Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kazia: powiastka o niegrzecznej pannie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kazia: powiastka o niegrzecznej pannie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 315 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KA­ZIA.

Ka­zia, sto­jąc w dłu­gim mu­śli­no­wym pe­niu­arze przed pa­nień­ską swą tu­ale­tą, miz­drzy­ła się do lu­stra. Pło­wą, strzy­żo­ną a la sco­ut czu­pry­nę spi­na­ła, za­cze­sy­wa­ła grzyw­kę, to znów od­gar­nia­ła na czo­ło, rada, że za każ­dą nową pró­bą przy­by­wa jej, lub uby­wa po kil­ka lat. Wresz­cie, ma­jąc do­syć tej za­ba­wy, po­trzą­snę­ła wdzięcz­ną głów­ką i uśmiech­nę­ła się do wła­sne­go od­bi­cia pra­wie na­tu­ral­nie. Wy­pa­dło to wła­śnie naj­roz­kosz­niej, i spryt­na dziew­czy­na in­stynk­tem nie­za­wod­nym w lot po­chwy­ci­ła ta­jem­ni­cę wła­snej uro­dy, lub ra­czej dzie­cin­ne­go jesz­cze wdzię­ku. Wpraw­dzie epi­te­ty "dzie­cin­ny", "pen­sjo­nar­ski", od dłuż­sze­go cza­su bar­dzo ją już obu­rza­ły, ale że, jak się oka­za­ło, było jej "we wła­snym ty­pie" naj­bar­dziej do twa­rzy, po­sta­no­wi­ła za­cho­wać w swej po­wierz­chow­no­ści sta­tus quo ante. Przy­najm­niej do cza­su, gdy jej szczu­pła, na­zbyt szczu­pła fi­gur­ka…

Ach, ta fi­gur­ka!…Ory­gi­nal­na, to praw­da, ale nic, na­pew­no nic w niej zmy­sło­we­go nie wi­dzą ci, z któ­ry­mi z ko­niecz­no­ści musi ob­co­wać! Wy­so­ki wzrost – to pięk­ne, lecz żad­nej in­nej wy­bu­ja­ło­ści – to okrop­ne!… Cze­muż na­tu­ra spóź­nia się tak nie­li­to­ści­wie?…

Ka­zia, roz­piąw­szy gór­ną ha­ft­kę szla­frocz­ka, wy­pro­sto­wa­ła się, prze­krę­ci­ła do pro­fi­lu, i głę­bo­ko od­dy­cha­jąc, ob­ser­wo­wa­ła w lu­strze bar­dzo ubo­gą jesz­cze li­nię fa­lo­wa­nia biu­stu. Ogar­niał ją żal i bez­sil­na złość.

– Pew­no mię na­zy­wa­ją de­ską…

Lecz w tej chwi­li sta­nę­ła jej przed ocza­mi ko­le­żan­ka Zu­zia, pulch­na i już w siedm­na­stym roku ży­cia przy­oty­ła blon­dyn­ka, żywy wi­ze­ru­nek mło­dzień­czy wła­snej mat­ki, zu­peł­nie już "roz­la­złej". O Zuzi nikt­by nie po­wie­dział, że jest de­ską, a prze­cie po­do­ba­ła się znacz­nie mniej na­ogół. I słusz­nie, bo cóż może być wul­gar­niej­sze­go na świe­cie, jak krót­ka, choć­by naj­biel­sza szy­ja, gru­be, wiej­skie łydy, i wszel­ka inna pę­ka­ci­zna kształ­tów?…

– Ja mam ślicz­ną szy­ję… – przy­zna­ła so­bie Ka­zia, po­ru­sza­jąc gło­wą. – Ży­ra­fą na­zy­wa­ją mię przez za­zdrość.

Istot­nie, wiot­ka, i je­śli nie ży­ra­fia, to co­najm­niej an­ty­lo­pia szy­ja Kazi ślicz­nie har­mo­ni­zo­wa­ła z jej nie­zwy­kle smu­kłą syl­wet­ką, a jako naj­bar­dziej ru­cho­ma i pie­ści­wa jej część, roz­sie­wa­ła do­ko­ła naj­wię­cej cza­ru i ży­cia.

– Co zaś do resz­ty – za­koń­czy­ła Ka­zia, roz­pi­na­jąc jed­nym ru­chem po­zo­sta­łe ha­ft­ki – to kie­dyś przy­szły mój nie­szczę­śli­wy mąż przy­zna, że je­stem faus­se ma­igre…

I to rów­nież było praw­dą, jak za­świad­czy­ło lu­stro. Ogól­na strze­li­stość Kazi spra­wia­ła, że głów­ka jej wy­da­wa­ła się za mała, stan ja­ko­by za niz­ki. W rze­czy­wi­sto­ści bu­do­wę mia­ła naj­zu­peł­niej re­gu­lar­ną, bio­dra jędr­ne i za­okrą­glo­ne w śmia­łych, sil­nych łu­kach, zaś nogi nie­tyl­ko rzad­ko pro­por­cjo­nal­ne do ca­ło­ści, ale, jak na ko­bie­tę, nie­omal za dłu­gie, a przez to na­strę­cza­ją­ce ca­łej po­sta­ci epi­tet: wy­twor­na.

Gdy tak peł­na śmia­łe­go bez­wsty­du ro­bi­ła prze­gląd swych sy­me­tryi, do drzwi po­ko­ju za­pu­ka­ła słu­żą­ca.

– Pro­szę pa­nien­ki na śnia­da­nie, bo zara będę sprzą­tać.

Wte­dy Ka­zia na­głym ru­chem zrzu­ci­ła pe­niu­ar na łóż­ko. Kla­snę­ła się po na­gich bio­drach, uśmiech­nę­ła naj­roz­kosz­niej w świe­cie do wła­sne­go od­bi­cia po raz ostat­ni. Po­tem, prze­chy­liw­szy małe, ró­żo­we usta do szkła, po­że­gna­ła się z dzie­wi­czym ob­ra­zem:

– Kiss me qu­ick!…

Za chwi­lę, ubra­na w skrom­ną bluz­kę ma­ry­nar­ską i jesz­cze skrom­niej­szą sza­rą spód­nicz­kę skau­tow­ską, prze­po­ło­wio­na mę­skim skó­rza­nym pa­skiem z ko­zi­kiem u boku, scho­dzi­ła na dół do po­ko­ju sto­ło­we­go, gdzie cze­ka­ła na nią wy­sty­gła kawa, zo­sta­wio­ny przez ko­goś wczo­raj­szy dzien­nik, i rów­nież nie­wia­do­mo przez kogo pod­rzu­co­ny pod­ręcz­nik chem­ji, hi­stor­ja wie­ków śred­nich i roz­mów­ki an­giel­skie.Ży­cie Kazi w Ba­bi­nie, mod­nej miej­sco­wo­ści ką­pie­lo­wej, pły­nę­ło­by bez tro­ski, gdy­by nie lek­cje zbio­ro­we, zor­ga­ni­zo­wa­ne przez ro­dzi­ców jed­nej z ko­le­ża­nek, gwo­li za­okrą­gle­nia pa­nień­skiej edu­ka­cji. Przy­stą­pi­ło do nich kil­ka pa­nie­nek, a świa­tła i po­stę­po­wa pani Gaź­dziń­ska uwa­ża­ła za swój obo­wią­zek za­chę­cić do nich Ka­zię, jako swo­ją pu­pil­kę. Ro­dzi­ce ho­żej skaut­ki byli jej są­sia­da­mi z daw­nych cza­sów, gdy po­sia­da­li jesz­cze nie­praw­do­po­dob­nie ob­dłu­żo­ny ma­ją­tek ziem­ski na kre­sach. Od lat kil­ku za­miesz­ki­wa­li w War­sza­wie, i z tra­dy­cyj­ną fan­ta­zją lu­dzi kre­so­wych wy­cią­ga­li co pe­wien czas wta­ra­ba­nio­ny aż po osie wóz kło­po­tów ro­dzi­mych na nie­co pew­niej­szy trakt ży­cia to­wa­rzy­skie­go, w któ­rem byli roz­mi­ło­wa­ni po sta­ro­pol­sku.

Tran­zak­cja z ulo­ko­wa­niem Kazi w Ba­bi­nie od­by­ła się bar­dzo po­pro­stu. Któ­re­goś lip­co­we­go po­ran­ku Ka­zia cał­kiem in­co­gni­to wy­lą­do­wa­ła na przy­sta­ni ba­biń­skiej i, na­jąw­szy naj­wspa­nial­szy dwu­kon­ny po­wóz (za po­ło­wę po­sia­da­nych pie­nię­dzy), ka­za­ła się wieźć do wil­li pani Gaź­dziń­skiej, któ­rej zresz­tą pra­wie nie zna­ła. Za­je­chaw­szy na miej­sce, rzu­ci­ła się na­sam­przód na szy­ję re­zy­dent­ce, sta­rej i brzyd­kiej, nie­sły­cha­nie wstrze­mięź­li­wej w ob­ja­wia­niu wszel­kie­go ro­dza­ju uczuć pan­nie Te­re­sie; przy­ję­ta przez nią za war­jat­kę, ob­le­cia­ła do­ko­ła cały dom, ści­ska­jąc ko­lej­no wszyst­kie oso­by płci żeń­skiej, aż do­pie­ro na koń­cu, sta­wio­na przed ob­li­cze zdu­mio­nej pani domu, wy­do­by­ła z za­na­drza moc­no wy­mię­to­szo­ny list i z wdzięcz­nym dy­giem wrę­czy­ła go "JWiel­moż­nej Pani Gaź­dziń­skiej".

Pi­smo to brzmia­ło, jak na­stę­pu­je:

Czci­god­na i ła­ska­wa Pani Są­siad­ko i Do­bro­dziej­ko!

"Cięż­ki stan in­te­re­sów uwię­zi nas za­pew­ne tego lata w War­sza­wie, a prze­to tem­bar­dziej dzię­ku­je­my jej za do­bre ser­ce i życz­li­wość dla tej oto na­szej smar­ka­tej, i tu­szy­my, że nie bę­dzie z nią na wsi ta­kie­go kło­po­tu, ja­kie­go nam przy­spa­rza­ła w zi­mie w mie­ście. Dziew­czy­na jest w okre­sie przej­ścio­wym do doj­rza­ło­ści, dużo czy­ta, za dużo my­śli, wo­gó­le wy­da­je się nam zbyt ima­gi­na­cyj­na. At­mos­fe­ra mia­sta jej nie słu­ży, bo­imy się, by jej nie spa­czy­ło cha­rak­te­ru, nie pod­ko­pa­ło grun­tu, któ­ry jest bar­dzo do­bry, ale de­li­kat­ny i kru­chy, tak, jak i ona cała. Uro­sła nam, jak tyka, co Sz. Pani i Do­bro­dziej­ka nie­wąt­pli­wie i sama ze­chce po­dzi­wiać.

Mó­wią o niej do­ko­ła, że ład­na, my tego nie wi­dzi­my, ale to pew­ne, że przy ta­kiej tyce chęt­nie­by się już nie­je­den bluszcz osie­dlił (sic!).

Po­za­tem cha­rak­te­ry­zo­wać jej nie bę­dzie­my, boć sama Sz. Pani prze­ko­na się w krót­kim cza­sie, jaka jest ta na­sza młod­sza la­to­rośl. W za­cnym domu Sz. Pani Ka­zia za­zna nie­tyl­ko opie­ki ma­cie­rzyń­skie], ale i na­uczy się ha­mo­wać swe nie­raz na­zbyt in­dy­wi­du­al­ne za­pę­dy. Szcze­gól­nie i go­rą­co pro­si­my o nie­po­bła­ża­nie jej wy­bry­ków, ile że nam sa­mym już wal­czyć z tem było trud­no: mat­ka piesz­czo­chę roz­pu­ści­ła za mło­du, ja przy za­ję­ciach swych nie mogę wszyst­kie­mu po­do­łać…"

Na­stę­po­wa­ły róż­ne my­śli i wspo­mnie­nia, nie od­no­szą­ce się do Kazi, i p. Gaź­dziń­ska, rzu­ciw­szy na resz­tę epi­sto­ły "są­siedz­kiej" okiem, spo­strze­gła, się ze wsty­dem, że Ka­zia z winy tego li­stu wciąż jesz­cze znaj­du­je się poza pro­giem, w po­sta­wie wy­cze­ku­ją­cej. Ogar­nął ją ogrom­ny żal i na­gła czu­łość. Uści­skaw­szy dziew­czy­nę po ma­cie­rzyń­sku, po­pro­si­ła ją w ser­decz­nych wy­ra­zach, by się roz­go­ści­ła, jak u sie­bie.

Ka­zia ła­twa była do ko­mi­ty­wy. Wi­dać to było ze wszyst­kie­go. Ale rów­nie wi­docz­ne było, że w da­nym wy­pad­ku za­le­ży jej na za­cho­wa­niu po­zo­rów wo­bec dys­tyn­go­wa­nej pani domu. Nie dłu­go jed­nak "po­ły­ka­ła kij". In­stynk­tem nie­omyl­nym wy­czu­ła je­dy­ną dro­gę do celu: roz­bro­je­nie na­tych­mia­sto­we. A że przy­tem po­że­ra­ła ją cie­ka­wość, co mo­gli o niej w li­ście na­pi­sać ro­dzi­ce, po­czę­ła od­ra­zu póty mo­dlić się o ten list, aż wy­mo­dli­ła.

– Tyl­ko na chwi­lecz­kę, moja zło­ta pa­niu­siu!…

Prze­czy­ta­ła "wszyst­ko o so­bie" jed­nym hau­stem, a po­tem, wznió­sł­szy pa­te­tycz­nie oczy do nie­ba, za­wo­ła­ła:

– Przy­się­gam, że ta­tu­sio­wie się mylą!… Ja – ima­gi­na­cyj­na?… Ja, pro­szę pa­niu­si, je­stem zwy­kłe cie­le!… Zo­ba­czy pani!…

Pani Gaź­dziń­ska nie wie­dzia­ła, jak ma pro­te­sto­wać, bo Ka­zia, aby dać do­wód praw­dy, pu­ści­ła się w ta­kie "szpryn­ce" po ca­łym domu, że zda­wa­ła się tro­ić w oczach, dzie­się­cio­rzyć. Pu­ste, dum­nie drze­mią­ce apar­ta­men­ty by­łej dzie­dzicz­ki jesz­cze nig­dy nie wi­dzia­ły ta­kich bła­zeństw. Wy­ca­ło­waw­szy swą nową opie­kun­kę po rę­kach, ko­la­nach, sto­pach, to pisz­cząc z ucie­chy cie­niut­kim gło­si­kiem, to za­le­wa­jąc się sre­brzy­stym śmie­chem, Ka­zia roz­gwa­rza­ła ży­ciem nudę wy­nio­słych kom­nat, to­pi­ła wszel­kie lody, pod­bi­ja­ła ser­ce nie­tyl­ko pani domu, ale i ca­łe­go oto­cze­nia.

Wy­mo­dliw­szy so­bie list ro­dzi­ców na wła­sność, scho­wa­ła go z po­wro­tem w za­na­drze. Nie­ba­wem, upa­trzyw­szy od­po­wied­ni mo­ment, wpa­ko­wa­ła go do ust i ku szcze­gól­ne­mu zgor­sze­niu pan­ny Te­re­sy… zja­dła.

– Co pani robi?… – za­wo­ła­ła stru­chla­ła re­zy­dent­ka.

– To taki za­bo­bon – ob­ja­śni­ła Ka­zia. Mu­sia­łam w ten spo­sób prze­kre­ślić swe daw­ne opi­nie. Tu przy­je­cha­łam, by roz­po­cząć – nowe ży­cie…

… Za­rów­no pani Gaź­dziń­ska, jak pan­na Te­re­sa, całą noc prze­me­dy­to­wa­ły z roz­rzew­nie­niem o no­wo­przy­by­łej, a na­za­jutrz nie zna­la­zły w so­bie dla niej ani odro­bi­ny tej su­ro­wo­ści spar­tań­skiej, o jaką tak pro­si­li obar­cze­ni in­ny­mi kło­po­ta­mi ro­dzi­ce Kazi.

Po­mi­mo to Ka­zia mia­ła dużo zmar­twień.

Asce­tycz­ne uni­for­mo­we suk­nie na co­dzień, któ­re mu­sia­ła do­na­szać, a po­mi­mo naj­lep­szych chę­ci nig­dy do­drzeć nie mo­gła, draż­ni­ły ją na­de­wszyst­ko ze wzglę­dów es­te­tycz­nych. Zna­ła war­tość swej po­sta­ci, wy­czu – wala wła­sny styl ja­kiejś ba­jecz­nie ary­sto­kra­tycz­na] miss, z char­tem na smy­czy, z pę­kiem kwia­tów cie­plar­nia­nych pod sto­pa­mi, lub na bia­łym arab­skim ru­ma­ku. Zna­ko­mi­ty mu­ze­ali­sta prze­jezd­ny do­strzegł na­wet ude­rza­ją­ce po­do­bień­stwo pro­fi­lu Kazi do słyn­nej żół­to-fio­le­to­wej bo­gi­ni Ma, z naj­pięk­niej wy­sty­li­zo­wa­nem stru­siem pió­rem, ja­kie zna sztu­ka egip­ska.

Upodo­ba­nia dziew­czy­ny były po­nad wszel­ką moż­ność wy­bred­ne, lecz ży­cie na­uczy­ło ją wy­rze­czeń.

Po­cząw­szy od cia­stek i dro­gich per­fum (na dru­gie mu­sia­ła za­wsze dłu­go ciu­łać, wy­rze­ka­jąc się pierw­szych), a koń­cząc na do­bo­rze to­wa­rzy­stwa, wy­bred­ność Kazi roz­wi­ja­ła się po­nad jej wiek. Dzię­ki zaś wro­dzo­nej prze­wrot­no­ści dy­plo­ma­tycz­nej umia­ła być miłą dla wszyst­kich, szcze­gól­niej dla osób star­szych, ze szcze­gól­ną pre­dy­lek­cją dla wszel­kich zna­ko­mi­to­ści, któ­re się na lato zje­cha­ły do Ba­bi­na.

Wpraw­nie i z lu­bo­ścią, pra­wie za­wsze z głu­pia frant, wcią­ga­ła każ­dą nową "oso­bi­stość" w roz­mo­wę tak nie­win­ną, że nie omal dzie­cię­cą; po­tem, olśniw­szy na­głym wol­tem, naj­czę­ściej bły­snąw­szy eru­dy­cją, po­zo­sta­wia­ła in­ter­lo­ku­to­rów w nie­pew­no­ści, czy ten i ów "eki­wok" wy­rwał jej się nie­nau­myśl­nie, czy też, jak przy­pad­kiem wy­zwo­lo­ny z pod błot­nej sko­ru­py gej­zer, try­snął z ukry­tych po­kła­dów istot­ne­go dow­ci­pu? Na­wet po jed­na­ra­zo­wem skrzy­żo­wa­niu bro­ni z tym pod­lot­kiem czu­ło się, że jest to na­tu­ra pod­mi­no­wa­na naj­rzad­szym z eks­plo­zy­wów: wła­snem, bez­względ­nie od ni­ko­go i od ni­cze­go nie­za­leż­nem spoj­rze­niem na świat. Wy­da­wa­ło się to nie­praw­do­po­dob­ne ze wzglę­du na mło­do­cia­ny wiek tyle obie­cu­ją­cej "pa­nien­ki z do­brej ro­dzi­ny", i tem bar­dziej in­try­go­wa­ło cały Ba­bin.

Przez parę pierw­szych ty­go­dni "wy­bry­ki" Kazi ogra­ni­cza­ły się do eks­wer­sa­cji i spra­wi­ły, że zda­nia o niej były po­dzie­lo­ne. Na­zy­wa­no ją: eks­cen­trycz­ną in­tel­lek­tu­alist­ką, eks­cen­trycz­ną uwo­dzi­ciel­ką nie­let­nich, zdzi­wa­cza­łym pod­lot­kiem, po­zu­ją­cą na pod­lot­ko­wa­tość ko­kiet­ką. An­giel­ska śmierć – i pol­ski pier­wio­snek, nie­do­szła sa­mo­bój­czy­ni, pio­tro­win­ka, przy­szła mnisz­ka wresz­cie – dzie­dzicz­nie ob­cią­żo­na sa­dyst­ka – to nie były jesz­cze naj­zło­śliw­sze z krą­żą­cych po Ba­bi­nie wer­sji o Kazi.

Do ró­ża­nych uszu jej sa­mej do­cho­dzi­ły wszak­że okre­śle­nia wy­łącz­nie ba­nal­ne i nie prze­ni­ka­ją­ce poza jej po­wierz­chow­ność: ślicz­na pan­na.

By­ło­by rze­czą zbyt trud­ną zba­da­nie, dla­cze­go Kazi po­do­ba­li się na­ogół męż­czyź­ni star­si. Przy­pusz­czal­nie ra­zi­ło ją nie­opa­no­wa­nie mło­dych. Lu­bi­ła wy­so­ką grę; nie po­znaw­szy wła­ści­wie jesz­cze (bo i kie­dy?) taj­ni­ków zwy­kłe­go flir­tu, już się in­te­re­so­wa­ła grą da­le­ko wyż­sze­go rzę­du: czemś, co jest szczy­tem ży­cio­wej po­ezji, ma­sko­wa­niem du­szy aż do mę­czeń­stwa, me­nu­etem tłu­mio­nej na­mięt­no­ści, jak w "Po­pio­łach", któ­ry to ustęp umia­ła na pa­mięć.

Ci mło­dzi – ad­o­ra­to­rzy, sztu­ba­cy!… Każ­dy po­zo­wał: ten na ge­niu­sza, ów na dżo­kie­ja, tam­ten na błę­kit­ną krew, inny znów na an­gli­ka, ten na Sie­bla, ów na idjo­tę… W każ­dym od­naj­do­wa­ła go­to­wy już typ po­wie­ścio­wy, i mo­gła­by z nich spo­rzą­dzić en­cy­klo­pe­dję pod­ręcz­ną.

Wszy­scy za­czy­na­li jed­na­ko­wo, zda­le­ka. Ża­den nie wie­dział wy­raź­nie, cze­go chce, choć mó­wi­li na­prze­mian to o swej sile, to o ner­wach (sta­ra szko­ła!…) – a wszy­scy za­wsze i zgod­nie ob­no­si­li swą rów­nie przy­pad­ko­wą, ile pro­ble­ma­tycz­ną wyż­szość męz­ką – nad nią, "sła­bą ko­bie­tą", skaut­ką, za­leż­ną od ko­men­dy, pan­ną, za­leż­ną od ro­dzi­ców. To wszyst­ko nie mo­gło jej nie ba­wić, gdy wi­dzia­ła, jak bar­dzo im­po­nu­je im nie­za­leż­no­ścią wła­snych są­dów, jak ła­two może utrą­cić każ­de­go z nich z pie­de­sta­łu, na któ­ry się z mał­pim upo­rem, ale bez mał­piej zręcz­no­ści gra­mo­li­li.

W peł­ni se­zo­nu na ho­ry­zon­cie Ba­bi­na zja­wił się Ma­lic­ki, roz­gło­śnej sła­wy po­eta i pia­ni­sta w jed­nej oso­bie, czło­wiek już przez to samo nie­ba­nal­ny. Mógł mieć lat 30, ale nig­dy nie wy­glą­dał in­a­czej, jak na 25, albo 35, za­leż­nie od "swe­go dnia". Po­wierz­chow­ność "mi­strza" kla­sycz­nie od­po­wia­da­ła dwo­iste­mu wnę­trzu jego ar­ty­stycz­nej na­tu­ry. W mia­rę, jak na po­etę, roz­tar­gnio­ny, nig­dy, jak przy­sta­ło wir­tu­ozo­wi, nie po­su­wał za­nie­dba­nia form do ich cał­ko­wi­te­go lek­ce­wa­że­nia. W Ba­bi­nie strzy­żo­no się krót­ko, jak zwy­kle w miej­sco­wo­ściach ką­pie­lo­wych. Ma­lic­ki do­sto­so­wał się i do tego: wło­sy no­sił sta­now­czo za krót­kie, jak na mu­zy­ka, ale za to w sam raz, jak na in­te­li­gient­ne­go, po­bie­ra­ją­ce­go wy­so­kie ho­no­rar­ja po­etę. Prze­bie­rał się po trzy, czte­ry razy dzien­nie, jak wszy­scy, na każ­dą porę dnia, z pe­dan­ter­ją an­gli­ka, "ri­go­lo­wał" w ką­pie­li z hu­mo­rem pa­ry­ża­ni­na, za­bie­rał się do płci pięk­nej z łap­czy­wo­ścią tur­ka.

Ci, co go bli­żej zna­li, po­dzi­wia­li w nim lek­ko­myśl­ność dziec­ka, przy głę­bo­ko­ści mę­dr­ca, zmy­sło­wo­ści fau­na i li­ry­zmie po­la­ka. Osta­tecz­nie był roz­ry­wa­ny przez star­sze pa­nie, wła­ści­ciel­ki wiel­kich pen­sjo­na­tów, i przez młod­sze, po­sia­dacz­ki nie­obec­nych mę­żów.

Ma­lic­ki za­in­te­re­so­wał Ka­zię nie­tyl­ko dla­te­go, że był sław­ny, ale że na­praw­dę grał cu­dow­nie i bez pozy, a przy­tem nig­dy nie da­wał się pro­sić. Po­za­tem atrak­cję dla Kazi sta­no­wi­ło, że był za­wsze osa­czo­ny przez inne ko­bie­ty, że ru­chy miał znie­wie­ścia­łe, i że ra­czej był brzyd­ki, niż pięk­ny. Naj­wię­cej jed­nak po­do­ba­ła jej się jego nie­za­prze­czo­na sztucz­ność (nie poza!…) i do­mnie­ma­na fał­szy­wość. Te chcia­ła­by za wszel­ką cenę zde­ma­sko­wać, by go ośmie­szyć.

Po­zna­li się na wiel­kim rau­cie w pry­wat­nej wil­li. Ma­lic­ki grał pio­ru­nu­ją­ce, efek­tow­ne i sza­le­nie trud­ne trans­kryp­cje Wa­gne­ra wła­sne­go ukła­du. Słu­cha­no go z za­pa­łem, a gdy otwar­ty for­te­pian zda­wał się pę­kać od grzmo­tów i jaz­dy Wal­kir­ji, tłum go­ści po­wstał z fo­te­li, i jak­by za­cza­ro­wa­ny, po­czął ota­czać ko­łem mu­zy­ka. Ostat­nie akor­dy za­głu­szo­no wście­kłem bra­wem.

Ka­zia, któ­rej Ma­lic­ki w za­mie­sza­niu ogól­nem nie zo­stał przed­sta­wio­ny, po­rwa­na ży­wio­ło­wym roz­ma­chem jego gry, mi­ster­nie wkrę­ci­ła się mię­dzy wia­nu­szek pań, ob­le­pia­ją­cych mi­strza, aby mu wpaść w oko. Pa­nie sa­dzi­ły się na sło­wa za­chwy­tu i na róż­ne do­myśl­ni­ki, któ­re Ma­lic­ki zda­wał się pusz­czać mimo uszu, jako rzecz zwy­kłą i na­leż­ną. Lecz gdy przy­ja­ciel jego, pe­wien jo­wial­ny a nie­mu­zy­kal­ny ak­tor, kła­dąc kres po­wa­dze, za­pro­po­no­wał" coś we­sel­sze­go" – Ma­lic­ki na­gle utkwił wzrok w nie­zna­jo­mej Kazi, a pal­ce jego za­czę­ły prze­bie­rać na kla­wia­tu­rze po­pu­lar­ny mo­tyw:

… Ja je­stem fi­gu­ryn­ka z por. ce – la – ny!… kra­jo­wy wy­rób je­stem ja…

To­wa­rzy­stwo przy­ję­ło do­bry hu­mor mi­strza z en­tu­zja­zmem. Nie­któ­re pa­nie po­czę­ły pod­cią­gać, si­ląc się na pi­kant­ne stac­ca­to, za­pew­ne by do­wieść, że by­wa­ły w ka­ba­re­tach. Ka­zia wy­trzy­ma­ła bez­czel­ne spoj­rze­nie "ka­bo­ty­na", jak go w tej chwi­li w my­śli prze­zwa­ła. Na twa­rzy jej wy­stą­pi­ły ru­mień­ce zło­ści. Na­gle za­krę­ci­ła się po ło­bu­zow­sku na pię­cie, gwizd­nę­ła i zni­kła. Ca­łej tej sce­nie nikt się nie przy­glą­dał, więc też na ni­kim szcze­gól­ne­go wra­że­nia nie wy­war­ła.

Ale Ma­lic­ki mu­siał się czuć do­tknię­ty, bo wkrót­ce, opu­ściw­szy sa­lon, od­szu­kał Ka­zię w to­wa­rzy­stwie naj­młod­szych jej ad­o­ra­to­rów i nie­od­łą­czo­nych ko­le­ża­nek: Zuzi i Dziu­ni. Pod­szedł z po­wa­gą i wdzię­kiem gen­tle­ma­na – ar­ty­sty i sy­mu­lu­jąc za­am­ba­ra­so­wa­nie, prze­mó­wił:

– Po­zwo­lą pa­nie, że się przed­sta­wię. Je­stem Ma­lic­ki.

– A co?… wy­gra­łam!… – po­my­śla­ła Ka­zia.

Po­waż­niej, niż sy­tu­acja tego wy­ma­ga­ła, wy­cią­gnę­ła rękę. W tej że chwi­li jed­na z ko­le­ża­nek par­sk­nę­ła śmie­chem, a tak za­raź­li­wie, że Kazi, za­miast wła­sne­go na­zwi­ska, ze­rwa­ło się z ust:

– Kra­jo­wy wy­rób je­stem ja!…

Po­czem wy­buch­nę­ła sza­lo­nym już nie śmie­chem, lecz re­cho­tem, i ści­ga­na przez gro­no roz­wy­drzo­nych to­wa­rzy­szek, wy­bie­gła do ogro­du.

Ma­lic­ki z miną zwy­cięz­cy, po­wró­cił do sa­lo­nu, gdzie go oto­czy­ły ko­łem wiel­bi­ciel­ki.

Od owe­go wie­czo­ru mi­nę­ło parę ty­go­dni, a Ka­zia, po­mi­mo że cią­gle bie­ga­ła po naj­bar­dziej uczęsz­cza­nych miej­scach, nie spo­ty­ka­ła Ma­lic­kie­go. Naj­wi­docz­niej mu­siał być kimś za­ję­ty do­szczęt­nie, i to ją zło­ści­ło.

Ale któ­re­goś dnia, ści­ślej po­po­łu­dnia, gdy, chro­niąc się przed upa­łem, spo­czy­wa­ła z fry­wol­ną Zu­zią i z in­tel­lek­tu­al­ną Dziu­nią w so­sno­wym la­sku, doj­rza­ły zda­la mi­strza, kro­czą­ce­go w nie­okre­ślo­nym kie­run­ku z ja­kąś pa­nią. Przy­padł­szy do zie­mi, wy­tę­ży­ły wzrok, słuch, i wszyst­kie inne zmy­sły. Za­czem Zu­zia, po­gar­dli­wie wy­daw­szy war­gi, oznaj­mi­ła:

– To ta ma­lo­wa­na ze Lwo­wa.

"Ma­lo­wa­na ze Lwo­wa" była po­nęt­ną mę­żat­ką o lot­nych wło­sach, prze­lew­nych, jak­by płyn­nych, bio­drach, i o bez­względ­nie usta­lo­nej opin­ji.

W Kazi aż coś za­dy­go­ta­ło, ale przed ko­le­żan­ka­mi uda­ła zu­peł­ny spo­kój. Przez ja­kiś czas, le­ni­wie roz­wa­lo­na, czy­ta­ła w dal­szym cią­gu na głos przy­nie­sio­ną książ­kę. Wkrót­ce jed­nak Ka­zia ziew­nę­ła i rzu­ci­ła od nie­chce­nia:

– Czy tam­tę­dy, gdzie "oni" po­szli, moż­na się prze­do­stać na pla­żę?…

– To za­le­ży – od­par­ła Dziu­nia – czy po­szli pro­sto?

– Spró­buj­my pójść za nimi, przy­się­gła­bym, że się ca­łu­ją w tej chwi­li – za­pro­po­no­wa­ła Zu­zia.

– I cóż nam z tego przyj­dzie?… – rze­kła Ka­zia – chy­ba nie ze­chcesz im prze­szka­dzać?…

– A gdy­by?… – za­śmia­ła się Zu­zia ku zgor­sze­niu Dziu­ni.

Ka­zia za­my­śli­ła się.

– Wie­cie co? Mo­że­my so­bie zro­bić skau­tow­skie ćwi­cze­nie. Wy­śle­dzi­my ich, każ­da na wła­sną rękę. Spo­tka­my się za go­dzi­nę z ra­por­tem. Bę­dzie bar­dzo by­cze po­rów­na­nie…

– Ja się wsty­dzę – rze­kła Dziu­nia.

– No to ty siedź i pil­nuj rze­czy. Zu­ziu, idziesz?…

– Idę. Jak tyl­ko ich doj­rzy­my, roz­cho­dzi­my się i każ­da ma wi­dzieć swo­je…

– Czu­waj!… – rzu­ci­ły Dziu­ni.

– Czu­waj!… – brzmia­ła od­po­wiedź.

Po pew­nym cza­sie, ci­cho prze­kra­da­jąc się mię­dzy drze­wa­mi, obie skaut­ki doj­rza­ły ja­sną pla­mę. "Ma­lo­wa­na ze Lwo­wa" stą­pa­ła le­ni­wie i ocię­ża­le pod górę, pod­trzy­my­wa­na przez mi­strza.

– Jak on ją trzy­ma? wpół?… – za­py­ta­ła Zu­zia, któ­rej oczy na wi­dok "nie­przy­ja­cie­la" się za­iskrzy­ły.

– Nie, "de­pa­che" – od­par­ła szep­tem Ka­zia, wy­tę­żyw­szy wzrok. No, to te­raz się roz­sta­je­my… Do!… za pół go­dzi­ny!… Czu­waj!…

I data susa na lewo. Co wi­dząc, Zu­zia sko­czy­ła na pra­wo.

La­sek koń­czył się na wzgó­rzu żół­tą piasz­czy­stą wy­dmą, wy­zie­ra­ją­cą, jak skalp, wśród so­sno­wej gę­stwy. Nie­co po­wy­żej otwie­rał się wi­dok na za­to­kę, ale sama po­lan­ka schro­ni­skiem była za­mknię­tem, i z tego po­wo­du omi­jał ją los in­nych tego ro­dza­ju ustro­ni, jak ma­jów­ki, ognie, im­port to­wa­rów ko­lo­nial­nych i t… p.

Ka­zia, po­su­wa­jąc się w zie­lo­nym swym uni­for­mie od drze­wa do drze­wa, po­de­szła wresz­cie na od­le­głość rzu­tu do owej pary. Wi­dzia­ła więc do­sko­na­le, jak mistrz, zrzu­ciw­szy ma­ry­nar­kę i upa­trzyw­szy wy­god­ne le­go­wi­sko na mchu, za­pro­sił to­wa­rzysz­kę, by spo­czę­ła. Ta po chwi­li usia­dła przy nim. Po­chy­le­ni ku so­bie, roz­ma­wia­li tak ci­cho, że do uszu Kazi do­cho­dzi­ło cza­sem tyl­ko za­lot­ne, bez­słow­ne brzę­cze­nie me­lo­dyj­ne­go gło­su blon­dy­ny, lub cich­sze jesz­cze bez­barw­ne gru­cha­nie mi­strza.

– Mówi pew­no, że ją ko­cha… – po­my­śla­ła Ka­zia, i cier­pli­wie cze­ka­ła na bieg wy­pad­ków.

Bała się po­dejść bli­żej, bo pierw­szy, choć­by naj­lżej­szy trzask ga­łę­zi mógł ją zdra­dzić. Ale sta­no­wi­sko ob­ra­ne nie za­da­wa­la­ło jej, zwłasz­cza z chwi­lą, gdy "tam­ta" wy­cią­gnę­ła się jesz­cze "wy­god­niej" na mchu, a mistrz, zbli­żyw­szy twarz do jej gło­wy, po­czął coś szep­tać, z na­mięt­no­ścią, któ­rej sto­pień do­bra skaut­ką ła­two mo­gła po­znać po gwał­tow­nie roz­dmu­chi­wa­nych wło­sach "Ma­lo­wa­nej".

W ja­kiejś chwi­li mistrz nie­spo­koj­nie obej­rzał się do­ko­ła. Ka­zia przy­war­ła do so­sny. Po­tem, wi­dząc, że znów po­chy­lił gło­wę i pra­wie że za­krył sobą part­ner­kę, po­sta­no­wi­ła za wszel­ką cenę prze­nieść się na do­god­niej­szy punkt ob­ser­wa­cyj­ny. Roz­glą­da­jąc się ba­daw­czo, w le­si­stym te­re­nie, do­strze­gła opo­dal sę­ka­tą so­snę, na któ­rą moż­na się było wdra­pać bez żad­ne­go mo­zo­łu. Po­peł­zła ku niej ze wszel­kie­mi ostroż­no­ścia­mi lecz unió­sł­szy gło­wę z pod pnia, skon­sta­to­wa­ła, że przez ten czas para za­sło­ni­ła się od niej pa­ra­sol­ką. Tedy nie tra­cąc cza­su, po­czę­ła się piąć na drze­wo aż do igla­stej ko­ro­ny. Z wy­so­ko­ści kil­ku me­trów, przy­le­pio­na, jak wąż, do so­sny, wi­dzia­ła znów całą rzecz, a w do­dat­ku tak­że Zu­zię, za­szy­tą we wrzo­sach z prze­ciw­nej stro­ny po­lan­ki, w po­zy­cji nie­rów­nie mniej po­myśl­nej.

Na szczę­ście dla Kazi, pa­ra­sol­ka, po­trą­co­na gwał­tow­niej­szym ru­chem mi­strza czy blon­dy­ny, za­to­czy­ła się, od­sła­nia­jąc gło­wy oboj­ga. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że się ca­łu­ją.

Ka­zię wzru­szy­ło to do tego stop­nia, że oczy jej za­szły mgłą, i, za­miast no­to­wać w pa­mię­ci szcze­gó­ły fak­tycz­ne dla ra­por­tu, od­wró­ci­ła gło­wę. Zro­bi­ło jej się na­gle nie­zmier­nie smut­no. Piesz­czo­ty roz­pust­nej pary prze­sta­ły ją in­te­re­so­wać. Ca­łu­ją się – to niech!… Okrop­nie głu­pio to wy­glą­da, wi­dzia­ne z boku… Zwłasz­cza, gdy się wie, że w tem mi­ło­ści ani krzty. Zwie­rzę­ta!…

Ale po chwi­li, jak­kol­wiek z nie­sma­kiem, spoj­rza­ła znów na parę. Usta mi­strza błą­dzi­ły po szyi blon­dy­ny i spły­wa­ły ni­żej.

Ka­zia za­kry­ła rę­ka­mi za­ru­mie­nio­ną twarz. Bez­wstyd tych bar­dziej prze­czu­wa­nych, ani­że­li wi­dzia­nych piesz­czot prze­jął ją na­gle słod­kim dresz­czem. Wy­da­ło jej się, że sama prze­ży­wa w tej chwi­li roz­kosz owych nie – za­zna­nych po­ca­łun­ków.

Gdy wró­ci­ły, za­sta­ły Dziu­nię za­to­pio­ną w stu­djo­wa­niu "Pierw­szej po­mo­cy w na­głych wy­pad­kach".

– I cóż?… – za­py­ta­ła apa­tycz­nie.

Ka­zia z Zu­zią spoj­rza­ły po so­bie, jak wy­traw­ni gra­cze, gdy rzu­ca­ją są­sia­do­wi "pas­sę pa­ro­le".

– On ją… uwiódł – wy­ce­dzi­ła wresz­cie Zu­zia.

– Phy!… Skąd wiesz, że nie ona jego?… – za­pro­te­sto­wa­ła Ka­zia.

– Wy­ście "to" wi­dzia­ły?… – py­ta­ła, si­ląc się na spo­kój, moc­no zmie­sza­na Dziu­nia.

– Gdy­bym nie wi­dzia­ła, nie mó­wi­ła­bym. Co za py­ta­nia?…

– Więc ona… więc na­praw­dę ona mu się od­da­ła?…

– Na­tu­ral­nie!… – z dumą oświad­czy­ła Zu­zia.

– Kła­miesz… wi­dzia­łaś?… – wy­rwa­ło się Kazi.

– Ko­le­żan­ko, pro­szę się nie za­po­mi­nać. Ja wi­dzia­łam, bo od tego mam oczy. Mogę to stwier­dzić pod przy­się­gą skau­tow­ską…

– A ja stwier­dzę pod taką samą przy­się­gą, ze tego, co ty mó­wisz, nie było.

– Słu­chaj­cie, uspo­kój­cie się. Opo­wiedz­cie spo­koj­nie po ko­lei, to wte­dy się oka­że prze­cie, któ­ra z was się myli – prze­ma­wia­ła roz­sąd­na Dziu­nia.

– Pod go­łem nie­bem!… – wy­rwa­ło jej się jesz­cze w zgor­sze­niu.

– Czy ty chcesz pierw­sza opo­wia­dać? – za­py­ta­ła ostro i urzę­do­wo Ka­zia Zu­zię.

– O, wszyst­ko mi jed­no, mo­żesz ty mó­wić pierw­sza.

– Owszem, mów ty, a ja będę pro­sto­wać twe hal­lu­cy­na­cje…

– Hal­lu­cy­na­cje?… moja dro­ga, tyl­ko bez im­per­ty­nen­cji!…

– Cze­kaj­cie, nie kłóć­cie się! Czu­waj!… – zgro­mi­ła ko­le­żan­ki Dziu­nia. Ja będę za­da­wać py­ta­nia.

– No, to do­brze.

Dziu­nia, zmarsz­czyw­szy su­ro­wo brwi, roz­po­czę­ła in­da­ga­cję.

– Z ja­kiej od­le­gło­ści ba­da­ły­ście rzecz? Ty – Zu­ziu?…

– W sam raz tyle, żeby wi­dzieć, jak ją…

– To nie od­po­wiedź. Masz okre­ślić od­le­głość w me­trach.

Zu­zia za­gry­zła war­gi i po­my­ślaw­szy, od­rze­kła:

– Dwa­dzie­ścia dwa.

– Bar­dzo do­brze – po­chwa­li­ła Dziu­nia. A ty, Ka­ziu?

Ka­zia ro­bi­ła pół­gło­sem kal­ku­la­cje:

– Pięt­na­ście w li­nii po­zio­mej, dzie­sięć do góry…

– Ra­zem dwa­dzie­ścia pięć!… – prze­rwa­ła z dumą Zu­zia.

– Wca­le nie!! mo­gła­byś się przed­tem pod­uczyć geo­me­tryi… Jaka jest for­mu­ła prze­ciw­pro­sto­kąt­ni?…. Dziu­niu?

Dziu­nia zaj­rza­ła do "szpar­gał­ki".

– A2+B2 = C2. Czy­li 225 + 100=325. Pier­wia­stek z 325…

Wszyst­kie trzy na dłuż­szą chwi­lę za­to­nę­ły w pra­cy my­ślo­wej. Zu­zia przy­mie­rza­ła wszel­kie dwu­dziest­ki, ale ry­chło się znie­chę­ci­ła.

– Ośm­na­ście!… – oznaj­mi­ła wresz­cie z try­um­fem Ka­zia. – A więc w li­nii po­wietrz­nej mia­łam o czte­ry me­try bli­żej…

Naj­przód nie­wia­do­mo, bo nikt tego nie mie­rzył a po­tem ja mam lep­szy wzrok – za­pe­rzy­ła się Zu­zia.

– Naj­przód nie­wia­do­mo, kto ma lep­szy, a po dru­gie, tu cho­dzi głów­nie o punkt ob­ser­wa­cyj­ny – od­po­wie­dzia­ła z god­no­ścią Ka­zia. – Ja wi­dzia­łam całą hi­stor­ję z góry…

– Pro­szę o spo­kój!… – zgro­mi­ła ko­le­żan­ki Dziu­nia. Ja będę udzie­lać gło­su. Zu­ziu, po­wiedz, coś wi­dzia­ła ze swej pla­ców­ki, po po­rząd­ku. Na­sam­przód więc…

– Na­sam­przód… – po­czę­ła Zu­zia – na­sam­przód usie­dli zu­peł­nie przy­zwo­icie!….

– Kry­ty­ka do rze­czy nie na­le­ży. Mów, co ro­bi­li.

– Co ro­bi­li?… Z po­cząt­ku… ha­mo­wa­li się. Ka­zia par­sk­nę­ła śmie­chem.

– Ty to wi­dzia­łaś?… – za­py­ta­ła.

– Nie masz gło­su. Do cie­bie mó­wię, Dziu­niu; ja się wy­ra­żam, o ile moż­na, ści­śle…

– Więc po­wiedz, jak to wy­glą­da­ło?… – za­py­ta­ła urzę­do­wo prze­wod­ni­czą­ca.

Na­sta­ła chwi­la mil­cze­nia. Ka­zia wy­cią­gnę­ła się wy­god­nie na wznak i wy­cze­ku­ją­co za­ło­ży­ła, nogę na nogę, uka­zu­jąc aż do ko­la­na je­dwab­ną poń­czosz­kę, przed­miot dumy i luk­su, nie har­mo­ni­zu­ją­cy z resz­tą spar­tań­skie­go stro­ju.

– Psia­ko­stecz­ka nóż­ki ba­ra­nie!… po­dar­łam so­bie poń­czosz­kę na­tem drze­wie… Nie masz igły,

Dziu­niu?…

Zu­zia, do­tknię­ta oka­zy­wa­nem jej lek­ce­wa­że­niem, wresz­cie za­czę­ła na nowo:

– To wy­glą­da­ło tak. Spo­czy­wa­jąc w od­le­gło­ści 300 cen­ty­me­trów od sie­bie, trwa­li czas ja­kiś, po­wiedz­my dwie mi­nu­ty, bez wi­docz­ne­go ru­chu. Po­tem on, za­chę­co­ny praw­do­po­dob­nie tem, o czem mó­wi­li, a cze­go sły­szeć nie mo­głam, przy­su­nął się o…

– O 300 cen­ty­me­trów – wtrą­ci­ła Ka­zia nie­cier­pli­wie – bo ją po­ca­ło­wał.

– Któ­ra z nas ma glos, ja, czy ona?… – za­py­ta­ła obu­rzo­na Zu­zia.

– Ty, Ka­ziu, udzie­lam ci su­ro­wej na­ga­ny!… – oświad­czy­ła spra­wie­dli­wie Dziu­nia.

– No, bo cze­go ona tak roz­wle­kle pi­łu­je?… – żach­nę­ła się Ka­zia. Pro­szę, na­każ jej, by się stresz­cza­ła.

– Ja mó­wię, tre­ści­wie i rze­czo­wo!… Zo­ba­czy­my, jak ty to opo­wiesz póź­niej…

– Czu­waj!… – huk­nę­ła na nie Dziu­nia. Zu­ziu, masz głos.

– Ale ona niech mil­czy…

– Ka­ziu, ty milcz.

Ka­zia roz­wa­li­ła się na mchu jesz­cze wy­god­niej.

– Po tym pierw­szym po­ca­łun­ku, przy któ­rym od­le­głość mię­dzy oboj­giem zmniej­szy­ła się do mi­ni­mum, przez parę mi­nut nie mo­głam wi­dzieć do­kład­nie, co ro­bią, a to z po­wo­du nie­rów­no­ści te­re­nu. Za­po­mnia­łam bo­wiem nad­mie­nić, ze ob­ser­wo­wa­łam rzecz całą w po­sta­wie le­żą­cej, kry­jąc się za kępą mchu. Ka­zia, o ile istot­nie była na drze­wie, mo­gła ten mo­ment wi­dzieć le­piej…

– W kwe­stji for­mal­nej – ode­zwa­ła się Ka­zia.

– W kwe­stji for­mal­nej masz głos – ze­zwo­li­ła Dziu­nia…

– Na­sam­przód pro­szę raz jesz­cze, by się trzy­ma­no sa­me­go ra­por­tu, bez uwag, co kto inny mógł wi­dzieć, lub nie. Na­stęp­nie, jak te 22 me­try poj­mo­wać? czy do po­de­szew, któ­re były zwró­co­ne w stro­nę opo­wia­da­ją­cej, czy do głów, któ­rych zpo­za wy­mie­nio­nych po­de­szew i in­nych prze­szkód nie mo­gła wca­le w owym mo­men­cie wi­dzieć?…

– Zu­ziu, czy ze­chcesz dać wy­ja­śnie­nie w kwe­stji for­mal­nej?

– Owszem. 22 me­try li­czę od swo­ich tych tu oczu do pierw­szych pla­có­wek nie­przy­ja­cie­la, któ­re­mi w da­nym wy­pad­ku były 4 upodesz­wio­ne sto­py. Zwra­cam uwa­gę, że opo­nent­ka moja, za­bra­nia­jąc mi uwag naj­zu­peł­niej na­tu­ral­nych i lo­gicz­nych o tem, co ona mo­gła le­piej wi­dzieć, z wła­ści­wą jej aro­gan­cją sama kwe­stjo­nu­je to, co ja wi­dzia­łam. Ja za­cho­wu­je, styl ra­por­tu, ob­jek­tyw­ny, ni­ko­mu nie ubli­żam, o ni­czem nie wy­da­ję przed­wcze­śnie sądu. To, co ona mówi, ma na celu zlek­ce­wa­że­nie mego szla­chet­ne­go wy­sił­ku i ubli­ża skaut­ce. Jest śmiesz­ne i głu…

– Zu­ziu!… czu­waj!… – prze­rwa­ła Dziu­nia. – Mia­łaś od­po­wie­dzieć w kwe­stji for­mal­nej.

– Już skoń­czy­łam.

– Ka­ziu, czy je­steś za­do­wo­lo­na z wy­ja­śnie­nia?

– Naj­zu­pet­niej. Kon­sta­tu­ję, że od­le­głość po­mię­dzy tą skaut­ką a zlo­ka­li­zo­wa­nym przed­mio­tem jej ob­ser­wa­cji, wy­no­si­ła w da­nym mo­men­cie co­najm­niej 23 me­try, i była za­wa­lo­na prze­szko­da­mi. Poza tem kon­sta­tu­ję nie­takt i…

– Ka­ziu, nie masz gło­su. Zu­ziu, mów da­lej!

– Da­lej na­stę­pu­je mo­ment dra­stycz­ny – od­chrząk­nę­ła Zu­zia. W ca­łej roz­cią­gło­ści ob­sta­ję przy tem, co za­ra­por­to­wa­łam na po­cząt­ku…

– "W roz­cią­gło­ści" – za­chi­cho­ta­ła zło­śli­wie Ka­zia, ale skar­co­na wzro­kiem Dziu­ni, umil­kła i słu­cha­ła z za­ję­ciem więk­szem, niż przy­sta­ło an­ta­go­ni­st­ce.

– Nie mam za­mia­ru ope­ro­wać tu por­no­gra­ficz­ny­mi do­myśl­ni­ka­mi, co może by komu tu przy­pa­dło do gu­stu – cią­gnę­ła z god­no­ścią Zu­zia. Ale raz jesz­cze zwra­cam uwa­gę na punkt dla mnie or­jen­ta­cyj­ny, czy­li na skrót tego ży­we­go, lub ra­czej dwuch ży­wych przed­mio­tów. Z ukry­cia mego wi­dzia­łam na pierw­szym pla­nie czte­ry sto­py, lub – jak tam­ta skaut­ką to na­zy­wa – czte­ry po­de­szwy… któ­re istot­nie prze­sła­nia­ły mi wi­dok ca­ło­ści…

– No więc jak­że mo­głaś coś wi­dzieć i wy­wnio­sko­wać tak śmia­ło, jak na po­cząt­ku?…

– No wła­śnie. Z tego, co wi­dzia­łam, twier­dzę że… ona mu się od­da­ła!

Skrom­na Dziu­nia wy­ko­na­ła de­spe­rac­ki ruch gło­wy i rąk.

– Ta­kich są­dów się nie wy­da­je, są­dząc po po­de­szwach – rze­kła zgor­szo­na.

Ale tu, naj­nie­spo­dzie­wa­niej w świe­cie, Ka­zia i Zu­zia za­śmia­ły się zgod­nie a ser­decz­nie.

– My­lisz się, Dziu­niu – rze­kła Ka­zia. Zu­zia była w sta­nie stwier­dzić fakt nie­omyl­nie… I sko­ro go­to­wa zło­żyć przy­się­gę na to, co jej po­wie­dzia­ły po­de­szwy, ja ustę­pu­ję i przy­zna­ję, że w owym de­cy­du­ją­cym mo­men­cie nie by­łam dość spo­strze­gaw­czą…

Co po­wie­dziaw­szy, po­da­ła Zuzi za­ma­szy­ście dłoń. Po­czem spoj­rza­ły się na sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo, jak­by li­tu­jąc wspól­nie nad na­iw­no­ścią Dziu­ni.

Ta przez chwi­lę wy­si­la­ła mózg, by zro­zu­mieć. Dra­stycz­ne te­ma­ty za­wsze były obce jej czy­stym, skau­tow­skim my­ślom. Nie mo­gąc prze­nik­nąć w spo­sób lo­gicz­ny do dna re­la­cji, co do któ­rej za­pa­dła tak na­gła a nie­spo­dzie­wa­na zgo­da oku ko­le­ża­nek, nie chcia­ła jed­no­cze­śnie stać się przed­mio­tem po­śmie­wi­ska. In­stynkt jej pod­po­wie­dział, że przy dal­szej in­da­ga­cji stra­ci­ła­by tyl­ko sama na po­wa­dze; po­wsta­ła więc, ze­bra­ła książ­ki i oświad­czy­ła:

– Wszyst­ko to było głu­pie od po­cząt­ku. Chodź­my do domu.

– Wca­le nie ta­kie głu­pie – za­opo­no­wa­ła Zu­zia. I wziąw­szy Ka­zię pod rękę, od­pro­wa­dzi­ła ją na stro­nę, by się z nią po­dzie­lić bliż­szy­mi szcze­gó­ła­mi…

Co wi­dząc, Dziu­nia rzu­ci­ła z ża­lem, ale i z god­no­ścią:

– Być może, je­że­li kto lubi… gru­be świń­stwa.

I pra­wie ob­ra­żo­na za­wró­ci­ła do domu, nie oglą­da­jąc się już na ko­le­żan­ki, któ­re zwol­na po­stę­pu­jąc za nią, chy­cho­ta­ły od cza­su do cza­su do sie­bie w dja­bel­ski spo­sób.

Po­że­gnaw­szy się z Zu­zią, Ka­zia wpa­dła w za­my­śle­nie.

Całe zda­rze­nie wy­da­ło jej się na­gle nie­smacz­nem pra­wie smut­nem.

Jak­że nędz­ną rolę ode­gra­ły z Zu­zią, wtrą­ca­jąc się, choć­by na­wet w czap­ce-nie­wid­ce, do czy­ichś spraw tak oso­bi­stych?… Praw­da, że tam­ta blon­dy­na nie war­ta żad­nych wzglę­dów, far­bo­wa­na mał­pa… ale "on!" No, on jesz­cze gor­szy, far­bo­wa­ny lis. Jak to wszyst­ko po­pro­stu, wpraw­nie za­ła­twia so­bie!… To mi ży­cie – żad­nych prze­szkód, dra­ma­tów! Idzie taki so­bie przez cu­dzy ogród, jak przez łąkę, i peł­ną gar­ścią zry­wa kwia­ty, nie py­ta­jąc, czy­je? Do ta­kich po­wi­nien na­le­żeć świat – bo są bru­tal­ni i bez­czel­ni, ale i od­waż­ni. To zda­nie pod­po­wie­dzia­ła Kazi cała jej fi­lo­zo­ficz­na eru­dy­cja, ale tak­że wła­sny in­stynkt.

Na­tu­ra jej bo­wiem była rów­nie wy­ro­zu­mia­ła dla cu­dzych grze­chów, ile ka­te­go­rycz­na w żą­da­niu szczę­ścia dla sa­mej sie­bie.

Zre­zy­gno­waw­szy z pod­wie­czor­ku, na któ­ry mu­sia­ła­by wra­cać do domu, Ka­zia skie­ro­wa­ła swe kro­ki nad mo­rze. Na dep­ta­ku o tej go­dzi­nie przy­gry­wa­ła or­kie­stra i krę­ci­ło się mnó­stwo lu­dzi, w tem po­ło­wa zna­jo­mych. Nie mia­ła ocho­ty spo­ty­kać się z nimi, tem­bar­dziej, że mu­sia­ła­by się przed­tem grun­tow­nie opo­rzą­dzić. Po­szła więc so­bie lu­zem przez pia­ski z po­wro­tem do lasu, i tam, unió­sł­szy się na pew­ną wy­so­kość wzgó­rza, usia­dła sa­mot­nie. Cały dep­tak wi­dać było ztam­tąd, jak na dło­ni.

Przy­mknę­ła ślicz­ne, la­zu­ro­we oczy, ziew­nę­ła parę razy ner­wo­wo, i po chwi­li za­pa­dła w stan ci­che­go odrę­twie­nia, któ­re nie­raz za­stę­po­wa­ło jej sen.

Du­szę Kazi ko­ły­sa­ło da­le­kim szme­rem mo­rze –

i woń ży­wicz­na wy­smu­kłych so­sen, pną­cych się po­nad nią ku nie­bu.

Prze­tar­ła oczy i spoj­rza­ła na mo­rze, za któ­rem wła­śnie cho­wa­ła się czer­wo­na, jak du­kat, kula słoń­ca. Dziew­czy­na wy­cią­gnę­ła nogę w kie­run­ku tej ogni­stej kuli i ko­niuszcz­kiem trze­wi­ka za­ry­so­wa­ła w po­wie­trzu jej nie­ska­zi­tel­ny kształt. Była ja­kaś nie­swo­ja, nie­roz­po­go­dzo­na, kwa­śna.

– Nie pój­dę do domu – po­sta­no­wi­ła. I po­wlo­kła się w za­ko­sy do lasu.

W gło­wie czu­ła dziw­ny szum, w ustach zga­gę, w ca­łem cie­le ja­kiś nie­po­kój i nie­syt, w du­szy bez­brzeż­ną po­gar­dę dla świa­ta. Gdy­by w owej chwi­li spo­tkał ją któ­ry z mło­dych wiel­bi­cie­li, na­pew­no uśmier­ci­ła­by go jed­nem spoj­rze­niem.

Usiadł­szy na pia­sku pod so­sną, wy­do­by­ła tani, zgnie­cio­ny ze­szyt i po­czę­ła pi­sać.

"D. 30 sierp­nia. Nuda, nuda, nuda (po wło­sku: naga). Jesz­cze raz się prze­ko­na­łam, że ko­bie­ty – to błaż­ni­ce, nie­zdol­ne do kró­lo­wa­nia, na któ­re się silą. Czyż­bym była jed­ną z nich? Am I to be one of them?

A prze­cie to tak ła­two pa­no­wać nad nim – nud­nym, głu­pim sam­cem!… Tro­chę po­chlebstw (albo dużo), stop­nio­wa­nie ustępstw, sy­mu­la­cja nie­win­no­ści na prze­mian z bez­czel­no­ścią bez­wsty­du, – prze­ry­wa­nie ich bru­tal­nych za­pę­dów w mo­men­tach de­cy­du­ją­cych…

Na­de­wszyst­ko: umie­jęt­nie po­drwi­wać z ich po­ety­za­cji, tak (oczy­wi­ście!), by czu­li, że mam po­ezji w so­bie wię­cej, niż oni w sło­wach; aby każ­dy agre­syw­ny ich giest sta­wiał im przed oczy mał­pie zwier­cia­dło.

To sta­now­czo są rze­czy cie­kaw­sze od wie­lu in­nych w ży­ciu – (Ka­zia za­my­śli­ła się i wy­raź­nie wy­ka­li­gra­fo­wa­ła:) – mło­dej pięk­nej ko­bie­ty – of a young be­au­ti­ful lady).

Zu­zia ma do nich ol­brzy­mi in­stynkt, ale za mało da­nych i kar­je­ry nie zro­bi. Dziu­ni oczy się otwo­rzą, gdy wyj­dzie za mąż za cym­ba­ła. Ale ja nie mam pra­wa żyć tak, jak wę­gorz pod ka­mie­niem – lub jak mu­cha w bursz­ty­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: