Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kawaler D'Harmental - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kawaler D'Harmental - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 674 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. KA­PI­TAN RO­QU­EFI­NET­TE

22 mar­ca roku pań­skie­go 1718, w pół­po­ście, mło­dy wy­nio­sły szlach­cic lat mniej wię­cej dwu­dzie­stu sied­miu sie­dział oko­ło ósmej rano na pięk­nym ko­niu hisz­pań­skim przy wy­lo­cie Pont-Neuf na bul­war de 1'Eco­le. Sie­dział w sio­dle wy­pro­sto­wa­ny jak stru­na, jak gdy­by po­sta­wił go tam na war­cie imć pan Voy­er d'Ar­gen­son, głów­ny na­miest­nik po­li­cji kró­lew­skiej.

Cze­ka­jąc tak już prze­szło pół go­dzi­ny, po­pa­try­wał czę­sto z nie­cier­pli­wo­ścią na ze­gar Sa­ma­ri­ta­ine. Spoj­rze­nie jego, aż do tej chwi­li nie­zde­cy­do­wa­ne, spo­czę­ło z peł­ną sa­tys­fak­cją na ja­kimś nie­zna­jo­mym, co wy­nu­rzyw­szy się z pla­cu Dau­phi­ne skrę­cił w pra­wo i po­dą­żał ku nie­mu.

Nie­zna­jo­my, któ­ry miał za­szczyt zwró­cić uwa­gę mło­de­go jeźdź­ca, pre­zen­to­wał się do­sko­na­le: chłop na schwał, prze­szło pięć stóp wzro­stu, mu­sku­lar­ny; bez pe­ru­ki, z gę­stą, czar­ną czu­pry­ną przy­pró­szo­ną z lek­ka si­wi­zną; ubra­ny zaś tro­chę po miesz­czań­sku, tro­chę po woj­sko­we­mu. Ra­mię jego zdo­bi­ła ko­kar­da, kie­dyś za­pew­ne pą­so­wa, dziś – spło­wia­ła na słoń­cu i sło­cie – po­ma­rań­czo­wo­żół­ta. Luź­no zwi­sa­ją­ca u pasa szpa­da nie­mi­ło­sier­nie tłu­kła go po łyd­kach; ka­pe­lusz przy­stro­jo­ny pió­rem i ga­lo­nem, nie­wąt­pli­wie na pa­miąt­kę daw­nej świet­no­ści, na­sa­dzo­ny był na lewe ucho z taką fan­ta­zją, iż po­wie­dział­byś, że tyl­ko cu­dem utrzy­mu­je rów­no­wa­gę. W twa­rzy, w ru­chach i w ca­łej po­sta­wie tego czło­wie­ka – któ­ry wy­glą­dał na czter­dzie­ści pięć lat, nie ustę­po­wał ni­ko­mu z dro­gi, ko­ły­sał się w bio­drach, jed­ną, ręką pod­krę­cał wąsa, a dru­gą da­wał zna­ki ekwi­pa­żom, by zjeż­dża­ły na bok – było tyle bez­czel­nej nie­fra­so­bli­wo­ści, iż ob­ser­wu­ją­cy go ka­wa­ler uśmiech­nął się mimo woli i mruk­nął:

– Chy­bam do­brze tra­fił.

Zgod­nie z tym do­mnie­ma­niem mło­dy szlach­cic jął zbli­żać się wprost ku nie­zna­jo­me­mu z wi­docz­nym za­mia­rem, by go za­gad­nąć. Obcy zaś, choć nie znał jeźdź­ca, wi­dząc, że za­pew­ne ma on doń in­te­res, przy­sta­nął na­prze­ciw Sa­ma­ri­ta­ine i wy­su­nąw­szy nogę wprzód jak szer­mierz, z jed­ną ręką na gar­dzie szpa­dy, a dru­gą pod­krę­ca­jąc wąsa, cze­kał, co po­wie mu oso­bi­stość zmie­rza­ją­ca w jego stro­nę.

Istot­nie, tak jak był prze­wi­dział czło­wiek z po­ma­rań­czo­wą ko­kar­dą, mło­dy szlach­cic za­trzy­mał ko­nia na wprost i uno­sząc dłoń do ka­pe­lu­sza:

– Jak mi się zda­je – rzekł – z miny i wzię­cia wasz­mość pana po­zna­ję szlach­ci­ca. Nie po­my­li­łem się za­pew­ne.

– Nie, do kroć­set, pa­nie – od­parł nie­zna­jo­my, któ­re­go do­ty­czy­ły te dziw­ne sło­wa, i do­tknął z ko­lei dło­nią pil­śnio­we­go ka­pe­lu­sza. – Bar­dzom do­praw­dy rad, że moja mina i wzię­cie tak świet­nie prze­ma­wia­ją za mną, gdy­byś pan… bo­wiem ze­chciał mnie da­rzyć na­leż­nym mi ty­tu­łem, na­zwał­byś mnie ka­pi­ta­nem.

– Wiel­cem kon­tent, że je­steś pan woj­sko­wym – pod­jął szlach­cic, znów się kła­nia­jąc. – To dla mnie pew­ność, że nie po­tra­fił­byś zo­sta­wić w kło­po­cie człe­ka wy­so­kiej kon­dy­cji.

– Wi­taj mi, wasz­mość, byle tyl­ko ów człek wy­so­kiej kon­dy­cji nie od­wo­ły­wał się do mo­jej sa­kiew­ki, wy­znam bo­wiem z całą otwar­to­ścią, żem wła­śnie zo­sta­wił ostat­nie­go ta­la­ra w karcz­mie por­to­wej w La To­ur­nel­le.

– Nie cho­dzi wca­le o two­ją sa­kiew­kę, ka­pi­ta­nie, ale prze­ciw­nie, o moją; wierz mi pan, pro­szę, że jest do two­jej dys­po­zy­cji.

– Z kim­że więc mam ho­nor mó­wić? – za­gad­nął ka­pi­tan po­ru­szo­ny wy­raź­nie tą od­po­wie­dzią. – I co mógł­bym dla wać­pa­na uczy­nić?

– Je­stem ba­ron Rene de Va­lef – od­po­wie­dział jeź­dziec.

– Za po­zwo­le­niem, pa­nie ba­ro­nie – prze­rwał ka­pi­tan – ale chy­ba, wo­ju­jąc we Flan­drii, zna­łem ro­dzi­nę tego na­zwi­ska.

– To moja ro­dzi­na, wać­pa­nie, bo z po­cho­dze­nia je­stem le­odyj­czy­kiem.

Obaj zno­wu wy­mie­ni­li ukło­ny.

– Nie­chże więc pan się do­wie – cią­gnął ba­ron de Va­lef – że je­den z mo­ich ser­decz­nych przy­ja­ciół, ka­wa­ler d'Har­men­tal, bę­dąc dziś w nocy w mo­jej kom­pa­nii, wdał się w szka­rad­ną waśń, któ­ra dziś rano ma się skoń­czyć po­je­dyn­kiem; prze­ciw­ni­ków mie­li­śmy trzech, nas było tyl­ko dwóch. Od­wie­dzi­łem już mar­gra­bie­go de Gace i hra­bie­go de Sur­gis, ale nie­szczę­ściem ża­den z nich nie spę­dził nocy w swo­im łóż­ku: a że spra­wy odło­żyć nie spo­sób, bo za dwie go­dzi­ny wy­ru­szam do Hisz­pa­nii, trze­ba nam za wszel­ką cenę ko­goś dru­gie­go, a ra­czej trze­cie­go; dla­te­go cze­kam tu na Pont-Neuf na pierw­sze­go na­po­tka­ne­go szlach­ci­ca. Na­wi­ną­łeś się wać­pan, zwra­cam się za­tem do cie­bie.

– I, do li­cha, do­brześ pan uczy­nił! Ręka, ba­ro­nie! Na­le­żę do cie­bie. A na któ­rą wy­zna­czo­no spo­tka­nie, je­śli ła­ska?

– Na wpół do dzie­sią­tej rano.

– Gdzie się to ma od­być?

– Przy ro­gat­ce Ma­il­lot.

– O, do dia­bła! Nie mamy cza­su do stra­ce­nia! Pan je­steś kon­no, ale ja pie­szo: jak­że so­bie po­ra­dzi­my?

– Zna­la­zł­by się spo­sób, ka­pi­ta­nie.

– Jaki?

– Mógł­byś mi uczy­nić za­szczyt sia­da­jąc ze mną na ko­niu.

– Z chę­cią, pa­nie ba­ro­nie.

– Uprze­dzam tyl­ko – do­dał z uśmiesz­kiem mło­dy szlach­cic – że mój koń jest tro­chę na­ro­wi­sty.

– Och, wi­dzę to – od­parł ka­pi­tan, cof­nąw­szy się o krok i ob­rzu­ca­jąc pięk­ne zwie­rzą spoj­rze­niem znaw­cy. – Albo się mylę, albo uro­dził się on mię­dzy gó­ra­mi Gre­na­dy i Sier­ra Mo­re­ną. Do­sia­da­łem po­dob­ne­go w Al­man­zie i po­tra­fi­łem go utem­pe­ro­wać: kie­dy chciał pusz­czać się w ga­lop, ści­ska­łem mu po pro­stu boki ko­la­na­mi i ro­bił się ła­god­ny jak ba­ra­nek.

– A więc tym le­piej. Na koń, ka­pi­ta­nie, i do Ma­il­lot!

– Już sie­dzę, pa­nie ba­ro­nie.

I nie po­słu­gu­jąc się strze­mie­niem, choć po­zo­sta­wił mu je mło­dy pan, ka­pi­tan jed­nym su­sem do­siadł ko­nia.

Ba­ron po­wie­dział praw­dę: koń jego nie na­wykł do tak wiel­kie­go cię­ża­ru; sta­rał się więc zra­zu go po­zbyć; lecz ka­pi­tan też nie skła­mał i zwie­rzę po­ła­pa­ło się szyb­ko, że ma do czy­nie­nia z sil­niej­szy­mi, to­też po kil­ku wierz­gnię­ciach, co w wy­ni­ku uka­za­ło tyl­ko prze­chod­niom zręcz­ność obu jeźdź­ców, wierz­cho­wiec po­sta­no­wił być po­słusz­ny i wy­cią­gnię­tym kłu­sem po­mknął w dół bul­wa­ru de 1'Eco­le, któ­ry pod­ów­czas był je­dy­nie por­tem; mi­nął nie zwal­nia­jąc bul­war Luw­ru i bul­war Tu­ile­riów i, zo­sta­wiw­szy na lewo za bra­mą Con­fe­ren­ce go­ści­niec wer­sal­ski, po­cwa­ło­wał głów­ną ale­ją Pól Eli­zej­skich, wio­dą­cą dziś do Łuku Trium­fal­ne­go. Do­tarł­szy do mo­stu d'An­tin, ba­ron de Va­lef zwol­nił nie­co, prze­ko­nał się bo­wiem, że ma jesz­cze mnó­stwo cza­su, by w ozna­czo­nej go­dzi­nie zna­leźć się przy ro­gat­ce Ma­il­lot. Ka­pi­tan wy­ko­rzy­stał tę chwi­lę wy­tchnie­nia.

– A te­raz, mój pa­nie – za­gad­nął – czy mogę, nie po­peł­nia­jąc nie­dy­skre­cji, spy­tać o po­wód po­je­dyn­ku? Bo ro­zu­mie pan, że mu­szę być po­wia­do­mio­ny o tym, aby usta­lić mój spo­sób po­stę­po­wa­nia z prze­ciw­ni­kiem i wie­dzieć, czy rzecz war­ta jest tego, by go za­bić.

– Aż na­zbyt słusz­nie, ka­pi­ta­nie – od­rzekł ba­ron. – Oto prze­bieg wy­pad­ków: wczo­raj wie­czo­rem by­li­śmy na ko­la­cji u Fi­lon­ki. Nie­moż­li­we chy­ba, że­byś, ka­pi­ta­nie, nie znał Fi­lon­ki.

– Do dia­bła, prze­cież to ja ją wy­pchną­łem mię­dzy lu­dzi w roku 1705, nim wy­ru­szy­łem na wło­ską kam­pa­nię.

– No to ma się ka­pi­tan czym chlu­bić – ro­ze­śmiał się ba­ron – wy­edu­ko­wa­łeś pu­pil­kę, któ­ra przy­no­si ci za­szczyt! Krót­ko mó­wiąc, wie­cze­rza­li­śmy u niej we dwóch, ja i d'Har­men­tal.

– I bez żad­ne­go stwo­rzon­ka płci pięk­nej? – za­gad­nął ka­pi­tan.

– A nie, da­li­bóg! Bo trze­ba panu wie­dzieć, że d'Har­men­tał to ro­dzaj tra­pi­sty: cho­dzi do Fi­lon­ki tyl­ko ze stra­chu, żeby nie ga­da­no, że nie cho­dzi; ko­cha tyl­ko jed­ną ko­bie­tę na raz, i wła­śnie za­ko­chał się na kwa­drans w tej ma­łej d'Aver­ne, żo­nie po­rucz­ni­ka stra­ży.

– Do­sko­na­le.

– Sie­dzie­li­śmy więc tam gwa­rząc o na­szych spra­wach, kie­dy ja­kaś we­so­ła i ha­ła­śli­wa kom­pa­nia we­szła do są­sied­nie­go ga­bi­ne­tu. A że to, co mie­li­śmy so­bie do po­wie­dze­nia, nie nada­wa­ło się dla ni­czy­ich uszu, umil­kli­śmy, dzię­ki cze­mu nie­chcą­cy wy­słu­cha­li­śmy roz­mo­wy na­szych są­sia­dów. I po­myśl pan tyl­ko, czym jest przy­pa­dek. Nasi są­sie­dzi roz­ma­wia­li aku­rat o je­dy­nej spra­wie, któ­ra nie nada­wa­ła się dla na­szych uszu.

– O ko­chan­ce ka­wa­le­ra, nie­praw­daż?

– Zgadł wać­pan. Już po pierw­szych sło­wach ich dys­kur­su wsta­łem, żeby za­brać Rau­la; lecz on, za­miast po­dą­żyć za mną, wsparł mi dłoń na ra­mie­niu i ka­zał usiąść. „A więc – ode­zwał się ktoś – Fi­lip uga­nia się za tą małą d'Aver­ne?” „Od balu u mar­szał­ko­wej d'Es­trèes, kie­dy prze­bra­na za We­nus dała mu pen­dent do szpa­dy z wier­szy­kiem, w któ­rym po­rów­na­ła go do Mar­sa”. „Ależ to było ty­dzień temu” – za­brzmiał trze­ci głos. „Tak – od­parł pierw­szy – ale urzą­dzi­ła coś na kształt obro­ny, bądź dla­te­go, że za­le­ży jej na­praw­dę na tym bied­nym d'Har­men­ta­lu, bądź do­wie­dziaw­szy się, że re­gent lubi tyl­ko ta­kie, co mu się opie­ra­ją. Dość, że dziś rano w za­mian za kosz pe­łen kwia­tów i klej­no­tów ra­czy­ła od­po­wie­dzieć, że wie­czo­rem przyj­mie Jego Wy­so­kość”.

– Aha, aha – ozwał się ka­pi­tan – za­czy­nam już poj­mo­wać. Ka­wa­le­ro­wi zro­bi­ło się przy­kro, tak?

– Otóż to; miast się ro­ze­śmiać jak pan lub ja, mam na­dzie­ję, i sko­rzy­stać z oka­zji, żeby zwró­co­no mu dy­plom puł­kow­ni­ka, cof­nię­ty pod po­zo­rem oszczęd­no­ści, d'Har­men­tal tak po­bladł, że my­śla­łem, iż ze­mdle­je. Po­tem przy­sko­czył do ścia­ny i wa­ląc pię­ścią, żeby na­ka­zać mil­cze­nie, za­wo­łał: „Pa­no­wie, przy­kro mi wam za­prze­czać, ale ten, któ­ry twier­dzi że pani d'Aver­ne wy­zna­czy­ła schadz­kę re­gen­to­wi lub ko­mu­kol­wiek in­ne­mu, ze­łgał!”. „To ja, mój pa­nie, twier­dzę tak i nie ustą­pię – ozwał się pierw­szy głos. – I je­śli się panu coś w tym nie po­do­ba, na­zwi­sko moje La Fare, ka­pi­tan gwar­dii”. „A moje Far­gy” – za­brzmiał dru­gi głos. „A moje Ra­van­ne” – do­dał trze­ci. „Do­sko­na­le, moi pa­no­wie – od­parł d'Har­men­tal. – Ju­tro o pół do dzie­sią­tej z rana przy ro­gat­ce Ma­il­lot”. I znów usiadł na­prze­ciw mnie. Tam­ci zmie­ni­li te­mat roz­mo­wy, a my­śmy skoń­czy­li wie­cze­rzać. Ot i cała spra­wa, ka­pi­ta­nie, wiesz już o niej tyle, co ja.

Ka­pi­tan chrząk­nął gło­śno, jak­by chciał po­wie­dzieć: wszyst­ko to nie­zbyt po­waż­ne; lecz choć po­nie­kąd zga­nił draż­li­wość ka­wa­le­ra, nie wy­co­fał się jed­nak by­najm­niej ze spra­wy, któ­rej tak nie­spo­dzia­nie stał się czem­pio­nem, jak­kol­wiek spra­wa ta wy­da­wa­ła mu się w za­sa­dzie swej bła­ha. A zresz­tą, gdy­by na­wet miał taki za­miar, na rej­te­ra­dę było za póź­no. Sta­nę­li u ro­gat­ki Ma­il­lot i tu ja­kiś mło­dzie­niec na ko­niu, zda­ją­cy się ko­goś ocze­ki­wać, na wi­dok ba­ro­na i ka­pi­ta­na pu­ścił się ku nim ga­lo­pem. Był to ka­wa­ler d'Har­men­tal.

– Dro­gi ka­wa­le­rze – po­wie­dział ba­ron wy­mie­nia­jąc z nim uścisk dło­ni – po­zwól, że w bra­ku sta­rych przy­ja­ciół przed­sta­wię ci no­we­go.

Nie za­sta­łem w domu ani Sur­gi­sa, ani Ga­ce­go; spo­tkaw­szy ka­pi­ta­na na Pont-Neuf, wy­ło­ży­łem mu na­sze kło­po­ty, on zaś z naj­więk­szą chę­cią za­ofia­ro­wał się z po­mo­cą.

– Dwa­kroć je­stem ci wdzięcz­ny, mój dro­gi – od­po­wie­dział ka­wa­ler ob­rzu­ca­jąc ka­pi­ta­na spoj­rze­niem, któ­re wy­ra­ża­ło cień zdzi­wie­nia – pana zaś wi­nie­nem prze­pro­sić, że pa­ku­ję cię od razu, i to na po­czą­tek zna­jo­mo­ści, w ka­ba­łę aż tak przy­krą; ale któ­re­goś dnia do­star­czysz mi oka­zji, spo­dzie­wam się, i pro­szę, abyś w ta­kim wy­pad­ku dys­po­no­wał mną, jak ja dys­po­nu­ję dziś pa­nem.

– Ład­nieś to po­wie­dział, pa­nie ka­wa­le­rze – rzekł ka­pi­tan ze­ska­ku­jąc z ko­nia. – Z czło­wie­kiem tak grzecz­nym po­szedł­bym na ko­niec świa­ta. Słusz­nie mówi przy­sło­wie: tyl­ko dwie góry się nie spo­tka­ją.

– Któż to zacz ten ory­gi­nał? – szep­nął d'Har­men­tal do Va­le­fa, kie­dy ka­pi­tan przy­tu­py­wał, żeby so­bie roz­pro­sto­wać nogi.

– Na ho­nor, po­ję­cia nie mam – od­parł Va­lef – tyle wiem, że gdy­by nie on, by­li­by­śmy w ta­ra­pa­tach. Chy­ba to ja­kiś bied­ny za­wo­do­wy ofi­cer, zwol­nio­ny na czas po­ko­ju, jak tylu in­nych. A zresz­tą osą­dzi­my go, gdy przyj­dzie do spo­tka­nia.

– No i co, ka­wa­le­rze, gdzież te na­sze ga­gat­ki? – za­gad­nął ka­pi­tan roz­ru­szaw­szy się dzię­ki ćwi­cze­niu. – Czu­ję dziś wenę.

– Kie­dy spie­szy­łem na spo­tka­nie z wami – od­rzekł d'Har­men­tal – nie było ich jesz­cze; alem do­strzegł u koń­ca alei coś w ro­dza­ju na­ję­tej ka­ro­cy, któ­ra po­słu­ży im za wy­mów­kę, gdy­by się spóź­ni­li. A zresz­tą – do­dał ka­wa­ler do­by­wa­jąc z kie­szon­ki prze­ślicz­ny ze­ga­rek wy­sa­dza­ny bry­lan­ta­mi – mamy jesz­cze czas, bo nie mi­nę­ło pół do dzie­sią­tej.

– Chodź­my więc na­prze­ciw – rzekł Va­ief, ze­ska­ku­jąc z ko­nia i rzu­ca­jąc lej­ce pa­choł­ko­wi d'Har­men­ta­la. – Gdy­by się bo­wiem zja­wi­li w cza­sie na­szej po­ga­węd­ki, wy­glą­da­ło­by, że ka­za­li­śmy im cze­kać na sie­bie.

– Masz ra­cję – zgo­dził się d'Har­men­tal.

I zsiadł­szy z ko­nia po­dą­żył w stro­nę lasu – a za nim jego dwaj to­wa­rzy­sze.

– Czy pa­no­wie nic nie za­mó­wią? – za­gad­nął ich obe­rży­sta cze­ka­ją­cy w pro­gu na klien­tów.

– Ależ tak, mi­strzu Du­rand – od­po­wie­dział d'Har­men­tal. W oba­wie, by nikt mu nie prze­szko­dził, uda­wał, że wy­bra­li się tu li tyl­ko na prze­chadz­kę. – Śnia­da­nie dla trzech! Po­spa­ce­ru­je­my wzdłuż alei i za­raz wró­ci­my.

I rzu­cił na dłoń obe­rży­sty trzy lu­dwi­ki.

Ka­pi­tan uj­rzaw­szy, jak bły­snę­ły jed­na po dru­giej trzy sztu­ki zło­ta, ob­li­czył z by­stro­ścią wy­traw­ne­go sma­ko­sza, co moż­na by do­stać w La­sku Bu­loń­skim za sie­dem­dzie­siąt dwa liw­ry; wie­dząc już jed­nak, z kim ma do czy­nie­nia, osą­dził, że re­ko­men­da­cja z jego stro­ny nie by­ła­by bez­u­ży­tecz­na; pod­szedł więc i on do obe­rży­sty:

– Słu­chaj no, imć ku­cha­rzu, przy­ja­cie­lu miły – ozwał się – wia­do­mo ci, że znam się do­brze na rze­czy i że nie mnie im­po­no­wać ja­dło­spi­sem. Wina mają być roz­ma­ite i przed­nie, a śnia­da­nie ob­fi­te, bo in­a­czej po­gru­cho­czę ci ko­ści! Zro­zu­mia­łeś?

– Niech pan ka­pi­tan bę­dzie spo­koj­ny – od­po­wie­dział mistrz Du­rand. – Taki znaw­ca jak pan nie dał­by się oszu­kać.

– No pew­nie! Od dwu­na­stu go­dzin nie mia­łem nic w gę­bie: wy­cią­gnij z tego wnio­sek.

Go­spo­darz skło­nił się jak czło­wiek świa­dom rze­czy i za­wró­cił do kuch­ni po­wziąw­szy mnie­ma­nie, że in­te­res nie przed­sta­wia się tak ró­żo­wo, jak spo­dzie­wał się był zra­zu. Ka­pi­tan zaś, ski­nąw­szy mu jesz­cze po raz ostat­ni na pół przy­ja­ciel­sko i na pół groź­nie, przy­spie­szył kro­ku, by do­go­nić ka­wa­le­ra i ba­ro­na, któ­rzy nań cze­ka­li.

D'Har­men­tal nie po­my­lił się co do na­ję­tej ka­ro­cy. Na za­krę­cie pierw­szej alei do­strzegł trzech swo­ich prze­ciw­ni­ków – wy­sia­da­li aku­rat: byli to wspo­mnia­ni już mar­kiz de La Fare, hra­bia de Far­gy i ka­wa­ler de Ra­van­ne.

Czy­tel­nik po­zwo­li, że prze­ka­żę mu kil­ka krót­kich szcze­gó­łów o tych trzech oso­bi­sto­ściach, z któ­ry­mi nie­raz jesz­cze spo­tka­my się w toku na­szej opo­wie­ści.

La Fare, naj­bar­dziej z nich trzech zna­ny dzię­ki po­ezjom, ja­kie zo­sta­wił po so­bie, i swo­jej ka­rie­rze woj­sko­wej, miał pod czter­dziest­kę, z twa­rzy jego prze­bi­ja­ła otwar­tość i szcze­rość, od­zna­czał się we­so­ło­ścią i nie­wy­czer­pa­nym do­brym hu­mo­rem. Za­wsze go­tów sta­wić każ­de­mu czo­ło przy sto­le,' przy kar­tach i w zbroj­nym spo­tka­niu, po­zba­wio­ny za­wi­ści i żół­ci, ulu­bie­niec płci pięk­nej, fa­wo­ryt re­gen­ta, któ­ry mia­no­wał go ka­pi­ta­nem swej gwar­dii przy­bocz­nej i któ­ry od lat dzie­się­ciu do­pusz­cza­jąc go do po­ufa­ło­ści znaj­do­wał w nim cza­sem ry­wa­la, lecz za­wsze wier­ne­go słu­gę. To­też re­gent, przy­wy­kł­szy nada­wać prze­zwi­ska wszyst­kim to­wa­rzy­szom swo­ich hu­la­nek i wszyst­kim swo­im ko­chan­kom, nie na­zy­wał go nig­dy in­a­czej, ani­że­li Zło­te Ser­ce. A jed­nak od ja­kie­goś cza­su po­pu­lar­ność mar­ki­za, tak ugrun­to­wa­na dzię­ki chwa­leb­nym fun­da­men­tom, ma­la­ła, zwłasz­cza wśród dam dwo­ru i pa­nie­nek z ope­ry. Wszy­scy mó­wi­li gło­śno, że się ośmie­sza, sta­jąc się już czło­wie­kiem sta­tecz­nym. To praw­da, że kil­ka osób, aby po­pra­wić mu re­pu­ta­cję, szep­ta­ło, iż je­dy­nym po­wo­dem tego po­zor­ne­go na­wró­ce­nia jest za­zdrość pan­ny de Con­ti, cór­ki księż­nej kró­lew­skie­go rodu, a wnucz­ki Wiel­kie­go Kon­de­usza, któ­ra, jak za­pew­nia­no, za­szczy­ca­ła na­sze­go ka­pi­ta­na gwar­dii przy­bocz­nej wy­jąt­ko­wym afek­tem. Poza tym amo­ry jej z diu­kiem de Ri­che­lieu, ucho­dzą­cym za ko­chan­ka pan­ny de Cha­ro­la­is, po­twier­dza­ły jesz­cze ostat­nio tę plot­kę.

Hra­bia de Far­gy, zwa­ny po­wszech­nie Pięk­nym Far­gy – któ­ry to epi­tet tak się z nim zrósł, że już nikt nie na­zy­wał go hra­bią – ucho­dził za naj­bar­dziej uro­dzi­we­go chłop­ca swej epo­ki: to zaś w owych cza­sach roz­pu­sty na­kła­da­ło obo­wiąz­ki, przed któ­ry­mi nie co­fał się nig­dy i z któ­rych za­wsze wy­wią­zy­wał się zna­ko­mi­cie. Trud­no wy­obra­zić so­bie mło­dzień­ca bar­dziej po­staw­ne­go niż Far­gy. Od­zna­czał się wro­dzo­nym wy­kwin­tem, był sil­ny, zręcz­ny i pe­łen ży­cia – za­le­ty sta­no­wią­ce jak­by krań­co­wą sprzecz­ność z przy­mio­ta­mi bo­ha­te­ra ów­cze­snych ro­man­sów. Do­daj­cie do tego uj­mu­ją­cą twarz, peł­ną rów­nież kon­tra­sto­wych uro­ków: czar­ne wło­sy i nie­bie­skie oczy, rysy ostre, wy­ra­zi­ste, a przy tym płeć dziew­czę­ca. Do tej ca­ło­ści do­rzuć­cie tak­że dow­cip, pra­wość, od­wa­gę, jaka win­na ce­cho­wać szlach­ci­ca, a zro­zu­mie­cie, cze­mu Far­gy cie­szył się tak du­żym uzna­niem wśród to­wa­rzy­stwa tej sza­lo­nej epo­ki, któ­re po­tra­fi­ło osza­co­wać wy­bor­nie te jak­że róż­no­rod­ne przy­mio­ty.

Co zaś do ka­wa­le­ra de Ra­van­ne, któ­ry zo­sta­wił nam z okre­su swo­jej mło­do­ści pa­mięt­ni­ki tak dzi­wacz­ne, iż mimo ich au­ten­ty­zmu wciąż je­ste­śmy skłon­ni oce­niać je jako apo­kry­fy, był on pod­ów­czas dzie­ciu­chem, nie­daw­no jesz­cze pa­ziem, bo­ga­tym i z wiel­kie­go rodu, dzie­ciu­chem, co wcho­dził w ży­cie zło­co­ną bra­mą i biegł pro­sto ku roz­ryw­kom, ja­kie ono obie­cu­je, biegł pę­dem, z nie­roz­wa­gą i za­chłan­no­ścią wła­ści­wą mło­dzie­ży. To­też prze­sa­dzał, jak to osiem­na­sto­la­tek, za­rów­no we wszel­kich nie­cno­tach, jak i cno­tach swo­jej epo­ki. Poj­mie­cie więc ła­two, jak pysz­nił się zo­staw­szy se­kun­dan­tem lu­dzi ta­kich jak La Fare i Far­gy w po­je­dyn­ku, któ­ry miał zdo­być pe­wien roz­głos i w al­ko­wach, i na ko­la­cyj­kach.II. PO­JE­DY­NEK

La Fare, Far­gy i Ra­van­ne, uj­rzaw­szy prze­ciw­ni­ków wy­nu­rza­ją­cych się zza za­krę­tu alei, po­spie­szy­li ku nim. Kie­dy zna­leź­li się o dzie­sięć kro­ków od sie­bie, każ­dy zdjął ka­pe­lusz i wy­mie­ni­li ukło­ny z ową wy­kwint­ną uprzej­mo­ścią, jaka w po­dob­nych przy­pad­kach zna­mio­no­wa­ła osiem­na­sto­wiecz­ną ary­sto­kra­cję – po­stą­pi­li tak parę kro­ków z od­kry­ty­mi gło­wa­mi i z uśmie­chem na ustach; to­też prze­cho­dzień, nie zna­ją­cy przy­czy­ny ich spo­tka­nia, po­wie­dział­by, że wy­glą­da­ją na przy­ja­ciół ura­do­wa­nych swo­im wi­do­kiem.

– Pa­no­wie – ozwał się ka­wa­ler d'Har­men­tal, jemu bo­wiem pierw­sze­mu przy­pa­da­ło pra­wo gło­su – spo­dzie­wam się, że nikt nas nie śle­dził; ale że już za­czy­na ro­bić się póź­no, mógł­by nam tu ktoś prze­szko­dzić; są­dzę więc, że by­ło­by do­brze zna­leźć przede wszyst­kim ja­kieś bar­dziej ustron­ne miej­sce, gdzie mie­li­by­śmy więk­szą swo­bo­dę w za­ła­twie­niu ba­ga­tel­nej spra­wy, dla któ­rej się spo­ty­ka­my.

– Pa­no­wie – po­wie­dział Ra­van­ne – znam ta­kie miej­sce: za­le­d­wie o sto kro­ków stąd jest praw­dzi­wa pu­stel­nia; po­my­śli­cie, że­ście się zna­leź­li w Te­ba­idzie.

– No to chodź­my za tym dzie­ciu­chem – rzekł ka­pi­tan. – Nie­win­ność pro­wa­dzi do zba­wie­nia.

Ra­van­ne obej­rzaw­szy się zmie­rzył od stóp do głów tego czło­wie­ka z czar­ną czu­pry­ną i po­ma­rań­czo­wą ko­kar­dą.

– Je­śli nie upa­trzy­łeś so­bie prze­ciw­ni­ka, mój do­ro­sły pa­nie – po­wie­dział kpią­co paź – do­ma­gał­bym się pierw­szeń­stwa.

– Chwi­lecz­kę, chwi­lecz­kę, Ra­van­ne – prze­rwał La Fare – wi­nie­nem panu d'Har­men­ta­lo­wi kil­ka wy­ja­śnień.

– Mój pa­nie – od­po­wie­dział ka­wa­ler – two­ja od­wa­ga jest tak do­sko­na­le wszyst­kim zna­na, że pro­po­no­wa­ne wy­ja­śnie­nia do­wo­dzą de­li­kat­no­ści, za któ­rą, wierz mi pan, je­stem ci nie­zmier­nie wdzięcz­ny. Ale wy­ja­śnie­nia te opóź­ni­ły­by tyl­ko zby­tecz­nie na­szą spra­wę, a nie mamy chy­ba, jak są­dzę, cza­su do stra­ce­nia.

– Bra­wo! – za­wo­łał Ra­van­ne. – Świę­te sło­wa, pa­nie ka­wa­le­rze: kie­dy już so­bie wza­jem po­po­drzy­na­my gar­dła, mam na­dzie­ję, że ob­da­rzysz mnie swo­ją przy­jaź­nią. Wie­le sły­sza­łem o panu od za­cnych lu­dzi, od daw­na więc pra­gną­łem za­wrzeć z tobą zna­jo­mość.

Obaj pa­no­wie znów wy­mie­ni­li ukło­ny.

– Do­brze, do­brze, Ra­van­ne – ode­zwał się Far­gy – po­ka­zuj nam dro­gę, sko­roś za­ofia­ro­wał się na prze­wod­ni­ka.

Ra­van­ne sko­czył mię­dzy drze­wa niby mło­dy je­leń. Pię­ciu szlach­ty po­dą­ży­ło za nim. Wierz­chow­ce i na­ję­ta ka­ro­ca po­zo­sta­ły na go­ściń­cu.

Po dzie­się­ciu mi­nu­tach mar­szu wśród zu­peł­ne­go mil­cze­nia, na­ka­za­ne­go prze­ciw­ni­kom bądź oba­wą, by ich ktoś nie usły­szał, bądź owym na­tu­ral­nym uczu­ciem, któ­re spra­wia, że w chwi­li gro­żą­ce­go nie­bez­pie­czeń­stwa czło­wiek sku­pia się na mo­ment, sta­nę­li wszy­scy na po­la­nie, oto­czo­nej gę­stą za­sło­ną drzew.

– No i cóż, moi pa­no­wie – ozwał się Ra­van­ne roz­glą­da­jąc się z sa­tys­fak­cją – co po­wie­cie o tym miej­scu?

– Po­wiem, że je­śli się pan chwa­lisz, żeś od­krył je pierw­szy – od­parł ka­pi­tan – wy­glą­dasz mi na no­we­go od­kryw­cę Ame­ry­ki! Gdy­byś po­wie­dział, że to tu­taj, za­pro­wa­dził­bym was tu z za­mknię­ty­mi ocza­mi.

– Wy­bor­nie, mój pa­nie – od­rzekł Ra­van­ne. – Po­sta­ra­my się więc, abyś wy­szedł stąd tak, jak mógł­byś przyjść.

– Wia­do­mo panu, że to z tobą mam spra­wę, pa­nie de La Fare – ozwał się d'Har­men­tal rzu­ca­jąc ka­pe­lusz na tra­wę.

– Tak, pa­nie ka­wa­le­rze – od­rzekł ka­pi­tan gwar­dii idąc za przy­kła­dem d'Har­men­ta­la – i wiem jesz­cze, że nic nie mo­gło­by mi spra­wić więk­sze­go za­szczy­tu i wy­rzą­dzić za­ra­zem więk­szej przy­kro­ści niż po­je­dy­nek z tobą, zwłasz­cza z po­dob­nej przy­czy­ny.

D'Har­men­tal uśmiech­nął się jak ktoś, kto nie po­tra­fi zlek­ce­wa­żyć grzecz­no­ści aż tak wy­twor­nej, lecz za całą od­po­wiedź ujął w dłoń szpa­dę.

– Po­dob­no dro­gi ba­ron już na wy­jezd­nym do Hisz­pa­nii… – zwró­cił się Far­gy do Va­le­fa.

– Mia­łem wy­ru­szyć tej jesz­cze nocy, dro­gi hra­bio – od­parł Va­lef – i je­dy­nie przy­jem­ność, jaką obie­cy­wa­łem so­bie po dzi­siej­szym spo­tka­niu z pa­nem, skło­ni­ła mnie, bym zo­stał aż do tej chwi­li, tak waż­ne bo­wiem wzy­wa­ją mnie tam spra­wy.

– O, do dia­bła! Przy­pra­wia mnie to o szcze­rą roz­pacz – od­parł Far­gy do­by­wa­jąc szpa­dy – bo gdy­bym nie­szczę­ściem opóź­nił pań­ski wy­jazd, nie da­ro­wał­byś mi tego do śmier­ci, taki już je­steś.

– Ależ skąd! Wie­dział­bym, że to z naj­czyst­szej przy­jaź­ni, dro­gi hra­bio – od­parł Va­lef. – Sta­raj się więc ile sił, bez ce­re­mo­nii, pro­szę, bom na pań­skie roz­ka­zy.

– Do dzie­ła, do dzie­ła, dro­gi pa­nie – rzekł Ra­van­ne do ka­pi­ta­na, co zło­żyw­szy po­rząd­nie swój ka­ftan, ukła­dał go obok ka­pe­lu­sza. – Nie wi­dzisz wać­pan; że cze­kam?

– Cier­pli­wo­ści, cier­pli­wo­ści, ślicz­ny mło­dzie­niasz­ku – od­rzekł sta­ry żoł­nierz, przy­go­to­wu­jąc się z wła­ści­wą so­bie żar­to­bli­wą fleg­mą. – Jed­na z naj­waż­niej­szych za­let w woj­sku to zim­na krew. By­łem do pana po­dob­ny bę­dąc w pań­skim wie­ku, kie­dy jed­nak kil­ka razy po­kłu­to mnie szpa­dą, zro­zu­mia­łem, że je­stem na złej dro­dze, i po­dą­ży­łem do­brą.

Dość! – uciął, do­by­wa­jąc na­resz­cie szpa­dy, któ­ra, jako się rze­kło, dłu­gość mia­ła dość im­po­nu­ją­cą.

– A niech cię li­cho! – za­wo­łał Ra­van­ne ob­rzu­ciw­szy wzro­kiem broń prze­ciw­ni­ka. – Prze­cież to miecz, i jaki! Przy­po­mi­na mi naj­więk­szy ro­żen z kuch­ni mo­jej mat­ki, wiel­ka szko­da, żem nie ka­zał go przy­nieść na­sze­mu och­mi­strzo­wi, bo wte­dy mógł­bym zmie­rzyć się z pa­nem.

– Pań­ska mat­ka to oso­ba czci­god­na, a kuch­nia jej jest do­brą kuch­nią; ktoś przy mnie roz­pły­wał się nad obie­ma w po­chwa­łach, pa­nie ka­wa­le­rze – od­po­wie­dział ka­pi­tan to­nem nie­mal oj­cow­skim. – Był­bym więc zroz­pa­czo­ny, gdy­bym ode­brał cię jed­nej i dru­giej z ra­cji ta­kie­go głup­stwa, jak to, dla któ­re­go będę miał za­szczyt skrzy­żo­wać z tobą szpa­dę. Wy­obraź więc so­bie po pro­stu, że twój fecht­mistrz udzie­la ci lek­cji, i ko­rzy­staj, ile mo­żesz.

Na nic się zda­ła ta prze­stro­ga; Ra­van­ne zdą­żył się roz­ju­szyć spo­ko­jem prze­ciw­ni­ka, spo­ko­jem, ja­kie­go, mimo swej od­wa­gi, nie zdo­łał­by za­cho­wać, tak po­no­si­ła go mło­da, go­rą­ca krew. Na­tarł na ka­pi­ta­na z taką fu­rią, że szpa­dy stuk­nę­ły się rę­ko­je­ścia­mi. Ka­pi­tan cof­nął się o krok.

– Oho, rej­te­ru­jesz, mój mi­strzu! – wy­krzyk­nął Ra­van­ne.

– Od­wrót to jesz­cze nie uciecz­ka, mój ry­ce­rzy­ku – od­po­wie­dział ka­pi­tan. – To ak­sjo­mat sztu­ki wo­jen­nej, ra­dził­bym ci za­sta­no­wić się nad nim. Zresz­tą cóż mi szko­dzi prze­stu­dio­wać two­ją me­to­dę? A tak, zda­je mi się, że je­steś uczniem Ber­the­lo­ta. To do­bry na­uczy­ciel, ale ma jed­ną wadę: nie uczy pa­ro­wać cio­sów. Przyj­rzyj no się – cią­gnął ri­po­stu­jąc cio­sem uko­śnym na pro­sty – gdy­bym zro­bił wy­pad, na­dział­bym cię jak skow­ron­ka.

Ra­van­ne ki­piał wście­kło­ścią, istot­nie bo­wiem po­czuł na że­brach ko­niec szpa­dy prze­ciw­ni­ka, lecz do­tknię­cie było de­li­kat­ne, jak gdy­by mu­snę­ła go kul­ka flo­re­tu. Gniew wzmo­gło w nim prze­ko­na­nie, że ka­pi­tan da­ro­wał mu ży­cie – po­mno­żył więc na­tar­cia jesz­cze gwał­tow­niej­sze niż po­przed­nie.

– No, no – po­wie­dział ka­pi­tan – nie dość, że tra­cisz te­raz gło­wę, ale chcia­łeś jesz­cze wy­dźgać mi oko. A wstyd, mło­dzień­cze, a wstyd! W pierś do kroć­set! Co, znów mi się do­bie­rasz do twa­rzy? Zmu­sisz mnie, że­bym cię roz­bro­ił! Zno­wu? No to idź, mło­dzień­cze, pod­nieś swo­ją szpa­dę i wra­caj po­wo­lut­ku, to cię uspo­koi.

I śmi­gnąw­szy ostro że­la­zem wy­trą­cił Ra­van­ne'owi szpa­dę, któ­ra upa­dła o dwa­dzie­ścia kro­ków da­lej.

Tym ra­zem Ra­van­ne sko­rzy­stał z prze­stro­gi; po­szedł wol­no po szpa­dę i wol­no wró­cił do ka­pi­ta­na, któ­ry cze­kał wsparł­szy ostrze swe­go że­la­za o trze­wik. Mło­dzie­niec miał twarz ko­lo­ru swej bia­łej atła­so­wej kurt­ki, na któ­rej po­ja­wi­ła się nie­wiel­ka kro­pla krwi.

– Przy­zna­ję panu ra­cję – po­wie­dział – je­stem jesz­cze dzie­ciu­chem; ale to spo­tka­nie z pa­nem po­mo­że mi, mam na­dzie­ję, stać się męż­czy­zną. Skrzy­żuj­my jesz­cze szpa­dy, je­śli ła­ska, by nie po­wie­dzia­no, że po pań­skiej stro­nie cały ho­nor.

I sta­nął w po­zy­cji wyj­ścio­wej.

Ka­pi­tan miał słusz­ność: ka­wa­le­ro­wi zby­wa­ło je­dy­nie na spo­ko­ju, in­a­czej był­by w po­je­dyn­kach groź­nym prze­ciw­ni­kiem. To­też już od pierw­szej chwi­li tego trze­cie­go star­cia mu­siał sku­pić całą uwa­gę na obro­nie; miał jed­nak w sztu­ce fech­tun­ku zbyt wiel­ką prze­wa­gę, by mło­dzie­niec mógł wziąć nad nim górę. Rzecz za­koń­czy­ła się w spo­sób ła­twy do prze­wi­dze­nia: ka­pi­tan wy­trą­cił znów szpa­dę Ra­van­ne'owi; ale tym ra­zem pod­niósł ją sam z grzecz­no­ścią, do któ­rej na po­zór nie był zdol­ny.

– Pa­nie ka­wa­le­rze – rzekł po­da­jąc mu szpa­dę – je­steś dziel­nym mło­dzień­cem; za­ufaj jed­nak sta­re­mu by­wal­co­wi sal fech­tun­ko­wych i ta­wern, któ­ry, nim się uro­dzi­łeś, wo­jo­wał we Flan­drii, kie­dy by­łeś w ko­ły­sce, we Wło­szech, a kie­dy by­łeś w kor­pu­sie pa­ziów, w Hisz­pa­nii; zmień na­uczy­cie­la; po­rzuć Ber­the­lo­ta, któ­ry po­ka­zał ci już wszyst­ko, co po­tra­fi: weź Bois-Ro­ber­ta, a niech mnie dia­bli po­rwą, je­śli za pół roku nie dasz ta­kie­mu rę­baj­le jak ja do­brej szko­ły!

– Dzię­ku­ję panu za lek­cję – rzekł Ra­van­ne po­da­jąc rękę ka­pi­ta­no­wi, a dwie łzy, któ­rych po­wstrzy­mać nie mógł, spły­nę­ły mu po po­licz­kach. – Sko­rzy­stam z niej, mam na­dzie­ję.

I ode­braw­szy szpa­dę z rąk ka­pi­ta­na, wsu­nął ją do po­chwy, jak ka­pi­tan wsu­nął był już swo­ją.

Obaj zwró­ci­li te­raz oczy ku to­wa­rzy­szom, żeby zo­ba­czyć, jak sto­ją spra­wy. Po­je­dy­nek już się skoń­czył. La Fare sie­dział na tra­wie, ple­ca­mi wspar­ty o drze­wo: otrzy­mał cios, któ­ry wi­nien był prze­szyć mu pierś; szczę­ściem jed­nak ostrze na­po­tkaw­szy że­bro ze­śli­znę­ło się wzdłuż ko­ści, tak iż na pierw­szy rzut oka rana wy­da­wa­ła się cięż­szą, niż była rze­czy­wi­ście; nie­mniej ze­mdlał, tak gwał­tow­ne było ude­rze­nie. D'Har­men­tal klę­cząc przed nim ście­rał mu krew chust­ką.

Far­gy i Va­lef po­szpi­ko­wa­li się wza­jem: je­den miał prze­szy­te na wskroś udo, dru­gi ra­mię. Prze­pra­sza­li się, obie­cu­jąc so­bie, że od­tąd będą naj­lep­szy­mi przy­ja­ciół­mi.

– Spójrz, mło­dzień­cze – mó­wił ka­pi­tan do Ra­van­ne'a wska­zu­jąc mu po­szcze­gól­ne frag­men­ty pola bi­twy – spoj­rzyj i po­du­maj: oto krew trzech za­cnych szlach­ci­ców pły­nie za­pew­ne dla ja­kiejś mał­py!

– Na ho­nor – od­parł Ra­van­ne cał­kiem już uspo­ko­jo­ny – chy­ba masz ra­cję, ka­pi­ta­nie, i kto wie, czy wśród nas nie ty je­den po­sia­dasz zdro­wy roz­są­dek.

W tej­że chwi­li La Fare otwo­rzył oczy i po­znaw­szy w czło­wie­ku, któ­ry niósł mu po­moc, d'Har­men­ta­la, po­wie­dział:

– Pa­nie ka­wa­le­rze, czy ze­chcesz po­słu­chać przy­ja­ciel­skiej rady?

Przy­ślij mi przy­wie­zio­ne­go tu prze­ze mnie przy­pad­kiem cy­ru­li­czy­nę, któ­re­go znaj­dziesz w mo­jej ka­ro­cy; a na­stęp­nie wra­caj co tchu do Pa­ry­ża, wie­czo­rem po­każ się na balu w Ope­rze i gdy­by ktoś py­tał tam o mnie, po­wiedz, że nie wi­dzia­łeś mnie od ty­go­dnia. Mo­żesz być ab­so­lut­nie spo­koj­ny: pań­skie na­zwi­sko nie pad­nie nig­dy z mo­ich ust. Gdy­by zresz­tą do­szło do ja­kie­goś nie­mi­łe­go spo­ru mię­dzy tobą i urzę­dem ko­ne­ta­bla, daj mi znać jak naj­prę­dzej, a za­ła­twi­my wszyst­ko tak, żeby unik­nąć na­stępstw.

– Szczę­śli­wej po­dró­ży, dro­gi przy­ja­cie­lu – rzekł Far­gy do Va­le­fa – nie są­dzę bo­wiem, żeby to za­dra­śnię­cie prze­szko­dzi­ło ci wy­je­chać. Po po­wro­cie przy­po­mnij so­bie, że masz życz­li­wą du­szę na pla­cu Lo­uis-le-Grand pod nu­me­rem czter­na­stym.

– A ty, mój dro­gi, gdy­byś miał coś do za­ła­twie­nia w Ma­dry­cie, po­wiedz tyl­ko, a mo­żesz li­czyć, że wy­wią­żę się skru­pu­lat­nie i z gor­li­wo­ścią, jak na do­bre­go kam­ra­ta przy­sta­ło.

I nowi przy­ja­cie­le wy­mie­ni­li uścisk dło­ni, jak gdy­by ab­so­lut­nie nic mię­dzy nimi nie za­szło.

– Do wi­dze­nia, do wi­dze­nia, mło­dzień­cze – ozwał się ka­pi­tan do Ra­van­ne'a. – I za­pa­mię­taj moją radę: po­rzuć Ber­the­lo­ta i weź Bois-Ro­ber­ta; przede wszyst­kim za­cho­wuj zim­ną krew, co­faj się w po­trze­bie, pa­ruj cio­sy w porę, a bę­dziesz jed­ną z naj­lep­szych i naj­zja­dliw­szych szpad kró­le­stwa fran­cu­skie­go. Mój Ro­żen prze­sy­ła wy­ra­zy sym­pa­tii wiel­kie­mu roż­no­wi two­jej czci­god­nej mat­ki.

Ra­van­ne, choć wy­ga­da­ny jak mało kto, nie zna­lazł na to żad­nej od­po­wie­dzi; ukło­nił się tyl­ko ka­pi­ta­no­wi i pod­szedł do La Fare'a, któ­ry z dwóch ran­nych wy­dał mu się bar­dziej cier­pią­cy.

D'Har­men­tal na­to­miast, Va­lef i ka­pi­tan po­dą­ży­li ale­ją, gdzie od­na­leź­li na­ję­tą ka­ro­cę, a w ka­ro­cy drze­mią­ce­go cy­ru­li­ka. D'Har­men­tal zbu­dził go i oznaj­mił wska­zu­jąc dro­gę, że mar­kiz de La Fare i hra­bia de Far­gy po­trze­bu­ją jego usług. Ka­zał po­nad­to swo­je­mu pa­choł­ko­wi zsiąść z ko­nia i udać się z cy­ru­li­kiem na wy­pa­dek, gdy­by cy­ru­lik po­trze­bo­wał po­mo­cy, po czym zwró­cił się do ka­pi­ta­na:

– Nie są­dzę, by­śmy po­stą­pi­li roz­trop­nie je­dząc ra­zem za­mó­wio­ne śnia­da­nie, nie­chże więc jak naj­ser­decz­niej po­dzię­ku­ję ci za po­moc, a że nie masz wać­pan, jak mi się zda­je, wierz­chow­ca, ze­chciej przy­jąć ode mnie jed­ne­go z mo­ich dwóch koni. Mo­żesz wy­bie­rać z za­mknię­ty­mi oczy­ma: oba są zna­ko­mi­te; gor­szy z nich cię nie za­wie­dzie, je­śli na­wet bę­dziesz mu­siał zro­bić osiem lub dzie­sięć mil w jed­ną go­dzi­nę.

– Na ho­nor, pa­nie ka­wa­le­rze – od­parł ka­pi­tan zer­ka­jąc na ko­nia ofia­ro­wa­ne­go mu tak hoj­nie – nic mi się za to nie na­le­ży. Krew i sa­kiew­kę mię­dzy szlach­tą wy­mie­nia się co dnia. Ale sko­ro w tak miły spo­sób sta­wiasz spra­wę, nie po­wi­nie­nem ci od­mó­wić. Gdy­byś po­trze­bo­wał mnie kie­dy­kol­wiek w ja­kiej bądź kwe­stii, pa­mię­taj, że wdzięcz­ność uczy­ni­ła mnie two­im słu­gą.

– A w ta­kim wy­pad­ku gdzie mam pana szu­kać? – uśmiech­nął się d'Har­men­tal.

– Nie mam wła­ści­wie domu, pa­nie ka­wa­le­rze; ale bę­dziesz mógł za­wsze się o mnie do­wie­dzieć u Fi­lon­ki; we­zwij tam Nor­mand­kę i py­taj o ka­pi­ta­na Ro­qu­efi­net­te.

A że obaj mło­dzień­cy do­sia­da­li już koni, ka­pi­tan wsko­czył rów­nież na sio­dło za­uwa­żyw­szy w du­chu, że ka­wa­ler d'Har­men­tal zo­sta­wił mu naj­pięk­niej­sze­go z trzech wierz­chow­ców.

Zna­la­zł­szy się na roz­sta­ju, każ­dy po­dą­żył inną dro­gą wy­cią­gnię­tym ga­lo­pem.

Ba­ron de Va­lef wró­cił przez ro­gat­kę Pas­sy, udał się pro­sto do Ar­se­na­łu, wziął zle­ce­nia od księż­nej du Ma­ine, któ­rej był dwo­ra­kiem, i te­goż jesz­cze dnia wy­ru­szył do Hisz­pa­nii.

Ka­pi­tan Ro­qu­efi­net­te po­jeź­dził po La­sku Bu­loń­skim stę­pa, kłu­sa i ga­lo­pem, aby wy­pró­bo­wać swo­je­go ko­nia, i uznaw­szy, że jest to, jak po­wie­dział był ka­wa­ler, zwie­rzę pięk­ne i czy­stej krwi, po­wró­cił wiel­ce kon­tent do mi­strza Du­rand, u któ­re­go zjadł śnia­da­nie za­mó­wio­ne dla trzech. Te­goż dnia za­pro­wa­dził ru­ma­ka na Koń­ski Targ i sprze­dał za sześć­dzie­siąt lu­dwi­ków. Sta­no­wi­ło to po­ło­wę jego war­to­ści: ale trze­ba umieć zdo­być się na ofia­rę, je­śli się chce szyb­ko osią­gnąć cel.

Ka­wa­ler d'Har­men­tal skie­ro­wał się ale­ją de la Mu­et­te, do­tarł do Pa­ry­ża głów­nym trak­tem Pól Eli­zej­skich, a wró­ciw­szy do sie­bie na uli­cę Ri­che­lieu za­stał tam już dwa li­sty.

Na jed­nym z nich wid­nia­ło pi­smo tak do­brze mu zna­ne, że spoj­rzaw­szy na nie za­drżał na ca­łym cie­le; do­tknął li­stu tak nie­pew­nie, jak gdy­by do­ty­kał roz­ża­rzo­ne­go wę­gla, i otwo­rzył z drże­niem, któ­re zdra­dza­ło, jak wiel­ką miał dlań wagę. Za­wie­rał, co na­stę­pu­je:

Dro­gi Pa­nie Ka­wa­le­rze,

Ser­ce nie słu­ga, jak ci wia­do­mo, a do ułom­no­ści na­szej na­tu­ry na­le­ży, że nie po­tra­fi­my dłu­go ko­chać ani jed­nej i tej sa­mej oso­by, ani jed­nej i tej sa­mej rze­czy. Co do mnie, mam przy­najm­niej nad in­ny­mi nie­wia­sta­mi tą prze­wa­gą, że nie oszu­ku­ją tego, kto był moim ko­chan­kiem. Nie przy­chodź więc o zwy­kłej po­rze, po­wie­dzia­no by ci bo­wiem, że mnie nie ma w domu, a w do­bro­ci swo­jej nie chcia­ła­bym wy­sta­wiać na szwank zba­wie­nia lo­ka­ja czy po­ko­jo­wej, ka­żąc im po­peł­nić grzech tak cięż­kie­go kłam­stwa.

Ze­gnaj, Dro­gi Ka­wa­le­rze; nie za­cho­wuj po mnie prze­sad­nie złe­go wspo­mnie­nia i po­sta­raj się, że­bym za dzie­sięć lat my­śla­ła jesz­cze o to­bie

tak, jak my­ślę w tej chwi­li: to zna­czy, że je­steś jed­nym z naj­wy­kwint­niej­szych pa­nów we Fran­cji.

Zo­fia d'Aver­ne

– Do stu dia­błów! – wy­krzyk­nął d'Har­men­tal i jed­nym trza­śnię­ciem pię­ści za­mie­nił w drza­zgi prze­ślicz­ny sto­lik Bo­ule'a. – Był­bym nie­po­cie­szo­ny do śmier­ci, gdy­bym za­bił tego bied­ne­go La Fare'a!

Wy­buch ten ulżył mu tro­chę. Ka­wa­ler jął prze­cha­dzać się od drzwi do okna z miną wska­zu­ją­cą, że bied­ne­mu chłop­cu po­trze­ba jesz­cze kil­ku po­dob­nych roz­cza­ro­wań, aby mógł sta­nąć na wy­ży­nach mo­ral­no­ści fi­lo­zo­ficz­nej, któ­rą gło­si­ła jego pięk­na, nie­wier­na ko­chan­ka. Po­krę­ciw­szy się tak, do­strzegł na pod­ło­dze dru­gi list, o któ­rym cał­kiem za­po­mniał. Wy­mi­nął go jesz­cze parę razy, zer­ka­jąc nań z do­sko­na­łą obo­jęt­no­ścią; na ko­niec po­my­ślaw­szy, że pa­pier ode­rwie go może od bi­le­tu ko­chan­ki, pod­niósł ko­per­tę wzgar­dli­wie, otwo­rzył ją bez po­śpie­chu, spoj­rzał na nie zna­ne mu pi­smo, po­szu­kał nie ist­nie­ją­ce­go pod­pi­su i, za­cie­ka­wio­ny ową ta­jem­ni­czo­ścią, prze­czy­tał, co na­stę­pu­je:

Pa­nie Ka­wa­le­rze,

Je­śli masz w du­szy za­ką­tek ro­man­so­wo­ści, w ser­cu zaś bo­daj po­ło­wę od­wa­gi, któ­rą przy­pi­su­ją ci twoi przy­ja­cie­le, ktoś jest go­tów za­pro­po­no­wać ci przed­się­wzię­cie god­ne Pana, a któ­re w wy­ni­ku po­zwo­li ci wy­wrzeć ze­mstę na męż­czyź­nie naj­bar­dziej przez cie­bie znie­na­wi­dzo­nym na świe­cie i za­pro­wa­dzi cię do celu tak świet­ne­go, o ja­kim nie ma­rzy­łeś na­wet w naj­pięk­niej­szych snach. Do­bry duch, któ­ry wi­nien cię po­pro­wa­dzić ową cza­ro­dziej­ską dro­gą i któ­re­mu masz za­ufać cał­ko­wi­cie, bę­dzie na cie­bie cze­kał dziś mię­dzy pół­no­cą a dru­gą nad ra­nem na balu w Ope­rze. Je­śli zja­wisz się bez ma­ski, po­dej­dzie do cie­bie; je­śli zja­wisz się w ma­sce, po­znasz go po fio­le­to­wej wstę­dze na le­wym ra­mie­niu. Ha­sło brzmi: „Se­za­mie, otwórz się!” Rzuć je śmia­ło, a otwo­rzy się przed tobą wnę­trze peł­ne zgo­ła in­nych cu­dów niż skar­by Ali Baby.

– Da­li­bóg! – po­wie­dział d'Har­men­tal – je­śli duch z fio­le­to­wą wstę­gą speł­ni choć­by po­ło­wę swej obiet­ni­cy, zna­lazł, na ho­nor, kogo mu trze­ba!VI. KSIĄ­ŻĘ CEL­LA­MA­RE

Kie­dy pa­dły owe sło­wa za­pro­sze­nia, wszedł męż­czy­zna wy­so­ki, chu­dy, po­waż­ny, pe­łen do­sto­jeń­stwa, ogo­rza­ły od słoń­ca, spo­wi­ty w pe­le­ry­nę, i jed­nym rzu­tem oka ogar­nął całą kom­na­tę oraz wszyst­ko, co się w niej znaj­do­wa­ło: lu­dzi i rze­czy. Ka­wa­ler d'Har­men­tal po­znał księ­cia Cel­la­ma­re, am­ba­sa­do­ra Ich Kró­lew­sko-Ka­to­lic­kich Mo­ści.

– No i cóż nam, ksią­żę, po­wiesz no­we­go? – za­gad­nę­ła diu­sze­sa.

– A po­wiem – od­parł am­ba­sa­dor Hisz­pa­nii ca­łu­jąc z usza­no­wa­niem jej dłoń i rzu­ca­jąc pe­le­ry­nę na fo­tel – że Jej Ksią­żę­ca Wy­so­kość po­win­na czym prę­dzej zmie­nić stan­gre­ta. Wró­żę nie­szczę­ście, je­śli dłu­żej za­trzy­masz, pani, w swo­ich służ­bach tego bła­zna, któ­ry przy­wiózł mnie tu­taj: przy­siągł­bym, że prze­ku­pił go re­gent, aby Jej Wy­so­kość ze swy­mi przy­ja­ciół­mi skrę­ci­ła kark.

Wszy­scy wy­buch­nę­li śmie­chem, zwłasz­cza sam stan­gret, któ­ry bez­ce­re­mo­nial­nie wszedł za księ­ciem i zło­żył swą bur­kę i ka­pe­lusz na krze­sło sto­ją­ce obok fo­te­la, gdzie ksią­żę Cel­la­ma­re zo­sta­wił pe­le­ry­nę. Był to człek o wy­nio­słej mi­nie, lat mniej wię­cej czter­dzie­stu, dół twa­rzy miał osło­nię­ty czar­ną ki­taj­ką.

– Sły­sza­łeś, mój dro­gi La­val, co ksią­żę po­wie­dział o to­bie? – spy­ta­ła diu­sze­sa.

– Tak, tak – od­po­wie­dział La­val – na przy­szły raz niech go wie­zie któ­ryś z pa­nów de Mont­mo­ren­cy, bo ich moż­na trak­to­wać w taki spo­sób! O, mo­ści ksią­żę, czyż naj­pierw­si ba­ro­no­wie chrze­ści­jań­stwa nie są god­ni słu­żyć ci za stan­gre­tów? Do dia­bła! Bar­dzoś wy­ma­ga­ją­cy. Czy mia­łeś w Ne­apo­lu wie­lu stan­gre­tów, któ­rzy wy­wo­dzi­li­by swój ród od Ro­ber­ta Moc­ne­go?

– Nie do wia­ry! Więc to ty by­łeś stan­gre­tem, hra­bio? – ozwał się ksią­żę po­da­jąc mu rękę.

– We wła­snej oso­bie, dro­gi ksią­żę. Księż­na pani, po­sław­szy swo­je­go stan­gre­ta do ro­dzi­ny na pół­po­ście, na­ję­ła mnie na dzi­siej­szą noc; my­śla­ła, że tak bę­dzie bez­piecz­niej.

– I księż­na pani do­brze uczy­ni­ła – oznaj­mił kar­dy­nał de Po­li­gnac – nig­dy za wie­le ostroż­no­ści.

– Oczy­wi­ście – po­wie­dział La­val – ale cie­kaw je­stem, czy Wa­sza Emi­nen­cja po­dzie­lał­by nadal to zda­nie, spę­dziw­szy pół nocy na koź­le: naj­pierw, żeby za­brać pana d'Har­men­ta­la z balu w Ope­rze, a po­tem, żeby za­je­chać po księ­cia do pa­ła­cu Col­ber­ta?

– Jak to! – zdu­miał się d'Har­men­tal. – To pan hra­bia był tak do­bry, że…?

– Tak, to ja, mło­dzień­cze – prze­rwał La­val – i po­je­chał­bym po cie­bie na ko­niec świa­ta, znam cię bo­wiem, śmia­łek z cie­bie: to pan je­den z pierw­szych wkro­czy­łeś do De­na­in i wzią­łeś do nie­wo­li Al­be­mar­le'a. Mia­łeś szczę­ście, bo mo­głeś tam zgu­bić pół szczę­ki, jak ja zgu­bi­łem ją we Wło­szech, i słusz­nie się tego ustrze­głeś, bo był­by to jesz­cze je­den po­wód, żeby ode­brać ci re­gi­ment, co też zresz­tą zro­bio­no.

– Przy­wró­ci­my ci to wszyst­ko, pa­nie ka­wa­le­rze, bądź spo­koj­ny, przy­wró­ci­my z na­wiąz­ką – po­wie­dzia­ła diu­sze­sa. – Na ra­zie jed­nak mów­my o Hisz­pa­nii. Wspo­mniał mi Pom­pa­do­ur, żeś otrzy­mał mój ksią­żę, wie­ści od Al­be­ro­nie­go.

– Tak, Wa­sza Wy­so­kość.

– No i cóż tam no­we­go?

– Są no­wi­ny złe i do­bre za­ra­zem. Jego Kró­lew­ska Wy­so­kość Fi­lip V znów po­padł w me­lan­cho­lię, nie spo­sób go do ni­cze­go na­kło­nić. Nie może uwie­rzyć w trak­tat o czwór­przy­mie­rzu.

– Nie może uwie­rzyć! – za­wo­ła­ła księż­na. – A ten trak­tat ma być wła­śnie te­raz pod­pi­sa­ny! I za ty­dzień Du­bo­is ma go przy­wieźć z Lon­dy­nu!

– Ja o tym wiem, Wa­sza Wy­so­kość – pod­jął zim­no Cel­la­ma­re – lecz Jego Ka­to­lic­ko-Kró­lew­ska Mość nie wie.

– A więc po­zo­sta­wia nas sa­mym so­bie?

– Hm… Mniej wię­cej.

– Ależ w ta­kim ra­zie co robi kró­lo­wa, do cze­go zmie­rza­ją te wszyst­kie pięk­ne obiet­ni­ce i co się dzie­je z owym rze­ko­mym wpły­wem, jaki kró­lo­wa ma na męża?

– Wpły­wu tego, Wa­sza Wy­so­kość, kró­lo­wa przy­rze­ka do­wieść, kie­dy już cze­goś do­ko­na­my.

– Ach, tak – żach­nął się kar­dy­nał de Po­li­gnac – i po­tem nie do­trzy­ma sło­wa!

– Nie, Emi­nen­cjo, je­stem tu jej gwa­ran­tem.

– Wno­szę z tego wszyst­kie­go – po­wie­dział La­val – że trze­ba skom­pro­mi­to­wać kró­la; raz skom­pro­mi­to­wa­ny, pój­dzie jak na pa­sku.

– O, wła­śnie – rzekł Cel­la­ma­re – do tego się zbli­ża­my.

– Ale jak go skom­pro­mi­to­wać? – za­gad­nę­ła diu­sze­sa du Ma­ine. – Nie mamy od nie­go ani li­stu, ani na­wet zle­ce­nia ust­ne­go, jak tedy go skom­pro­mi­to­wać z pię­ciu­set mil od­le­gło­ści?

– A czyż nie ma on w Pa­ry­żu swo­je­go re­pre­zen­tan­ta i czy ów re­pre­zen­tant nie jest wła­śnie u pani?

– Czyż­by za­tem – pod­ję­ła diu­sze­sa – ksią­żę miał peł­no­moc­nic­twa szer­sze, niż chce się do tego przy­znać?

– Nie, moje peł­no­moc­nic­twa ogra­ni­cza­ją się do tego, aby oświad­czyć, że cy­ta­de­la w To­le­do i for­te­ca w Sa­ra­gos­sie są na usłu­gi księż­nej pani. Je­śli znaj­dziesz pani spo­sób, by zwa­bić tam re­gen­ta, Ich Ka­to­lic­ko-Kró­lew­skie Mo­ście tak do­brze za­mkną drzwi za nim, że już stam­tąd nie wyj­dzie, rę­czę za to.

– To rzecz nie­moż­li­wa – rzekł kar­dy­nał.

– Nie­moż­li­wa! A cze­muż to? – za­wo­łał d'Har­men­tal. – Prze­ciw­nie, nic prost­sze­go, zwłasz­cza przy try­bie ży­cia, ja­kie pro­wa­dzi pan re­gent. Bo i cze­góż trze­ba? Dzie­się­ciu od­waż­nych lu­dzi, do­brze za­mknię­tej ka­ro­cy i koni roz­staw­nych aż do Ba­jon­ny.

– Pro­po­no­wa­łem już kie­dyś, że się tego po­dej­mę – rzekł La­val.

– I ja też – do­dał Pom­pa­do­ur.

– To nie dla pa­nów – ozwa­ła się diu­sze­sa. – Re­gent was zna, gdy­by się więc wam nie po­wio­dło, wie­dział­by, kto jest spraw­cą, i by­li­by­ście zgu­bie­ni.

– Szko­da – po­wie­dział zim­no Cel­la­ma­re – bo ten, kto sta­nął­by w To­le­do lub Sa­ra­gos­sie, otrzy­mał­by god­ność gran­da.

– A po po­wro­cie do Pa­ry­ża – do­rzu­ci­ła pani du Ma­ine – or­der Świę­te­go Lu­dwi­ka.

– O, nie mów tak, pani, bła­gam – ozwał się d'Har­men­tal – bo je­śli Wa­sza Wy­so­kość rzu­ca ta­kie sło­wa, od­da­nie na­bie­ra cha­rak­te­ru am­bi­cji, co odej­mu­je mu całą za­słu­gę. Mia­łem już za­ofia­ro­wać swo­je usłu­gi, by wa­żyć się na ten krok, ja, któ­re­go re­gent nie zna; a te­raz się wa­ham. Nie­mniej ośmie­lę się po­wie­dzieć, że po­czy­tu­ję się za ko­goś god­ne­go za­ufa­nia Wa­szej Wy­so­ko­ści i je­stem zdol­ny dać na to do­wo­dy.

– Jak to, pa­nie ka­wa­le­rze?! – za­wo­ła­ła diu­sze­sa. – Czyż­byś chciał za­ry­zy­ko­wać…?

– Tak, za­ry­zy­ko­wał­bym ży­ciem. Tyl­ko ży­ciem mogę ry­zy­ko­wać. My­śla­łem, że już ofia­ro­wa­łem je Wa­szej Wy­so­ko­ści, a Wa­sza Wy­so­kość ów dar przy­ję­ła. Czyż­bym się po­my­lił?

– Nie, nie, pa­nie ka­wa­le­rze – za­prze­czy­ła żywo księż­na. – Je­steś dziel­nym i wier­nym szlach­ci­cem. Ist­nie­ją prze­czu­cia, tak za­wsze są­dzi­łam, w me­men­cie za­tem, kie­dy Va­lef wy­mie­nił two­je na­zwi­sko mó­wiąc mi, kim i ja­kim je­steś, przy­szło mi na myśl, że to­bie bę­dzie­my wszyst­ko za­wdzię­czać. Roz­waż­cie, moi pa­no­wie, sło­wa ka­wa­le­ra. A te­raz po­wiedz­cie, w jaki spo­sób mo­gli­by­ście go wspo­móc.

– W jaki tyl­ko ze­chce – oznaj­mił La­val i Pom­pa­do­ur.

– Kasa Ich Kró­lew­sko-Ka­to­lic­kich Mo­ści jest do dys­po­zy­cji ka­wa­le­ra, może z niej czer­pać gar­ścia­mi – za­pew­nił ksią­żę Cel­la­ma­re.

– Dzię­ku­ję pa­nom – rzekł d'Har­men­tal zwra­ca­jąc się do hra­bie­go de La­val i mar­ki­za de Pom­pa­do­ur – lecz jako oso­bi­sto­ści zna­ne, by­li­by­ście tyl­ko prze­szko­dą w moim przed­się­wzię­ciu. Za­krząt­nij­cie się je­dy­nie, żeby mi spro­ku­ro­wać pasz­port do Hisz­pa­nii i to taki, w któ­rym by za­zna­czo­no, że eskor­tu­ję ja­kie­goś waż­ne­go więź­nia. Nie po­win­no wam to spra­wić trud­no­ści.

– Bio­rę to na sie­bie – ozwał się ksiądz Bri­gaud. – Wy­do­bę­dę od pana d'Ar­gen­son go­to­wy for­mu­larz, któ­ry wy­star­czy tyl­ko wy­peł­nić.

– Ko­cha­ny Bri­gaud! – za­wo­łał Pom­pa­do­ur. – Mówi mało, ale do­brze.

– Bar­dziej on za­słu­gu­je na ka­pe­lusz kar­dy­nal­ski – rze­kła diu­sze­sa – niż nie­któ­rzy ze zna­nych mi ma­gna­tów; ale kie­dy już bę­dzie­my mieć wszyst­ko w ręku, bądź­cie spo­koj­ni, moi pa­no­wie, nie za­rzu­ci­cie nam skąp­stwa. Sły­sza­łeś więc, pa­nie ka­wa­le­rze, co po­wie­dział ci ksią­żę w kwe­stiach pie­nięż­nych.

– Na nie­szczę­ście – od­parł d'Har­men­tal – nie je­stem aż tak bo­ga­ty, by od­rzu­cić pro­po­zy­cję Jego Eks­ce­len­cji. Kie­dy więc wy­czer­pię ty­siąc pi­sto­lów, któ­ry­mi dys­po­nu­ję, będę mu­siał zwró­cić się do księ­cia.

– Do księ­cia, do mnie, do wszyst­kich, pa­nie ka­wa­le­rze, w po­dob­nych oko­licz­no­ściach każ­de z nas win­no ob­ło­żyć się po­dat­kiem sto­sow­nym do na­szych za­so­bów. Go­to­wi­zny mam nie­wie­le, mam na­to­miast mnó­stwo pe­reł i dia­men­tów. A więc nie ża­łuj na nic, bar­dzo pro­szę. Nie każ­dy jest tak bez­in­te­re­sow­ny jak ty, nie­któ­re usłu­gi mu­si­my ku­po­wać na wagę zło­ta – rze­kła pani du Ma­ine.

– Ale czy za­sta­no­wi­łeś się do­brze, pa­nie ka­wa­le­rze, do ja­kie­go przy­stę­pu­jesz przed­się­wzię­cia? A gdy­by cię uję­to?

– Niech się Wa­sza Emi­nen­cja nie kło­po­cze – od­parł wzgar­dli­wie d'Har­men­tal. – Dość mam po­wo­dów do skarg na pana re­gen­ta, to­też gdy­by mnie schwy­ta­no, każ­dy da wia­rę, że to spra­wa mię­dzy nami dwo­ma i że moja ze­msta jest czy­sto oso­bi­sta.

– Tak czy in­a­czej – ozwał się hra­bia de La­val – po­trzeb­ny bę­dzie w tym za­ma­chu ktoś w ro­dza­ju sta­re­go żoł­nie­rza, ktoś, na kogo mógł­byś pan li­czyć. Nie znasz aby ta­kie­go?

– Wy­da­je mi się, że znam – od­po­wie­dział d'Har­men­tal. – Mu­siał­bym tyl­ko otrzy­my­wać każ­de­go ran­ka wia­do­mość, co re­gent bę­dzie ro­bił wie­czo­rem. Ksią­żę Cel­la­ma­re ma chy­ba, jako am­ba­sa­dor, swo­ją taj­ną po­li­cję.

– Tak – przy­znał zmie­sza­ny nie­co ksią­żę – mam kil­ka osób, któ­re zda­ją mi spra­wę…

– O to wła­śnie cho­dzi – od­parł d'Har­men­tal.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: