- W empik go
Kazia: powiastka o niegrzecznej pannie - ebook
Kazia: powiastka o niegrzecznej pannie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 315 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kazia, stojąc w długim muślinowym peniuarze przed panieńską swą tualetą, mizdrzyła się do lustra. Płową, strzyżoną a la scout czuprynę spinała, zaczesywała grzywkę, to znów odgarniała na czoło, rada, że za każdą nową próbą przybywa jej, lub ubywa po kilka lat. Wreszcie, mając dosyć tej zabawy, potrząsnęła wdzięczną główką i uśmiechnęła się do własnego odbicia prawie naturalnie. Wypadło to właśnie najrozkoszniej, i sprytna dziewczyna instynktem niezawodnym w lot pochwyciła tajemnicę własnej urody, lub raczej dziecinnego jeszcze wdzięku. Wprawdzie epitety "dziecinny", "pensjonarski", od dłuższego czasu bardzo ją już oburzały, ale że, jak się okazało, było jej "we własnym typie" najbardziej do twarzy, postanowiła zachować w swej powierzchowności status quo ante. Przynajmniej do czasu, gdy jej szczupła, nazbyt szczupła figurka…
Ach, ta figurka!…Oryginalna, to prawda, ale nic, napewno nic w niej zmysłowego nie widzą ci, z którymi z konieczności musi obcować! Wysoki wzrost – to piękne, lecz żadnej innej wybujałości – to okropne!… Czemuż natura spóźnia się tak nielitościwie?…
Kazia, rozpiąwszy górną haftkę szlafroczka, wyprostowała się, przekręciła do profilu, i głęboko oddychając, obserwowała w lustrze bardzo ubogą jeszcze linię falowania biustu. Ogarniał ją żal i bezsilna złość.
– Pewno mię nazywają deską…
Lecz w tej chwili stanęła jej przed oczami koleżanka Zuzia, pulchna i już w siedmnastym roku życia przyotyła blondynka, żywy wizerunek młodzieńczy własnej matki, zupełnie już "rozlazłej". O Zuzi niktby nie powiedział, że jest deską, a przecie podobała się znacznie mniej naogół. I słusznie, bo cóż może być wulgarniejszego na świecie, jak krótka, choćby najbielsza szyja, grube, wiejskie łydy, i wszelka inna pękacizna kształtów?…
– Ja mam śliczną szyję… – przyznała sobie Kazia, poruszając głową. – Żyrafą nazywają mię przez zazdrość.
Istotnie, wiotka, i jeśli nie żyrafia, to conajmniej antylopia szyja Kazi ślicznie harmonizowała z jej niezwykle smukłą sylwetką, a jako najbardziej ruchoma i pieściwa jej część, rozsiewała dokoła najwięcej czaru i życia.
– Co zaś do reszty – zakończyła Kazia, rozpinając jednym ruchem pozostałe haftki – to kiedyś przyszły mój nieszczęśliwy mąż przyzna, że jestem fausse maigre…
I to również było prawdą, jak zaświadczyło lustro. Ogólna strzelistość Kazi sprawiała, że główka jej wydawała się za mała, stan jakoby za nizki. W rzeczywistości budowę miała najzupełniej regularną, biodra jędrne i zaokrąglone w śmiałych, silnych łukach, zaś nogi nietylko rzadko proporcjonalne do całości, ale, jak na kobietę, nieomal za długie, a przez to nastręczające całej postaci epitet: wytworna.
Gdy tak pełna śmiałego bezwstydu robiła przegląd swych symetryi, do drzwi pokoju zapukała służąca.
– Proszę panienki na śniadanie, bo zara będę sprzątać.
Wtedy Kazia nagłym ruchem zrzuciła peniuar na łóżko. Klasnęła się po nagich biodrach, uśmiechnęła najrozkoszniej w świecie do własnego odbicia po raz ostatni. Potem, przechyliwszy małe, różowe usta do szkła, pożegnała się z dziewiczym obrazem:
– Kiss me quick!…
Za chwilę, ubrana w skromną bluzkę marynarską i jeszcze skromniejszą szarą spódniczkę skautowską, przepołowiona męskim skórzanym paskiem z kozikiem u boku, schodziła na dół do pokoju stołowego, gdzie czekała na nią wystygła kawa, zostawiony przez kogoś wczorajszy dziennik, i również niewiadomo przez kogo podrzucony podręcznik chemji, historja wieków średnich i rozmówki angielskie.Życie Kazi w Babinie, modnej miejscowości kąpielowej, płynęłoby bez troski, gdyby nie lekcje zbiorowe, zorganizowane przez rodziców jednej z koleżanek, gwoli zaokrąglenia panieńskiej edukacji. Przystąpiło do nich kilka panienek, a światła i postępowa pani Gaździńska uważała za swój obowiązek zachęcić do nich Kazię, jako swoją pupilkę. Rodzice hożej skautki byli jej sąsiadami z dawnych czasów, gdy posiadali jeszcze nieprawdopodobnie obdłużony majątek ziemski na kresach. Od lat kilku zamieszkiwali w Warszawie, i z tradycyjną fantazją ludzi kresowych wyciągali co pewien czas wtarabaniony aż po osie wóz kłopotów rodzimych na nieco pewniejszy trakt życia towarzyskiego, w którem byli rozmiłowani po staropolsku.
Tranzakcja z ulokowaniem Kazi w Babinie odbyła się bardzo poprostu. Któregoś lipcowego poranku Kazia całkiem incognito wylądowała na przystani babińskiej i, nająwszy najwspanialszy dwukonny powóz (za połowę posiadanych pieniędzy), kazała się wieźć do willi pani Gaździńskiej, której zresztą prawie nie znała. Zajechawszy na miejsce, rzuciła się nasamprzód na szyję rezydentce, starej i brzydkiej, niesłychanie wstrzemięźliwej w objawianiu wszelkiego rodzaju uczuć pannie Teresie; przyjęta przez nią za warjatkę, obleciała dokoła cały dom, ściskając kolejno wszystkie osoby płci żeńskiej, aż dopiero na końcu, stawiona przed oblicze zdumionej pani domu, wydobyła z zanadrza mocno wymiętoszony list i z wdzięcznym dygiem wręczyła go "JWielmożnej Pani Gaździńskiej".
Pismo to brzmiało, jak następuje:
Czcigodna i łaskawa Pani Sąsiadko i Dobrodziejko!
"Ciężki stan interesów uwięzi nas zapewne tego lata w Warszawie, a przeto tembardziej dziękujemy jej za dobre serce i życzliwość dla tej oto naszej smarkatej, i tuszymy, że nie będzie z nią na wsi takiego kłopotu, jakiego nam przysparzała w zimie w mieście. Dziewczyna jest w okresie przejściowym do dojrzałości, dużo czyta, za dużo myśli, wogóle wydaje się nam zbyt imaginacyjna. Atmosfera miasta jej nie służy, boimy się, by jej nie spaczyło charakteru, nie podkopało gruntu, który jest bardzo dobry, ale delikatny i kruchy, tak, jak i ona cała. Urosła nam, jak tyka, co Sz. Pani i Dobrodziejka niewątpliwie i sama zechce podziwiać.
Mówią o niej dokoła, że ładna, my tego nie widzimy, ale to pewne, że przy takiej tyce chętnieby się już niejeden bluszcz osiedlił (sic!).
Pozatem charakteryzować jej nie będziemy, boć sama Sz. Pani przekona się w krótkim czasie, jaka jest ta nasza młodsza latorośl. W zacnym domu Sz. Pani Kazia zazna nietylko opieki macierzyńskie], ale i nauczy się hamować swe nieraz nazbyt indywidualne zapędy. Szczególnie i gorąco prosimy o niepobłażanie jej wybryków, ile że nam samym już walczyć z tem było trudno: matka pieszczochę rozpuściła za młodu, ja przy zajęciach swych nie mogę wszystkiemu podołać…"
Następowały różne myśli i wspomnienia, nie odnoszące się do Kazi, i p. Gaździńska, rzuciwszy na resztę epistoły "sąsiedzkiej" okiem, spostrzegła, się ze wstydem, że Kazia z winy tego listu wciąż jeszcze znajduje się poza progiem, w postawie wyczekującej. Ogarnął ją ogromny żal i nagła czułość. Uściskawszy dziewczynę po macierzyńsku, poprosiła ją w serdecznych wyrazach, by się rozgościła, jak u siebie.
Kazia łatwa była do komitywy. Widać to było ze wszystkiego. Ale równie widoczne było, że w danym wypadku zależy jej na zachowaniu pozorów wobec dystyngowanej pani domu. Nie długo jednak "połykała kij". Instynktem nieomylnym wyczuła jedyną drogę do celu: rozbrojenie natychmiastowe. A że przytem pożerała ją ciekawość, co mogli o niej w liście napisać rodzice, poczęła odrazu póty modlić się o ten list, aż wymodliła.
– Tylko na chwileczkę, moja złota paniusiu!…
Przeczytała "wszystko o sobie" jednym haustem, a potem, wzniósłszy patetycznie oczy do nieba, zawołała:
– Przysięgam, że tatusiowie się mylą!… Ja – imaginacyjna?… Ja, proszę paniusi, jestem zwykłe ciele!… Zobaczy pani!…
Pani Gaździńska nie wiedziała, jak ma protestować, bo Kazia, aby dać dowód prawdy, puściła się w takie "szprynce" po całym domu, że zdawała się troić w oczach, dziesięciorzyć. Puste, dumnie drzemiące apartamenty byłej dziedziczki jeszcze nigdy nie widziały takich błazeństw. Wycałowawszy swą nową opiekunkę po rękach, kolanach, stopach, to piszcząc z uciechy cieniutkim głosikiem, to zalewając się srebrzystym śmiechem, Kazia rozgwarzała życiem nudę wyniosłych komnat, topiła wszelkie lody, podbijała serce nietylko pani domu, ale i całego otoczenia.
Wymodliwszy sobie list rodziców na własność, schowała go z powrotem w zanadrze. Niebawem, upatrzywszy odpowiedni moment, wpakowała go do ust i ku szczególnemu zgorszeniu panny Teresy… zjadła.
– Co pani robi?… – zawołała struchlała rezydentka.
– To taki zabobon – objaśniła Kazia. Musiałam w ten sposób przekreślić swe dawne opinie. Tu przyjechałam, by rozpocząć – nowe życie…
… Zarówno pani Gaździńska, jak panna Teresa, całą noc przemedytowały z rozrzewnieniem o nowoprzybyłej, a nazajutrz nie znalazły w sobie dla niej ani odrobiny tej surowości spartańskiej, o jaką tak prosili obarczeni innymi kłopotami rodzice Kazi.
Pomimo to Kazia miała dużo zmartwień.
Ascetyczne uniformowe suknie na codzień, które musiała donaszać, a pomimo najlepszych chęci nigdy dodrzeć nie mogła, drażniły ją nadewszystko ze względów estetycznych. Znała wartość swej postaci, wyczu – wala własny styl jakiejś bajecznie arystokratyczna] miss, z chartem na smyczy, z pękiem kwiatów cieplarnianych pod stopami, lub na białym arabskim rumaku. Znakomity muzealista przejezdny dostrzegł nawet uderzające podobieństwo profilu Kazi do słynnej żółto-fioletowej bogini Ma, z najpiękniej wystylizowanem strusiem piórem, jakie zna sztuka egipska.
Upodobania dziewczyny były ponad wszelką możność wybredne, lecz życie nauczyło ją wyrzeczeń.
Począwszy od ciastek i drogich perfum (na drugie musiała zawsze długo ciułać, wyrzekając się pierwszych), a kończąc na doborze towarzystwa, wybredność Kazi rozwijała się ponad jej wiek. Dzięki zaś wrodzonej przewrotności dyplomatycznej umiała być miłą dla wszystkich, szczególniej dla osób starszych, ze szczególną predylekcją dla wszelkich znakomitości, które się na lato zjechały do Babina.
Wprawnie i z lubością, prawie zawsze z głupia frant, wciągała każdą nową "osobistość" w rozmowę tak niewinną, że nie omal dziecięcą; potem, olśniwszy nagłym woltem, najczęściej błysnąwszy erudycją, pozostawiała interlokutorów w niepewności, czy ten i ów "ekiwok" wyrwał jej się nienaumyślnie, czy też, jak przypadkiem wyzwolony z pod błotnej skorupy gejzer, trysnął z ukrytych pokładów istotnego dowcipu? Nawet po jednarazowem skrzyżowaniu broni z tym podlotkiem czuło się, że jest to natura podminowana najrzadszym z eksplozywów: własnem, bezwzględnie od nikogo i od niczego niezależnem spojrzeniem na świat. Wydawało się to nieprawdopodobne ze względu na młodociany wiek tyle obiecującej "panienki z dobrej rodziny", i tem bardziej intrygowało cały Babin.
Przez parę pierwszych tygodni "wybryki" Kazi ograniczały się do ekswersacji i sprawiły, że zdania o niej były podzielone. Nazywano ją: ekscentryczną intellektualistką, ekscentryczną uwodzicielką nieletnich, zdziwaczałym podlotkiem, pozującą na podlotkowatość kokietką. Angielska śmierć – i polski pierwiosnek, niedoszła samobójczyni, piotrowinka, przyszła mniszka wreszcie – dziedzicznie obciążona sadystka – to nie były jeszcze najzłośliwsze z krążących po Babinie wersji o Kazi.
Do różanych uszu jej samej dochodziły wszakże określenia wyłącznie banalne i nie przenikające poza jej powierzchowność: śliczna panna.
Byłoby rzeczą zbyt trudną zbadanie, dlaczego Kazi podobali się naogół mężczyźni starsi. Przypuszczalnie raziło ją nieopanowanie młodych. Lubiła wysoką grę; nie poznawszy właściwie jeszcze (bo i kiedy?) tajników zwykłego flirtu, już się interesowała grą daleko wyższego rzędu: czemś, co jest szczytem życiowej poezji, maskowaniem duszy aż do męczeństwa, menuetem tłumionej namiętności, jak w "Popiołach", który to ustęp umiała na pamięć.
Ci młodzi – adoratorzy, sztubacy!… Każdy pozował: ten na geniusza, ów na dżokieja, tamten na błękitną krew, inny znów na anglika, ten na Siebla, ów na idjotę… W każdym odnajdowała gotowy już typ powieściowy, i mogłaby z nich sporządzić encyklopedję podręczną.
Wszyscy zaczynali jednakowo, zdaleka. Żaden nie wiedział wyraźnie, czego chce, choć mówili naprzemian to o swej sile, to o nerwach (stara szkoła!…) – a wszyscy zawsze i zgodnie obnosili swą równie przypadkową, ile problematyczną wyższość męzką – nad nią, "słabą kobietą", skautką, zależną od komendy, panną, zależną od rodziców. To wszystko nie mogło jej nie bawić, gdy widziała, jak bardzo imponuje im niezależnością własnych sądów, jak łatwo może utrącić każdego z nich z piedestału, na który się z małpim uporem, ale bez małpiej zręczności gramolili.
W pełni sezonu na horyzoncie Babina zjawił się Malicki, rozgłośnej sławy poeta i pianista w jednej osobie, człowiek już przez to samo niebanalny. Mógł mieć lat 30, ale nigdy nie wyglądał inaczej, jak na 25, albo 35, zależnie od "swego dnia". Powierzchowność "mistrza" klasycznie odpowiadała dwoistemu wnętrzu jego artystycznej natury. W miarę, jak na poetę, roztargniony, nigdy, jak przystało wirtuozowi, nie posuwał zaniedbania form do ich całkowitego lekceważenia. W Babinie strzyżono się krótko, jak zwykle w miejscowościach kąpielowych. Malicki dostosował się i do tego: włosy nosił stanowczo za krótkie, jak na muzyka, ale za to w sam raz, jak na inteligientnego, pobierającego wysokie honorarja poetę. Przebierał się po trzy, cztery razy dziennie, jak wszyscy, na każdą porę dnia, z pedanterją anglika, "rigolował" w kąpieli z humorem paryżanina, zabierał się do płci pięknej z łapczywością turka.
Ci, co go bliżej znali, podziwiali w nim lekkomyślność dziecka, przy głębokości mędrca, zmysłowości fauna i liryzmie polaka. Ostatecznie był rozrywany przez starsze panie, właścicielki wielkich pensjonatów, i przez młodsze, posiadaczki nieobecnych mężów.
Malicki zainteresował Kazię nietylko dlatego, że był sławny, ale że naprawdę grał cudownie i bez pozy, a przytem nigdy nie dawał się prosić. Pozatem atrakcję dla Kazi stanowiło, że był zawsze osaczony przez inne kobiety, że ruchy miał zniewieściałe, i że raczej był brzydki, niż piękny. Najwięcej jednak podobała jej się jego niezaprzeczona sztuczność (nie poza!…) i domniemana fałszywość. Te chciałaby za wszelką cenę zdemaskować, by go ośmieszyć.
Poznali się na wielkim raucie w prywatnej willi. Malicki grał piorunujące, efektowne i szalenie trudne transkrypcje Wagnera własnego układu. Słuchano go z zapałem, a gdy otwarty fortepian zdawał się pękać od grzmotów i jazdy Walkirji, tłum gości powstał z foteli, i jakby zaczarowany, począł otaczać kołem muzyka. Ostatnie akordy zagłuszono wściekłem brawem.
Kazia, której Malicki w zamieszaniu ogólnem nie został przedstawiony, porwana żywiołowym rozmachem jego gry, misternie wkręciła się między wianuszek pań, oblepiających mistrza, aby mu wpaść w oko. Panie sadziły się na słowa zachwytu i na różne domyślniki, które Malicki zdawał się puszczać mimo uszu, jako rzecz zwykłą i należną. Lecz gdy przyjaciel jego, pewien jowialny a niemuzykalny aktor, kładąc kres powadze, zaproponował" coś weselszego" – Malicki nagle utkwił wzrok w nieznajomej Kazi, a palce jego zaczęły przebierać na klawiaturze popularny motyw:
… Ja jestem figurynka z por. ce – la – ny!… krajowy wyrób jestem ja…
Towarzystwo przyjęło dobry humor mistrza z entuzjazmem. Niektóre panie poczęły podciągać, siląc się na pikantne staccato, zapewne by dowieść, że bywały w kabaretach. Kazia wytrzymała bezczelne spojrzenie "kabotyna", jak go w tej chwili w myśli przezwała. Na twarzy jej wystąpiły rumieńce złości. Nagle zakręciła się po łobuzowsku na pięcie, gwizdnęła i znikła. Całej tej scenie nikt się nie przyglądał, więc też na nikim szczególnego wrażenia nie wywarła.
Ale Malicki musiał się czuć dotknięty, bo wkrótce, opuściwszy salon, odszukał Kazię w towarzystwie najmłodszych jej adoratorów i nieodłączonych koleżanek: Zuzi i Dziuni. Podszedł z powagą i wdziękiem gentlemana – artysty i symulując zaambarasowanie, przemówił:
– Pozwolą panie, że się przedstawię. Jestem Malicki.
– A co?… wygrałam!… – pomyślała Kazia.
Poważniej, niż sytuacja tego wymagała, wyciągnęła rękę. W tej że chwili jedna z koleżanek parsknęła śmiechem, a tak zaraźliwie, że Kazi, zamiast własnego nazwiska, zerwało się z ust:
– Krajowy wyrób jestem ja!…
Poczem wybuchnęła szalonym już nie śmiechem, lecz rechotem, i ścigana przez grono rozwydrzonych towarzyszek, wybiegła do ogrodu.
Malicki z miną zwycięzcy, powrócił do salonu, gdzie go otoczyły kołem wielbicielki.
Od owego wieczoru minęło parę tygodni, a Kazia, pomimo że ciągle biegała po najbardziej uczęszczanych miejscach, nie spotykała Malickiego. Najwidoczniej musiał być kimś zajęty doszczętnie, i to ją złościło.
Ale któregoś dnia, ściślej popołudnia, gdy, chroniąc się przed upałem, spoczywała z frywolną Zuzią i z intellektualną Dziunią w sosnowym lasku, dojrzały zdala mistrza, kroczącego w nieokreślonym kierunku z jakąś panią. Przypadłszy do ziemi, wytężyły wzrok, słuch, i wszystkie inne zmysły. Zaczem Zuzia, pogardliwie wydawszy wargi, oznajmiła:
– To ta malowana ze Lwowa.
"Malowana ze Lwowa" była ponętną mężatką o lotnych włosach, przelewnych, jakby płynnych, biodrach, i o bezwzględnie ustalonej opinji.
W Kazi aż coś zadygotało, ale przed koleżankami udała zupełny spokój. Przez jakiś czas, leniwie rozwalona, czytała w dalszym ciągu na głos przyniesioną książkę. Wkrótce jednak Kazia ziewnęła i rzuciła od niechcenia:
– Czy tamtędy, gdzie "oni" poszli, można się przedostać na plażę?…
– To zależy – odparła Dziunia – czy poszli prosto?
– Spróbujmy pójść za nimi, przysięgłabym, że się całują w tej chwili – zaproponowała Zuzia.
– I cóż nam z tego przyjdzie?… – rzekła Kazia – chyba nie zechcesz im przeszkadzać?…
– A gdyby?… – zaśmiała się Zuzia ku zgorszeniu Dziuni.
Kazia zamyśliła się.
– Wiecie co? Możemy sobie zrobić skautowskie ćwiczenie. Wyśledzimy ich, każda na własną rękę. Spotkamy się za godzinę z raportem. Będzie bardzo bycze porównanie…
– Ja się wstydzę – rzekła Dziunia.
– No to ty siedź i pilnuj rzeczy. Zuziu, idziesz?…
– Idę. Jak tylko ich dojrzymy, rozchodzimy się i każda ma widzieć swoje…
– Czuwaj!… – rzuciły Dziuni.
– Czuwaj!… – brzmiała odpowiedź.
Po pewnym czasie, cicho przekradając się między drzewami, obie skautki dojrzały jasną plamę. "Malowana ze Lwowa" stąpała leniwie i ociężale pod górę, podtrzymywana przez mistrza.
– Jak on ją trzyma? wpół?… – zapytała Zuzia, której oczy na widok "nieprzyjaciela" się zaiskrzyły.
– Nie, "depache" – odparła szeptem Kazia, wytężywszy wzrok. No, to teraz się rozstajemy… Do!… za pół godziny!… Czuwaj!…
I data susa na lewo. Co widząc, Zuzia skoczyła na prawo.
Lasek kończył się na wzgórzu żółtą piaszczystą wydmą, wyzierającą, jak skalp, wśród sosnowej gęstwy. Nieco powyżej otwierał się widok na zatokę, ale sama polanka schroniskiem była zamkniętem, i z tego powodu omijał ją los innych tego rodzaju ustroni, jak majówki, ognie, import towarów kolonialnych i t… p.
Kazia, posuwając się w zielonym swym uniformie od drzewa do drzewa, podeszła wreszcie na odległość rzutu do owej pary. Widziała więc doskonale, jak mistrz, zrzuciwszy marynarkę i upatrzywszy wygodne legowisko na mchu, zaprosił towarzyszkę, by spoczęła. Ta po chwili usiadła przy nim. Pochyleni ku sobie, rozmawiali tak cicho, że do uszu Kazi dochodziło czasem tylko zalotne, bezsłowne brzęczenie melodyjnego głosu blondyny, lub cichsze jeszcze bezbarwne gruchanie mistrza.
– Mówi pewno, że ją kocha… – pomyślała Kazia, i cierpliwie czekała na bieg wypadków.
Bała się podejść bliżej, bo pierwszy, choćby najlżejszy trzask gałęzi mógł ją zdradzić. Ale stanowisko obrane nie zadawalało jej, zwłaszcza z chwilą, gdy "tamta" wyciągnęła się jeszcze "wygodniej" na mchu, a mistrz, zbliżywszy twarz do jej głowy, począł coś szeptać, z namiętnością, której stopień dobra skautką łatwo mogła poznać po gwałtownie rozdmuchiwanych włosach "Malowanej".
W jakiejś chwili mistrz niespokojnie obejrzał się dokoła. Kazia przywarła do sosny. Potem, widząc, że znów pochylił głowę i prawie że zakrył sobą partnerkę, postanowiła za wszelką cenę przenieść się na dogodniejszy punkt obserwacyjny. Rozglądając się badawczo, w lesistym terenie, dostrzegła opodal sękatą sosnę, na którą można się było wdrapać bez żadnego mozołu. Popełzła ku niej ze wszelkiemi ostrożnościami lecz uniósłszy głowę z pod pnia, skonstatowała, że przez ten czas para zasłoniła się od niej parasolką. Tedy nie tracąc czasu, poczęła się piąć na drzewo aż do iglastej korony. Z wysokości kilku metrów, przylepiona, jak wąż, do sosny, widziała znów całą rzecz, a w dodatku także Zuzię, zaszytą we wrzosach z przeciwnej strony polanki, w pozycji nierównie mniej pomyślnej.
Na szczęście dla Kazi, parasolka, potrącona gwałtowniejszym ruchem mistrza czy blondyny, zatoczyła się, odsłaniając głowy obojga. Nie ulegało wątpliwości, że się całują.
Kazię wzruszyło to do tego stopnia, że oczy jej zaszły mgłą, i, zamiast notować w pamięci szczegóły faktyczne dla raportu, odwróciła głowę. Zrobiło jej się nagle niezmiernie smutno. Pieszczoty rozpustnej pary przestały ją interesować. Całują się – to niech!… Okropnie głupio to wygląda, widziane z boku… Zwłaszcza, gdy się wie, że w tem miłości ani krzty. Zwierzęta!…
Ale po chwili, jakkolwiek z niesmakiem, spojrzała znów na parę. Usta mistrza błądziły po szyi blondyny i spływały niżej.
Kazia zakryła rękami zarumienioną twarz. Bezwstyd tych bardziej przeczuwanych, aniżeli widzianych pieszczot przejął ją nagle słodkim dreszczem. Wydało jej się, że sama przeżywa w tej chwili rozkosz owych nie – zaznanych pocałunków.
Gdy wróciły, zastały Dziunię zatopioną w studjowaniu "Pierwszej pomocy w nagłych wypadkach".
– I cóż?… – zapytała apatycznie.
Kazia z Zuzią spojrzały po sobie, jak wytrawni gracze, gdy rzucają sąsiadowi "passę parole".
– On ją… uwiódł – wycedziła wreszcie Zuzia.
– Phy!… Skąd wiesz, że nie ona jego?… – zaprotestowała Kazia.
– Wyście "to" widziały?… – pytała, siląc się na spokój, mocno zmieszana Dziunia.
– Gdybym nie widziała, nie mówiłabym. Co za pytania?…
– Więc ona… więc naprawdę ona mu się oddała?…
– Naturalnie!… – z dumą oświadczyła Zuzia.
– Kłamiesz… widziałaś?… – wyrwało się Kazi.
– Koleżanko, proszę się nie zapominać. Ja widziałam, bo od tego mam oczy. Mogę to stwierdzić pod przysięgą skautowską…
– A ja stwierdzę pod taką samą przysięgą, ze tego, co ty mówisz, nie było.
– Słuchajcie, uspokójcie się. Opowiedzcie spokojnie po kolei, to wtedy się okaże przecie, która z was się myli – przemawiała rozsądna Dziunia.
– Pod gołem niebem!… – wyrwało jej się jeszcze w zgorszeniu.
– Czy ty chcesz pierwsza opowiadać? – zapytała ostro i urzędowo Kazia Zuzię.
– O, wszystko mi jedno, możesz ty mówić pierwsza.
– Owszem, mów ty, a ja będę prostować twe hallucynacje…
– Hallucynacje?… moja droga, tylko bez impertynencji!…
– Czekajcie, nie kłóćcie się! Czuwaj!… – zgromiła koleżanki Dziunia. Ja będę zadawać pytania.
– No, to dobrze.
Dziunia, zmarszczywszy surowo brwi, rozpoczęła indagację.
– Z jakiej odległości badałyście rzecz? Ty – Zuziu?…
– W sam raz tyle, żeby widzieć, jak ją…
– To nie odpowiedź. Masz określić odległość w metrach.
Zuzia zagryzła wargi i pomyślawszy, odrzekła:
– Dwadzieścia dwa.
– Bardzo dobrze – pochwaliła Dziunia. A ty, Kaziu?
Kazia robiła półgłosem kalkulacje:
– Piętnaście w linii poziomej, dziesięć do góry…
– Razem dwadzieścia pięć!… – przerwała z dumą Zuzia.
– Wcale nie!! mogłabyś się przedtem poduczyć geometryi… Jaka jest formuła przeciwprostokątni?…. Dziuniu?
Dziunia zajrzała do "szpargałki".
– A2+B2 = C2. Czyli 225 + 100=325. Pierwiastek z 325…
Wszystkie trzy na dłuższą chwilę zatonęły w pracy myślowej. Zuzia przymierzała wszelkie dwudziestki, ale rychło się zniechęciła.
– Ośmnaście!… – oznajmiła wreszcie z tryumfem Kazia. – A więc w linii powietrznej miałam o cztery metry bliżej…
Najprzód niewiadomo, bo nikt tego nie mierzył a potem ja mam lepszy wzrok – zaperzyła się Zuzia.
– Najprzód niewiadomo, kto ma lepszy, a po drugie, tu chodzi głównie o punkt obserwacyjny – odpowiedziała z godnością Kazia. – Ja widziałam całą historję z góry…
– Proszę o spokój!… – zgromiła koleżanki Dziunia. Ja będę udzielać głosu. Zuziu, powiedz, coś widziała ze swej placówki, po porządku. Nasamprzód więc…
– Nasamprzód… – poczęła Zuzia – nasamprzód usiedli zupełnie przyzwoicie!….
– Krytyka do rzeczy nie należy. Mów, co robili.
– Co robili?… Z początku… hamowali się. Kazia parsknęła śmiechem.
– Ty to widziałaś?… – zapytała.
– Nie masz głosu. Do ciebie mówię, Dziuniu; ja się wyrażam, o ile można, ściśle…
– Więc powiedz, jak to wyglądało?… – zapytała urzędowo przewodnicząca.
Nastała chwila milczenia. Kazia wyciągnęła się wygodnie na wznak i wyczekująco założyła, nogę na nogę, ukazując aż do kolana jedwabną pończoszkę, przedmiot dumy i luksu, nie harmonizujący z resztą spartańskiego stroju.
– Psiakosteczka nóżki baranie!… podarłam sobie pończoszkę natem drzewie… Nie masz igły,
Dziuniu?…
Zuzia, dotknięta okazywanem jej lekceważeniem, wreszcie zaczęła na nowo:
– To wyglądało tak. Spoczywając w odległości 300 centymetrów od siebie, trwali czas jakiś, powiedzmy dwie minuty, bez widocznego ruchu. Potem on, zachęcony prawdopodobnie tem, o czem mówili, a czego słyszeć nie mogłam, przysunął się o…
– O 300 centymetrów – wtrąciła Kazia niecierpliwie – bo ją pocałował.
– Która z nas ma glos, ja, czy ona?… – zapytała oburzona Zuzia.
– Ty, Kaziu, udzielam ci surowej nagany!… – oświadczyła sprawiedliwie Dziunia.
– No, bo czego ona tak rozwlekle piłuje?… – żachnęła się Kazia. Proszę, nakaż jej, by się streszczała.
– Ja mówię, treściwie i rzeczowo!… Zobaczymy, jak ty to opowiesz później…
– Czuwaj!… – huknęła na nie Dziunia. Zuziu, masz głos.
– Ale ona niech milczy…
– Kaziu, ty milcz.
Kazia rozwaliła się na mchu jeszcze wygodniej.
– Po tym pierwszym pocałunku, przy którym odległość między obojgiem zmniejszyła się do minimum, przez parę minut nie mogłam widzieć dokładnie, co robią, a to z powodu nierówności terenu. Zapomniałam bowiem nadmienić, ze obserwowałam rzecz całą w postawie leżącej, kryjąc się za kępą mchu. Kazia, o ile istotnie była na drzewie, mogła ten moment widzieć lepiej…
– W kwestji formalnej – odezwała się Kazia.
– W kwestji formalnej masz głos – zezwoliła Dziunia…
– Nasamprzód proszę raz jeszcze, by się trzymano samego raportu, bez uwag, co kto inny mógł widzieć, lub nie. Następnie, jak te 22 metry pojmować? czy do podeszew, które były zwrócone w stronę opowiadającej, czy do głów, których zpoza wymienionych podeszew i innych przeszkód nie mogła wcale w owym momencie widzieć?…
– Zuziu, czy zechcesz dać wyjaśnienie w kwestji formalnej?
– Owszem. 22 metry liczę od swoich tych tu oczu do pierwszych placówek nieprzyjaciela, któremi w danym wypadku były 4 upodeszwione stopy. Zwracam uwagę, że oponentka moja, zabraniając mi uwag najzupełniej naturalnych i logicznych o tem, co ona mogła lepiej widzieć, z właściwą jej arogancją sama kwestjonuje to, co ja widziałam. Ja zachowuje, styl raportu, objektywny, nikomu nie ubliżam, o niczem nie wydaję przedwcześnie sądu. To, co ona mówi, ma na celu zlekceważenie mego szlachetnego wysiłku i ubliża skautce. Jest śmieszne i głu…
– Zuziu!… czuwaj!… – przerwała Dziunia. – Miałaś odpowiedzieć w kwestji formalnej.
– Już skończyłam.
– Kaziu, czy jesteś zadowolona z wyjaśnienia?
– Najzupetniej. Konstatuję, że odległość pomiędzy tą skautką a zlokalizowanym przedmiotem jej obserwacji, wynosiła w danym momencie conajmniej 23 metry, i była zawalona przeszkodami. Poza tem konstatuję nietakt i…
– Kaziu, nie masz głosu. Zuziu, mów dalej!
– Dalej następuje moment drastyczny – odchrząknęła Zuzia. W całej rozciągłości obstaję przy tem, co zaraportowałam na początku…
– "W rozciągłości" – zachichotała złośliwie Kazia, ale skarcona wzrokiem Dziuni, umilkła i słuchała z zajęciem większem, niż przystało antagonistce.
– Nie mam zamiaru operować tu pornograficznymi domyślnikami, co może by komu tu przypadło do gustu – ciągnęła z godnością Zuzia. Ale raz jeszcze zwracam uwagę na punkt dla mnie orjentacyjny, czyli na skrót tego żywego, lub raczej dwuch żywych przedmiotów. Z ukrycia mego widziałam na pierwszym planie cztery stopy, lub – jak tamta skautką to nazywa – cztery podeszwy… które istotnie przesłaniały mi widok całości…
– No więc jakże mogłaś coś widzieć i wywnioskować tak śmiało, jak na początku?…
– No właśnie. Z tego, co widziałam, twierdzę że… ona mu się oddała!
Skromna Dziunia wykonała desperacki ruch głowy i rąk.
– Takich sądów się nie wydaje, sądząc po podeszwach – rzekła zgorszona.
Ale tu, najniespodziewaniej w świecie, Kazia i Zuzia zaśmiały się zgodnie a serdecznie.
– Mylisz się, Dziuniu – rzekła Kazia. Zuzia była w stanie stwierdzić fakt nieomylnie… I skoro gotowa złożyć przysięgę na to, co jej powiedziały podeszwy, ja ustępuję i przyznaję, że w owym decydującym momencie nie byłam dość spostrzegawczą…
Co powiedziawszy, podała Zuzi zamaszyście dłoń. Poczem spojrzały się na siebie porozumiewawczo, jakby litując wspólnie nad naiwnością Dziuni.
Ta przez chwilę wysilała mózg, by zrozumieć. Drastyczne tematy zawsze były obce jej czystym, skautowskim myślom. Nie mogąc przeniknąć w sposób logiczny do dna relacji, co do której zapadła tak nagła a niespodziewana zgoda oku koleżanek, nie chciała jednocześnie stać się przedmiotem pośmiewiska. Instynkt jej podpowiedział, że przy dalszej indagacji straciłaby tylko sama na powadze; powstała więc, zebrała książki i oświadczyła:
– Wszystko to było głupie od początku. Chodźmy do domu.
– Wcale nie takie głupie – zaoponowała Zuzia. I wziąwszy Kazię pod rękę, odprowadziła ją na stronę, by się z nią podzielić bliższymi szczegółami…
Co widząc, Dziunia rzuciła z żalem, ale i z godnością:
– Być może, jeżeli kto lubi… grube świństwa.
I prawie obrażona zawróciła do domu, nie oglądając się już na koleżanki, które zwolna postępując za nią, chychotały od czasu do czasu do siebie w djabelski sposób.
Pożegnawszy się z Zuzią, Kazia wpadła w zamyślenie.
Całe zdarzenie wydało jej się nagle niesmacznem prawie smutnem.
Jakże nędzną rolę odegrały z Zuzią, wtrącając się, choćby nawet w czapce-niewidce, do czyichś spraw tak osobistych?… Prawda, że tamta blondyna nie warta żadnych względów, farbowana małpa… ale "on!" No, on jeszcze gorszy, farbowany lis. Jak to wszystko poprostu, wprawnie załatwia sobie!… To mi życie – żadnych przeszkód, dramatów! Idzie taki sobie przez cudzy ogród, jak przez łąkę, i pełną garścią zrywa kwiaty, nie pytając, czyje? Do takich powinien należeć świat – bo są brutalni i bezczelni, ale i odważni. To zdanie podpowiedziała Kazi cała jej filozoficzna erudycja, ale także własny instynkt.
Natura jej bowiem była równie wyrozumiała dla cudzych grzechów, ile kategoryczna w żądaniu szczęścia dla samej siebie.
Zrezygnowawszy z podwieczorku, na który musiałaby wracać do domu, Kazia skierowała swe kroki nad morze. Na deptaku o tej godzinie przygrywała orkiestra i kręciło się mnóstwo ludzi, w tem połowa znajomych. Nie miała ochoty spotykać się z nimi, tembardziej, że musiałaby się przedtem gruntownie oporządzić. Poszła więc sobie luzem przez piaski z powrotem do lasu, i tam, uniósłszy się na pewną wysokość wzgórza, usiadła samotnie. Cały deptak widać było ztamtąd, jak na dłoni.
Przymknęła śliczne, lazurowe oczy, ziewnęła parę razy nerwowo, i po chwili zapadła w stan cichego odrętwienia, które nieraz zastępowało jej sen.
Duszę Kazi kołysało dalekim szmerem morze –
i woń żywiczna wysmukłych sosen, pnących się ponad nią ku niebu.
Przetarła oczy i spojrzała na morze, za którem właśnie chowała się czerwona, jak dukat, kula słońca. Dziewczyna wyciągnęła nogę w kierunku tej ognistej kuli i koniuszczkiem trzewika zarysowała w powietrzu jej nieskazitelny kształt. Była jakaś nieswoja, nierozpogodzona, kwaśna.
– Nie pójdę do domu – postanowiła. I powlokła się w zakosy do lasu.
W głowie czuła dziwny szum, w ustach zgagę, w całem ciele jakiś niepokój i niesyt, w duszy bezbrzeżną pogardę dla świata. Gdyby w owej chwili spotkał ją który z młodych wielbicieli, napewno uśmierciłaby go jednem spojrzeniem.
Usiadłszy na piasku pod sosną, wydobyła tani, zgnieciony zeszyt i poczęła pisać.
"D. 30 sierpnia. Nuda, nuda, nuda (po włosku: naga). Jeszcze raz się przekonałam, że kobiety – to błażnice, niezdolne do królowania, na które się silą. Czyżbym była jedną z nich? Am I to be one of them?
A przecie to tak łatwo panować nad nim – nudnym, głupim samcem!… Trochę pochlebstw (albo dużo), stopniowanie ustępstw, symulacja niewinności na przemian z bezczelnością bezwstydu, – przerywanie ich brutalnych zapędów w momentach decydujących…
Nadewszystko: umiejętnie podrwiwać z ich poetyzacji, tak (oczywiście!), by czuli, że mam poezji w sobie więcej, niż oni w słowach; aby każdy agresywny ich giest stawiał im przed oczy małpie zwierciadło.
To stanowczo są rzeczy ciekawsze od wielu innych w życiu – (Kazia zamyśliła się i wyraźnie wykaligrafowała:) – młodej pięknej kobiety – of a young beautiful lady).
Zuzia ma do nich olbrzymi instynkt, ale za mało danych i karjery nie zrobi. Dziuni oczy się otworzą, gdy wyjdzie za mąż za cymbała. Ale ja nie mam prawa żyć tak, jak węgorz pod kamieniem – lub jak mucha w bursztynie.