- W empik go
Kato. Część 2: powieść współczesna - ebook
Kato. Część 2: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 286 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pani Marychna jeszcze nigdy nie była tak niespokojna, jak dzisiaj. Mąż spóźnił się na obiad, a że mu się to zdarzało bardzo rzadko, więc jej się przypomniała zeszłoroczna choroba i nękała ją wspomnieniami, jak zły sen.
Bodziewicz cierpiał przed rokiem na zawroty głowy i raz przywieziono go z biura zupełnie nieprzytomnego. Pani Marychna nie może tego zapomnieć, a samo przypuszczenie, że zła chwila mogłaby powrócić, tamuje jej oddech w piersi.
Dziś jest wyjątkowo rozdrażniona. Biega niespokojnie od okna saloniku, wychodzącego na podwórze, do pokoju jadalnego, gdzie jest zegar, zagląda to do kuchni, to do gabinetu męża, gdzie siedzą dzieci, pochylone nad książkami, poprawia nakrycia na stole, a to wszystko robi bezwiednie, cała zmieniona w myśl: Jaś się spóźnił! – Zegar wybił melancholijnie godzinę czwartą, napełnił poważnym dźwiękiem cichy pokój i odbił się w jej sercu jakby źle wróżącem echem.
Niespokojne wyczekiwanie sprawia czasami, że głos zegara nabiera dziwnej wymowy i ma wtedy coś z nieugiętości, a raczej z nieubłagania czasu, który bezustannie zapada w przeszłość, ale którego ponurą istotę dopiero wtedy rozumiemy, gdy ten ciągły bieg godzin i minut chcielibyśmy zatrzymać wszystkiemi siłami duszy.
Pani Marychna stała zapatrzona w nielitościwie bezmyślną twarz zegara, słuchała jego niewzruszenie jednostajnego szeptu i drżała, a w tej samej chwili rozległ się w przedpokoju ostry dźwięk dzwonka.
Jednym skokiem była przy drzwiach.
– Jaś ma klucz od zatrzasku, nigdy nie dzwoni, więc to może być tylko ktoś, co przynosi o nim złe wieści – myślała i z niepokoju nie mogła odsunąć błyszczącego guzika.
Lecz gdy drzwi otworzyła, odetchnęła swobodniej, bo przed nią stała Krępicowa z małym Zygmusiem.
Siostry się uścisnęły, poczem starsza, zapomniawszy nawet drzwi zamknąć, zaczęła zaraz opowiadać o swojem zmartwieniu i urwała dopiero wtedy, gdy zobaczyła na twarzy pani Emilji wesoły uśmiech.
A pani Emilja nie mogła się od tego powstrzymać, bo we drzwiach już od chwili stał Bodziewicz, trzymał palec na ustach, patrzył na nią porozumiewawczo i z rozpromienioną twarzą słuchał słów żony.
Gdy się zatrzymała, zdziwiona wyrazem twarzy siostry, zasłonił jej oczy rękami, poczem przechylił w tył ciemną główkę i całując włosy oświadczył, że dopiero pierwszy raz od lat trzynastu przekonał się, jak go żona kocha.
Z zadowolenia ucałował jeszcze obie ręce pani Krępicowej, wywinął kozła z Zygmusiem, przy której to manipulacji malcowi spadł z główki beret, a włosy zasypały mu całą twarzyczkę, wkońcu obadwaj jednakowo rozpromienieni, poszli do Janka i Marysi.
Pani Marychna odprowadziła ich jasnym wzrokiem i patrząc na malca, który miał włosy, spadające na ramionka w lnianych pierścieniach, oczy ciemne i wyglądał, jak pięcioletni lord, rzekła:
– Coraz bardziej do ciebie podobny, wiesz? A matka, uśmiechając się, szła do jadalnego pokoju i mówiła:
– Andrzej dowodzi to samo i jest przytem dumny, jak Cezar, kiedy tymczasem jabym wolała, żeby był we wszystkiem podobny do niego.
Urwała i już bez uśmiechu, zwracając się do siostry, rzekła:
– Ani wiesz, jakie mamy zmartwienie. Wuj Znamieniecki został sparaliżowany i Andrzej wyjechał wczoraj w nocy do Karolówki.
Z twarzy pani Marychny znikł także uśmiech.
– Bój się Boga – zawołała – i dopiero teraz mi mówisz? A Zygmunt?
– Andrzej już nie miał czasu, ale ja wysłałam do niego depeszę, choć właściwie nic nie wiem, jaki jest stan choroby. Widocznie przytomność i mowa zostały, bo ojciec tele – gratował, że chory chce koniecznie widzieć Andrzeja…
– A syna nie. Co się to teraz robi z rodzinnemi węzłami!
Pani Marychna chodziła po pokoju bardzo prędko i mówiła dalej:
– Jeżeli Zygmunt nie zastanie go przy życiu, będzie miał wieczysty wyrzut. Tyle lat – tyle lat! Za granicę wyjeżdżał, a tu ani zajrzał! Nie jestem w stanie zrozumieć takiej zawziętości przeciwko najbliższym.
– Phii… nie wiadomo, czy to z zawziętości – zauważyła Krępicowa.
– A z czegóżby? Jak on dawno wyjechał?
– Nie wiem dokładnie, ale chyba z półtora roku przed naszym ślubem, co znaczy, że siedm lat temu.
Zamyśliły się obie, a po chwili Krępicowa mówiła dalej:
– To jednak dziwny człowiek, przynajmniej ja taki wniosek wyciągnęłam z jego listów do Andrzeja. Czasami widać z nich, że może on i naprawdę nie był stworzony na aferzystę. Z każdego słowa wieje tęsknota do przyjaznego serca, do rodzinnego ciepła i do wszystkiego, co pozostawił za sobą, i czuć żal, tylko nie wiadomo właściwie do kogo, do siebie samego, do losu, czy do ojca. Ja wtenczas myślę tak, jak ty, że on nie przyjeżdża skutkiem zawziętości. Ale znów inne listy są tak przepełnione cyframi i tak po nich znać prawie namiętność do ro – bienia interesów, że trudno w nich się doszukać człowieka, któremu cyfry skrzywiły życie. Nie przyjeżdża, bo – jak sam powiada – tutejsze powietrze mogłoby osłabić energię i odebrać siły do powrotu, a on powrócić chce i – ręczę, że jeśli wuj umrze, albo uczuje się trochę zdrowszym, on powróci i będzie w dalszym ciągu robił pieniądze. To jest może smutne, ale, zdaje mi się, prawdziwe i Andrzej go przecenia.
Znowu się zamyśliła i patrząc przed siebie zadumanemi oczyma, dodała:
– Czy to nie dziwny zbieg okoliczności? On już jutro może być w Warszawie, a właśnie jutro ślub Maniusi Sławskiej.
Na to pytanie Marychna aż klasnęła w ręce.
– A prawda! Żeby się była jeszcze chociaż ten jeden rok wstrzymała!
– Alboż ty myślisz, że ona naprawdę czekała na niego? – wzruszyła ramionami Krępico-vva. – Wmawiała w siebie tę miłość, bo to wyglądało romantycznie, teraz wychodzi za mąż, bo już staropanieństwo nie bardzo daleko, a Porzycki dobra partja. Kobietom od dzieciaka pakują w głowy, że ich świat to serce, a nie nauczą żadnej, że poza mężczyzną i dziećmi, są jeszcze na świecie inne cele i inne rzeczy do kochania. Ograniczone uczucia zamieniły się w sport do zabicia czasu, kobiety zaś w lalki takie same, jak na wystawie u fryzjerów. Nie martw się, Maniusia pójdzie za Porzyckiego, będzie go kochała tak samo, jak poprzednio kochała Zygmunta, będzie się bawiła po ślubie, tak, jak się bawiła przed ślubem i na serce nie umrze. To się może trafiało dawniej, ale co teraz, to chyba nie.
Ale w tej kwestji pani Marychna nigdy się nie zgadzała z siostrą. Jej zdaniem, miłość mężczyzny i kobiety zawsze była i zawsze będzie ważnym czynnikiem w życiu ludzkiem.
Rzeczywiście, bardzo dużo kobiet robi sobie z niej zabawkę do uprzyjemnienia życia, albo używa jako sposobu na złapanie męża, ale te z pewnością mają bardzo mało rozwinięte i serca i umysły i takim z każdym mężczyzną będzie dobrze. Inne umieją kochać, czuć i często cierpieć, a Krępicowa nie może o tem sądzić bezstronnie, bo ma z natury temperament spokojny i prócz tego posiada męża, który zadowoliłby każdą kobietę z umysłem trochę wyższym.
– Gdybyś zamiast Andrzeja – mówiła – miała za towarzysza człowieka zamożnego, światowego i takiego, który myślałby tylko, jakby sobie i tobie uprzyjemnić życie, albo gdybyś wyszła za Jasia i musiała się zamknąć w ciasnem kółku kłopotów, kto wie, czy umiałabyś pierwszego przez miłość podnieść do siebie, lub dla drugiego zapomnieć o własnem ja i – czuć się szczęśliwą.
– Andrzej – kończyła – nie dość, że cię ubóstwia, ale prócz tego uważa cię za sobie równą, czego ogół mężczyzn nie robi. Wtajemnicza cię w swoje wszystkie zamiary i w każdą myśl, pozwala żyć nietylko domem, ale własnem życiem, które jest właśnie takiem, o jakiem marzyłaś, i jeśli oboje czujecie się szczęśliwymi, to, wierzaj mi, zasługa leży w nim i w jego miłości, nie w tobie.
Na to Krępicowa zaczęła wołać:
– Wiem, wiem! Nie potrzebujesz mi tego tak często powtarzać. Ja posiadam tylko tę jedną zaletę, że umiem oddać sprawiedliwość sobie i jemu. Z twoim Jasiem po roku zastrzeliłabym się, a Andrzeja kocham, bo nie mogę w nim dopatrzyć ani wady, ani śmieszności.
– Właśnie też w tem jego zasługa – odparła pani Marychna – bo on cię kocha z twojemi wszystkiemi wadami i tem samem daje ci dowód, że miłość jest wielką i często ślepą potęgą. Ale co zrobisz ze ślubem Maniusi?
– Już napisałam, że nie będę i nawet odebrałam suknię z magazynu. Szkoda kilku rubli.
– A jeśli Andrzej jutro wróci?
– Bardzo wątpię, będzie czekał na przyjazd Zygmunta, a przytem i w takim razie nie poszlibyśmy, bo jest tym wypadkiem ogromnie zmartwiony. Tego Zygmunta tak kocha, że inna na mojem miejscu byłaby zazdrosna.
Tu klasnęła w dłonie.
– Patrz! Wynalazłam w sobie jeszcze jedną zaletę: nie jestem zazdrosna!
A pani Marychna pogładziła ją pieszczotliwie po jasnej główce i rzekła:
– To niewielka zasługa, siostrzyczko, gdy się ma takiego męża. Ale ja żartowałam, mówiąc, że nie przyczyniasz się niczem do waszego szczęścia, bo rozumieć się wzajemnie, to już jest bar – dzo wiele. Dobrze zrobiłaś, że uprzedziłaś Łamkowskich.
Teraz Krępicowa popatrzyła na nią uważnie i nagle parsknęła śmiechem.
– Nie! Ty i Andrzej jesteście wyborni w przypisywaniu mi różnych subtelności uczuć! – wołała. – Ależ przypomnij sobie, że ja nigdy nie lubiłam się bawić, bo mnie zawsze oburzały wystawy z nagiego ciała, a towarzystwa, zbierającego się u Łamkowskich, wyjątkowo nie znoszę. Mam z tamtemi kobietami tyle wspólnego, co Andrzej ze wszystkimi hrabiami i baronami, jacy tam kiedykolwiek byli i będą. Gdy napisałam dzisiaj list do Maniusi, najwyraźniej uczułam, że mi spadły kajdany, więc nawet tu nie mam żadnej zasługi, siostrzyczko – naprawdę nie mam!
Zerwała się i ucałowawszy siostrę, poczęła przed lustrem nakładać kapelusz, a potem utkwiła oczy w szybę, na której mróz poczynał rysować fantazyjne arabeski i dodała z widocznym niepokojem:
– Tak go prosiłam, żeby wziął futro – i uparł się. Miałam przeczucie, że będzie mróz, choć to dopiero połowa listopada i chyba napiszę do ojca, żeby mu pożyczył swojego.
Teraz obie przeszły do gabinetu, gdzie siedział Bodziewicz z Jankiem i Marysią na kolanach, a Zygmusiem na zgarbionych plecach. Janek był już w bluzce szkolnej, Marysia w pensjonarskim mundurku, ale oboje z dawnym zapałem darli za wąsy ojca, który ich za to cało – wał po rękach, kiedy Zygmuś, z nóżkami na głowach tamtych, ciągnął go za włosy i zarumieniony z uciechy, wołał: Wio!
– Wspaniały i widać najnowszy system pedagogiczny, bo jeszcze o nim nie słyszałam – rzekła Krępicowa i z wyraźnem niezadowoleniem zdjęła syna z ramion szwagra, poczem ubrawszy go, wyszła.
– Cud Boży, że te dzieci mają przynajmniej szacunek dla matki, boją się jej i dobrze się uczą – myślała, idąc do domu. – Marychna jest rzeczywiście uosobioną cierpliwością, miłością i taktem. Ona na jej miejscu, alboby się urwała, albo miałaby w domu piekło. Tak, w dzień i w nocy powinna dziękować Bogu, że Andrzej jest taki, jaki jest. Żeby się tylko nie zaziębił – musi koniecznie o tem futrze napisać do ojca.
Silniej ścisnęła rączkę dziecka i przyśpieszyła kroku.
– Ciepło ci? – pytała teraz syna co chwila.
– Ciepło! – odpowiadał malec, podskakując i przyciskając jej rękę do zarumienionej buzi.
A ktokolwiek ich mijał, jeszcze raz odwracał głowę, by spojrzeć na jasnowłosą kobietę, podobną do giętkiej brzozy i na jej dziecko z twarzą cherubina. Ale oni tego nie widzieli i tylko co chwila uśmiechali się do siebie tak, jakgdyby z nich dwojga nietylko Zygmuś był szczęśliwem dzieckiem.
– Czy nie było depeszy? – zapytała w chwilę potem młoda kobieta, gdy służąca, otworzywszy drzwi, poczęła z niej zdejmować okrycie.
– Jest – i panna Sławska jest. Czeka w salonie.
– To dobrze. Sama rozbiorę Zygmusia, a ty mi przynieś depeszę.
Służąca wybiegła i po chwili wróciła z zapieczętowanym papierem, mówiąc:
– Był tu jeszcze jakiś pan. Pytał się o państwa i powiedział, że jeszcze raz przyjdzie.
A tymczasem Krępicowa dowiedziała się z depeszy, że Znamieniecki ma sparaliżowany prawy bok, że mowa została tylko trochę dotknięta, że chwilami ma zupełną przytomność i że jest nadzieja utrzymania go przy życiu, tylko to życie może być teraz bardzo smutne.
Wolno złożyła papier i zwróciła się do drzwi, lecz gdy ujęła za klamkę, przypomniała sobie słowa służącej i zatrzymała się.
– Co to był za pan? – zapytała.
– Nie wiem, nie był tu nigdy.
– Więc trzeba ci było powiedzieć, że niema w domu nikogo.
– Powiedziałam, ale on się zaraz spytał, dokąd pan wyjechał, czy na wieś? i zapowiedział, że jeszcze raz przyjdzie, bo musi się zobaczyć z panią.
Krępicowa się zamyśliła.
– Któżby to mógł być? – dumała i weszła do saloniku, gdzie uściskawszy pannę Sławską, zaraz zaczęła jej opowiadać o wypadku i o nieobecności męża.
– Andrzej wyjechał bardzo zmartwiony – kończyła. – Łączy go ze Znamienieckim nie tyle moje dalekie powinowactwo, ile przyjaźń dla pana Zygmunta, a wobec tego ja nie mogę myśleć o wzięciu udziału w jutrzejszej uroczystości, Maniusiu! Byłoby to dla niego zanadto przykre; musisz mi wybaczyć!
Panna Sławska słuchała ze spuszczoną głową, a po ostatnich słowach podniosła oczy i zapytała:
– Kiedy się spodziewasz pana Zygmunta?
– Wcale się go nie spodziewam – odparła na to Krępicowa i miała na twarzy zdziwienie.– Jeżeli nie odebrał innej depeszy prócz mojej, to dopiero jutro może być w Warszawie, ale nie przypuszczam, żeby się miał zatrzymywać. Pojedzie wprost do Karolówki.
Pani Sławska westchnęła.
– Taki smutny zbieg okoliczności, że aż mnie to zdenerwowało. Gdybym mogła, odłożyłabym ślub, chociaż o parę dni.
– W takim razie może powinnaś go odłożyć…
Krępicowa patrzyła na nią z taką uwagą, że aż pod tym wzrokiem tamta się zarumieniła i zawołała żywo:
– Nie zrozumiałaś mnie, Milciu! Odłożyłabym ślub tylko dlatego, że jestem przesądna i że ten cały wypadek wygląda na jakiś zły omen. Rozumiem wszakże, że to jest dzieciństwo. Już wszystko przygotowane, nawet paszporty na wyjazd za granicę, zaproszenia rozesłane i nie może być mowy o zwłoce, która nawet mogłaby dać powód do niczem nie usprawiedliwionych gawęd.
– Jeżeli tylko dlatego i jeżeli cię gawędy obchodzą, to może masz rację – zaczęła znów pierwsza i urwała, bo w przedpokoju rozległ się głos dzwonka, po chwili zaś służąca oznajmiła wizytę pana, o którym już opowiadała.
A gdy wyszła, we drzwiach stanął Zygmunt Znamieniecki. Nosił brodę krótko przystrzyżoną, rozrósł się trochę i zmężniał i dawnego Zygmunta przypominały tylko oczy, oraz rysy zawsze delikatne, jak rzeźba. Ten poetycznie piękny i niedbale wytworny mężczyzna teraz wyrazem twarzy prawie więcej przypominał ojca, niż matkę.
Krępicowa, może dlatego, że się go nie spodziewała, nie domyśliła się, kogo ma przed sobą, ale panna Sławska go poznała.
Z mimowolnym okrzykiem podniosła się szybko, poczem zmieszana, jeszcze prędzej siadła z powrotem.
A on obrzucił wzrokiem obie kobiety, skłonił się i ze spokojem, właściwym ludziom bardzo obytym, zwrócił się do Krępicowej:
– Tylko się domyślam, że stoję przed dawną panną Emilją. Jestem Zygmunt Znamieniecki.
Poczem, gdy podbiegła do niego, uścisnął jej rękę i ciągnął dalej:
– Z powodu niedogodnego rozkładu pociągów, musiałem zatrzymać się w Warszawie parę godzin i przypuszczając, że od pani dowiem się czegoś pewniejszego o ojcu, przychodzę tu już po raz drugi. Czy pani nie miała jeszcze wiadomości od Andrzeja?
– I owszem, miałam przed chwilą. Ojcu pana już nie grozi niebezpieczeństwo życia, ma przytomność, nawet mówi…
– Tylko go czeka kalectwo – rzekł, widząc, że się zawahała i patrzył na nią badawczo.
Krępicowa uczuła pod wzrokiem, że jej się serce ściska. Nigdy nie przypuszczała, że oczy człowieka mogły wyrazić aż tyle smutku.
– Nie myślałam o tem i nie przypuszczam ani na chwilę – rzekła szybko, a równocześnie wyrzucała sobie, że go sądziła niesprawiedliwie, bo pomimo wszelkich pozorów, ten nieczuły syn musi jednak kochać ojca. To widoczne.
Gdy ją poprosił o pokazanie depeszy, zmieszała się.
– Może Andrzej dobrze nie wie?… Może lekarze się mylą?… Przecież tyle ludzi wychodzi z paraliżu… Po co go naprzód martwić? – myślała, ciągle jeszcze pod wrażeniem jego oczu.
Ale on powtórzył prośbę.
– Niech się pani nie obawia – mówił – nie przywykłem chodzić po kwiatach i nerwy mam stalowe, choć może na to nie wyglądam.
Poczem przeczytał podaną depeszę, położył ją na stoliku i ze spokojną swobodą zwrócił się do panny Sławskiej.
– Przepraszam, że dopiero teraz przypominam się pani pamięci. Witamy się w smutniejszych okolicznościach, niż się żegnaliśmy, przynajmniej ja, i to mnie tłumaczy.
Dziewczyna wyciągnęła do niego rękę, ale już nie miała na twarzy zmieszania, tylko współczucie, takie samo, jakie wyglądało z oczu Krępicowej.
„Ostatni z romantyków” nie zatracił swego daru zjednywania sobie ludzkich sympatji i ludzkich serc.
Rozmawiali potem o rzeczach potocznych, starannie unikając wzmianki o długiej nieobecności Zygmunta w kraju, przyczem obie kobiety były trochę jakby skrępowane. Lecz po nim nie było znać żadnego przymusu. Bawił je rozmową tak, jakgdyby po nic innego tu nie przyszedł, wszakże, gdy Krępicowa mimowoli wspomniała o jutrzejszym ślubie panny Sławskiej, zdawało się, że ta wiadomość na krótką chwilę wytrąciła go z równowagi.
Zwrócił oczy na twarz dziewczyny, patrzył na nią z wyrazem, który był mieszaniną zdziwienia, żalu, ciekawości i smutku, a potem, złożywszy jej trochę szablonowe życzenia szczęścia, rzekł jakby z przymusem:
– Tutejsza atmosfera jest widocznie cieplejszą, kiedy jeszcze ludzie posiadają zdolności do szukania tego rodzaju osobistego szczęścia. Ja nawet zapomniałem, że na świecie istnieje takie uczucie, jak miłość i taka instytucja, jak małżeństwo.
– Jakto? – zdziwiła się Krępicowa. – Alboż w tamtych stronach ludzie się nie żenią?
– I owszem. Tam się robią najróżnorodniejsze tranzakcje. Nasz wspólny kolega Dembosz zrobił także interes w tym guście.
A gdy patrzyła na niego pytającym wzrokiem, dodał z dziwnym uśmiechem:
– Ożenił się przed rokiem z córką swego dyrektora i zaraz potem zrobiono go także dyrektorem. Na mnie takie małżeństwa nie robią wrażenia właściwych małżeństw i muszą być w takim stosunku do szczęścia, w jakim jest blask djamentu do promienia słonecznego. O reszcie już nie mówię, bo to kwestja tylko przekonań.
Umilkł, ciągle miał na ustach swój dziwny uśmiech, młode kobiety zadumały się smutnie, i po chwili panna Sławska, pożegnawszy się, wyszła.
Znamieniecki chciał uczynić to samo, ale Krępicowa zrobiła uwagę, że kurjer wychodzi dopiero o jedenastej wieczorem, że teraz siódma i że jej byłoby bardzo miło, gdyby przyjaciel Andrzeja zechciał pierwszą herbatę wypić w jego domu.
Przyznał się wtedy, że rzeczywiście nie ma co robić z czasem i z wdzięcznością, podziękowawszy jej za uprzejme zaproszenie, został.
Ten ciepły i kwiatami napełniony salonik, otwarte pianino, jasny gabinecik, rozjaśniony staroświecką lampą i widzialny przez drzwi otwarte, szczebiot dziecka, dolatujący od czasu do czasu z dalszych pokoi i ta jasnowłosa kobieta w czarnej sukni – żona Katona, robiły na nim wrażenie trochę podobne do tego, jakiego kiedyś doznał Krępic, podczas swej pierwszej bytności w Kamionce.
Atmosfera była nawskróś przesiąknięta spokojem i zadowoleniem, on ją w siebie wchłaniał z nieopisaną przyjemnością i czuł to, co czuje człowiek, który, skostniawszy do szpiku na mrozie i wietrze, naraz znajdzie się przed kominkiem, pełnym jasnych płomieni.
– Niech mi pani pokaże swego syna – poprosił nagle wśród rozmowy.
A gdy ona się podniosła i szła do drzwi, prowadził za nią wzrokiem i dziwił się, jakim sposobem z tej wiecznie nabrzękłej i nachmurzonej Emilki wyrosła taka wdzięczna kobieta. Był w niej jakiś nieokreślony urok. Z temi spadzistemi ramionami i wątłą kibicią, przypominała giętkością trzcinę i miała czoło tak dziwnie czyste, jakgdyby jeszcze nigdy nie rumienił go nietylko wstyd namiętności, ale bodaj silniejszego wzruszenia. A teraz, gdy oto idzie i prowadzi za rączkę dziecko – przypomina mu znów. kogo mu ona przypomina?…
Zmrużył oczy i równocześnie przesunął mu się przed oczami obraz Palmy Starszego, widziany w galerji wiedeńskiej. Odetchnął, jakby pewność, do kogo jest podobna żona Krępica, zrobiła mu ulgę.
– Violanta! tylko jej rozrzucić włosy i ująć w taką samą opaskę! – pomyślał.
A tymczasem ona, nie zmieszana jego wzrokiem, zwróconym nie na dziecko, lecz na nią, rzekła:
– Przez pamięć na pana nazwaliśmy go Zygmuntem.
– Wiem o tem – odparł i miał w głosie słodycz iście kobiecą.
Poczem wziął dziecko na kolana i przesuwając przez swoje cienkie palce pierścienie jego jasnych włosów, patrzył rozmarzonemi oczami w białą twarzyczkę.
– Zadziwiające podobieństwo z panią… Nigdy jeszcze nie widziałem tak pięknego dziecka – wyrwało mu się bezwiednie.
A gdy Krępicowa się uśmiechnęła i zauważyła żartobliwie, że jeśli to ma być komplement, to musi się zmarnować, bo ona nie jest do takich rzeczy przyzwyczajona i nie umie za nie dziękować – trochę się zmieszał i rzekł krótko:
– Przepraszam panią.
Potem rozmawiali o dziecku, trochę o dawnych czasach, najwięcej zaś o teraźniejszem życiu Krępiców.
Z mowy pani Emilji, Zygmunt wyciągnął wniosek, że to życie było pracowite, bardzo ciche i niezbyt obfite w plony. Nie miał na myśli plonów materjalnych, bo o nie nigdy nie chodziło Katonowi, a widocznie teraz nie chodzi i jego żonie. Był zawsze szefem biura, brał teraz trzy tysiące rubli i jeśli trafem nie zostanie dyrektorem, będzie je brał do śmierci. Ale to ich nie wiele obchodziło.
– Gdy Zygmuś dorośnie, będzie pracował, bo tylko w pracy można znaleźć skarb – zadowolenie z siebie. Na świecie jest tyle innych rzeczy smutnych. Osobiście można działać tylko na bardzo ograniczonem polu – ludzi dobrej woli jest niewielu, a przytem – nawet w tak szczupłem kółku niema porozumienia.
Pani Emilja mówiła tak bardzo długo i może nie bez ukrytego celu, ale ani słówkiem się nie zdradziła, czy i o ile ją zaciekawiają obecne przekonania i zamiary na przyszłość tego wykwintnego człowieka, który jej słuchał z wielką uwagą i który, zdaniem jej męża, miał w piersiach zamiast zwyczajnego serca, perłę czystej wody.
Niezupełnie dowierzała tej perle. Zanadto był wykwintny, a choć ta niedbała wykwintność nie zdawała się być wyrobioną, płynęła jakby sama z siebie i cechowała każdy ruch, nawet najprostszy, niemniej był podobny do tych ludzi, którzy zamiast serca mają nie perłę, lecz kawałek różowej waty, skropionej różanemi kroplami.
A on trzymał na kolanach jej syna, wyglądał jakgdyby zstąpił z obrazu Reni'ego i od czasu do czasu rzucając pytanie, słuchał i równocześnie myślał, że z cudacznych dziewcząt czasami wyrastają niezwykłe kobiety.
Miała usta, jakby stworzone do całowania i do słów pieściwych, a mówiła niemi o rzeczach, o których kobiety z jej sfery zazwyczaj nie mają pojęcia. Była wiotką, jak łodyga kwiatu, która się gnie pod ciężarem własnej korony, a bez zmrużenia powiek i ze spokojem dotykała kwestji, przed któremi ze drżeniem cofnie się mężczyzna małego serca.
– Złożyłaby na ołtarzu siebie, męża i – kto wie – może nawet dziecko – myślał, ale co do tego ostatniego miał wątpliwość.
Gdy mówiła, że dzisiejsi ludzie muszą być przygotowani na każdą ostateczność, jej wzrok padł na główkę syna, spoczywał na niej niezwykle długo, poczem – Zygmunt to dostrzegł wyraźnie – przeszedł po niej jakby dreszcz i twarz jej trochę zbielała.
Mówili jeszcze o Kubackim i o Demboszu, a gdy przeszli do jadalnego pokoju, gdy Zygmunt zasiadł przy stole, pod wielką, jasną lampą, nawprost młodej żony Katona, z jego dzieckiem obok siebie, miał takie wrażenie, jakby na nim tajał pancerz z lodu, o którym nie wiedział, że jest.
To go rozmarzało, jak ciepło rozmarza ludzi zziębniętych. Sam nie wiedząc dlaczego, poprostu ulegając potrzebie serca, zaczął teraz mówić o sobie:
– Pojechał robić pieniądze, ta myśl pochłaniała go całego przez wszystkie lata tam przeżyte, ale z początku tęsknił bardzo. Nikt nie ma pojęcia, czem jest taka tęsknota, kto jej nie doznał. Dusza albo się zwija, jak deptany robak, albo spitym snem, podczas którego zmora siada na piersiach i odbiera im powietrze. Był wielkim marzycielem i to mu długo utrudniało pracę. Z pod nieba szarego, jak dola tych, którzy w przygniatających mgłach upornie szukają gwiazdy i wierzą w jej istnienie, za dużo wywozi się iskier.
– Za dużo? – zdziwiła się Krępicowa. On się uśmiechnął smutno.
– Tak, ale w warunkach, w jakich ja żyłem, to ma tylko jedną złą stronę – bardzo się wtedy cierpi. Poza tem ognia nigdy za wiele. Gdyby nie listy Katona, które poruszały we mnie popioły, kto wie, czy nie wróciłbym z pustką w duszy? Widziałem tylu umarłych… zresztą, nie żałuję lat pracy. Poznałem własne siły, nauczyłem się ciągnąć z nich korzyści i trzeźwiej teraz patrzę na życie. Nie staje się bezkarnie pod stopami piramidy. Jej wielkość zblizka przeraża, potem zmusza do głębszego wejrzenia w siebie i do porównania własnej mocy z mocą olbrzyma.
Krępicowa patrzyła na niego szeroko otwar-temi oczami i szepnęła jakby z żalem:
– To szkoda.
A on pomyślał: – Cudowne ma oczy! – głośno zaś powtórzył:
– Szkoda? Ja myślę, że my wszyscy jesteśmy zanadto marzycielami i że nam potrzeba ludzi, umiejących patrzeć trzeźwo i – pracować. Taka praca jest użyteczniejsza.
– Praca, w którą się nie wierzy?
– Jakto? Pani mnie nie zrozumiała… Zmieszał się na chwilę pod jej wzrokiem, po – czem westchnął i po chwili znowu mówił:
– Złudzenia dają dużo szczęścia, ale mnie szczęście nie przeznaczone. Zawsze było mi w życiu zimno, może dlatego, że za wiele pragnąłem ciepła, a teraz tylko zadowolenie ze spełnionego obowiązku pobudza mnie do dalszej pracy. Gdy wrócę na stałe, postaram się być użytecznym i wierzę, że mi się to uda. Wtedy, kto wie, może nawet będę szczęśliwy…
– Więc pan jeszcze tam wraca?
– Chciałbym, bo zawsze chcę zrobić to, co postanowiłem. Jestem uparty. Przed siedmiu laty powiedziałem sobie, że sam własnemi siłami kupię Karolówkę ojca i Leszczyny matki. Niedługo mam nadzieję zamknąć rachunki, a potem powiem: dość trudu dla siebie.
Krępicowa patrzyła teraz na niego jakoś cieplej i myślała, że ten delikatny człowiek jest rzeczywiście wykuty ze stali i ma w piersi nie perłę, lecz krzemień, z którego umiejętna ręka, albo sprzyjające okoliczności byłyby w stanie wykrzesać iskry i od nich zapalić może niejedną pochodnię. I myślała jeszcze, że byłoby lepiej, aby już nie wracał i że Andrzej pewno go do tego nakłoni.
Tymczasem zegar wydzwonił godzinę dziesiątą. Znamieniecki wstał i zaczął się żegnać. Poczem, opatrzony przez Krępicową w futro dla męża, wyszedł z takiem wrażeniem, jakgdyby opuścił dom najbliższej rodziny. A w godzinę potem siedział samotnie w wagonie i myślał, że owa prosta, jedyna droga Katona nie jest najtrudniejszą z dróg życiowych.
Oto sobie stworzył ognisko domowe, jakie tylko można w snach wymarzyć, i ogrzewa się przy niem, ilekroć serce mu zziębnie.
Choćby go cały świat nie rozumiał, nie poczuje się samotnym, bo tu go rozumieją; – choćby go wszystko zawiodło, żona – przyjaciel doda mu odwagi do nowych wysiłków i nie opuści go w żadnym razie. A z taką można iść wszędzie!
Że też oni pomimo wszystko mają jeszcze złudzenia – ale czemu nie mają ich mieć, kiedy im z niemi tak dobrze! Czasami jest nieźle mieć bielmo na oczach!
I taki Kato pewno wierzy, że nigdy nie umrze. Węzłem, zadzierzgniętym o przyszłość, jest mu jego dziecko, które w takich rękach stanie się człowiekiem i jego śladami będzie znowu szło naprzód, a zawsze prostą drogą.
On – Zygmunt – przez ten czas zgromadził pieniądze i teraz ma prawo powiedzieć: uratowałem ziemię po praojcach. Ale czy nie mógł jej ratować w inny sposób? Czy nie byłoby lepiej, gdyby był zrzucił z siebie pychę, przemówił do serca ojca, tak, jak mu radził Krępic, osiadł przy nim i stworzywszy sobie taką rodzinę, jaką ma Kato, pracował dłużej i mozolniej, ale pod kawałkiem własnego nieba, ale z bielmem na oczach?
Gdyby się był ożenił z Maniusią, miałby także ciepłe, własne ognisko. Przecież go kochała i starała się zrozumieć! Uczyniłby z niej taką samą kobietę, która teraz stoi u boku Katona. Ona wiedziałaby, że ją wziął nie dla jej posagu. Zdanie ojca i całego świata nie powinno go było obchodzić. Kato zawsze się liczył tylko z własnem sumieniem i jest szczęśliwy, jego zaślepiała nie duma, lecz pycha – żona z posagiem, to przecie nie zbrodnia… I oto jest teraz sam, jak samotna sosna, pozostała po wyciętym lesie, na piaszczystem wzgórzu.
Przyjaźń Katona… zapewne, ale czy ona będzie teraz taką, jak dawniej? Ma przecie bliższych i droższych, a w ich domu teraz, on – Zygmunt – będzie może mile widzianym – ale zawsze tylko obcym – intruzem.
Ojciec… prawda, zapomniał o ojcu, który może w tej chwili umiera. Do niego przyjechał, a od chwili, gdy się znalazł w jasnym domu przyjaciela, żadna z jego myśli nie poszła do Karolówki i nie zatrzymała się przy łóżku ojca. Był mu przecież najbliższym. W jego paru listach było wyraźnie czuć tęsknotę do syna; potem pisywał rzadziej, a od czasu, gdy ten syn wyjechał na Zachód i do kraju nie wstąpił, nie wspomniał ani razu, że pragnie jego widoku. Ale pragnął go. Zygmunt wiedział o tem od przyjaciela i teraz zdjęło go nie rozrzewnienie, lecz jakby wdzięczność. Pomimo wszystko, ten człowiek był mu najbliższym i pewno najżyczliwszym na świecie. Mogli się nie rozumieć, ale jedna krew w nich płynęła, a tych węzłów nic, nigdy nie przetnie zupełnie. Kto wie zresztą, czy w tych nieporozumieniach nie było trochę winy jego – Zygmunta? Zawziął się, miał żal za ten wieczny chłód i brak serca, ale naprawdę nigdy nie próbował się dowiedzieć, co jest pod tą powłoką z lodu. Nie widzieli się przeszło siedm lat. Może teraz się łatwiej zrozumieją, może u progu śmierci, czy niemocy, powiedzą sobie więcej, niż powiedzieli przez całe życie? A potem, on go wydrze chorobie i nie pozwoli mu odczuwać kalectwa, jeśli kalectwo nie da się usunąć. Chce mieć chociaż ojca. Teraz czuje, że może będzie umiał być lepszym synem.
Świtało, gdy w marmurowym przedsionku obaj przyjaciele uścisnęli się długo i w milczeniu.
– Jest lepiej – szepnął zaraz Krępic.
Poczem jeszcze raz zamienili uścisk, Zygmunt zaś popatrzył z uwagą na twarz przyjaciela i rzekł:
– Dwie noce już nie śpisz, prawda? A Krępic odparł: