- W empik go
Katorżnik - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
31 grudnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Katorżnik - ebook
Pamiętniki sybiraka zesłanego w roku 1863 na osiem lat do robót katorżnych w kopalniach Nerczyńskich, kraju Zabajkalskiego na Syberii. Autor sam tak pisze na temat owych pamiętników: „Męki i niedole, wycierpiane i przebyte w r. 1863 i następnych lat w syberyjskich katorgach, utkwiły mi tak silnie w pamięci, że dzisiaj, pisząc o nich, uprzytomniam sobie każdą chwilę przebytych cierpień z taką dokładnością, jakby to działo się dopiero wczoraj, a jednak temu już z górą lat czterdzieści, a bieg życia mojego ku wieczorowi się już zbliża! Nim jednak umrę, chciałbym jak Rufln Piotrowski, albo Ugolin „wypłakać me dzieje”. Jednak pióro me nieudolne nie potrafi oddać tego, co serce czuje, przeto proszę o pobłażliwość tych, którzy będą czytać te moje pamiętniki, pisane nie dla filozofów ani w ogóle osób uczonych, lecz pisane dla patriotów, którzy gorąco umiłowali sprawę narodową. Ponieważ obrachunek z wrogiem dotąd nie skończony, przeto niechaj będą one przypomnieniem dla młodzieży, że śmierć lepsza od niewoli!...”
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-988-1 |
Rozmiar pliku: | 499 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Ach! kto nigdy pęt nie nosił,
Kto nie jęczał we wrogów mocy,
Kto swej strawy łzą nie zrosił,
Nie przetęsknił, długich nocy.
Kto w pół dzikim, podłym tłumie
Nie wlókł ciężkich dni niedoli,
Ten nie pojmie, nie zrozumie
Jak jest gorzki chleb niewoli!
Po latach dopiero czterdziestu postanowiłem wydać moje pamiętniki o Syberyi, aby mój ośmioletni pobyt w tym kraju boleści i nabyte wiadomości, odnoszące się tak do położenia naszego jako wygnańców, jako też opisu kraju, klimatu i ludów tamecznych, ich kultury i religii, nie poszły na marne.
Przez lat czterdzieści czekałem, czyli kto z mych ówczesnych kolegów, zdolniejszych odemnie, nie wystąpi i nie ogłosi drukiem tych tak pod każdym względem ciekawych rzeczy – lecz czekałem napróżno!
Widząc jednak z jaką ciekawością społeczeństwo nasze czytało opis o Syberyi podróżnika i turysty Kennana, nabrałem otuchy i postanowiłem ogłosić wszystkie te wrażenia, których doznałem od dnia dostania się do niewoli pod Ratajami w Toku 1863, aż do powrotu mego z Syberyi w roku 1869.
O roku 1863 nie będę się rozpisywał, gdyż tu już wielokrotnie uczyniono przedemną. Rok ten bowiem wrył się w pamięć całemu narodowi polskiemu i niema chyba piędzi ziemi, któraby nie przesiąkła krwią męczenników wolności!
Ile to wówczas usypano mogił, ile krwi wyciekło, a ile łez wypłynęło!... Ile to rodzicdw utraciło synów, ile żon mężów – ilu to od kul poległo, a ilu zasiekano na śmierć!
Ilu na szubienicach zawisło, ilu na stepach i tajgach sybirskich pomarzło. O! tego żaden historyk udowodnić nie potrafi, bo tych wszystkich mąk i okropieństw był tylko świadkiem sam Bóg!
Męki i niedole, wycierpiane i przebyte w r. 1863 i następnych lat w syberyjskich katorgach, utkwiły mi tak silnie w pamięci, że dzisiaj, pisząc o nich, uprzytomniam sobie każdą chwilę przebytych cierpień z taką dokładnością, jakby to działo się dopiero wczoraj, a jednak temu już z górą lat czterdzieści, a bieg życia mojego ku wieczorowi się już zbliża!
Nim jednak umrę, chciałbym jak Rufln Piotrowski, albo Ugolin „wypłakać me dzieje”. Jednak pióro me nieudolne nie potrafi oddać tego, co serce czuje, przeto proszę o pobłażliwość tych, którzy będą czytać te moje pamiętniki, pisane nie dla filozofów ani w ogóle osób uczonych, lecz pisane dla patryotów, którzy gorąco umiłowali sprawę narodową. Ponieważ obrachunek z wrogiem dotąd nie skończony, przeto niechaj będą one przypomnieniem dla młodzieży, że śmierć lepsza od niewoli!...
Skromną tę moją pracę składam u stóp ołtarza ojczyzny ku czci i pamięci tych, którzy za idee wolności ponieśli śmierć w roku 1863, a zarazem tych moich kolegów i współtowarzyszy niedoli, z którymi odbywałem ową straszną podróż w kajdanach, tudzież katorżne roboty w kopalniach Sybiru. Tylko cierpienia należą do człowieka, reszta do ogółu!
Autor.
Rozdział I. Partyzant.
Od dzieciństwa mego byłem i jestem entuzyastą.
W ośmnastym roku mego życia zapisałem się jako ochotnik w powstańcze szeregi roku 1863 i, jakkolwiek nie miałem dokładnego pojęcia ani o sprawie narodowej, ani o patryotyzmie, to jednak coś mnie parło i wyganiało z domu w daleki i szeroki świat; to też bez pożegnania z rodzicami uciekłem z domu i wraz z niejakim Arteckim i Kollerem udałem się do Jasia, skąd nas odstawiano od dworu do dworu aż do państwa Jarockich w Podgrodziu pod Dembicą.
Dom państwa Jarockich, był to dom prawdziwie staropolski: zacny, gościnny i patryotyczny. Na tej kwaterze w liczbie około dwudziestu, przebywaliśmy przez dni czternaście, ćwicząc się w strzelaniu, w szermierce i robieniu bronią.
W dzień odjazdu do obozu – pamiętam jak dziś – stary pan Jarocki żegnał nas ze łzą w oku i ubolewał, że dla podeszłego wieku sam nie może nam towarzyszyć, ani syna wysłać (gdyż ten był kulawy i chodził na szczudle). Zato miał pan Jarocki trzy nadobne córki, które ofiarował dać nam za żony, jeśli się po ich rękę zgłosimy jako wybawiciele ojczyzny. Chociaż ciężkie były warunki, jednak każdy z nas chciał być bohaterem i okryć się laurami sławy, aby tylko uzyskać rękę jednej z nadobnych panienek.
Homo proponit, Deus disponit – powiada stare przysłowie – i nam się podobnie wydarzyło: ja sam jeden cudem Opatrzności wyszedłem cało z tej potrzeby, a reszta mych towarzyszy poległa.
Z Podgrodzia udaliśmy się na punkt zborny w lasy nadwiślańskie.
Komendantem oddziału, który się formował, miał być Jordan; a ponieważ obawiano się, aby w czasie przeprawy przez Wisłę Moskale całego oddziału odrazu nie rozbili, przeto podzielono o na trzy partye, by w razie rozbicia jednej przez Moskali reszta ocalała.
Cały oddział składał się z tysiąca żołnierzy, rekrutujących się przewaznie z wojska austryackiego. Ja dostałem się pod tymczasową komendę Chruściakiewicza, który naszą partyę miał przeprowadzić przez Wisłę aż do lasów Świętokrzyskich. Po ewentualnem zaś połączeniu się owych trzech oddziałów w lasach Świętokrzyskich, miał objąć nad tą całą siłą zbrojną główne dowództwo Jordan. Nocą tedy zebraliśmy się w lesie prawdopodobnie chorzelowskim, własności hrabiego Tarnowskiego; tu otrzymaliśmy broń i umundurowanie. Broń była nowiuteńka; były to sztućce belgijskie z szerokimi bagnetami; uniformy zaś były: bluzki siwe biało szamerowane i burki obozowe.
Oddział nasz składał się z 300 piechoty i 60 kawaleryi. Z oficerów Polakćw, którzy zbiegli z wojska austryackiego pamiętam, kapitana Monsse, Darowskiego i Matuszkiewicza. Gdy kapitan Monsse rozdał nam broń i, o ile to możliwem było, poformował kompanie i oddziały, udaliśmy się ku Wiśle w celu przeprawy. Skoro stanęliśmy nad brzegiem, zaczęło dnieć. Kawalerys wjechała do wody; by zrekognoskować dno; lecz gdy się pokazało, że Wisła w tem miejscu jest dość głęboka, powstało pewne zamięszanie, które kto wie jak długo byłoby trwało, gdyby był ktoś nie krzyknął: „Austryaki!”
I jak przedtem z namysłem, tak potem na oślep pchano się we wodę w butach, w ubraniu, jak kto stał; mali chwytali się końskich ogonów, grzyw; czepiali się jak polipy, zbijali w kupę po dziesięciu, szamocząc się i brnąc najpierw po pas, po piersi, a nakoniec po szyję, gdyby nie ratunek kawaleryi, to nie obeszłoby się było bez zatonięcia.
Tak stoczono pierwszą potyczkę z wodami Wisły!
Po takiej niefortunnej przeprawie, trzeba bylo poświęcić nieco czasu, aby każdy swą odzież mógł wykręcić z wody i osuszyć na słońcu, gdyż w takich warunkach nie można bylo maszerować swobodnie, a cóż dopiero się bić!
Ci co byli wysokiego wzrostu, lub starzy wyjadacze wojskowi, pamiętali o amunicyi i takową zawiesili na szyi, lub trzymali w zębach; lecz niestety, takich było mało, reszta zamoczyła całą amunicyę. Wobec tego o przyjęciu bitwy chyba mowy być nie mogło. Gdyśmy się po tej kąpieli suszyli na słońcu, przyjechał jakiś jegomość z okolicy – patryota czy zdrajca, togo po dziś dzień nie wiem – i oznajmił nam, że nieopodal stoją dwie roty piechoty moskiewskiej; radził więc, aby zaraz natrzeć na nich i zgnieść, zdusić, porąbać i posiekać, gdyż wobec takiej potęgi, jak nasza, dwie roty moskiewskie są niczem.
Rozdział II. Rataje.
Jak nasza organizacya powstańcza była lichą, dowodzi fakt, który potem został przez nas sprawdzonym, że Moskale istotnie przez 14 dni oczekiwali przy Wiśle poza walami ochronnymi naszego przybycia i że właśnie tejże nocy ustąpili i obsadzili stodoły poza wsią położone, bo woleli walczyć i strzelać ze stodół i z poza węgłów, niż w csystem polu się narażać.
Na zaklęcia tedy owego jegomościa i upewnienia, że w owych stodołach znajdują się tylko dwie roty Moskali, którzy ledwie dyszą ze strachu przed nami, dowódca nasz wydal rozkaz, aby owe dwie roty rozbić. Ruszyliśmy tedy pewni zwycięstwa i zaczęli atakować owe stodoły z Moskalami, aleć nie szło nam to tak łatwo, gdyż Moskale prażyli rotowym ogniem ze stodół, z za węgłów, a sami byli bezpieczni. Dowódca, chcąc Moskali czemprędzej wykurzyć wezwał na ochotnika do podpalenia stodół. I patrz! na ochotnika pobiegli na wyścigi i już nawet poczęli rzucać palące się głownie na stodoły – lecz wszyscy ci bohaterowie przepłacili życiom swą odwagę i wszyscy po bohatersku polegli! Tam to poległ bohaterski młodzieniec, hrabia Tarnowski, hrabia Lewartowski i wielu, wielu innych, których tu nie wyliczam.
Tu muszę nadmienić, że Moskale, jak już wspomniałem, umyślnie z wałów wiślanych cofnęli się do stodół, gdyż myśleli że cały nasz oddział z tysiąca ludzi złożony, będzie się przeprawiał naraz; a wtedy bylibyśmy ich rozbili niezawodnie. Dlatego też posłali po pomoc do miasteczek: Stobnicy i Staszowa. Gdy my ciągle usiłujemy Moskali ze stodół wywabić i ciągle ponawiamy ataki, wtem dwie sotnie kozaków i dwa szwadrony dragonów, jedni z prawej a drudzy z lewej zajeżdżają strony, a zaś z tyłu na podwodach wali sześć rot wojska: wówczas zrozumieliśmy, że tu niema żadnego wyboru, tylko pewna śmierć.
Gdybym nawet posiadał taki talent, jak Sienkiewicz, to i tak nie pokusiłbym się odmalować tej grozy, tej desperacyi, jaka nas ogarnęła!
Dowódca nasz dał rozkaz do odwrotu, a ponieważ w pobliżu był lasek, przeto tam szukaliśmy schronienia przed kulami; ale że i tu śmierć zaczęła gęsto kosić, przeto rozpoczęła się formalna ucieczka w kierunku Wisły, dokąd każdego z nas parł instynkt samozachowawczy. Moskwa w zwartej kolumnie i w półkolu postępowała za nami, strzelając nieustannie frontowym ogniem; trupy padały co krok, jęki rannych i upadających były przerażające, kule świstały i rozdzierały powietrze złowrogo – słowem była to straszna godzina, godzina naszej zagłady!
Zdziesiątkowani i sromotnie rozbici, dobiegliśmy nareszcie do wsi Rataje. Wieś Rataje jest to kolonia zamieszkana przez Niemców, o czem myśmy oczywiście nie wiedzieli jako Galicyanie. Wódz nasz wezwał nas, aby skoro mamy zginąć, drogo życie opłacić, kazał się rozstawić poza węgłami domów; strzelać i mordować Moskali, dokąd tchu w piersiach. Tymczasem większość myślała inaczej, myślała, że skoro wlizie do stogu, w kopę siana, na dach i rozmaite zakamarki to będzie uratowaną. Niestety! nawała Moskali zalała place, podwórza, ogrody i pola i rozpoczęło się polowanie na upatrzonego: kto był w ukryciu, tego wskazali koloniści, a żołdactwo pędziło jak oszalałe od kopy do kopy, kłując bagnetem kopy, z których wówczas wyłazili nieszczęśliwi męczennicy i konali dobijani u stóp wroga! Ja otoczony hurmem Moskali, tyle tylko pamiętam, że jakiś Moskal z bokobrodami złożył się do pchnięcia mnie bagnetem i widziałem, jak się odsadził i jak wpakował cały bagnet aż po lufę w moje piersi. Od tej chwili nic już nie widziałem, przestałem żyć moralnie; moralnie byłem umarły i jakby przez sen tylko mi się zdaje, żem słyszał rozkaz oficera: „Nie troń!” Żem dotychczas przy życiu, zawdzięczam to dwom okolicznościom a mianowicie: najpierw własnemu instynktowi samozachowawczemu, żem w owej krytycznej i błyskawicznej chwili podołał schwycić za bagnet przy lufie i nadać mu inny kierunek, tak, ze otrzymałem tylko lekką ranę na lewem boku, oraz temu magicznemu słowu: „Nie troń!”
Oprzytomniałem dopiero wtedy, gdy mnie jakieś ręce rzuciły na ziemię, wówczas otworzyłem oczy i zobaczyłem, że jestem w pośród innych w stodole, która już była po brzegi naładowana jeńcami naszymi, a na boisku leżało kilkunastu rannych Moskali w kałużach krwi. Leżąc tak w stodole wraz z innymi, słyszałem ciągłą strzelaninę i jęki rannych, a do tej grozy wojennej przyłączyła się groza nieba, które, chcąc zagłuszyć strzelaninę ludzką, zesłało burzę z piorunami i strasznym huraganem.
Była to okropna chwila: ludzie strzelali i niebo strzelało, stodoła trzęsła się i trzeszczała od wichury!... Wówczas Moskwa przestała strzelać, a zaczęła się modlić, Trwało to z godzinę. Gdy się burza uciszyła, zabrała się Moskwa do nas, obdzierając ze wszystkiego, co kto posiadał wartościowego, a gdy tego niestało, zabrano nam, cośmy mieli na sobie tak, że zaledwie zostały nam koszule!
W takim uniformie ustawiono nas w szeregi i otoczono wojskiem: mieliśmy odejść do Stobnicy. Lecz właśnie wówczas zaszło coś strasznego! Oto jeden z naszych, ranny w nogę, nie mógł iść i trzeba było mu dać podwodę, gdy to oficerowi zameldowano, kazał owego rannego, tuż o 20 kroków od nas, rozstrzelać! Widziałem tego delikwenta: był to męźczysna 25-letni, miał żółty zarost brody, obdarty był do koszuli; tylko koszula webowa z monogramem swiadczyła, że to był ktoś z inteligencyi. Dusza w nas zamarła na ten barbarzyński czyn oficera i owo straszne słowo; rozstrilat! Jakoż w okamgnieniu wystąpiło trzech żolnierzy: zmierzyli, strzały padły i ów męczennik zwalił się na ziemię! Lecz nic na tem jeszcze koniec, przystąpili owi żołdacy i dobili go! I widziałem ich bagnety zanurzone w ciele ofiary i słyszalem chrzęst przekłuwanego ciała i więcej już nic nie widziałem, bom sam był jakby nieżywy od tej strasznej grozy! Kto był ten nieszczęśliwy męczennik, o tem od nikogo nie moglem się dowiedzieć: snać jego znajomi przed nim wyginęli. – Cześć jego popiołom!
Po tej barbarzyńskioj egzekucyi, pognano nas przez Pacanów do Stobnicy, gdzieśmy nocowali w jakiejś szopie, Ta drugi dzień ruszyliśmy do Staszowa. W Staszowie widziałem hr. Turnowską, matkę poległego syna, która przyjechała po zwłoki dziecka swego. Skoro między poległymi nie rozpoznała swego syna, podążyła za nami, by się od kogo dowiedzieć, jaką śmiercią i gdzie poległ jej syn. Później dowiedzieliśmy się, iż młody Tarnowski tak był posiekany, że istotnie trudno było na zwłokach rozpoznać postać ludzką! On był między pierwszymi ochotnikami, którzy usiłowali zapalić stodołę z Moskalami, padł ciężko ranny tuż obok stodoły, gdzie go Moskale rozsiekali.
Tak tedy z owych 300 piechoty i 60 kawaleryi pozostało nas przy życiu wziętych do niewoli 94, a reszta – wyginęła.
Wiadomo już dawno całemu światu, że to, co się stało z naszym oddziałem, stało się i ze wszystkimi oddziałami powstańczymi. Owa cała wyprawa młodzieży w roku 1863 na zdobycie ojczyzny, podobna jest do owej średniowiecznej wyprawy dzieci na zdobycie ziemi świętej! Tu porywał młodzież paśryotyzrn narodowy, tam zaś fanatyzm religijny.
Rozdział III. Kielce.
U podnóża gór Świętokrzyskich w romantycznej, cudownej okolicy, leży miasto Kielce. Do tego to miasta prowadzili nas Moskale, a był to tryumfalny pochód! wojsko podpite za zrabowane pieniądze śpiewało do taktu, a muzyka wygrywała marsz tryumfalny. – O! bohaterowie cara niezwyciężonego, jakże wam nie wstyd! Jakoż popołudniu przybyliśmy na rynek; tu otoczono nas naokoło wojskiem, a my, ustawieni we dwa szeregi, oczekiwaliśmy przybycia generała Czengerego, ówczesnego komendanta miasta Kielc. Człowiek ten, z rodu Węgier, był dla nas opatrznościowym, bo gdyby na tem stanowisku był jaki Niemiec, lub inny jaki satrapa, o! to do księgi martyrologii polskiej, byłoby przybyło sporo kart!... On to pod rozmaitymi pretekstami starał się niejednego uwolnić; uwalniał naprzyklad młodzież, ewentualnie lat, czternaście mającą, choć niejeden miał daleko więcej. To też zaraz po naszem przybyciu, na tej podstawie, uwolnił dwóch Węgrów, jednego Belle’a, drugiego nazwiska nie pamiętam.
Po godzinie przybył Czengery między nasze szeregi, a przeszedlszy od pierwszego do ostatniego, każdego zapytywał: skąd i czem się trudnił, a ponieważ prawie wszyscy byliśmy z Galicyi i wszyscy prawie szkolną młodzieżą, przeto obszedłszy szeregi nasze, załamał ręce i wyrzekł te pamiętne i doniosłe słowa:
„Co też tam te durnie Austryaki robią, że tyle młodzieży przez granicę przepuszczają!” Następnie się zwrócił do kobiet, które preyszły go prosić, by pozwolił podać nam czy to kawy, czy bułek, lub innych łakoci, mówiąc: „Matki! wasza to sprawa! Za te wasze cukierki i łakocie, oni pójdą w Sybir, w Sybir!”
Po tym przeglądzie i po tej przemowie skinął, aby nas odprowadzono do tiurmy, w której już zastaliśmy kilkaset naszych więźni. Ja dostałem się pod numer 4-ty z sześcioma innymi towarzyszami, lecz wkrótce zostałem przeprowadzony pod numer l7-ty czy też 22-gi, już dobrze tego nie pamiętam, a to z następujących powodów.
Okna z tego numeru wychodziły na ogród publiczny, spacerowy (gdyż więzienie ono, był to dawniej, zdaje mi się, jakiś klasztor). Generał Czengery często w asystencyi dwóch kozaków lubił po tym ogrodzie spacerować. Otóż zdarzyło się raz podczas półgodzinnego czasu, w którym więźni wypuszczano dla progułki czyli spaceru na podwórze więzienne, że zebrała się nas gromadka amatordw śpiewu; aby nas słyszała publiczność kielecka udaliśmy się pod numer 22. i rozpoczęli śpiew, owej tak rzewnej i patryotycznej pieśni: „Lecą liście z drzewa”. Śpiewaliśmy pieśń ową z takim patosem i z takim porywem serca, jak nigdy by się nie śpiewało, gdyby się było na wolności, śpiewaliśmy płacząc zarazem. Wtem powstał alarm najokropniejszy: „Czengery!”
Lecz generał prawie incognito, bo tylko z jednym kozakiem, wali wprost do naszej kamery (czyli stancyi) stajo w pośrodku nas i mówi: „Panowie, gdyby to było w mojej mocy, to za tę jednę pieśń wszystkich bym was uwolnił!” Taki to był ten zacny Węgier-Moskal, zaco cześć niech będzie Jego pamięci. Odtąd z polecenia Czengerego, my śpiewacy zostaliśmy już w tym numerze tak długo, dopóki się więzienie kieleckie nie przepełniło więźniami, a nas nie odesłano do gubernialnego miasta Radomia.
Rozdział IV. Radom.
Przyszedłszy do Radomia, zastaliśmy i tam już pełno więźni, lecz że więzienie radomskie było od kieleckiego o wiele obszerniejsze, dlatego mieliśmy dość przestronno. Ja dostałem się na piętro, gdzie w celi pod numerem 1. byli wraz zemną: Maurycy Rytter, Czerny, Władysław Pade, Ferdynand Gajowski, Kośmieński z Warszawy, Michał Miłosz-Borecki, Bańkowski, rotmistrz Miernicki, major Golian i inni, których nazwiska zapomniałem. Jak w Kielcach usychaliśmy z tęsknoty za wolnością, tak znów w Radomiu już niejako oswoiliśmy się z położeniem naszem, przystosowali się i zaczęli de facto praktykować życie więzienne, życie aresztanckie. Perswadowaliśmy sobie: „choćbyś głową w mur walił jak taranem, to prędzej by pękła głowa aniżeli mur”, przeto więc jakoś nabraliśmy otuchy i rozpoczęli życie towarzyskie, urozmaicone opowiadaniami na temat wypadków dnia, jak również różnych epizodów obozowych. Tak upływał dzień za dniem. Wreszcie jednego poranka zostałem postawiony przed sądom wojennym.
Sąd wojenny składał się z trzech wyższych stopni oficerów, którzy nas indagowali i mieli sądzić. Z tej komisyi sądowej zapamiętałem jedno tylko nazwisko Polaka Pisarewskiego, który według ogólnego mniemania, według vox Dei, miał być największym łotrem. Indagacye te i protokoły powtarzały się dość często z temi samemi osobami j chodziło bowiem o to, czyli któremu z nas nie uda się udowodnić, że należał do tak zwanej żandarmeryi wieszatielów – jeżeli to komu udowodniono, to bez pardonu szedł na szubienicę. Chociaż my Galicyanie Bogu dusze winni, nie mogliśmy być o to podejrzewani, to jednak sąd wojenny prawie każdego o to posądzał i chciał w tę sprawę wplątać.
Koniec końcem po długich korowodach, inkwizycyach, konfrontacyach etc. zasądzono nas wszystkich Galicyan, a to: 1. za przekroczenie granicy z bronią w ręku, 2. za udział w powstaniu, każdego na 4 lata robót przymusowych, aresztanckich we fortecy Iwangrodzie. Wyrok taki, jak to każdy zrozumie, przyjęliśmy z radością, jako łagodny wymiar kary, chyba z tem uwzględnieniem do nas zastosowanym, że jesteśmy Galicyanami. Ponieważ jednak taki wyrok sądu gubernialnego, choćby nawet wojennego, musiał być zatwierdzony przez namiestnika, przeto i nasze wyroki odesłano do konfirmacyi namiestnika Berga do Warszawy. Nasze wyroki otrzymał Berg do konfirmacyi w owym czasie, kiedy to na życie tego satrapy urządzono zamach; okoliczność ta tak go rozwścieklila, że z czterech lat robót aresztanckich w Iwangrodzle zmienił na osiem lat katorżnych t. j. fortecznych robót w Syberyi!
Pod owe czasy była to straszna, przerażająca dla nas Galicyanów wieść, kiedy to o Syberyi wiedziało się nie więcej, jak o żelaznym wilku. To toż na nasze młodociane umysły padło wprost przygnębiająco przerażenie, powiększane jeszcze przez ludzi, lepiej obznajomionych z ustawami rosyjskiemi, którzy dowodzili, że dla nas już niema nadziei i że ojczystego kraju, rodziny i w ogóle drogich sercu osób już z nas nikt nigdy nie zobaczy. Jakoż w istocie prawdy w tem było wiele, bo według ustaw rosyjskich, każdy, bodaj tylko na 24 godzin zasądzony do robót katorżnych, już eo ipso utraca prawo wszelkiego powrotu do kraju. Po odbytej karze, przechodzi w inne kategorye łagodniejszych kar, to jest pod nadzór policyjny, potem bywa posyłany na osiedlenie w odległe tajgi, następnie może otrzymać pozwolenie do mieszkania w mieście, ale to tylko wtedy, jeżeli zachowanie się osobnika jest łagodne i jak to nazywają błahonadiożne, zawsze jednak tylko w granicach Syberyi, do powrotu jednak w strony ojczyste traci raz na zawsze prawo.
Jakkolwiek już niedługo po tej hiobowej wieści bawiliśmy w Radomiu, to jednak, przynajmniej co do mnie, wolałem pójść choćby na koniec świata, aby tylko nie siedzieć bezczynnie, lecz widzieć świat, widzieć niebo, widzieć ludzi, choćby i dzikich, choćby szakali, oddychać świeżem powietrzem i stąpać po ziemi. Jakżem się jednak łudził w mych marzeniach! W Radomiu byliśmy jeszcze w swej ojczyźnie, pomiędzy swoimi rodakami, którzy starali się o to, aby nam umilić, osłodzić to życie więzienne: jedni z obywateli radomskich przysyłali nam obiady, inni dostarczali książek do czytania, a inni okryli nas od stóp do głowy, gdyż byliśmy nadzy prawie. Po opuszczeniu zaś Radomia rozpoczęła się w całem tego słowa znaczeniu: katorga!
Dnia 13. października 1863 r. wyruszyliśmy z Radomia do Warszawy. Pochodu już tego dobrze nie pamiętam, bo przesycony był ciągłym strachem i pogróżkami Moskali nas konwojujących, którzy będąc sami w obawie o swe życie, ciągłe nas nękali i straszyli, że na wypadek, gdyby nas jaki oddział powstańczy chciał odbić, to my pierwsi padniemy ofiarą mordu!
Musieli to jednak dobrze wiedzieć bracia nasi, bo, jakkolwiek dosyć było jeszcze naówczas oddziałów na przestrzeni Radom – Warszawa, to jednak nie usiłowano nas odbijać, by nam życie oszczędzić; raz może dlatego, że silna eskorta z armatami nas konwojowała, a powtóre dlatego, że niewątpliwie pogróżki Moskali byłyby się na nas ziściły.
Rozdział V. Cytadela.
„Przezemnie droga w gród łez niezliczonych,
Przezemnie droga w boleść wiekuistą
Przezemnie droga w naród zatraconych,
Mój budowniczy był wzniosłym artystą,
Sprawiedliwości dna grunt mój dosięga,
Mnie zbudowała wszechmocna potęga,
Przedemną rzeczy nie bylo stworzonych,
Prócz nieśmiertelnych – i jam nieśmiertelna!
Wchodzący we mnie zostawcie nadzieje!”
W tych słowach napis na bramie czernieje.
„Wchodzący wo mnie zostawcie nadzieje!
W tych słowach napis na bramie czernieje”.
Te wiersze nieśmiertelnego wieszcza, Danta, wybrałem umyślnie, aby je zastosować najwłaściwiej do owej piekielnej bramy Cytadeli warszawskiej. Kto raz przekroczy ową bramę, to już żywcem pogrzebiony, już się dostał w ów gród łez i mąk niezliczonych!
* * *
Około godziny dziewiątej z rana przybyliśmy do Mokotowskich rogatek pod Warszawę, skąd roztoczył się nam widok cudowny i wspaniały, widok wielkiego miasta. Nie wiem dla jakich jednak powodów Moskale w Warszawie nie mieli odwagi popisać się swym sukcesem, bo zamiast przez Warszawę, prowadzili nas poza miasto, poza wały i okopy, aż ben naokoło do cytadeli. Czy się bali, czy wstydzili? może jedno i drugie.
Nad wieczorem otworzono nam ową fatalną i złowrogą bramę, o której na wstępie wspomniałem, i jakkolwiek przedtem nie czytałem „Piekła Dantejskiego”, to teraz takie samo ogarnęło mnie uczucie grozy i strachu na widok owej bramy w cytadeli warszawskiej, jak gdy się czyta o owej bramie piekielnej, gdyż uczucie ubezwładnia duszę tem samem przeczuciem, że kto tu wstępuje – nie powraca! Już samo wejście jest przerażające; droga wiedzie od Wisły pomiędzy wysokie szkarpy, pomiędzy mury, jak w otchłań jaką! Każdy krok w akustyczny sposób odbija się, odbija i dziwnie przejmuje trwogą! Również przygnębiające wrażenie wywierają na ciebie te olbrzymie mury, te brudne kazamaty forteczne, a jeszcze większa ogarnia cię groza na widok owych ogromnych piramid kul armatnich, ułożonych systematycznie od spodu warstwą szeroką, u góry zakończone grzbietem. W tym pawilonie widzisz ustawione armaty jednego kalibru i stos ogromny kul do nich; na innym zaś placu widzisz mnóstwo armat innego kalibru i również olbrzymią stertę kul do nich. Idąc dalej, spostrzegasz to samo i ciągle to samo! a wtedy ci mimo woli przychodzi refleksya: kto tej potędze sprosta?
Dokąd byliśmy poza cytadelą, postępowano z nami oględnie, skoro jednak przekroczyliśmy ową piekielną bramę, traktowano nas nie jak ludzi, lecz jak zbrodniarzy. Tam już przywykli do tego, żeby człowieka nie nazywać po imieniu, tylko numerem! Ulokowano nas...................................
Ach! kto nigdy pęt nie nosił,
Kto nie jęczał we wrogów mocy,
Kto swej strawy łzą nie zrosił,
Nie przetęsknił, długich nocy.
Kto w pół dzikim, podłym tłumie
Nie wlókł ciężkich dni niedoli,
Ten nie pojmie, nie zrozumie
Jak jest gorzki chleb niewoli!
Po latach dopiero czterdziestu postanowiłem wydać moje pamiętniki o Syberyi, aby mój ośmioletni pobyt w tym kraju boleści i nabyte wiadomości, odnoszące się tak do położenia naszego jako wygnańców, jako też opisu kraju, klimatu i ludów tamecznych, ich kultury i religii, nie poszły na marne.
Przez lat czterdzieści czekałem, czyli kto z mych ówczesnych kolegów, zdolniejszych odemnie, nie wystąpi i nie ogłosi drukiem tych tak pod każdym względem ciekawych rzeczy – lecz czekałem napróżno!
Widząc jednak z jaką ciekawością społeczeństwo nasze czytało opis o Syberyi podróżnika i turysty Kennana, nabrałem otuchy i postanowiłem ogłosić wszystkie te wrażenia, których doznałem od dnia dostania się do niewoli pod Ratajami w Toku 1863, aż do powrotu mego z Syberyi w roku 1869.
O roku 1863 nie będę się rozpisywał, gdyż tu już wielokrotnie uczyniono przedemną. Rok ten bowiem wrył się w pamięć całemu narodowi polskiemu i niema chyba piędzi ziemi, któraby nie przesiąkła krwią męczenników wolności!
Ile to wówczas usypano mogił, ile krwi wyciekło, a ile łez wypłynęło!... Ile to rodzicdw utraciło synów, ile żon mężów – ilu to od kul poległo, a ilu zasiekano na śmierć!
Ilu na szubienicach zawisło, ilu na stepach i tajgach sybirskich pomarzło. O! tego żaden historyk udowodnić nie potrafi, bo tych wszystkich mąk i okropieństw był tylko świadkiem sam Bóg!
Męki i niedole, wycierpiane i przebyte w r. 1863 i następnych lat w syberyjskich katorgach, utkwiły mi tak silnie w pamięci, że dzisiaj, pisząc o nich, uprzytomniam sobie każdą chwilę przebytych cierpień z taką dokładnością, jakby to działo się dopiero wczoraj, a jednak temu już z górą lat czterdzieści, a bieg życia mojego ku wieczorowi się już zbliża!
Nim jednak umrę, chciałbym jak Rufln Piotrowski, albo Ugolin „wypłakać me dzieje”. Jednak pióro me nieudolne nie potrafi oddać tego, co serce czuje, przeto proszę o pobłażliwość tych, którzy będą czytać te moje pamiętniki, pisane nie dla filozofów ani w ogóle osób uczonych, lecz pisane dla patryotów, którzy gorąco umiłowali sprawę narodową. Ponieważ obrachunek z wrogiem dotąd nie skończony, przeto niechaj będą one przypomnieniem dla młodzieży, że śmierć lepsza od niewoli!...
Skromną tę moją pracę składam u stóp ołtarza ojczyzny ku czci i pamięci tych, którzy za idee wolności ponieśli śmierć w roku 1863, a zarazem tych moich kolegów i współtowarzyszy niedoli, z którymi odbywałem ową straszną podróż w kajdanach, tudzież katorżne roboty w kopalniach Sybiru. Tylko cierpienia należą do człowieka, reszta do ogółu!
Autor.
Rozdział I. Partyzant.
Od dzieciństwa mego byłem i jestem entuzyastą.
W ośmnastym roku mego życia zapisałem się jako ochotnik w powstańcze szeregi roku 1863 i, jakkolwiek nie miałem dokładnego pojęcia ani o sprawie narodowej, ani o patryotyzmie, to jednak coś mnie parło i wyganiało z domu w daleki i szeroki świat; to też bez pożegnania z rodzicami uciekłem z domu i wraz z niejakim Arteckim i Kollerem udałem się do Jasia, skąd nas odstawiano od dworu do dworu aż do państwa Jarockich w Podgrodziu pod Dembicą.
Dom państwa Jarockich, był to dom prawdziwie staropolski: zacny, gościnny i patryotyczny. Na tej kwaterze w liczbie około dwudziestu, przebywaliśmy przez dni czternaście, ćwicząc się w strzelaniu, w szermierce i robieniu bronią.
W dzień odjazdu do obozu – pamiętam jak dziś – stary pan Jarocki żegnał nas ze łzą w oku i ubolewał, że dla podeszłego wieku sam nie może nam towarzyszyć, ani syna wysłać (gdyż ten był kulawy i chodził na szczudle). Zato miał pan Jarocki trzy nadobne córki, które ofiarował dać nam za żony, jeśli się po ich rękę zgłosimy jako wybawiciele ojczyzny. Chociaż ciężkie były warunki, jednak każdy z nas chciał być bohaterem i okryć się laurami sławy, aby tylko uzyskać rękę jednej z nadobnych panienek.
Homo proponit, Deus disponit – powiada stare przysłowie – i nam się podobnie wydarzyło: ja sam jeden cudem Opatrzności wyszedłem cało z tej potrzeby, a reszta mych towarzyszy poległa.
Z Podgrodzia udaliśmy się na punkt zborny w lasy nadwiślańskie.
Komendantem oddziału, który się formował, miał być Jordan; a ponieważ obawiano się, aby w czasie przeprawy przez Wisłę Moskale całego oddziału odrazu nie rozbili, przeto podzielono o na trzy partye, by w razie rozbicia jednej przez Moskali reszta ocalała.
Cały oddział składał się z tysiąca żołnierzy, rekrutujących się przewaznie z wojska austryackiego. Ja dostałem się pod tymczasową komendę Chruściakiewicza, który naszą partyę miał przeprowadzić przez Wisłę aż do lasów Świętokrzyskich. Po ewentualnem zaś połączeniu się owych trzech oddziałów w lasach Świętokrzyskich, miał objąć nad tą całą siłą zbrojną główne dowództwo Jordan. Nocą tedy zebraliśmy się w lesie prawdopodobnie chorzelowskim, własności hrabiego Tarnowskiego; tu otrzymaliśmy broń i umundurowanie. Broń była nowiuteńka; były to sztućce belgijskie z szerokimi bagnetami; uniformy zaś były: bluzki siwe biało szamerowane i burki obozowe.
Oddział nasz składał się z 300 piechoty i 60 kawaleryi. Z oficerów Polakćw, którzy zbiegli z wojska austryackiego pamiętam, kapitana Monsse, Darowskiego i Matuszkiewicza. Gdy kapitan Monsse rozdał nam broń i, o ile to możliwem było, poformował kompanie i oddziały, udaliśmy się ku Wiśle w celu przeprawy. Skoro stanęliśmy nad brzegiem, zaczęło dnieć. Kawalerys wjechała do wody; by zrekognoskować dno; lecz gdy się pokazało, że Wisła w tem miejscu jest dość głęboka, powstało pewne zamięszanie, które kto wie jak długo byłoby trwało, gdyby był ktoś nie krzyknął: „Austryaki!”
I jak przedtem z namysłem, tak potem na oślep pchano się we wodę w butach, w ubraniu, jak kto stał; mali chwytali się końskich ogonów, grzyw; czepiali się jak polipy, zbijali w kupę po dziesięciu, szamocząc się i brnąc najpierw po pas, po piersi, a nakoniec po szyję, gdyby nie ratunek kawaleryi, to nie obeszłoby się było bez zatonięcia.
Tak stoczono pierwszą potyczkę z wodami Wisły!
Po takiej niefortunnej przeprawie, trzeba bylo poświęcić nieco czasu, aby każdy swą odzież mógł wykręcić z wody i osuszyć na słońcu, gdyż w takich warunkach nie można bylo maszerować swobodnie, a cóż dopiero się bić!
Ci co byli wysokiego wzrostu, lub starzy wyjadacze wojskowi, pamiętali o amunicyi i takową zawiesili na szyi, lub trzymali w zębach; lecz niestety, takich było mało, reszta zamoczyła całą amunicyę. Wobec tego o przyjęciu bitwy chyba mowy być nie mogło. Gdyśmy się po tej kąpieli suszyli na słońcu, przyjechał jakiś jegomość z okolicy – patryota czy zdrajca, togo po dziś dzień nie wiem – i oznajmił nam, że nieopodal stoją dwie roty piechoty moskiewskiej; radził więc, aby zaraz natrzeć na nich i zgnieść, zdusić, porąbać i posiekać, gdyż wobec takiej potęgi, jak nasza, dwie roty moskiewskie są niczem.
Rozdział II. Rataje.
Jak nasza organizacya powstańcza była lichą, dowodzi fakt, który potem został przez nas sprawdzonym, że Moskale istotnie przez 14 dni oczekiwali przy Wiśle poza walami ochronnymi naszego przybycia i że właśnie tejże nocy ustąpili i obsadzili stodoły poza wsią położone, bo woleli walczyć i strzelać ze stodół i z poza węgłów, niż w csystem polu się narażać.
Na zaklęcia tedy owego jegomościa i upewnienia, że w owych stodołach znajdują się tylko dwie roty Moskali, którzy ledwie dyszą ze strachu przed nami, dowódca nasz wydal rozkaz, aby owe dwie roty rozbić. Ruszyliśmy tedy pewni zwycięstwa i zaczęli atakować owe stodoły z Moskalami, aleć nie szło nam to tak łatwo, gdyż Moskale prażyli rotowym ogniem ze stodół, z za węgłów, a sami byli bezpieczni. Dowódca, chcąc Moskali czemprędzej wykurzyć wezwał na ochotnika do podpalenia stodół. I patrz! na ochotnika pobiegli na wyścigi i już nawet poczęli rzucać palące się głownie na stodoły – lecz wszyscy ci bohaterowie przepłacili życiom swą odwagę i wszyscy po bohatersku polegli! Tam to poległ bohaterski młodzieniec, hrabia Tarnowski, hrabia Lewartowski i wielu, wielu innych, których tu nie wyliczam.
Tu muszę nadmienić, że Moskale, jak już wspomniałem, umyślnie z wałów wiślanych cofnęli się do stodół, gdyż myśleli że cały nasz oddział z tysiąca ludzi złożony, będzie się przeprawiał naraz; a wtedy bylibyśmy ich rozbili niezawodnie. Dlatego też posłali po pomoc do miasteczek: Stobnicy i Staszowa. Gdy my ciągle usiłujemy Moskali ze stodół wywabić i ciągle ponawiamy ataki, wtem dwie sotnie kozaków i dwa szwadrony dragonów, jedni z prawej a drudzy z lewej zajeżdżają strony, a zaś z tyłu na podwodach wali sześć rot wojska: wówczas zrozumieliśmy, że tu niema żadnego wyboru, tylko pewna śmierć.
Gdybym nawet posiadał taki talent, jak Sienkiewicz, to i tak nie pokusiłbym się odmalować tej grozy, tej desperacyi, jaka nas ogarnęła!
Dowódca nasz dał rozkaz do odwrotu, a ponieważ w pobliżu był lasek, przeto tam szukaliśmy schronienia przed kulami; ale że i tu śmierć zaczęła gęsto kosić, przeto rozpoczęła się formalna ucieczka w kierunku Wisły, dokąd każdego z nas parł instynkt samozachowawczy. Moskwa w zwartej kolumnie i w półkolu postępowała za nami, strzelając nieustannie frontowym ogniem; trupy padały co krok, jęki rannych i upadających były przerażające, kule świstały i rozdzierały powietrze złowrogo – słowem była to straszna godzina, godzina naszej zagłady!
Zdziesiątkowani i sromotnie rozbici, dobiegliśmy nareszcie do wsi Rataje. Wieś Rataje jest to kolonia zamieszkana przez Niemców, o czem myśmy oczywiście nie wiedzieli jako Galicyanie. Wódz nasz wezwał nas, aby skoro mamy zginąć, drogo życie opłacić, kazał się rozstawić poza węgłami domów; strzelać i mordować Moskali, dokąd tchu w piersiach. Tymczasem większość myślała inaczej, myślała, że skoro wlizie do stogu, w kopę siana, na dach i rozmaite zakamarki to będzie uratowaną. Niestety! nawała Moskali zalała place, podwórza, ogrody i pola i rozpoczęło się polowanie na upatrzonego: kto był w ukryciu, tego wskazali koloniści, a żołdactwo pędziło jak oszalałe od kopy do kopy, kłując bagnetem kopy, z których wówczas wyłazili nieszczęśliwi męczennicy i konali dobijani u stóp wroga! Ja otoczony hurmem Moskali, tyle tylko pamiętam, że jakiś Moskal z bokobrodami złożył się do pchnięcia mnie bagnetem i widziałem, jak się odsadził i jak wpakował cały bagnet aż po lufę w moje piersi. Od tej chwili nic już nie widziałem, przestałem żyć moralnie; moralnie byłem umarły i jakby przez sen tylko mi się zdaje, żem słyszał rozkaz oficera: „Nie troń!” Żem dotychczas przy życiu, zawdzięczam to dwom okolicznościom a mianowicie: najpierw własnemu instynktowi samozachowawczemu, żem w owej krytycznej i błyskawicznej chwili podołał schwycić za bagnet przy lufie i nadać mu inny kierunek, tak, ze otrzymałem tylko lekką ranę na lewem boku, oraz temu magicznemu słowu: „Nie troń!”
Oprzytomniałem dopiero wtedy, gdy mnie jakieś ręce rzuciły na ziemię, wówczas otworzyłem oczy i zobaczyłem, że jestem w pośród innych w stodole, która już była po brzegi naładowana jeńcami naszymi, a na boisku leżało kilkunastu rannych Moskali w kałużach krwi. Leżąc tak w stodole wraz z innymi, słyszałem ciągłą strzelaninę i jęki rannych, a do tej grozy wojennej przyłączyła się groza nieba, które, chcąc zagłuszyć strzelaninę ludzką, zesłało burzę z piorunami i strasznym huraganem.
Była to okropna chwila: ludzie strzelali i niebo strzelało, stodoła trzęsła się i trzeszczała od wichury!... Wówczas Moskwa przestała strzelać, a zaczęła się modlić, Trwało to z godzinę. Gdy się burza uciszyła, zabrała się Moskwa do nas, obdzierając ze wszystkiego, co kto posiadał wartościowego, a gdy tego niestało, zabrano nam, cośmy mieli na sobie tak, że zaledwie zostały nam koszule!
W takim uniformie ustawiono nas w szeregi i otoczono wojskiem: mieliśmy odejść do Stobnicy. Lecz właśnie wówczas zaszło coś strasznego! Oto jeden z naszych, ranny w nogę, nie mógł iść i trzeba było mu dać podwodę, gdy to oficerowi zameldowano, kazał owego rannego, tuż o 20 kroków od nas, rozstrzelać! Widziałem tego delikwenta: był to męźczysna 25-letni, miał żółty zarost brody, obdarty był do koszuli; tylko koszula webowa z monogramem swiadczyła, że to był ktoś z inteligencyi. Dusza w nas zamarła na ten barbarzyński czyn oficera i owo straszne słowo; rozstrilat! Jakoż w okamgnieniu wystąpiło trzech żolnierzy: zmierzyli, strzały padły i ów męczennik zwalił się na ziemię! Lecz nic na tem jeszcze koniec, przystąpili owi żołdacy i dobili go! I widziałem ich bagnety zanurzone w ciele ofiary i słyszalem chrzęst przekłuwanego ciała i więcej już nic nie widziałem, bom sam był jakby nieżywy od tej strasznej grozy! Kto był ten nieszczęśliwy męczennik, o tem od nikogo nie moglem się dowiedzieć: snać jego znajomi przed nim wyginęli. – Cześć jego popiołom!
Po tej barbarzyńskioj egzekucyi, pognano nas przez Pacanów do Stobnicy, gdzieśmy nocowali w jakiejś szopie, Ta drugi dzień ruszyliśmy do Staszowa. W Staszowie widziałem hr. Turnowską, matkę poległego syna, która przyjechała po zwłoki dziecka swego. Skoro między poległymi nie rozpoznała swego syna, podążyła za nami, by się od kogo dowiedzieć, jaką śmiercią i gdzie poległ jej syn. Później dowiedzieliśmy się, iż młody Tarnowski tak był posiekany, że istotnie trudno było na zwłokach rozpoznać postać ludzką! On był między pierwszymi ochotnikami, którzy usiłowali zapalić stodołę z Moskalami, padł ciężko ranny tuż obok stodoły, gdzie go Moskale rozsiekali.
Tak tedy z owych 300 piechoty i 60 kawaleryi pozostało nas przy życiu wziętych do niewoli 94, a reszta – wyginęła.
Wiadomo już dawno całemu światu, że to, co się stało z naszym oddziałem, stało się i ze wszystkimi oddziałami powstańczymi. Owa cała wyprawa młodzieży w roku 1863 na zdobycie ojczyzny, podobna jest do owej średniowiecznej wyprawy dzieci na zdobycie ziemi świętej! Tu porywał młodzież paśryotyzrn narodowy, tam zaś fanatyzm religijny.
Rozdział III. Kielce.
U podnóża gór Świętokrzyskich w romantycznej, cudownej okolicy, leży miasto Kielce. Do tego to miasta prowadzili nas Moskale, a był to tryumfalny pochód! wojsko podpite za zrabowane pieniądze śpiewało do taktu, a muzyka wygrywała marsz tryumfalny. – O! bohaterowie cara niezwyciężonego, jakże wam nie wstyd! Jakoż popołudniu przybyliśmy na rynek; tu otoczono nas naokoło wojskiem, a my, ustawieni we dwa szeregi, oczekiwaliśmy przybycia generała Czengerego, ówczesnego komendanta miasta Kielc. Człowiek ten, z rodu Węgier, był dla nas opatrznościowym, bo gdyby na tem stanowisku był jaki Niemiec, lub inny jaki satrapa, o! to do księgi martyrologii polskiej, byłoby przybyło sporo kart!... On to pod rozmaitymi pretekstami starał się niejednego uwolnić; uwalniał naprzyklad młodzież, ewentualnie lat, czternaście mającą, choć niejeden miał daleko więcej. To też zaraz po naszem przybyciu, na tej podstawie, uwolnił dwóch Węgrów, jednego Belle’a, drugiego nazwiska nie pamiętam.
Po godzinie przybył Czengery między nasze szeregi, a przeszedlszy od pierwszego do ostatniego, każdego zapytywał: skąd i czem się trudnił, a ponieważ prawie wszyscy byliśmy z Galicyi i wszyscy prawie szkolną młodzieżą, przeto obszedłszy szeregi nasze, załamał ręce i wyrzekł te pamiętne i doniosłe słowa:
„Co też tam te durnie Austryaki robią, że tyle młodzieży przez granicę przepuszczają!” Następnie się zwrócił do kobiet, które preyszły go prosić, by pozwolił podać nam czy to kawy, czy bułek, lub innych łakoci, mówiąc: „Matki! wasza to sprawa! Za te wasze cukierki i łakocie, oni pójdą w Sybir, w Sybir!”
Po tym przeglądzie i po tej przemowie skinął, aby nas odprowadzono do tiurmy, w której już zastaliśmy kilkaset naszych więźni. Ja dostałem się pod numer 4-ty z sześcioma innymi towarzyszami, lecz wkrótce zostałem przeprowadzony pod numer l7-ty czy też 22-gi, już dobrze tego nie pamiętam, a to z następujących powodów.
Okna z tego numeru wychodziły na ogród publiczny, spacerowy (gdyż więzienie ono, był to dawniej, zdaje mi się, jakiś klasztor). Generał Czengery często w asystencyi dwóch kozaków lubił po tym ogrodzie spacerować. Otóż zdarzyło się raz podczas półgodzinnego czasu, w którym więźni wypuszczano dla progułki czyli spaceru na podwórze więzienne, że zebrała się nas gromadka amatordw śpiewu; aby nas słyszała publiczność kielecka udaliśmy się pod numer 22. i rozpoczęli śpiew, owej tak rzewnej i patryotycznej pieśni: „Lecą liście z drzewa”. Śpiewaliśmy pieśń ową z takim patosem i z takim porywem serca, jak nigdy by się nie śpiewało, gdyby się było na wolności, śpiewaliśmy płacząc zarazem. Wtem powstał alarm najokropniejszy: „Czengery!”
Lecz generał prawie incognito, bo tylko z jednym kozakiem, wali wprost do naszej kamery (czyli stancyi) stajo w pośrodku nas i mówi: „Panowie, gdyby to było w mojej mocy, to za tę jednę pieśń wszystkich bym was uwolnił!” Taki to był ten zacny Węgier-Moskal, zaco cześć niech będzie Jego pamięci. Odtąd z polecenia Czengerego, my śpiewacy zostaliśmy już w tym numerze tak długo, dopóki się więzienie kieleckie nie przepełniło więźniami, a nas nie odesłano do gubernialnego miasta Radomia.
Rozdział IV. Radom.
Przyszedłszy do Radomia, zastaliśmy i tam już pełno więźni, lecz że więzienie radomskie było od kieleckiego o wiele obszerniejsze, dlatego mieliśmy dość przestronno. Ja dostałem się na piętro, gdzie w celi pod numerem 1. byli wraz zemną: Maurycy Rytter, Czerny, Władysław Pade, Ferdynand Gajowski, Kośmieński z Warszawy, Michał Miłosz-Borecki, Bańkowski, rotmistrz Miernicki, major Golian i inni, których nazwiska zapomniałem. Jak w Kielcach usychaliśmy z tęsknoty za wolnością, tak znów w Radomiu już niejako oswoiliśmy się z położeniem naszem, przystosowali się i zaczęli de facto praktykować życie więzienne, życie aresztanckie. Perswadowaliśmy sobie: „choćbyś głową w mur walił jak taranem, to prędzej by pękła głowa aniżeli mur”, przeto więc jakoś nabraliśmy otuchy i rozpoczęli życie towarzyskie, urozmaicone opowiadaniami na temat wypadków dnia, jak również różnych epizodów obozowych. Tak upływał dzień za dniem. Wreszcie jednego poranka zostałem postawiony przed sądom wojennym.
Sąd wojenny składał się z trzech wyższych stopni oficerów, którzy nas indagowali i mieli sądzić. Z tej komisyi sądowej zapamiętałem jedno tylko nazwisko Polaka Pisarewskiego, który według ogólnego mniemania, według vox Dei, miał być największym łotrem. Indagacye te i protokoły powtarzały się dość często z temi samemi osobami j chodziło bowiem o to, czyli któremu z nas nie uda się udowodnić, że należał do tak zwanej żandarmeryi wieszatielów – jeżeli to komu udowodniono, to bez pardonu szedł na szubienicę. Chociaż my Galicyanie Bogu dusze winni, nie mogliśmy być o to podejrzewani, to jednak sąd wojenny prawie każdego o to posądzał i chciał w tę sprawę wplątać.
Koniec końcem po długich korowodach, inkwizycyach, konfrontacyach etc. zasądzono nas wszystkich Galicyan, a to: 1. za przekroczenie granicy z bronią w ręku, 2. za udział w powstaniu, każdego na 4 lata robót przymusowych, aresztanckich we fortecy Iwangrodzie. Wyrok taki, jak to każdy zrozumie, przyjęliśmy z radością, jako łagodny wymiar kary, chyba z tem uwzględnieniem do nas zastosowanym, że jesteśmy Galicyanami. Ponieważ jednak taki wyrok sądu gubernialnego, choćby nawet wojennego, musiał być zatwierdzony przez namiestnika, przeto i nasze wyroki odesłano do konfirmacyi namiestnika Berga do Warszawy. Nasze wyroki otrzymał Berg do konfirmacyi w owym czasie, kiedy to na życie tego satrapy urządzono zamach; okoliczność ta tak go rozwścieklila, że z czterech lat robót aresztanckich w Iwangrodzle zmienił na osiem lat katorżnych t. j. fortecznych robót w Syberyi!
Pod owe czasy była to straszna, przerażająca dla nas Galicyanów wieść, kiedy to o Syberyi wiedziało się nie więcej, jak o żelaznym wilku. To toż na nasze młodociane umysły padło wprost przygnębiająco przerażenie, powiększane jeszcze przez ludzi, lepiej obznajomionych z ustawami rosyjskiemi, którzy dowodzili, że dla nas już niema nadziei i że ojczystego kraju, rodziny i w ogóle drogich sercu osób już z nas nikt nigdy nie zobaczy. Jakoż w istocie prawdy w tem było wiele, bo według ustaw rosyjskich, każdy, bodaj tylko na 24 godzin zasądzony do robót katorżnych, już eo ipso utraca prawo wszelkiego powrotu do kraju. Po odbytej karze, przechodzi w inne kategorye łagodniejszych kar, to jest pod nadzór policyjny, potem bywa posyłany na osiedlenie w odległe tajgi, następnie może otrzymać pozwolenie do mieszkania w mieście, ale to tylko wtedy, jeżeli zachowanie się osobnika jest łagodne i jak to nazywają błahonadiożne, zawsze jednak tylko w granicach Syberyi, do powrotu jednak w strony ojczyste traci raz na zawsze prawo.
Jakkolwiek już niedługo po tej hiobowej wieści bawiliśmy w Radomiu, to jednak, przynajmniej co do mnie, wolałem pójść choćby na koniec świata, aby tylko nie siedzieć bezczynnie, lecz widzieć świat, widzieć niebo, widzieć ludzi, choćby i dzikich, choćby szakali, oddychać świeżem powietrzem i stąpać po ziemi. Jakżem się jednak łudził w mych marzeniach! W Radomiu byliśmy jeszcze w swej ojczyźnie, pomiędzy swoimi rodakami, którzy starali się o to, aby nam umilić, osłodzić to życie więzienne: jedni z obywateli radomskich przysyłali nam obiady, inni dostarczali książek do czytania, a inni okryli nas od stóp do głowy, gdyż byliśmy nadzy prawie. Po opuszczeniu zaś Radomia rozpoczęła się w całem tego słowa znaczeniu: katorga!
Dnia 13. października 1863 r. wyruszyliśmy z Radomia do Warszawy. Pochodu już tego dobrze nie pamiętam, bo przesycony był ciągłym strachem i pogróżkami Moskali nas konwojujących, którzy będąc sami w obawie o swe życie, ciągłe nas nękali i straszyli, że na wypadek, gdyby nas jaki oddział powstańczy chciał odbić, to my pierwsi padniemy ofiarą mordu!
Musieli to jednak dobrze wiedzieć bracia nasi, bo, jakkolwiek dosyć było jeszcze naówczas oddziałów na przestrzeni Radom – Warszawa, to jednak nie usiłowano nas odbijać, by nam życie oszczędzić; raz może dlatego, że silna eskorta z armatami nas konwojowała, a powtóre dlatego, że niewątpliwie pogróżki Moskali byłyby się na nas ziściły.
Rozdział V. Cytadela.
„Przezemnie droga w gród łez niezliczonych,
Przezemnie droga w boleść wiekuistą
Przezemnie droga w naród zatraconych,
Mój budowniczy był wzniosłym artystą,
Sprawiedliwości dna grunt mój dosięga,
Mnie zbudowała wszechmocna potęga,
Przedemną rzeczy nie bylo stworzonych,
Prócz nieśmiertelnych – i jam nieśmiertelna!
Wchodzący we mnie zostawcie nadzieje!”
W tych słowach napis na bramie czernieje.
„Wchodzący wo mnie zostawcie nadzieje!
W tych słowach napis na bramie czernieje”.
Te wiersze nieśmiertelnego wieszcza, Danta, wybrałem umyślnie, aby je zastosować najwłaściwiej do owej piekielnej bramy Cytadeli warszawskiej. Kto raz przekroczy ową bramę, to już żywcem pogrzebiony, już się dostał w ów gród łez i mąk niezliczonych!
* * *
Około godziny dziewiątej z rana przybyliśmy do Mokotowskich rogatek pod Warszawę, skąd roztoczył się nam widok cudowny i wspaniały, widok wielkiego miasta. Nie wiem dla jakich jednak powodów Moskale w Warszawie nie mieli odwagi popisać się swym sukcesem, bo zamiast przez Warszawę, prowadzili nas poza miasto, poza wały i okopy, aż ben naokoło do cytadeli. Czy się bali, czy wstydzili? może jedno i drugie.
Nad wieczorem otworzono nam ową fatalną i złowrogą bramę, o której na wstępie wspomniałem, i jakkolwiek przedtem nie czytałem „Piekła Dantejskiego”, to teraz takie samo ogarnęło mnie uczucie grozy i strachu na widok owej bramy w cytadeli warszawskiej, jak gdy się czyta o owej bramie piekielnej, gdyż uczucie ubezwładnia duszę tem samem przeczuciem, że kto tu wstępuje – nie powraca! Już samo wejście jest przerażające; droga wiedzie od Wisły pomiędzy wysokie szkarpy, pomiędzy mury, jak w otchłań jaką! Każdy krok w akustyczny sposób odbija się, odbija i dziwnie przejmuje trwogą! Również przygnębiające wrażenie wywierają na ciebie te olbrzymie mury, te brudne kazamaty forteczne, a jeszcze większa ogarnia cię groza na widok owych ogromnych piramid kul armatnich, ułożonych systematycznie od spodu warstwą szeroką, u góry zakończone grzbietem. W tym pawilonie widzisz ustawione armaty jednego kalibru i stos ogromny kul do nich; na innym zaś placu widzisz mnóstwo armat innego kalibru i również olbrzymią stertę kul do nich. Idąc dalej, spostrzegasz to samo i ciągle to samo! a wtedy ci mimo woli przychodzi refleksya: kto tej potędze sprosta?
Dokąd byliśmy poza cytadelą, postępowano z nami oględnie, skoro jednak przekroczyliśmy ową piekielną bramę, traktowano nas nie jak ludzi, lecz jak zbrodniarzy. Tam już przywykli do tego, żeby człowieka nie nazywać po imieniu, tylko numerem! Ulokowano nas...................................
więcej..