Każda praca hańbi. Pozdrowienia z późnego kapitalizmu - ebook
Każda praca hańbi. Pozdrowienia z późnego kapitalizmu - ebook
Dziesięć lat spędzonych w różnych zakładach pracy najemnej nauczyło go jednego: zakład pracy nie jest miejscem, w którym chcesz się znajdować. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna od naiwnych wizji studenta socjologii, w których praca jawiła się jako celowa i rozumna działalność człowieka. Nic bardziej mylnego. W miejscach, w których się znajdował, widział tylko władzę, taśmową powtarzalność zadań, bezsens wąskiej specjalizacji, eksploatację i – przede wszystkim – różne formy rozkwitającego kretynizmu, który miał dostarczać znaczenia pozbawionym znaczenia czynnościom.
Autor popularnego fanpage’a publikujący pod pseudonimem Wiesławiec Deluxe przeszedł przez wszystkie kręgi piekła: od sprzedaży na stoisku z okularami przeciwsłonecznymi, przez prowadzenie wykładów na katolickiej uczelni, pracę handlowca w fabryce zakrętek, aż po różne stanowiska w strukturach korporacji z zachodnim kapitałem.
Wiesławiec Deluxe z krytycznym dystansem, dużą dawką abstrakcyjnego humoru i erudycją pokazuje, jak nasze życie można sprowadzić do obrazka narysowanego w Paincie. Bez znieczulenia przedstawia emanacje późnego kapitalizmu i desperackie próby odnalezienia się w systemie, który kreuje bezsensowne bullshit jobs. To książka przeraźliwie śmieszna i absurdalnie smutna.
„Są w tej książce dojazdy transportem publicznym, świadczenie pracy bez sensu i chichot zmutowanego ducha kapitalizmu. Czego tu nie lubić.”
Olga Gitkiewicz
„W każdej korporacji pracuje się tak samo. Znakomicie wyjaśnili to filozofowie ze szkoły frankfurckiej, którą prawica straszy dziś małe dzieci. Poza świetną satyrą na korporacyjne życie, znajdziemy tu fenomenalny, przystępny wywód jej podstawowych założeń!”
Wojciech Orliński
„Ależ ten Wiesławiec rączo narzeka. Ależ ten Wiesławiec jest roszczeniowy. Ależ ten Wiesławiec jest wiesławny. Ależ ten Wiesławiec jest głosem wiesławnego pokolenia. Ależ ten Wiesławiec jest bańkowy. Ależ ten Wiesławiec jest antybańkowy. Ależ ten Wiesławiec jest XD. Ależ ten Wiesławiec jest Deluxe. Ależ miałem bekę z typa, gdy to czytałem. Ależ się od tego Wiesławca nie mogłem oderwać. Ależ to jest doj*****”
Ziemowit Szczerek
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9247-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przedostatniego dnia przed zaplanowanym z Katowic wylotem do Dublina jeździliśmy rowerami z trzema kumplami z klasy wokół naszego nadmorskiego miasta. Był to jeden z tych niesamowitych i rzadkich dni, które lśnią. Świat jest wtedy czystszy, pełniejszy i bardziej prawdziwy niż na co dzień. Było jakieś trzydzieści stopni, niebo intensywnie błękitne, kąpaliśmy się w otoczonym iglastymi lasami polodowcowym jeziorze o ciepłej i przejrzystej wodzie. Bardzo dobrze pamiętam z tego dnia jedną scenę. Wracając znad jeziora w ten niesamowity lśniący dzień w pełni lata, spotkaliśmy kozy pasące się w odseparowanej od ulicy płotem zagrodzie. Zagroda była terenem wokół poniemieckiego domu z początku XX wieku. Dom był mocno zdewastowany, co częste na terenach popegeerowskich. Mieszkańcy też pewnie byli ostro popegeerowscy – nikogo nie zainteresowało nasze pojawienie się przy płocie. W każdym razie kóz było kilka, może z pięć. Wszystkie były białe, ciekawskie i miały charakterystyczny dla kóz ekstremalnie tępy wyraz twarzy. Ewidentnie interesowało je tylko jedno: jedzenie. Stwierdziliśmy więc, że spróbujemy je nakarmić. I udało się – kozy brały z naszych rąk źdźbła perzu i babki zwyczajnej, które im podsuwaliśmy, i śmiesznie przeżuwały.
W czasie gdy ja, Jasiu i Matys zajęci byliśmy karmieniem kóz chwastami, Pan Rychu zobaczył, że za domem wznosi się niesamowity pagórek, cały pokryty trawą, i zaczął na niego wbiegać. Po chwili wahania, czy możemy zostawić na dole rowery, uznaliśmy, że nic im się tam nie stanie, i pobiegliśmy za nim. Ze wzgórza rozciągał się widok na okoliczne lasy i jeziora, wszystko skąpane w lipcowym słońcu pod niesamowitym błękitem nieba, którego nie ma w centralnej ani południowej Polsce. Ten błękit, wywołujący wrażenie, że świat jest czystszy, a niebo znajduje się wyżej, można spotkać tylko nad Morzem Bałtyckim.
Pagórek był super, dzień był super, kozy były super (poprzednio karmiłem kozę jedynie w ogrodzie zoologicznym we Wrocławiu w 1998 roku, ale tamte kozy były otabliczkowane, ochipowane, a obok nich stało przygotowane dla turystów wiadro specjalnej karmy). Słowem, przedostatni dzień przed wylotem spędzałem tak, jak powinno się spędzać wakacje w wieku dwudziestu jeden lat. I pewnie mógłbym przeżyć więcej takich lśniących, dobrych i szczęśliwych dni w konwencji pocztówki z Bullerbyn, gdyby nie to, że postanowiłem pojechać do Irlandii, żeby zarobić trochę hajsu.
Następnego dnia rano wsiadłem z wypakowanym plecakiem do pociągu TLK Krakowianka, łączącego Kołobrzeg z Krakowem Płaszowem, i udałem się do Gliwic, gdzie moja ciotka obiecała mnie przenocować przed jutrzejszą odwózką na lotnisko. Pamiętam, że ostatniego wieczora na kontynencie oglądałem w telewizji film według opowiadania Philipa K. Dicka pod tytułem _Impostor. Test na człowieczeństwo_. Fabuła: akcja osadzona jest w roku 2079. Ziemia toczy wojnę z najeźdźcami z kosmosu. Spencer Olham jest wybitnym naukowcem, pracującym dla rządu nad nowymi typami broni. Pewnego dnia zostaje oskarżony o bycie replikantem. Grał go Gary Sinise, znany też z roli głównego bohatera w czteroodcinkowym filmie telewizyjnym _Bastion_ według Stephena Kinga oraz z tego, że Doktor Lester z filmu Spike’a Jonze’a rozważa jego kandydaturę do permanentnej kohabitacji w głowie i ciele Johna Malkovicha. Gary Sinise – mistrz niskobudżetowego science fiction.
Pomiędzy Dublinem i Cork, dwoma największymi miastami Irlandii, nie było w 2006 roku autostrady i autobus międzymiastowy wlókł się, tak jak pekaesy w Polsce, między niewielkimi urokliwymi miasteczkami wyglądającymi miejscami jak kadry z_ Barry’ego Lyndona._ Po przyjeździe do Cork zainstalowaliśmy się w trójkę w pokojach na piętrze szeregowego domku z ogródkiem wynajmowanego przez kuzyna O. i jego żonę i już można było zacząć poszukiwania pracy. Pierwsza rzecz, która mnie uderzyła latem 2006 roku w Cork, to duża liczba Polaków, głównie w typie middle classowych ekip studencko-turystycznych, którzy zorganizowali się przed nami i chodzili po mieście, roznosząc swoje cefałki po wszystkich możliwych barach, knajpach i punktach usługowych. „A więc nie byliśmy pierwsi, nie jesteś pionierem, robisz tylko to, co wszyscy i tak tu robią. To dobrze, jeśli jest tu tych ludzi tak dużo, to może ciebie też gdzieś zatrudnią i nikt nic nie zauważy”.
– Ej, D. – powiedziałem do kumpeli, patrząc z przerażeniem na poczynione przez otaczających nas zawodników profesjonalne przygotowania – ale jakie CV? Skąd oni wszyscy mają po dwieście kartek A4 ze zdjęciem i całą stroną profesjonalnie wykadrowanych wpisów?
– No ej, musisz sobie napisać CV, zrobić zdjęcia, pójść do ksero i wydrukować to tak w trzystu egzemplarzach na początek, a potem będziemy chodzić i roznosić te CV po knajpach.
– Ale jak to roznosić? A tu nie ma może jakichś tablic informacyjnych albo gazet lokalnych z rubrykami zawierającymi anonse o poszukiwaniu pracowników i wtedy tam się dzwoni na ogłoszenie?
D. oczywiście parsknęła śmiechem, a mi zaczęło lekko wirować w głowie. Chodzić po punktach usługowych i zostawiać swoje CV, no tak, no tak.
Ten dialog dobrze obrazuje moje przygotowanie do szukania i świadczenia pracy najemnej w Cork, w Irlandii w roku 2006. Do tego momentu wykonywałem jedynie dwie tak zwane „prace”. Pierwszą było współprowadzenie dwa razy w tygodniu z dwójką ziomków z liceum w lokalnym oddziale Polskiego Radia audycji pt. _Europejska Unia Młodych_. Pracę tę zaproponował nam ojciec jednego z naszych znajomych ze szkoły jako laureatom ogólnopolskiej olimpiady z WOS-u. Była to prawdopodobnie akcja finansowana ze środków unijnych wyasygnowanych w ramach promocji głosowania na TAK w nadchodzącym referendum w sprawie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Nie miałem pojęcia, jak przełożyć wiedzę, którą nabita była moja głowa po olimpiadzie z WOS-u, na coś strawnego dla statystycznego radiosłuchacza i w efekcie bełkotałem do mikrofonu treści typu: „COREPER. Komitet Stałych Przedstawicieli, czyli COREPER, złożony jest ze stałych przedstawicieli rządów państw członkowskich. Odpowiada on za przygotowywanie prac Rady i wykonywanie zadań powierzonych mu przez Radę. Komitet może przyjmować decyzje proceduralne w przypadkach przewidzianych w regulaminie wewnętrznym Rady. Komitet podejmuje decyzje większością kwalifikowaną pięćdziesięciu pięciu procent głosów przy obecności co najmniej…”. Stresowałem się, bo była to publiczna rozgłośnia, a bełkotałem, bo zawsze mówię szybko i niewyraźnie, ale o żadnym roznoszeniu CV po punktach usługowych i lokalach gastronomicznych nie było dotąd mowy. Drugą pracą było siedzenie przez dwa dni w garniturze i krawacie w komisji wyborczej podczas wspomnianego referendum w sprawie przystąpienia do Unii Europejskiej. Ta praca była bardzo fajna, trwała tylko dwa dni, zarobiłem chyba ze trzysta złotych, a pierwszym głosującym w sobotę był lokalny pijak, który o 6:00 pobrał kartę do głosowania, wypełnił ją, nie skorzystawszy z przywileju tajności głosowania, ostentacyjnie zakreślając TAK, a potem wypierdolił się, wywracając przy okazji tekturową kabinę z narysowanym godłem, przez co lokal trzeba było zamknąć na piętnaście minut z przyczyn technicznych.
Teraz byliśmy już w Unii i można było na własnej skórze zdyskontować podłączenie Polaków do wspólnego rynku usług, towarów, pracy i kapitału. Dziewczyny dość szybko się zorganizowały ze sporządzeniem i wydrukowaniem w kilkuset egzemplarzach swoich życiorysów, ja najpierw podejrzałem, jak wyglądają ich dokumenty, stwierdziłem „aha” i na tej podstawie przygotowałem swoje CV. Nie pamiętam dziś dokładnie, jak wyglądało, ale musiało zawierać informację o ukończeniu polskiego liceum ogólnokształcącego, rozpoczęciu studiów na dwóch kierunkach, znajomości języków obcych oraz dane dotyczące _Europejskiej Unii Młodych_ i komisji wyborczej przy referendum akcesyjnym. Więcej nie mogło tam się znaleźć. Status na rynku pracy: peon.
Uzbrojony w stertę cefałek wsiadłem następnego dnia rano do autobusu jadącego do centrum czterdzieści minut niekończącymi się, położonymi na pagórkowatym terenie przedmieściami, gdzie domki, głównie bliźniaki z ogrodem, wyglądały jak wykonana z prefabrykatów kopia standardowych amerykańskich suburbiów, i zacząłem roznosić swoje dokumenty po punktach, które wydawały mi się spełniać kryteria. Kryteria były dwa: punkt musiał oferować jakieś usługi i musiało się do niego dać wejść z ulicy. Dzwonienie po biurach i przedstawianie swojej kandydatury przez domofon przekraczało moje zdolności poznawcze, zresztą w biurze pewnie i tak by mnie nie zatrudnili.
Ponieważ wręczanie ludziom, których nigdy w życiu nie widziałem na oczy, swojego CV nie mieściło mi się głowie, na wejściu pytałem zawsze: _Hi, are you looking for somebody to work?_. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że lepiej byłoby mówić: _Do you have any positions open currently?_, bo zadając pytanie w ten sposób, na wejściu robisz z siebie wieśniaka z _Warcrafta II_, ale forma nie miała dla mnie znaczenia. Ważne było, że w ten sposób zawężam liczbę punktów, w których składam swoje CV, tylko do miejsc, które faktycznie chciały w tym momencie kogoś zatrudnić. Wydawało mi się to fundamentalne dla zachowania równowagi psychicznej: nie byłem intruzem ani natrętem, kogoś faktycznie szukają, _fair deal_. Całe to niefunkcjonalne usztywnienie miało za zadanie tłumić moją neurozę, a jego rzeczywisty efekt był taki, że ograniczyłem liczbę miejsc, do których dostarczyłem aplikację, do jakichś 10 procent możliwych. Dziewczyny w tym samym czasie roznosiły swoje cefałki, ale zostawiały je wszędzie tam, gdzie się dało.
Pierwsza pracę znalazła D., udało jej się zatrudnić na pół etatu jako barmanka i pomoc kuchenna w jednej z tradycyjnych irlandzkich gospód. Cośtam-Inn_._ Jej praca podobno była lajtowa i polegała na nalewaniu piwa, sprzątaniu szklanek ze stolików, myciu baru i dyskutowaniu z ciągle tymi samymi klientami, którzy codziennie przychodzili tam na piwo i oglądali mecze futbolowe w telewizji. O. najpierw dostała podobną ofertę, ale kiedy okazało się, że miejsce pracy znajduje się na kompletnym zadupiu i nie ma tam rozsądnego dojazdu, zatrudniła się w KFC, w centrum handlowym położonym niedaleko naszego domu.
Mnie szło gorzej. Obszedłem już całe centrum miasta i zostawiłem życiorysy w każdym miejscu, w którym w mojej ocenie zostawić się dało, ale nikt jak dotąd nie był zainteresowany zatrudnieniem mnie. Siedzenie w domu i patrzenie w ścianę w momencie, kiedy wszyscy wychodzili na cały dzień, nie było jakąś specjalną atrakcją, zresztą przyjechałem tu przecież „pracować i zarobić trochę hajsu”. Wpadłem wówczas na pomysł, który wcześniej nie przyszedł mi do głowy, ale na który wpadli już bohaterowie _Świtu żywych trupów_ George’a Romero w 1978 roku: _shopping mall_. Przecież mieliśmy pod domem centrum handlowe, gdzie O. zatrudniła się w KFC. Co prawda nie chciałem pracować w strukturze makopodobnej i zawsze unikałem centrów handlowych, bo po półgodzinie przebywania w nich zawsze robiło mi się słabo od klimatyzacji i jarzeniówek, ale w sumie czemu nie. W końcu przyjechałem tu do pracy, a centrum handlowe jest pod domem i da się tam dotrzeć w piętnaście minut piechotą.
Następnego dnia ruszyłem z naręczem pozostałych życiorysów do centrum handlowego i tym razem postanowiłem nikogo nie dyskryminować: zostawiałem je we wszystkich punktach, chcąc zaakcentować w ten sposób swoją determinację, by znaleźć płatne zajęcie. Zamiast _Are you_ _looking_ _for somebody to work?_ wybrałem bardziej pragmatyczne _May I leave a copy of my CV just in case?_. Po kilku dniach ta taktyka przyniosła efekt. Na mój nowy irlandzki numer telefonu zadzwoniła jakaś pani. Przedstawiła się jako Pam, powiedziała, że jest managerką stoiska z okularami przeciwsłonecznymi prowadzonego pod marką Przeciwsłoneczna Chatka i że chciałaby się spotkać ze mną w food courcie celem omówienia mojej kandydatury.
Na spotkaniu okazało się, że ma dla mnie ofertę pracy na stoisku z okularami przeciwsłonecznymi, znajdującym się wewnątrz sklepu wielkopowierzchniowego marki Debenhams. Pam miała kruczoczarne włosy i między dwadzieścia pięć a trzydzieści pięć lat. Jej dokładny wiek trudno było ocenić z powodu skóry brązowej od solarium oraz niezwykle grubej warstwy makijażu, na którą musiało składać się kilka różnych produktów, spośród których domyślić się mogłem: samoopalacza, podkładu, szminki, tuszu do przedłużanych, sztucznych rzęs, czarnej kredki do narysowania grubą kreską wygolonych brwi, kremu i pudru (możliwe, że było tam jeszcze coś, nie jestem w stanie ocenić). Do tego Pam miała w usta wstrzyknięty botoks oraz, co najbardziej rzuciło mi się w oczy, bardzo długie i jaskrawo pomalowane tipsy. Podczas spotkania żuła gumę i mówiła płaskim nosowym głosem, który brzmiał jak połączenie skrajnego znudzenia z emocjonalnym zmechanizowaniem, przydatnym przy zarządzaniu zasobami ludzkimi na najniższym poziomie kapitalistycznego łańcucha pokarmowego. Pam siadła naprzeciw mnie w food courcie przy stoliku w sekcji Burger Kinga i rozpoczęła wywiad:
– _Do you have any retail experience?_
Musiałem chwilę się zastanowić, co to w ogóle jest _retail_, wydaje mi się, że wtedy tego nie wiedziałem, więc oznajmiłem, na wszelki wypadek i zgodnie z prawdą, że nie.
_– Have you ever been employed by Sunglass Hut or any of it’s subsidiary companies?_
– Nie.
– _Are you registered in Ireland as personal income taxpayer and do you have a steady residence address?_
– Tak.
To akurat było proste. Po doświadczeniach z polską biurokracją łatwość, z jaką dowolny przybysz z terenu Unii Europejskiej mógł otrzymać numer identyfikacji podatkowej w Irlandii w 2006 roku, była uderzająca. Wystarczyło wziąć kopię rachunku za media wystawionego na dowolną osobę wraz z podpisanym przez tę osobę oświadczeniem, że pan/pani XY mieszka wraz ze stroną poświadczającą pod adresem widniejącym na rachunku za prąd czy wodę. Następnie udać się z rachunkiem, oświadczeniem i własnym dowodem tożsamości do punktu obsługi ludności i poczekać w kolejce około dwudziestu minut. Pani za okienkiem wbijała dane do systemu i na podstawie tak wątłego poręczenia wydawała zaświadczenie o nadaniu irlandzkiego numeru identyfikacji podatnika. Irlandia działała jak nastawione na import taniej siły roboczej społeczeństwo wysokiego zaufania, nieuznające urzędowych szopek à la pruscy _Beamten_ w sprawach trywialnych.
Po przeprowadzeniu wywiadu do końca i zaznaczeniu szeregu odpowiedzi w kwestionariuszu Pam poinformowała mnie, że będę potrzebował zakupić sobie służbowy uniform: czarne buty, czarne spodnie w kant i czarną koszulkę polo, i że zaczynam w poniedziałek o 9:00 (był piątek). Po podpisaniu umowy udałem się do centrum miasta na St Patrick’s Street, do najtańszej ze standardowych sieciówek operującej pod marką Penneys i kupiłem trzy koszulki polo w kolorze czarnym z serii basic i dwie pary dość obrzydliwych pseudoeleganckich, czarnych spodni z taniego, elastycznego i silnie elektryzującego się materiału syntetycznego. Wydałem na to łącznie dwadzieścia pięć euro. Do tego zobligowany byłem, aby mieć na sobie eleganckie buty, a ponieważ nie uznawałem kupowania chujowego obuwia, bo w przeciwieństwie do ubrań traktowałem je jako inwestycję, możliwą do wykorzystania przy innych okazjach, kupiłem za osiemdziesiąt euro buty w sklepie marki Timberland.
Weekend minął i w poniedziałek o 9:00 stawiłem się w zakupionym uniformie do pracy na stoisku Przeciwsłoneczna Chatka, ustawionym pośrodku domu handlowego Debenhams w Mahon Point Shopping Centre w Cork w Irlandii. Stoisko składało się z dwóch czworobocznych stojaków obrotowych o wysokości około 1,8 metra, stanowiska kasowo-komputerowego i zamykającej je od tyłu metalowej szafy z sześcioma szufladami. Całość zajmowała nie więcej niż cztery metry kwadratowe. Na miejscu zastałem Pam i towarzyszącą jej około czterdziestoletnią, niewysoką, ciemnowłosą kobietę w okularach, która, jak się później okazało, była Włoszką o imieniu Francesca.
– _Let’s begin your training –_ oświadczyła Pam. – _We are the biggest sunglasses retailer in the world. Let me make you familiar with our brands._ – Pam podeszła do jednego ze stojaków i wskazała na sekcję okularów znajdującą się na wysokości jej piersi._ _– _These are the Pradas. They are a world-famous designer brand. They are very luxurious and expensive. And that’s why it’s very good to sell them._
Okej, na razie nadążałem.
– _Here are the Dolce & Gabbanas. They also are a very, very famous and a very luxurious designer brand. And it’s also very good to sell them._ – Pam podniosła rękę dwa rzędy okularów wyżej. – _Here are the Ray-Bans. They are a world-famous American sunglass brand. They provide additional anti-UV protection for the eyes of our customers. The Ray-Bans in Europe are being exclusively made for us in our Luxottica factory in southern Italy. And that’s why it’s very good to sell them. _– Pam wskazała na drugi stojak. – _Here are the Oakleys. It’s our famous proactive eyewear brand. They are our sports brand. They are not as expensive as Pradas or Dolce & Gabbanas but it’s also very good to sell them._ – Pam skierowała dłoń trzy rzędy niżej. – _These are the DKNYs. They are a very famous New York designer sunglass brand. Very desirable nowadays and that’s why it’s very good to sell them._
Poza wymienionymi markami na stojakach znajdowały się również: Guccis, Versaces, Bvlgaris, Burberrys, Armanis i Sisleys. Wszystkie były _very famous_ oraz za każdym razem _it was very good to sell them_. Najtańsze okulary kosztowały około dziewięćdziesięciu euro, cena najdroższych sięgała trzystu.
Po tym krótkim wprowadzeniu w katalog oferowanych produktów Pam nakreśliła specyfikę pracy. Pracuje się od poniedziałku do piątku, w godzinach od 9:00 do 17:30. W ciągu dnia pracownikowi przysługuje trzydziestominutowa przerwa na obiad. Ponieważ pomiędzy 9:00 a 17:30 pracownikom nie wolno opuszczać powierzchni handlowej od frontu – główne wejście do sklepu przeznaczone jest tylko dla klientów – obiad można zjeść na tak zwanym _mezzanine_ _floor._ Francesca dziś w ciągu dnia pokaże mi drogę na _mezzanine floor._ Gdy Francesca zabrała mnie na owo piętro techniczne dla personelu, do którego można się było dostać tylko specjalną windą znajdującą się w rogu i na tyłach powierzchni domu handlowego Debenhams, okazało się, że po drodze do pomieszczenia socjalnego dwa razy trzeba otwierać drzwi kartą, wpisywać jakieś kody, czekać na windę, a potem przechodzić długimi, krętymi korytarzami. Pokonanie trasy w obie strony zabierało co najmniej piętnaście minut i skracało dostępny czas na zjedzenie obiadu do pozostałych piętnastu.
Praca świadczona jest przez osiem i pół godziny, z przerwą na obiad, w pozycji stojącej. Na stoisku nie ma żadnego miejsca do siedzenia. Zadaniem pracownika jest stać i sprzedawać wyeksponowane na stojakach okulary przeciwsłoneczne, używając mieszczącego się na jednej kartce formatu A4 _Schematu rozmowy sprzedażowej_. _Schemat rozmowy sprzedażowej_ podzielony był na trzy segmenty: w pierwszym etapie należało „rozpocząć aktywną sprzedaż”. Nie wolno było używać wobec klientów żadnych przewidzianych standardowo przez kulturę form przywitania, w rodzaju _Hello, how can I help you?_ albo _Good afternoon, let me know if you need anything_, ponieważ klient może nas wówczas zignorować, odpowiadając: _No, thanks_. Należało zawsze zaczynać od zdania: _Are you looking for anything in particular?_, a potem przystępować do etapu drugiego, zakładającego ekspozycję najdroższych produktów z kategorii damskie/męskie, w zależności od płci osoby, z którą aktualnie mamy do czynienia.
Przykład udanego wykonania kroków z pierwszego i drugiego etapu _Schematu rozmowy sprzedażowej_ w tłumaczeniu na polski: „Dzień dobry, czy szuka pani czegoś specjalnego? Mamy tutaj najnowszy model Prady. Jest teraz bardzo modny. Wszyscy chcą mieć ten model. Które okulary chce pani przymierzyć najpierw?”. Po tych dwóch etapach _Schemat rozmowy sprzedażowej_ przewidywał przejście do etapu trzeciego, w którym należało zamknąć interakcję pytaniem: „Płaci pani kartą czy gotówką?”, oraz zaproponować pakiet produktów dodatkowych, oferowanych przez Przeciwsłoneczną Chatkę z szerokiej gamy akcesoriów do pielęgnacji okularów. Wśród akcesoriów znajdowały się dodatkowe futerały, ściereczki z mikrofibry, płyny do czyszczenia okularów w sprayu czy specjalne praktyczne łańcuszki, na których można było zawiesić sobie okulary na szyi.
Każdy z pracowników miał wyznaczony dzienny, tygodniowy i miesięczny cel sprzedaży, wyrażony w euro, z którego miał być potem rozliczany. Obok głównego targetu funkcjonował drugi, na który Pam zdawała się kłaść jeszcze większy nacisk. Był to równoległy cel sprzedażowy, dotyczący wyrażonego w procentach stosunku liczby transakcji wiązanych (okulary plus zestaw akcesoriów) do wszystkich transakcji. Jak oświadczyła z powagą Pam (a Francesca kiwała głową w geście wyrażającym mieszaninę aprobaty i entuzjazmu), w lipcu dążymy „jako team” do osiągnięcia poziomu 40 procent transakcji o charakterze wiązanym i jak na razie jesteśmy pod tym względem na szóstym miejscu wśród wszystkich salonów Przeciwsłonecznej Chatki w całej Irlandii (nie wiem, dlaczego użyła słowa „salon”, stoisko go nie przypominało). Stawka była niebagatelna, bo wszyscy pracownicy salonu Przeciwsłoneczna Chatka, którzy uzyskają najwyższy procentowy współczynnik transakcji wiązanych do wszystkich transakcji, otrzymają w październiku, jako bonus od firmy, jedną parę okularów przeciwsłonecznych własnego wyboru.
W czasie, w którym żadnych klientów przy stoisku nie było, pracownicy mieli za zadanie przyczyniać się do poprawy wyglądu eksponowanych towarów. Poprawa wyglądu polegała na braniu jednej pary okularów ze stojaka za drugą i prewencyjnym czyszczeniu ich za pomocą sprayu i szmatki z mikrofibry. Należało więc przez osiem i pół godziny stać w miejscu i naprzemiennie odbywać rozmowy sprzedażowe zgodne ze _Schematem rozmowy sprzedażowej_, zakończone wedle założenia za każdym razem pytaniem: „Płatność będzie kartą czy gotówką?”, nie zapominając jednocześnie o oferowaniu pakietów dodatkowych akcesoriów, oraz pucować sprayem i szmatką wypucowane już okulary przeciwsłoneczne.
Po czterech godzinach stania w miejscu i czyszczenia okularów poszliśmy z Francescą na _mezzanine floor_ na przerwę obiadową. Sala jadalna na piętrze technicznym była dość dużym pomieszczeniem, z ustawionymi pośrodku stołami przypominającymi nowoczesne ławki szkolne, aneksem kuchennym i oknami z widokiem na oceaniczną zatokę o błotnistych brzegach, otoczoną niewysokimi pagórkami. Do dyspozycji pracowników pozostawały: kuchenka mikrofalowa, duża przemysłowa lodówka oraz dwa automaty wrzutowe oferujące puszki napojów gazowanych i batoniki. Ponieważ nie wiedziałem, że pracownikom nie wolno w trakcie przerwy wyjść na obiad do food courtu, nie miałem ze sobą jedzenia, kupiłem więc w automacie puszkę coli i dwa batoniki, żeby jakoś dotrwać do końca dnia.
Po powrocie z przerwy obiadowej przez następne cztery godziny stałem w miejscu, pucując kolejne pary okularów, i obserwowałem, jak Francesca realizuje _Schemat rozmowy sprzedażowej_ z klientami zatrzymującymi się przy stoisku. Francesca miała nieortodoksyjny stosunek do skryptu i zamiast wygłaszać sztywne formułki zawarte na kartce A4, wypracowała własny styl komunikacyjny. Polegał on na skakaniu wokół każdego klienta i wykrzykiwaniu _Oh they’re great, you look just lovely!_ za każdym razem, gdy ktoś przymierzał którekolwiek z wyeksponowanych na stojakach okularów. Indywidualny skrypt sprzedażowy Franceski był niezróżnicowany, ale dosyć skuteczny. Nieważne, czy stoisko odwiedzał pięćdziesięcioletni mężczyzna w garniturze z lekko poluzowanym krawatem, wyglądający jak prawnik albo lekarz szukający po ciężkim dniu pracy odpowiednich okularów przeciwsłonecznych na weekendowe wyprawy rowerowe, czy było to małżeństwo komunikujące się po rosyjsku, w którym prym wiodła otyła kobieta z trwałą ondulacją, ubrana w kurtkę z imitacji lamparciego futra i złote kozaczki, przymierzająca gigantyczne, fioletowe okulary przeciwsłoneczne marki Prada, przypominające model sprzedawany za piętnaście złotych na deptaku w Mielnie i imitujące okulary eksponowane w 2002 roku w teledysku girlsbandu Las Ketchup – _Aserejé_. Francesca skakała wokół każdego klienta, trajkocząc bez przerwy: _They are really great. You look lovely. Yeah, they are amazing, it’s a great look. You look lovely._ Pod koniec dnia byłem bardzo głodny, kręciło mi się w głowie i przede wszystkim potwornie bolały mnie plecy w odcinku lędźwiowym. Przed 17:30 odwiedziła nas ponownie Pam, poinformowała, że mój target sprzedaży na ten tydzień wynosi trzysta siedemdziesiąt euro, i oznajmiła, że na dzisiaj zamykamy.
Następnego dnia, bogatszy o wywołane głodem doświadczenie bólu i zawrotów głowy, postanowiłem uzbroić się w obiad, który będę w stanie zjeść w trakcie piętnastu minut przerwy w pomieszczeniu socjalnym na _mezzanine floor_. Ponieważ czasu było niedużo, a jedynym dostępnym urządzeniem do podgrzewania jedzenia była kuchenka mikrofalowa, przed rozpoczęciem pracy poszedłem do Tesco i skierowałem się do działu z daniami gotowymi. Cud Wysp Brytyjskich polega na tym, że o ile w supermarketach trudno dostać świeże pieczywo i dobrej jakości owoce i warzywa, o tyle problem podażowy nie dotyczy z całą pewnością segmentu przemysłowych dań do mikrofali. Zamrażarki oferujące różne warianty _microwave dinners_ ciągnęły się przez kilka alejek hipermarketu. Wybrałem któreś z oferowanych dań, dokupiłem w miarę świeżo wyglądający sok pomarańczowy oraz zestaw plastikowych sztućców – w kuchni na piętrze technicznym nie było zastawy – i ruszyłem do pracy.
Na miejscu okazało się, że tym razem będę na zmianie z na oko dwudziestopięcioletnią, bladą, lekko przygarbioną Irlandką z długimi, rudymi włosami i kolczykami w uszach. Miała typową germańsko-anglosaską urodę i wyglądała jak pogodzona ze swoim losem przedstawicielka lokalnej klasy robotniczej. Nie pamiętam niestety jej imienia, więc będę nazywał ją Irlandką. Irlandka miała dużo bardziej żołnierski stosunek do sprzedaży detalicznej okularów przeciwsłonecznych. Stosowała się do skryptu sprzedaży, ale trzeba jej przyznać, że w momencie, w którym rozmowa z klientką lub klientem nie chciała dostosować się do przewidzianego w schemacie przejścia do pytania o formę płatności, nie naciskała i uznawała suwerenne prawo ludzi do decydowania, czy mają ochotę kupić nową parę okularów przeciwsłonecznych za dwieście euro, czy niekoniecznie.
Nie była za to specjalnie zainteresowana rozmowami w stylu polskim, czyli narzekaniami na trudy życiowe i kontestacją warunków pracy. Po kilku godzinach stania i pucowania kolejnych par okularów sprayem i szmatką z mikrofibry zagadnąłem Irlandkę w sprawie, która wydawała mi się nagląca z uwagi na ból promieniujący z odcinka lędźwiowego kręgosłupa w stronę nóg:
– Hej, nie ma tu ani jednego krzesła. Nie uważasz, że to dziwne? Przecież tyle godzin ciągłego stania w miejscu to totalna tortura.
Odpowiedzią Irlandki na pytanie dotyczące ewentualnej poprawy warunków pracy było odwołanie się do naturalnego stanu rzeczy. Wzruszyła ramionami, psikając sprayem na soczewkę trzymanych w ręku DKNYs, i odpowiedziała:
– _It’s Irish work. That’s the way it is here, it has always been like this. You are in Ireland, you need to get used to Irish work._
Niedługo potem przeszedłem do samodzielnego obsługiwania konsumentów i próbowałem stosować się do zaleceń _Schematu rozmowy sprzedażowej_. Na szczęście klienci mieli kompletnie w dupie wewnętrzny dokument Przeciwsłonecznej Chatki i przymierzali te okulary, które chcieli przymierzyć, kupowali je bądź ich nie kupowali. W efekcie wszystko przebiegało w sposób, który znałem od dziecka od strony konsumenckiej. Przychodzisz do sklepu. Jeśli przyszedłeś coś kupić i chcesz to kupić, to kupujesz i wychodzisz. Jeżeli tylko oglądasz i nie jesteś zainteresowany produktem, to mówisz „dziękuję” i idziesz dalej. Rola subiekta w aktywnym „osiąganiu targetu sprzedaży” jest zerowa. Jako że klienci, z którymi rozmawiałem, nie mieli ochoty bawić się w realizację _Schematu rozmowy sprzedażowej_, po kilku rozmowach odpuściłem sobie stosowanie zalecanych formułek i zacząłem po prostu pytać: _Can I help you?_, a potem ograniczać swoją rolę do podawania i odkładania na stojak kolejnych modeli okularów, jeżeli klient chciał je przymierzać. Stosując tę taktykę, już pierwszego dnia przekroczyłem założony na tydzień target trzystu siedemdziesięciu euro, bo dwójka klientów miała akurat ochotę kupić coś ze stojaka i mogłem obie transakcje nabić na swoje konto pracownika. Podobnie rzecz się miała z oferowaniem do okularów futerałów i zestawów do pielęgnacji. Jeśli ktoś chciał wydać dodatkowe trzy albo pięć euro na akcesoria, to to robił. Jeżeli nie, to nie. Stopień wykonania targetu i wolumen sprzedaży w danym tygodniu były w moim odczuciu zjawiskami całkowicie losowymi.
Po czterech godzinach naprzemiennego pucowania okularów oraz podawania i odkładania na stojak przymierzanych przez klientów modeli poszedłem do windy prowadzącej na _mezzanine floor_, żeby zjeść zakupiony w Tesco _microwave dinner_. W porze obiadu do kuchenki mikrofalowej ustawiała się dość spora kolejka, przesuwała się ona jednak dosyć szybko, bo większość pracowników wstawiała swoje dania mrożone do kuchenki na maksymalnie trzydzieści sekund.
Zdziwiło mnie to, ale i zwróciło moją uwagę, więc kiedy przyszła moja kolej, zamiast nastawić danie gotowe z Tesco na sugerowane na opakowaniu trzy minuty, wstawiłem je do kuchenki na minutę. Kiedy je wyciągnąłem, danie dalej nie wydzielało aromatu jedzenia. Pudełko właściwie nie wydzielało żadnego zapachu, tak jakby zawartość opakowania była czymś nieorganicznym, ale było ono potwornie gorące – do tego stopnia, że nie dało się go dotknąć. Gdy udało mi się za pomocą ręcznika papierowego w końcu wyciągnąć danie z mikrofalówki i przetransportować je do stołu, okazało się, że włożona w nie plastikowa łyżka od razu się stopiła, rozlewając po powierzchni potrawy biały polietylen. Próbowałem odizolować niewielkie fragmenty dania (był to makaron w sosie z warzywami) i podmuchać na nie na stole, ale ich temperatura dalej zdecydowanie przekraczała sto stopni, zaś koniec przerwy zbliżał się nieubłaganie. Musiałem więc wyrzucić danie udekorowane rozpuszczonym plastikiem do śmietnika, kupić dwa batoniki i puszkę coli i jak najszybciej wracać, by dalej pucować designerskie okulary przeciwsłoneczne.
Od innego pracownika, który był świadkiem mojego obiadowego niepowodzenia, dowiedziałem się, że zainstalowana kuchenka mikrofalowa to model przemysłowy o dużej mocy, obliczony na szybkie odgrzewanie wielu posiłków po kolei. Dlatego po pierwsze funkcjonuje ona zawsze na minimalnym ustawieniu, a po drugie należy zawsze wybierać najkrótszy możliwy program, czyli trzydzieści sekund. W przeciwnym razie dzieje się to, co stało się z moim makaronem. Resztę dnia spędziłem z dużo silniejszym ćmieniem głowy niż dzień wcześniej, próbując ustać mimo coraz mocniejszego bólu pleców i tępo patrząc przed siebie, zmniejszywszy jednocześnie tempo pucowania okularów przeciwsłonecznych sprayem i mikrofibrą do absolutnego minimum.
Czas wspomnieć kilka słów o ogólnych warunkach świadczenia pracy na stoisku z okularami przeciwsłonecznymi w domu handlowym Debenhams w centrum handlowym Mahon Point w Cork w roku 2006. Po pierwsze jarzeniówki. Każdy, kto miał przyjemność odwiedzić zestandaryzowane centra handlowe nowej generacji, wie, jak wygląda tam oświetlenie. Zostało ono zaprojektowane na bazie jarzeniówek i o ile jako klient po trzydziestu minutach przebywania w shopping mallu zaczynasz odczuwać irytację, zmęczenie i potrzebę wyjścia z tej przestrzeni na zewnątrz, o tyle jako pracownik po ośmiu i pół godzinach chcesz już tylko umrzeć. Pod wieczór każdego dnia miałem przekrwione oczy, które wyglądały, jakbym dostał zapalenia spojówek. Objaw mijał częściowo po przespaniu nocy.
Po drugie klimatyzacja, która tłoczyła cały dzień to samo suche i silnie zjonizowane powietrze o elektryczno-chemicznym zapachu. Zaczynałem pracę na stoisku, mając zdrową, letnią cerę. Po tygodniu byłem blady, miałem podkrążone oczy, a moją twarz pokryły pulsujące od ropy pryszcze. Myślę, że do pryszczy dołożyła się dieta złożona z mieszanki dostępnych w automacie na piętrze technicznym batoników i gazowanych napojów z mikrofalówkowymi obiadami marki Tesco.
Po trzecie soundtrack. W Debenhams zastosowano innowacyjne rozwiązanie w zakresie sprzedażowego muzaka. W wielu punktach domu handlowego, w tym naprzeciwko stoiska z okularami przeciwsłonecznymi, zamontowane były pod sufitem płaskie telewizory plazmowe, wyświetlające teledyski, a właściwie jeden teledysk. Przez osiem i pół godziny, codziennie, leciał w zapętleniu klip do utworu Nelly Furtado i Timbalanda _Promiscuous_. Niezależnie od telewizorów, których dźwięk był wyciszony, z rozmieszczonych w sklepie głośników nadawana była równolegle w loopie składanka kilku (pięciu–sześciu) aktualnych przebojów, powtarzających się za każdym razem w tej samej kolejności. Sama absurdalna monotonia tego ustawienia, składającego się z sześciu powtarzających się kombinacji, nie była aż tak wyniszczająca, jak schizofreniczne zjawisko desynchronizacji obrazu i dźwięku.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_