­niec­kie­go nie­wie­le. Da­wał mu lek­cje ję­zy­ka ro­syj­skie­go i na­tem ko­niec. Co skło­ni­ło ele­ganc­kie­go pa­ni­cza, że dzień i noc, ra­zem z Ku­bac­kim do­zo­ro­wał go w ty­fu­sie, nie wie­dział i, co praw­da, nie sta­rał się do­wia­dy­wać. Ser­ca tak samo biją pod ba­ty­sto­wą, jak i pod zgrzeb­ną ko­szu­lą – to prze­cież rzecz nie nowa. W Zna­mie­niec­kim od­krył ser­ce, więc uczuł dla nie­go naj­pierw dużo wdzięcz­no­ści, po­tem dużo po­cią­gu, a wresz­cie te uczu­cia za­mie­ni­ły się w głę­bo­ką i po­dzie­la­ną przy­jaźń, któ­ra trwa­ła. Nie roz­sta­wa­li się pra­wie od tej pory. Ku­bac­ki za­miesz­kał po wa­ka­cjach z Naf­ta­lem. Zna­mie­niec­ki prze­niósł się do nie­go, do Krę­pi­ca – i tak już po­zo­sta­ło przez wszyst­kie lata kur­sów.

Były to do­bre cza­sy, choć czę­sto z pie­niędz­mi by­wa­ło róż­nie. Krę­pic miał sty­pen­djum, któ­rem dzie­lił się z Ku­bac­kim, da­wał prócz tego lek­cje i co wa­ka­cje wy­jeż­dżał do róż­nych dwo­rów na wieś, po za­ro­bek ko­re­pe­ty­tor­ski, ale po­mi­mo to, zda­rza­ło się, że z ma­mo­ną było kru­cho. Wo­gó­le, brak owe­go ne­rvus re­rum to była cho­ro­ba, na któ­rą pra­wie wszy­scy w in­sty­tu­cie nie­do­ma­ga­li. Ku­bac­ki i on, Krę­pic, par­li się przez ży­cie wła­sne­mi si­ła­mi, Dem­bosz i Wa­ko­wicz mie­li z domu za­sił­ki, ale nie­wiel­kie, Zna­mie­niec­ki i Naf­tal byli, w po­rów­na­niu z in­ny­mi, praw­dzi­wy­mi Rot­szyl­da­mi, a wszy­scy ra­zem mie­li wie­czy­ste pust­ki w kie­sze­niach. Cze­mu tak było, nikt nie do­cie­kał, bo do­cie­ka­nie nie by­ło­by zmie­ni­ło po­ło­że­nia rze­czy, ale w rze­czy­wi­sto­ści kwe­stja się tak przed­sta­wia­ła. Kto miał choć tro­chę za­wie­le, mu­siał po­ży­czać tym, któ­rzy mie­li za­ma­ło, i stąd się wy­twa­rza­ła pew­na rów­no­wa­ga. Za­war­tość jed­nych kie­sze­ni rów­na­ła się zeru, za­war­tość zaś dru­gich – zeru z mi­nu­sa­mi.

Po­mi­mo to, te cza­sy były do­bre, a jak do­bre, on, Krę­pic zro­zu­miał dziś, gdy z dy­plo­mem w kie­sze­ni po­wie­dział so­bie: te­raz za­cznie się ży­cie.

Zda­le­ka to ży­cie przed­sta­wia­ło im się, jak ja­kieś bar­dzo ja­sne słoń­ce, peł­ne czy­stych ide­ałów, po­świę­ceń i ofiar, po któ­rych, jak po szcze­blach dra­bi­ny, oni będą iść wciąż w górę i spra­wią, że spra­wie­dli­wość od­nie­sie try­umf, a praw­da zwy­cię­ży.

Ale ja­kie też ono oka­że się zbliz­ka?

Krę­pic czuł w so­bie coś na­kształt nie­po­ko­ju, smut­ku czy żalu. Może to prze­czu­cie, że nie wszyst­ko bę­dzie szło tak, jak oni ma­rzy­li?

Zno­wu utkwił oczy w na­pi­sie, któ­ry czar­ne­mi li­te­ra­mi wy­raź­nie się ry­so­wał na sza­rej ścia­nie i przed chwi­lą ode­grał był rolę fali świetl­nej. „W ży­ciu jest dużo dróg krzy­wych, lecz tyl­ko jed­na pro­sta”. Jego mat­ka była zwy­czaj­ną ko­bie­tą, ale on te­raz wi­dział, że była rów­no­cze­śnie nie­zwy­kłą. W my­śli na­pi­su kry­ła się wspa­nia­ła fi­lo­zof] a uczci­wo­ści. Nie­raz za­sta­na­wiał się, jak ta jego „świę­ta” ro­zu­mia­ła ową je­dy­ną pro­stą dro­gę, ale do­pie­ro nie­daw­no zro­zu­miał to po raz pierw­szy.

Brał sty­pen­djum i mógł je brać jesz­cze przez kil­ka mie­się­cy, gdy­by ostat­nie ro­bo­ty odło­żył na czas po­wa­ka­cyj­ny. Tak zro­bił Dem­bosz i tak ro­bi­li pra­wie wszy­scy, któ­rym za­le­ża­ło na kil­ku­dzie­się­ciu ru­blach. Jemu na nich za­le­ża­ło tak­że, ale w ostat­niej chwi­li, nie wie­dzieć cze­mu, przy­po­mniał so­bie sło­wa mat­ki i spo­strzegł, że nie­tyl­ko ma przed sobą dwie dro­gi do wy­bo­ru, ale że obie wy­da­ją się rów­nie uczci­we­mi. A mat­ka po­wie­dzia­ła, że uczci­wa jest tyl­ko jed­na. To był pierw­szy szko­puł – pierw­sza wąt­pli­wość, jak po­stą­pić. Osta­tecz­nie, kwe­stja nie była wiel­kiej wagi… nie­mniej wszak­że wąt­pli­wość ist­nia­ła, nie­po­ko­iła go i gnie­wa­ła.

Po­sta­no­wił zda­wać od­ra­zu, zdał, a we­wnętrz­ne za­do­wo­le­nie, ja­kie wte­dy uczuł, ob­ja­śni­ło go, że do­brze zro­bił.

– Mam obie­ca­ne miej­sce u Rot­te'go – my­ślał te­raz – z osa­dy po­win­no mi się jesz­cze z ja­kie kil­ka­dzie­siąt ru­bli okro­ić, na ubra­nie tym­cza­sem wy­star­czy, a po­tem… prze­cież i do naj­mniej­szej pen­sji moż­na przy­sto­so­wać swo­je po­trze­by. U Zna­mie­niec­kie­go wy­pocz­nę, na­bio­rę sił i da­lej – w ży­cie!

Za­ci­snął pię­ści, wy­cią­gnął ra­mio­na i wy­glą­dał, jakg­dy­by pró­bo­wał wal­czyć z ja­kimś uro­jo­nym wro­giem.

Tym­cza­sem wszedł Zna­mie­niec­ki, rzu­cił czap­kę na.łóż­ko, siadł na sto­le i pu­ściw­szy w ruch nogi, po­czął mó­wić:

– Wy­obraź so­bie, li­cho mnie po­nio­sło koło in­sty­tu­tu i ze­psu­ło hu­mor. Nie masz po­ję­cia, co tam te­raz za pust­ka! Pró­bo­wa­łem so­bie wy­obra­zić, że po wa­ka­cjach zno­wu się bra­ma otwo­rzy, a po­dwó­rze za­roi no­wy­mi ludź­mi, i nie mo­głem. Co za głu­pie uspo­so­bie­nie! Rów­nie do­brze mo­głem so­bie po­wie­dzieć, że gdy­by tak nie­spo­dzia­nie śmierć zmio­tła mnie, cie­bie i resz­tę na­szych, zie­mia by sta­nę­ła jak słup i nie mia­ła­by sił ani na je­den ob­rót wię­cej.

Prze­su­nął cien­kie pal­ce po bru­nat­nych wło­sach, a Krę­pic się zgo­dził, że i on do­zna­je tego sa­me­go wra­że­nia, choć nie wi­dział za­mil­kłe­go in­sty­tu­tu i jego za­mknię­tej bra­my i że prócz tego jest mu ja­koś głu­pio. Do­tąd wie­dział, cze­go chce i do­kąd dąży, a te­raz się prze­ko­nał, że głów­nie dą­żył do dy­plo­mu, bo resz­ta gdzieś się za­prze­pa­ści­ła, a wła­ści­wie od­da­li­ła i tyl­ko ma­ja­czy zda­le­ka, jak coś nie­okre­ślo­ne­go i nie­uję­te­go.

– Praw­do­po­dob­nie – koń­czył – jest to chwi­lo­wy od­ruch ner­wów, spo­wo­do­wa­ny nad­mia­rem pra­cy i osią­gnię­ciem upra­gnio­ne­go dy­plo­mu; ale po­mi­mo to, fakt fak­tem, jest mi ja­koś nie­swo­jo i naj­wy­raź­niej głu­pio!

Tu siadł na krze­śle, jak na ko­niu, na­wprost Zna­mie­niec­kie­go, oparł bro­dę na po­rę­czy i ki­wał się w takt ru­chu nóg tam­te­go. Mil­cze­li te­raz, oba­dwaj – za­my­śle­ni, pa­trzy­li wprost przed sie­bie nie wi­dząc i drgnę­li rów­no­cze­śnie, gdy się drzwi otwo­rzy­ły z wiel­kim im­pe­tem, a do po­ko­ju wpadł Wa­ko­wicz.

– Chodź­cie „Pod Pla­ne­tę” na bibę! – wrza­snął i sa­piąc oparł się ple­ca­mi o ścia­nę.

Zna­mie­niec­ki ze­sko­czył ze sto­łu.

– Do­bra myśl! – za­wo­łał ura­do­wa­ny. – Chodź, Kato, za­pi­je­my ro­ba­ka głu­po­ty, a ju­tro w dro­gę po wy­po­czy­nek! Zo­ba­czysz, jak w nas ener­gia od­ży­je, byle nam tyl­ko za­szu­mia­ły na­sze kło­sy, za­pach­nia­ły na­sze lipy, byle nas na­sze wia­try owia­ły! Chodź­cie!

Chwy­cił za czap­kę, ale Krę­pic się ocią­gał i wa­hał.

– Ani ty nie masz za wie­le pie­nię­dzy, ani ja – za­uwa­żył.

Wa­ko­wicz pa­trzył na nie­go zdzi­wio­ny, chwi­lę stał mil­cząc i na­gle ude­rzyw­szy się pię­ścią w czo­ło, krzyk­nął:

– Ot! wie­czy­sta głu­po­ta i sen­ty­men­ta­lizm, jak mówi Ku­bac­ki. Na co ci pie­nią­dze? Naf­ta fun­du­je wszyst­kim. Po­myśl, że to już ostat­ni raz, a Ku­bac­ki po­wia­da, że choć­by Naf­ta ani jed­nej biby nam nie wy­pra­wił, ani dzia­dzio Naf­tal, ani oj­ciec Naf­tal o grosz nie pod­nio­są ro­bo­ci­zny w swo­ich fa­bry­kach – tak! No, Kato, raz złóż ofia­rę na oł­ta­rzu ko­le­żeń­stwa i chodź!

Wa­ko­wicz ma­chał rę­ka­mi, sta­rał się mó­wić pa­te­tycz­nie i wy­glą­dał za­baw­nie ze swą krę­pą fi­gur­ką, gę­stą czu­pry­ną, po­dob­ną ko­lo­rem do doj­rza­łe­go owsa i wiel­ką twa­rzą, po­cent­ko­wa­ną pie­ga­mi.

Ale Krę­pic stał wciąż na­chmu­rzo­ny i wi­docz­nie zły, co spo­strze­gł­szy tam­ten, zmie­nił ton i mó­wił te­raz pra­wie ża­ło­śnie:

– Bój się Boga, Kato, nie psuj nam ostat­nie­go dnia! Prze­cież i my nie je­ste­śmy już ta­kie ostat­nie psy, bez am­bi­cji. Naf­tę na­cią­gnę­li­śmy, to praw­da, ale on ma, a my nie mamy, a przy­tem to taki po­czci­wy chło­pak! Jak­by nie wy­dał na bibę, toby pu­ścił na co in­ne­go. Chodź­cie, bo zro­bi­cie rze­tel­ną przy­krość i jemu i nam.

– Nie fi­lo­zo­fuj, Kato! – po­parł ko­le­gę Zna­mie­niec­ki i z proś­bą po­pa­trzył w oczy Krę­pi­co­wi.– Chodź, ostat­ni raz!

Chwi­lę cze­ka­li w mil­cze­niu, wresz­cie Krę­pic wziął wol­no czap­kę i mruk­nąw­szy, że Naf­tal jest za­wsze osioł, a oni wszy­scy świ..ce ło­jo­we – wy­szedł.

Na uli­cy wzię­li się pod ręce i utwo­rzy­li trój­kę dość nie­zwy­kłą. Krę­pic szedł w środ­ku. Był naj­wyż­szy i naj­le­piej zbu­do­wa­ny, wło­sy i oczy miał czar­ne, czo­ło niz­kie, pra­wie pro­sto­kąt­ne, rysy może tro­chę za gru­be, ale bar­dzo re­gu­lar­ne, chód zręcz­ny, pew­ny, pra­wie żoł­nier­ski. Gło­wę niósł wy­so­ko, nie­mal sztyw­no i pa­trzył przed sie­bie z chmur­ną po­wa­gą, któ­ry to wy­raz nada­wa­ły mu brwi bar­dzo pro­ste i bliz­ko scho­dzą­ce się nad no­sem.

Zna­mie­niec­ki szedł po jego pra­wej stro­nie i two­rzył z nim ude­rza­ją­cy kon­trast. Je­że­li tam­ten był ist­nem wy­obra­że­niem siły w jej es­te­tycz­nem zna­cze­niu, twarz tego mo­gła być na­tchnie­niem dla rzeź­bia­rza, ma­rzą­ce­go o pięk­nie ide­al­nem.

Był niż­szy i szczu­plej­szy, wło­sy miał wi­ją­ce się, ciem­ne, z od­cie­niem bron­zu i bły­ska­mi zło­ta, rysy bez za­rzu­tu, de­li­kat­ne jak pięk­na ka­mea, a oczy sza­fi­ro­we, z dłu­gie­mi rzę­sa­mi i z ta­kim wy­ra­zem, jaki cza­sa­mi mie­wa­ją mło­de dziew­czy­ny, za­pa­trzo­ne w gwiaz­dy.

Obaj byli uwa­ża­ni przez ko­le­gów za naj­przy­stoj­niej­szych chło­pa­ków w ca­łym in­sty­tu­cie, Krę­pi­co­wi wszak­że od­da­wa­no pierw­szeń­stwo, uwa­ża­jąc twarz Zna­mie­niec­kie­go za na­zbyt ko­bie­cą.

Ale nie­wia­sty były in­ne­go zda­nia. Każ­da, mi­ja­jąc trój­kę stu­den­tów, za­trzy­my­wa­ła wzrok na uro­dzi­wej po­sta­ci Krę­pi­ca i uśmie­cha­ła się, lecz gdy jej oczy spo­tka­ły się na­stęp­nie z ocza­mi „ostat­nie­go z ro­man­ty­ków”, wi­dać w nich było wprost zdu­mie­nie. Mi­nąw­szy go, wszyst­kie jesz­cze raz od­wra­ca­ły gło­wy; młod­sze się ru­mie­ni­ły i wzdy­cha­ły, same nie wie­dząc cze­go.

Wa­ko­wicz nie wy­wo­ły­wał ru­mień­ców na nie­wie­ścich twa­rzach, ale po­mi­mo to nie wy­da­wał się stra­pio­nym. Z fan­ta­zją ko­ły­sał się na krót­kich nóż­kach, z fan­ta­zją gie­sty­ku­lo­wał wol­ną ręką i z fan­ta­zją opo­wia­dał o „ka­wa­le”, jaki urzą­dzi­li Naf­cie.

– Za­sta­li go przy for­te­pia­nie – mó­wił. –

Wy­parł się sztu­ki, jak Piotr Chry­stu­sa i przy­rzekł dziad­ko­wi z Ło­dzi, że bę­dzie fa­bry­ko­wał ar­ty­stycz­ne per­ka­li­ki, ale dziś zo­stał sam, więc nie mógł wy­trzy­mać i za­czął się że­gnać z Szu­ma­nem. Niech dja­bli we­zmą jego – Wa­ko­wi­cza, je­że­li ten Naf­ta nie jest więk­szym ar­ty­stą, niż bę­dzie kie­dy­kol­wiek fa­bry­kan­tem! Tak go dzi­siaj wzru­szył, że choć ję­zyk przy­sechł mu do pod­nie­bie­nia, a żo­łą­dek do krzy­ża, stra­cił ocho­tę do piwa i do ca­łej biby. Ale Ku­bac­ki jest wi­dać wraż­li­wy tyl­ko na fi­zjo­nom­je bab­skie. Wy­rwał Naf­tę z ob­jęć za­chwy­tu i opo­wie­dział mu – a be­stja wspa­nia­le uda­je wzru­sze­nie – że wszy­scy je­cha­li tram­wa­jem, że Kato wy­sko­czył ostat­ni i zła­mał nogę, że go od­wieź­li do szpi­ta­la, ale pie­nię­dzy nikt nie ma etc… Tak łgał, że aż się ckli­wo ro­bi­ło, a jego, to jest Wa­ko­wi­cza, zdjął lęk, żeby aby na­praw­dę któ­ry gna­ta w no­dze nie zła­mał. Cza­sem się tak sta­je… ale głów­na rzecz, było wte­dy wi­dzieć Naf­tę! Po­pro­stu, coś pi­ra­mi­dal­nie – po­mi­do­ro­we­go! Zbladł jak wy­pra­na chust­ka do nosa, gęba mu la­ta­ła, nie mógł tra­fić do kie­sze­ni, a w koń­cu po­wy­rzu­cał wszyst­ką ma­mo­nę, jaką miał, i po­wy­py­chał ich za drzwi, krzy­cząc, żeby się śpie­szy­li i na dok­to­rów nie ża­ło­wa­li. Mało co nie po­umie­ra­li od po­wstrzy­my­wa­ne­go śmie­chu. Obie­cał, że za­raz za nimi przy­le­ci, tyl­ko wprzód wy­śle do ojca de­pe­szę o nową flo­tę, oni zaś zleź­li na dół i do­pie­ro z po­dwó­rza Ku­bac­ki za­czął się drzeć z ca­łe­go gar­dła, po­ka­zy­wać pie­nią­dze i za­pra­szać Naf­tę na bibę. Kto nie wi­dział gęby Naf­ty w oknie, a Ku­bac­kie­go na dole, jak mu wy­my­ślał od pod­łych ko­le­gów, któ­rzy dla­te­go się wście­ka­ją, że przy­ja­ciel na­praw­dę nogi nie zła­mał, ten nic nie wi­dział i jest wprost li­to­ści god­ną oso­bą. Bra­li się pod boki i wyli ze śmie­chu. Naf­ta w koń­cu tak­że się śmiał, a ku­char­ki po­wy­ty­ka­ły gło­wy z luf­ci­ków i wszyst­kie ra­zem wy­my­śla­ły im od małp i „mi­gi­li­stów”.

To był „fi­go­wy ka­wał” i Kuba już chy­ba nig­dy nic lep­sze­go nie spło­dzi.

Tym­cza­sem Naf­tal, Ku­bac­ki i Dem­bosz sie­dzie­li w nie­wiel­kim po­ko­ju „Pod Pla­ne­tą” i, gwo­li skró­ce­nia nie­mi­łe­go ocze­ki­wa­nia, za­ba­wia­li się w róż­ny spo­sób.

Naf­tal ko­ły­sał się na dwóch no­gach krze­sła, pusz­czał re­gu­lar­ne kół­ka dymu i cały się za­to­pił w ob­ser­wo­wa­niu sza­ro­błę­kit­nych ob­rą­czek, któ­re go­ni­ły jed­na za dru­gą, po­więk­sza­ły się, na­cie­ra­ły na sie­bie, a w star­ciu tra­ci­ły pier­wot­ny kształt i ni­kły w prze­strze­ni. Jego oczy, któ­re, trze­ba przy­znać, były bar­dzo ład­ne, po­dłuż­ne i mia­ły ko­lor błysz­czą­ce­go kasz­ta­na, świe­żo wy­pa­dłe­go z doj­rza­łej łu­pi­ny, pa­trzy­ły na ob­rącz­ki dymu z ta­kim wy­ra­zem, jaki praw­do­po­dob­nie miał New­ton, gdy mu się zda­rzy­ła sław­na przy­go­da z jabł­kiem. Były to oczy my­śli­cie­la, osa­dzo­ne w twa­rzy o ry­sach wy­bit­nych, sil­nie zdra­dza­ją­cych rasę.

Ku­bac­ki, szczu­pły, ane­micz­ny, z rzad­kim za­ro­stem blon­dy­nek, oparł się obu łok­cia­mi o stół, twarz wsparł na dło­niach i w tej wy­god­nej po­zy­cji zie­wał na­der sze­ro­ko.

A Dem­bosz cho­dził wzdłuż i wszerz po­ko­ju, za­ja­dle mu­skał ciem­ny wą­sik i krót­ko przy­strzy­żo­ną bród­kę, cza­sa­mi sta­wał przed za­ku­rzo­nem lu­strem, przy­glą­dał się od­bi­ciu swo­jej kształt­nej fi­gu­ry i, dla uroz­ma­ice­nia nud­ne­go cze­ka­nia, od cza­su do cza­su klął.

Wresz­cie sta­nął przy sto­le, po­pa­trzył uważ­nie na Ku­bac­kie­go, zie­wa­ją­ce­go sto­ic­ko, ziew­nął tak­że i rzu­cił nie­cier­pli­wie:

– Rę­czę, że Kato robi głu­pie awan­tu­ry i nie chce przyjść, a Zna­mie­niec­ki uda­je, że mu przy­zna­je ra­cję.

– Skąd­żeż wiesz, że uda­je? – za­py­tał fleg­ma­tycz­nie Ku­bac­ki.

– Za­baw­nyś! On we wszyst­kiem uda­je Ka­to­na, jak kos pa­pu­gę, a że wy, po­grą­że­ni w bez­względ­nej ad­o­ra­cji, tego nie wi­dzi­cie, to tyl­ko do­wód, że ma­cie ku­rzy wzrok, nic wię­cej.

– Przedew­szyst­kiem – wtrą­cił Naf­tal – nikt tu szcze­gól­nie nie uwiel­bia Zna­mie­niec­kie­go, a że umie so­bie zjed­ny­wać wię­cej przy­ja­ciół, niż na­przy­kład ty, to­tem le­piej dla nie­go.

Na to Dem­bosz wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Też coś no­we­go! – mruk­nął. – Od chwi­li, jak się za­pi­sa­łem do in­sty­tu­tu, sły­szę na wszyst­kie stro­ny: Kato i Zna­mie­niec­ki, Zna­mie­niec­ki i Kato, dwa świecz­ni­ki jed­nem sło­wem, je­że­li nie słoń­ca.

Ale Naf­tal od­rzekł, że co do Krę­pi­ca, to się zga­dza, bo na­wet on, Dem­bosz, przy­zna chy­ba, że tak samo nie jest wart sma­ro­wać mu bu­tów, jak zresz­tą wszy­scy. Co zaś do Zna­mie­niec­kie­go, to sym­pa­tja, jaką mu oka­zu­ją, po­cho­dzi praw­do – po­dob­nie stąd, że mi­łem obej­ściem umie zjed­ny­wać so­bie wszyst­kich i że go lubi Kato.

Po tych sło­wach Dem­bosz obu­rzył się jesz­cze wię­cej i za­wo­łał nie­cier­pli­wie:

– Wła­śnie tego nie ro­zu­miem! Kato jest de­mo­kra­tą z krwi, z ko­ści i z prze­ko­nań, a Zna­mie­niec­ki to w grun­cie pa­ni­czyk, ary­sto­kra­ta, szlach­cic fi­lo­zof, z twa­rzą lal­ki, któ­ry wie, że mu te­raz rów­nie pięk­nie w de­mo­kra­tycz­nej blu­zie, jak bę­dzie póź­niej w czer­wo­nym, albo nie­bie­skim fra­ku!

Ku­bac­ki uważ­nie słu­chał, z wiel­kim spo­ko­jem przy­glą­dał się oży­wio­nej twa­rzy Dem­bo­sza, a gdy ten skoń­czył mó­wić, wy­su­nął jesz­cze wię­cej łok­cie na stół i rzekł:

– Za­wsze by­łeś pło­chy, ko­le­go, a te­raz wi­dzę że głę­bia wa­sze­go mó­zgu rów­na się głę­bi mie­lizn wi­śla­nych. Ale mniej­sza o to, po­wiedz­cie mi, za co wła­ści­wie nie cier­pi­cie Zna­mie­niec­kie­go?

–- Ja nie cier­pię Zna­mie­niec­kie­go? Ależ i owszem, przy­zna­ję że to jest miły i do­bry chło­pak, tyl­ko nie mogę po­jąć, że wy na nie­go li­czy­cie – oto wszyst­ko.

Na to Ku­bac­ki wzru­szył ra­mio­na­mi, po­czem za­czął ki­wać gło­wą.

– Oj, nie dał Pan Bóg świ­ni ro­gów, bo też bo­dła­by, bo­dła…

– Co przez to ro­zu­miesz? – krzyk­nął te­raz Dem­bosz i za­czer­wie­nio­ny przy­sko­czył do sto­łu.

Sprzecz­ka się za­ostrzy­ła, więc Naf­tal, któ­ry, lu­bił „pia­nis­si­ma” i nie pro­te­go­wał ży­cio­wych dy­so­nan­sów, za­czął ich go­dzić, prze­kła­da­jąc, żeby so­bie dali po­kój, że ile razy się zej­dą, za­wsze mu­szą so­bie do oczu ska­kać i że spo­koj­na dys­pu­ta na­le­ży do naj­przy­jem­niej­szych rze­czy wła­śnie dla­te­go, że jest rzad­ko­ścią. Ale Ku­bac­ki mu prze­rwał:

– Cze­kaj Naf­ta – rzekł – i po­zwól, niech mu się… wy­tłu­ma­czę, bo to już mnie daw­no kor­ci.

Tu się zwró­cił do Dem­bo­sza i tak mó­wił:

– Słu­chaj­cie, ko­le­go! Po nie­chę­ci, jaką pa­ła­cie ku Zna­mie­niec­kie­mu, wi­dzę, że pri­mo: albo mu za­zdro­ści­cie przy­jaź­ni Ka­to­na, co jest nie­praw­do­po­dob­ne, bo by­ło­by dzie­cin­ne, albo też nie mo­że­cie mu da­ro­wać jego ład­nej gęby, wiel­ko­pań­skich ma­nier, czy jak je tam… moż­no­ści wy­da­wa­nia pie­nię­dzy, mó­wiąc na­wia­sem, na rze­czy nie­głu­pie, i tam da­lej i tym po­dob­ne. A te­raz wie­cie, jaką mi to wszyst­ko myśl na­su­wa? Oto, gdy­by do wa­sze­go na­zwi­ska spadł wam na nos, ergo do kie­sze­ni, jaki gru­by ka­pi­tał, spa­dek, lub coś po­dob­ne­go, od­ra­zu za­kwit­nę­li­by­ście temi wszyst­kie­mi przy­mio­ta­mi, w któ­re te­raz gar­ni­ru­je­cie „ostat­nie­go z ro­man­ty­ków”, jak ku­charz gar­ni­ru­je w gwiazd­ki z mar­chwi ma­jo­nez z ryby. W do­dat­ku wten­czas nie spoj­rze­li­by­ście na Ka­to­na, bo on się nie zna na szla­chec­kich de­li­kat­no­ściach. Jak­by wam za­czął mó­wić po swo­je­mu, ura­ził­by was w ary­sto­kra­tycz­ne ner­wy, a ro­man­ty­ka nie razi. Ro­man­tyk umiał do­ma­cać w nim ta­kich rze­czy, że dla nich da­ro­wy­wa mu wię­cej, niż my wszy­scy. Tak.

Ale te­raz Dem­bosz par­sk­nął śmie­chem.

– Wy­obraź so­bie, Kuba, że je­ste­ście nie­zrów­na­ni! – wo­łał. – Sta­wia­cie hi­po­te­zę, że ja był­bym zdol­ny, w sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach, wy­przeć się za­sad i prze­ko­nań i po­mi­mo to uwa­ża­cie mnie za swe­go przy­ja­cie­la, czy nie tak?

– Tak, sta­wiam hi­po­te­zę i uwa­żam cię za mego przy­ja­cie­la, a na­wet, po­mi­mo uprze­dzeń do Zna­mie­niec­kie­go, za po­rząd­ne­go ko­le­gę. Ale mó­wię „te­raz”, bo co czas zro­bi z cie­bie, z Naf­ty, z resz­ty i na­wet z Ka­to­na, to nie wie nikt i ja nie wiem.

– Aa! nie wiesz? Nie wie­rzysz ani w sie­bie, ani w Ka­to­na, ani zresz­tą w nic, prócz w owe­go mi­strza – ży­cie, któ­re, gdy ze­chce, zro­bi z tchó­rzów bo­ha­te­rów, a z ta­kich lu­dzi, jak Kato, zło­dziei! Po­win­szo­wać! Ale ja ci po­wia­dam, że każ­dy z nas ma już od uro­dze­nia pew­ne ce­chy, któ­rych nie zmie­nią ani oko­licz­no­ści, ani naj­dłuż­sze ży­cie. Je­że­li we mnie do tej pory nie do­pa­trzy­łeś szla­chet­czy­zny, to już jej nig­dy nie do­pa­trzysz, Naf­ta zaś, choć­by pękł, bę­dzie za­wsze lep­szym ar­ty­stą, niż fa­bry­kan­tem, bę­dzie za­wsze so­bie wy­rzu­cał, że wy­zy­sku­je in­nych, a tym­cza­sem jego wy­zy­ska­ją.– Wa­ko­wi­czo­wi nic nie odej­mie jego cięż­kie­go my­śle­nia i nic go nie wy­ro­bi na afe­rzy­stę, daj­my na to, choć­by na­wet prócz afe­rzy­stów żad­nych in­nych lu­dzi nie wi­dział, a Kato może nic nie zro­bi, ale po­zo­sta­nie uczci­wym do szpi­ku, bo w uczci­wo­ści on jest gra­nit, stal!

– Gra­nit wie­trze­je, stal się utle­nia i ja nig­dy nie mam do nich pre­ten­sji – za­uwa­żył fleg­ma­tycz­nie Ku­bac­ki i ziew­nął.

Lecz te­raz wtrą­cił się Naf­tal i za­wo­łał z ogniem:

– Mniej niż kto­kol­wiek masz pra­wo wąt­pić o Ka­to­nie. Gdy­by na­wet tacy mie­li za­wo­dzić, pierw­szy­bym prze­klął pod­łe ży­cie i chy­ba­bym so­bie pal­nął w łeb!

Ku­bac­ki tyl­ko dzię­ki ener­gicz­nej opie­ce Krę­pi­ca i lek­cjom od­stę­po­wa­nym mu przez nie­go skoń­czył in­sty­tut. Gdy Naf­tal mó­wił, przy­glą­dał mu się z wi­docz­nem za­do­wo­le­niem, ale po­mi­mo to za­raz po­tem za­uwa­żył, iż ko­le­ga-ar­ty­sta nig­dy­by się nie tar­gnął na swo­je cen­ne ży­cie, choć­by tyl­ko dla­te­go, że bi­blij­ny na­ród boi się krwi i że w naj­gor­szym ra­zie tyl­ko­by wy­dał na świat jaką de­spe­rac­ką ap­pas­sio­na­tę i za­ćmił­by Beetho­ve­na, cze­go on, Ku­bac­ki, ży­czy mu z ca­łe­go ser­ca.

Po­czem zwró­cił tro­chę smut­ny, tro­chę iro­nicz­ny wzrok na Dem­bo­sza i rzekł:

– Kie­dy już usia­dłeś na trój­no­gu i za­czą­łeś pa­trzeć w przy­szłość, jak na two­ją wro­dzo­ną pło­chość na­wet dość lo­gicz­nie, to może ze­chcesz tak­że udzie­lić prze­po­wied­ni mnie i ro­man­ty­ko­wi. Mów, Py­tjo!

– A! Zna­mie­niec­ki… On, a ra­czej jego gwiazd­ka po­sta­ra się już o to, by z ży­cia i z lu­dzi, któ­rzy go będą ota­cza­li, niby z wo­sku, ule­pić dla nie­go szczę­ście. On bę­dzie mi­łym, uj­mu­ją­cym i za­wsze es­te­tycz­nym fi­li­strem, któ­re­mu jest na świe­cie do­brze.

– Daj mu Boże to wszyst­ko, prócz fi­li­ster­stwa – mruk­nął Ku­bac­ki. – No! a ja?

– Ty?

Dem­bosz się za­my­ślił.

– Ty je­steś dziw­ny czło­wiek – rzekł po chwi­li. – Wła­ści­we­go twe­go grun­tu chy­ba nikt nie zna, a naj­mniej ty sam; ale strzeż się, bo za­nad­to lu­bisz krań­ce! Może być, że pierw­szy sta­niesz z po­chod­nią na oko­pach Świę­tej Trój­cy, ale rów­nie do­brze mo­żesz od­ra­zu pójść na dno, albo się roz­pić, je­śli no­ta­be­ne wcze­śniej nie wpę­dzi cię w su­cho­ty głu­pia ad­o­ra­cja dla spód­ni­cy.

– Bre­dzisz! – ro­ze­śmiał się Naf­tal i wstał, bo do po­ko­ju we­szli Krę­pic, Zna­mie­niec­ki i Wa­ko­wicz.

Od­ra­zu zro­bi­ło się gwar­no. Ku­bac­ki za­czął wa­lić no­żem w ka­raf­kę i przy­wo­ły­wać kiel­ne­ra, Naf­tal i Wa­ko­wicz wo­ła­li, żeby Zna­mie­niec­ki ukła­dał po­rzą­dek biby, Zna­mie­niec­ki zle­wał tę god­ność na Dem­bo­sza, krzy­cze­li wszy­scy, a gdy wresz­cie przy­nie­sio­no wód­kę i prze­ką­ski, gwar zmie­nił się w cha­os ury­wa­nych zdań „ wy­ra­zów i śmie­chów, zmie­sza­nych z brzę­kiem szkła i por­ce­la­ny.

Ku­bac­ki miał sła­bą gło­wę, więc po pierw­szym ku­flu piwa po­czął krzy­czeć naj­gło­śniej.

– Słu­chaj­cie! – wo­łał – przed wa­szem przyj­ściem Dem­bosz prze­po­wie­dział przy­szłość i orzekł, że Naf­ta bę­dzie fa­bry­ko­wał nędz­ne per­ka­le, że „ro­man­tyk” sfi­li­strze­je, Wa­ko­wicz nie wy­my­śli pro­chu, że Kato zo­sta­nie do śmier­ci Ka­to­nem, bo­wiem w ra­zie prze­ciw­nym, Naf­ta spło­dzi roz­pacz­li­wą „fugę” i świat wy­sa­dzi z po­sad, że ja umrę na de­li­rium tre­mens, a on, Dem­bosz…

Lecz tu so­bie przy­po­mniał, że Dem­bosz nic o wła­snej oso­bie nie mó­wił, więc za­czął go na­ma­wiać do dal­szych prze­po­wied­ni, gdy tam­ten zaś ode­słał go do Lu­cy­pe­ra, roz­gnie­wa­ny, po­czął wo­łać jesz­cze gło­śniej:

– Słu­chaj­cie! Ja prze­po­wia­dam przy­szłość Dem­bo­sza! Spad­nie na nie­go deszcz ma­mo­ny w po­sta­ci skar­bu, od­ko­pa­ne­go po fran­cu­zach, po­czem wiel­ki de­mo­kra­ta za­ło­ży trwa­łe pod­wa­li­ny, tego… ten… ja­kiejś ko­lo­sal­nej spra­wy, ale wpierw kupi so­bie ty­tuł hra­biow­ski i spro­wa­dzi z Pa­ry­ża je­dwab­ne skar­pet­ki.

– Dem­bosz! – wo­łał, wy­cią­ga­jąc przed sie­bie ręce –- ja cie­bie chrzczę prze­zac­nym hra­bią Maj­tasz­ko! Zdro­wie hra­bie­go Maj­tasz­ki!

Pod­niósł ku­fel w górę i przy wtó­rze chó­ral­ne­go śmie­chu zbli­żył go do ust, ale Krę­pic przy­trzy­mał jego rękę.

– Cze­kaj – rzekł – spi­jesz się od­wiecz­nym zwy­cza­jem, a chy­ba dzi­siaj my po­win­ni­śmy so­bie jesz­cze coś­kol­wiek in­ne­go po­wie­dzieć.

– Słusz­nie – po­czę­to za­raz wo­łać – Kato ma głos, słu­chaj­cie!

Ku­bac­ki się skrzy­wił, lecz po­sta­wił ku­fel, a Krę­pic się wy­pro­sto­wał i tak mó­wił:

– O celu, któ­ry nas łą­czy, nie­ma co wspo­mi­nać! Że nie sprze­nie­wie­rzy mu się ża­den, że wy­trwa każ­dy, wie­rzy­my wszy­scy. Na ja­ki­kol­wiek grunt na­szej zie­mi losy nas rzu­cą, pra­co­wać moż­na. Za­wsze na­przód, pro­sto, nig­dy w bok, ani w tył! W na­tu­rze nie gi­nie nic, ani ma­ter­ja, ani my­śli, ani czy­ny i to niech nam bę­dzie umoc­nie­niem w chwi­lach znie­chę­ce­nia.

A te­raz sta­wiam wnio­sek, aby­śmy dali sło­wo, że za­wsze bę­dzie­my wie­dzie­li o so­bie, wspie­ra­li się wza­jem­nie i mo­ral­nie i ma­te­rial­nie i od cza­su do cza­su zjeż­dża­li wszy­scy, gdzie się da.

Skoń­czył; resz­ta w mil­cze­niu wy­cią­gnę­ła do nie­go ręce, lecz Zna­mie­niec­ki na­gle rzekł:

– Przy­rzecz­my so­bie jesz­cze, że sta­wi­my się za­wsze i wszy­scy na ślub każ­de­go z nas.

A ten wnio­sek od­ra­zu starł po­wa­gę i sku­pie­nie z twa­rzy ze­bra­nych. Ku­bac­ki wrza­snął:

– Pysz­ny pro­jekt! Wi­wat ślu­by i ozdo­by ży­cia, ko­bie­ty!

Dem­bosz zaś za­pro­po­no­wał przejść do po­rząd­ku dzien­ne­go nad to­a­stem, któ­ry wniósł Ku­bac­ki i ra­dził wy­pić na wi­wat ko­le­żeń­stwa i dzi­siej­szej umo­wy.

Na to zgo­dzo­no się jed­no­gło­śnie, a Naf­tal ski­nął na kiel­ne­ra, po­czem rzekł do ko­le­gów, że ta­kie zdro­wie trze­ba co naj­mniej wy­pić be­ne­dyk­ty­nem.

Wte­dy Ku­bac­ki uczuł się no­wym wnio­skiem tak roz­rzew­nio­ny, że wlazł na krze­sło i pod­no­sząc w górę ku­fel, któ­re­go mu do­tąd wy­pić nie po­zwo­lo­no, za­wo­łał:

– Niech żyje Naf­ta, naj­czyst­sza z naft, jaką kie­dy­kol­wiek wy­da­ła ropa Izra­ela!

Po­czem śpiesz­nie wy­próż­nił ku­fel, ze­sko­czył z krze­sła i po­czął z ogrom­nem wy­la­niem ści­skać przy­szłe­go fa­bry­kan­ta per­ka­li­ków, któ­re­go na­stęp­nie ca­ło­wa­li wszy­scy.

Ale kiel­ner wniósł czar­ną kawę i pę­ka­tą fla­szę be­ne­dyk­ty­na, za­czem Ku­bac­ki z wiel­kiem sku­pie­niem otwo­rzył ją wła­sno­ręcz­nie, a po­tem na­peł­nił wszyst­kie kie­lisz­ki, któ­re opróż­nio­no w mil­cze­niu, ści­ska­jąc so­bie wza­jem­nie dło­nie. Po chwi­li po­waż­ne­go na­stro­ju gwar po­czął się znów zwięk­szać i rósł w sto­sun­ku pro­stym do próż­ni, któ­ra zwol­na wy­pie­ra­ła z flasz­ki be­ne­dyk­ty­na.

Dem­bosz pła­kał szcze­re­mi łza­mi, prze­pra­szał Zna­mie­niec­kie­go za pod­ło­ści, ja­kie wzglę­dem nie­go po­peł­niał i przy­się­gał, że od­tąd nig­dy w ni­ko­go, chy­ba w jed­ne­go Ka­to­na, nie bę­dzie wie­rzył tak, jak w nie­go, ostat­nie­go z ro­man­ty­ków. Roz­czu­lo­ny ro­man­tyk de­kla­mo­wał w od­po­wie­dzi: „Czy pa­mię­tasz nad Alp śnie­giem…”

Naf­tal prze­kła­dał Ku­bac­kie­mu, że ist­nie­nie ro­zu­mu do­wo­dzi ist­nie­nia praw­dy i spra­wie­dli­wo­ści, któ­rych prze­czu­ciem są idee i aspi­ra­cje, a choć tam­ten od­po­wie­dział z prze­ko­na­niem, że ro­zum ar­ty­sty cho­re­go na fi­lo­zo­fa jest to młyn, któ­ry mie­le próż­nię, Naf­tal nie zwra­cał na to uwa­gi, ma­chał rę­ka­mi niby wia­trak i co chwi­la chwy­ta­jąc słu­cha­cza za kla­pę od mun­du­ra, sta­rał się w nie­go wlać prze­ko­na­nie, że praw­da jest po­ję­ciem iden­tycz­nem ze spra­wie­dli­wo­ścią, a spra­wie­dli­wość jest rów­no­znacz­ni­kiem do­bra, któ­re jest ce­lem ro­dza­ju ludz­kie­go i do któ­re­go je­dy­ną dro­gą jest sztu­ka, pły­ną­ca z mi­ło­ści.

Na to Ku­bac­ki zno­wu za­uwa­żył, że choć Naf­ta od uro­dze­nia nosi „dow­cip w brzu­chu, a kisz­ki w mó­zgu”, ostat­nia jego hi­po­te­za co do sztu­ki, pły­ną­cej z mi­ło­ści, jest wprost gie­nial­ną. Mi­łość jest osią, wo­ko­ło któ­rej ob­ra­ca się cała zie­mia i pew­no cały wszech­świat, a choć ko­bie­ta jest wła­ści­wie zlep­kiem bło­ta, w któ­rem słoń­ce, gwiaz­dy i księ­życ – ergo złu­dze­nia, roz­nie­ca­ją fał­szy­we bry­lan­ty i per­ły, on jed­nak­że pro­po­nu­je na za­koń­cze­nie biby, wy­pić za zdro­wie „naj – nędz­niej­sze­go i naj­roz­kosz­niej­sze­go two­ru na­tu­ry ”.

Ale Krę­pic, któ­ry pod wpły­wem al­ko­ho­lu za­wsze się sta­wał mil­czą­cym i już od chwi­li sie­dział z oczy­ma, utkwio­ne­mi bez­myśl­nie w su­fit, te­raz się ze­rwał i za­wo­łał z gwał­tow­no­ścią nie­spo­dzie­wa­ną:

– Ty, Ku­bac­ki, je­steś szu­ja, je­że­li ma­jąc mat­kę, śmiesz w po­dob­ny spo­sób i do tego w knaj­pie, wy­ma­wiać taki wy­raz jak ko­bie­ta! Ja ci tego za­bra­niam, ro­zu­miesz!

Tam­ten drgnął, otwo­rzył usta, przez chwi­lę zda­wa­ło się, że tak­że bry­zgnie bru­tal­nem sło­wem w twarz ko­le­gi i od­ra­zu za­pa­no­wa­ło przy­kre mil­cze­nie, tyl­ko dym wy­do­by­wał się Kłę­ba­mi z ust sie­dzą­cych stu­den­tów i chwi­la­mi zu­peł­nie prze­sła­niał im twa­rze.

Oczy wszyst­kich tkwi­ły te­raz z nie­po­ko­jem w twa­rzy Ku­bac­kie­go, któ­ry po wi­docz­nej wal­ce z sobą na­gle ochło­nął i rzekł ze zwy­kłą fleg­mą:

– Wy­obraź so­bie, prze­zac­ny Ka­to­nie, że je­steś pi­ja­ny jak in­dor, któ­ry się na­ły­kał śli­wek, wy­rzu­co­nych ze spi­ry­tu­su, in­a­czej bo­wiem, we­pchnął­bym ci tego szu­ję w gar­dło i zmu­sił do po­łknię­cia. To jed­no; dru­gie, że wca­le nie my­ślę co­fać swo­ich słów, po­mi­mo, że, jak zga­dłeś, mia­łem mat­kę i do tego bar­dzo po­czci­wą ko­bie­ci­nę; trze­cie zaś, na do­wód, że już nie pa­mię­tam twe­go unie­sie­nia, mam ocho­tę przy roz­sta­niu dać ci ko­le­żeń­ską radę.

Tu roz­parł się na sto­le i pa­trząc w oczy zmie­sza­ne­go Krę­pi­ca, tak da­lej cią­gnął:

– Ty, Kato, je­steś na­iw­ny, jak no­wo­na­ro­dzo­ne dziec­ko, a ja ci po­wia­dam, nim ci to samo po­wtó­rzy ży­cie, że ko­bie­ty wszyst­kie są li­cha war­te. Je­że­li się zda­rzy uczci­wa, to tyl­ko dla­te­go, że jej się nie tra­fi­ła sym­pa­tycz­na spo­sob­ność po­wa­la­nia, ale nie­chby się tyl­ko tra­fi­ła, a do­bra, słu­chaj Kato i wierz mi, żad­na nie wy­trwa, żad­na! Nie­ma mię­dzy nie­mi bo­giń i anio­łów, a ty się strzeż, je­śli kie­dy spo­tkasz anio­ła, żeby ci on nie po­ła­mał skrzy­deł i przy­pad­kiem nie obry­zgał cię bło­tem.

Wszy­scy słu­cha­li w ja­kiemś smut­nem mil­cze­niu. Po twa­rzy Zna­mie­niec­kie­go prze­le­ciał go­rą­cy pło­mień i znikł, Krę­pic zaś, z po­cząt­ku zmie­sza­ny, te­raz za­my­ślił się, stał i słu­chał mowy Ku­bac­kie­go z uwa­gą, a gdy ten skoń­czył, oparł się rę­ka­mi o stół i rzekł do­bit­nie:

– Fałsz. Ty po­zna­łeś tyl­ko ta­kie ko­bie­ty, któ­re cie­bie bru­dzi­ły, albo któ­re to­bie się uda­ło wcią­gać w ka­łu­żę. Po nich są­dzisz o wszyst­kich, ale ja czu­ję i wie­rzę, że to fałsz. Wy wszy­scy umie­cie się od­zy­wać o ko­bie­tach z lek­ce­wa­że­niem, albo ze wzgar­dą, ale po­my­śl­cie, czy, je­śli po­mię­dzy nie­mi zda­rza­ją się zwie­rzę­ta lub lal­ki, nie jest to winą na­szych zwy­cza­jów i oby­cza­jów. Czy ko­bie­ta jest win­na, że mał­żeń­stwo sta­ło się han­dlem, kie­dy tyl­ko ten han­del za­pew­nia jej wła­sny kąt i byt ma­ter­jal­ny? że mi­łość to tyl­ko sześć li­ter – pu­sty dźwięk, w któ­ry ona, dla przy­po­do­ba­nia się męż­czyź­nie, tak samo się stroi, jak się ubie­ra w wy­cię­te sta­ni­ki? Czy jej kto wska­zu­je inne cele? czy jej kto daje moż­ność zwy­cię­stwa w wal­ce o byt? czy jej kto mówi, że tyl­ko mi­łość uświę­ca mał­żeń­stwo, któ­re bez uczu­cia jest pro­sty­tu­cją tem pod­lej­szą, że ubra­ną w nimb świę­to­ści? czy ją kto na­ucza, że i bez męża może żyć i być uży­tecz­nym człon­kiem spo­łe­czeń­stwa? To są fak­ty, a po­mi­mo wszyst­ko, świat nie­wie­ści wy­da­je z po­mię­dzy sie­bie praw­dzi­we gie­niu­sze uczu­cia bo­ha­ter­stwa. Czyż to nie do­wód wyż­szo­ści tego świa­ta?

Ode­tchnął, ręką prze­su­nął po oczach i mó­wił da­lej:

– O ko­bie­ty upa­dłe dość już rzu­ca­no gro­chu na ścia­nę, ja zaś są­dzę, że je­śli cy­wi­li­za­cja przy­zna­ła ko­bie­cie czło­wie­czeń­stwo, to chcąc być lo­gicz­ną, po­win­na te­raz mieć dla wszyst­kich lu­dzi jed­ną ety­kę, nie dwie. Cze­go wy­ma­ga­my od ko­bie­ty, to samo po­win­ni­śmy jej da­wać.

A ty, Ku­bac­ki, nie myśl, że ja nie znam ko­biet dla­te­go, że nie zno­szę za­pa­chu bło­ta, któ­rem ty się lu­bu­jesz, by po­tem pluć na czy­stość i świę­to­ści. Ja się dość włó­czy­łem po świe­cie, dość pa­trzy­łem i słu­cha­łem i, prócz tego, mia­łem – mat­kę.

Głos zła­mał mu się i urwał. Zna­mie­niec­ki sie­dział z twa­rzą wspar­tą na dło­ni i pa­trzał na ob­rus, Ku­bac­ki to­nął w gę­stych kłę­bach dymu, któ­ry za­ja­dle z ust wy­rzu­cał, resz­ta pa­trza­ła z uwa­gą na Krę­pi­ca. On zaś chwi­lę mil­czał, a po­tem, gło­sem zni­żo­nym, w tym po­ko­ju dusz­nym i od dymu ciem­nym, nad sto­łem zla­nym wi­nem i za­sta­wio­nym ku­fla­mi, po­czął przed ocza­mi ko­le­gów roz­ta­czać czy­ste la­zu­ry, błysz­czą­ce nad da­szo­wiec­ką osa­dą i ma­lo­wać go­rą­cem i bar­wa­mi świę­tą po­stać swej mat­ki, pro­stej, za­go­no­wej szlach­cian­ki, któ­ra wy­szła za chło­pa, któ­ra uczy­ła go czy­tać i ko­chać na „Ży­wo­tach Świę­tych” i na „Wie­czo­rach pod Lipą”, któ­ra wy­sła­ła go w świat po świa­tło dla ciem­nych i w ostat­niej chwi­li uczy­ła, że złych dróg jest wie­le, ale do­bra tyl­ko jed­na.

Gdy skoń­czył, pod­niósł się i sta­nąw­szy w otwar­tem oknie, po­czął pa­trzeć w noc gwiaź­dzi­stą.

Ku­bac­ki już daw­no prze­stał się uśmie­chać, wszy­scy mie­li na twa­rzach po­waż­ne za­my­śle­nie, tyl­ko Zna­mie­niec­ki sie­dział wciąż nie­ru­cho­my, z twa­rzą wspar­tą na dło­ni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: