- W empik go
Kędy droga?: powieść współczesna - ebook
Kędy droga?: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 515 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Przestańcie już, moje romansowe panny! – rzekła niecierpliwie Jania Krasnohorska. – To dopiero egzaltowane dziewczyny! Czy słyszałyście kiedy, aby ptaszęta wypuszczone z klatki kwiliły żałośnie?
– Ptaszyna przedewszystkiem próbuje skrzydeł i do lotu się zrywa… – ozwała się Cesia Zielińska.
– Tak, tak! – potwierdziła Jania, klaszcząc w dłonie. – Do lotu, do lotu, w świat, byle prędzej, byle dalej! Dzisiaj jeszcze ten habit pensyonarski precz odrzucę i w przyzwoitą szatę się ubiorę. Jakie to szczęście! Niech żyje swoboda!
Koralowe usta Jani uśmiechem się rozwarły. Stanęła na środku salonu i z namiętną w czarnem oku tęsknotą zadeklamowała:
Prędzej, prędzej, koniu wrony!
Nieś mnie w step daleki, mglisty,
Poza góry, lasy, sioła,
Tam, gdzie zewsząd na mnie woła
Raj rozkoszy wymarzony,
Szlak wybranej drogi szklisty!…
Amelka położyła dłoń na jej ramieniu. Głos jej był drżący, lecz pełen zapału, gdy patrząc w oczy Jani, dokończyła:
Tam, ku słońcu, kędy wiedza
Świetlanemi płynie drogi,
Kędy miłość z prawdą w parze
Cnocie budują ołtarze…
Prędzej, prędzej, tam, do słońca!…
Panienki rzuciły się ku Amelce.
– Ślicznie, ślicznie, Amelciu! – wołały.– I my tam z tobą pójdziemy, i my!
Jania ostre, białe ząbki pokazała w uśmiechu.
– Nowoczesne emancypantki! – rzekła, dygając z uznaniem. – Idealistki, propagatorki nowych idei et caetera… Będą budowały gmachy z miłości, prawdy, miłosierdzia, a na dachu tego wspaniałego budynku zasiędzie cnotami wielkiemi przeładowane: zaparcie się siebie pro publico bono!… Cha! cha! Wiecie co, moje panny? Na samą myśl o tym cudownym gmachu doznaję takiego uczucia przesytu, jak wówczas, gdy połknę od razu dwa funty czekoladek deserowych. Za wiele tego dobrego, moje kochanki, za wiele!
Śmiała się długo, szczerze, a w oczach jej migotały iskry złotawe.
Panienki wzruszyły ramionami.
– Miałyśmy mówić o przyszłości – ozwała się Cesia. – Ostatni wieczór spędzamy razem…
– A ja przypuszczam, że zebrałyśmy się dlatego, aby się zabawić – odparła Janina. – Wszak to pierwszy dzień naszej swobody, naszego wyzwolenia!…
– Mnie było bardzo przyjemnie na pensyi – rzekła z przekonaniem Cesia.–I kiedy dzisiaj nasza madame żegnała się z nami…
– Wiemy, wiemy!–przerwała szybko Jania.– Przemieniłaś się w fontannę… Jesteś bardzo ckliwa, moja Cesiu!
– Bo też najwięcej tracę…– szepnęła Cesia.– Każda z was powraca do domu, do rodziców, do braci, sióstr. Mnie nikt nie oczekuje, nikt się przyjazdem moim nie ucieszy…
Amelka utuliła ją w objęciu.
– Nie roztkliwiaj się, dzieciątko–rzekła czule.– I dlaczego mówisz, że nie masz siostry? Czyliż ja za mało cię kocham?
Cesia zarzuciła jej ręce na szyję.
– Byłaś zawsze dobrą dla mnie, Amelciu – mówiła wzruszona.– Przed tobą z żadną myślą kryć się nie potrzebowałam. Czy ty zawsze kochać mnie będziesz?
Amelka uśmiechnęła się.
– Chyba wiesz, że skoro komu ofiaruję przyjaźń…
– Wiem, wiem! – przerwała Cesia. – Boleść rozstania czyni mię niesprawiedliwą…
– Za nic nie powróciłabym na pensyę! – zawołała znowu Jania.
– Bo myślisz tylko o zabawie i używaniu…
– A o czemżem innem kobieta myśleć może? Prawda! O mężu, o mężu przedewszystkiem! Musi posiadać piękne wąsy, wspaniałą brodę, intelligentne czoło i romansowe oczy.
– Tego z brodą i romansowemi oczyma umieścić trzeba na ostatnim planie – ozwała się poważnie Anielka.–Mężczyźni nie mają teraz ochoty żenić się, a kobiety również nie są skore brać pierwszego lepszego z brzegu…
– E! już ja się o męża nie boję! – wtrąciła z wyzywającą minką Jania.
– Nie ufaj zbytecznie! – odezwała się jedna z panien. – Słyszałam nieraz, jak mama mówiła, że teraz i piękne i bogate panny za mąż nie wychodzą…
– A jeżeli wyjdą, to są nieszczęśliwe – zauważyła Natalka Białecka.
– Bo głupiutkie! nie umieją się wziąć do rzeczy – zakrzyczała ją Jania. – Zobaczycie! Zemszczę się za was wszystkie! Będę kokietować, głowy zawracać, dopóki tego szkaradnego męskiego rodzaju nie unieszczęśliwię, nie wymęczę dostatecznie. Życie temu poświęcę!
– To istotnie cel poważny! – rzekła ironicznie Amelka. – My się pod inny sztandar zapisujemy. Oj, Janiu, Janiu! co z ciebie będzie?
– Tere fere… moja świątobliwa siostro! Radzę ci zawczasu posypać głowę popiołem, przyodziać się w żałobną szatę i lać łez potoki nad moją zbłąkaną duszą. Wyobrażałaś sobie pewno, kochanko, że, jak poetka opiewa, nieść ją będziesz ponad przepaście, błota i t… d… czystą, nieskalaną… a tu tymczasem nic z tego! Po rozdzieleniu się z materyą niech sobie ta kochana dusza brzydko wygląda, byleby przedtem w eterze wszelakich szczęśliwości się skąpała.
– E! co ty mówisz! – zawołały panienki oburzone. – Wstydź się, Janiu.
– Niepoprawna!–szepnęła z żalem Anielka.– Cóż to będzie, jeśli z takimi poglądami wstępujesz w życie?
Jania z humorem kiwała głową.
– Tak, tak! stracona, zbłąkana owca – mówiła z komiczną powagą.– Pobożne panny! Westchnijcie czasem na intencyę tej nieszczęśliwej…
Po chwili z nagłym smutkiem w głosie dodała:
– Może ona kiedy pozazdrości wam waszych dusz kryształowych? Kto wie?
Dziewczęta rzuciły się ku niej.
– Janiu najdroższa! Ty mówisz dlatego, aby nas drażnić, lecz czujesz wspólnie z nami–mówiły, garnąc się ku niej z uczuciem. Lecz Jania ze zwykłą pustotą wnet im przerwała:
– Szkoda, żeście do pensyonarskich szafek nie schowały tych łzawych twarzy i grobowego nastroju. Poco wesołemu światu takie żałobnice?
– Panna "fin de siecle!" – szepnęła Cesia.
– Serce najlepsze, tylko żywość niepohamowana – broniła siostrę Amelka.
– Bogata, lecz niezdrowa wyobraźnia – wtrąciła poważna Natalka.
Janina chichotała wesoło.
– Miałyśmy mówić o przyszłości – rzekła ironicznie. – Oczywiście, chociaż wyraz ten nie padł jeszcze między nami jak wystrzał armatni, ale czuję go w powietrzu. Emancypacya! A więc binokle, stojące kołnierzyki, męskie krawaty, ostrzyżone głowy, wonny dymek papierosa, dobywający się błękitnym obłoczkiem z koralowych ustek… Wszak tak? Czołem przed wami, panowie adwokaci, medycy, sędziowie, ministrowie w spódnicach…
– Mylisz się! – przerwała Amelka.–Nie myślałyśmy ani o tece ministra, ani o birecie profesorskim, ani o dyplomie medyka.
– Taak?… Więc o czemże, moje łaskawe?
– O tem, aby było jak najwięcej małżeństw szczęśliwych, spokojnych ognisk domowych, dużo matek, wychowujących po bożemu dzieci, i gospodyń, umiejących gospodarować – odparła z błyszczącem okiem Amelka. – Dlatego zebrałyśmy się tutaj i o tem miałyśmy radzić. Z pewnością żadna z nas nie zasiędzie w salonie bezczynnie, oczekując męża tak, jak ty proponujesz, Janiu!
– Jania ma słuszność! – ozwał się wchodzący do salonu pan Krasnohorski. – Wszak to jedyny cel kobiety: wyjść za mąż… Oczywiście wyjść dobrze za mąż – dodał, śmiejąc się.
Janina poskoczyła do ojca.
– Tak, tateczku! tak, tak! – szczebiotała, wieszając mu się na ramieniu. – Czy tatko ma już kogo upatrzonego dla mnie? Doprawdy, czuję się zupełnie godną uszczęśliwić jakiego ładnego i bogatego chłopca.
– O! nie zazdroszczę biedakowi – rzekła Amelka.– Jaka to szkoda, że się tak lekkomyślnie zapatrujesz na małżeństwo. Z takiemi pojęciami możesz unieszczęśliwić najpoczciwszego człowieka.
– Tatko słyszy? – oburzyła się Jania. – A skądże ty wiesz, że on będzie poczciwy? Byłby białym krukiem w takim razie. Jeżeli są mał – źeństwa nieszczęśliwe, to zawsze mężczyźni temu winni.
– I kobiety, moja droga!–oponowała Amelka. Pan Krasnohorski śmiał się, roześmiały się też panny.
Jania nie dała za wygraną.
– Broniu, Miciu, Jadziu, Helenko! Czy ja nie mam słuszności?– wołała ożywiona.– Pamiętacie tę piękną powieść angielską? Bohaterka była śliczną, idealną małżonką jakiegoś niepoczciwego milorda, który się kochał w nauczycielce swoich córek. Więc cóż to są mężczyźni?… Z wyjątkiem mojego drogiego ojczusia naturalnie… Czy można im wierzyć? Niech się tatko nie uśmiecha, bardzo proszę! Już ja wiem, jacy oni są!…
– Ale skądże? moja Janiu! – zauważył pan Krasnohorski, przyglądając się z upodobaniem pięknej panience.–Ty przecież mężczyzn nie znasz?…
– Znam, ojczusiu! Mam już taką wrodzoną intuicyę. Amelka ich broni, ale ja, o! ja ich bez żadnej apelacyi potępiam!
– I kobiety nie są aniołami – odezwała się Amelka.–Pamiętasz, co mateczka i madame powtarzały nam zawsze: „W rękach kobiety spoczywa szczęście i spokój domowego ogniska.”
– A to jakim sposobem? – spytała Jadzia Zmorska. – Mężczyzna przecież jest głową domu, on powinien i żoną i wszystkiem kierować. Skoro mu wyższość nad nami przyznają, niechże jej dowiedzie.
Pan Krasnohorski żartobliwie zasłonił rękoma uszy.
– Uciekam! – wołał.– Rejteruję! Oczywiście, należałoby mi bronić napadniętych, ale nie chcę narażać się na niełaskę pięknych dam. Sejmikujcież sobie dalej, moje panie. Zobaczę, czy żona nie wróciła.
Amelka z niepokojem spojrzała na zegarek.
– Mama powinna już wrócić… – szepnęła.
– Nie zapominaj, kochanko, że miała dużo pożegnalnych wizyt do oddania. Jutro wyjeżdżamy!
Jania klasnęła w ręce.
– Ach, jak się cieszę! A czy tam wesoła okolica, tateczku? Czy dobrze się bawią? Czy dużo jest młodzieży?
– Przekonasz się sama – odparł, wychodząc, pan Krasnohorski.
– Jania nie pozwoli mówić nikomu – odezwała się żałośnie Cesia. – Tyle planów, projektów miałyśmy dzisiejszego wieczora rozpatrzyć…
– Co tam mamy rozpatrywać! – przerwała Janina.– Apostołkami być nie chcemy! Nam potrzeba kochać, bawić się, być uwielbianemi, podziwianemi… Ci brzydale na łapkach służyć nam powinni!
– Bardzo trzeźwy pogląd! – przywtórzyła Natalka Białecka. – Mężczyzn trzeba krótko trzymać. Ilekroć przyjeżdżałam z pensyi do domu na święta lub wakacye, pięknych rzeczy się napatrzyłam i nasłuchałam. Były to oczywiście moje osobiste obserwacye, bo mama ściśle przestrzegała idealnych poglądów; com widziała jednak, tom widziała, i twierdzę, że zamążpójście nie stwarza bynajmniej dla kobiety szczęścia. Więc i ja jestem zatem, aby brać do niewoli panów mężów. Niech te niedołężne karki, bo dumnymi nazwać ich niepodobna, ugną się przed nami!
– Brawo, brawo! – zawołała Janina.,– Tyranizować się nie pozwolimy. Kobieta powinna być traktowana i uważana jako istota myśląca i czująca; nie jako dopełnienie mężczyzny, lecz jako dorównywająca mu umysłem, a przewyższająca sercem. A skoro, o ile wiem z przykładów życia…
– Skądże i kiedy je zaczerpnęłaś? – wtrąciła, śmiejąc się, Amelka.
– I z tego, co piszą – kończyła niezmieszana Jania,– oni nam tego odmawiają, to pobudzają nasze złe instynkta, a w tej walce o odrobinę wpływu rodzi się bardzo zresztą naturalne pragnienie…
– Ujarzmienia tych panów stworzenia i pokazania im, co potrafi błękitny, różowy, czy żółty pantofelek? – przerwała, śmiejąc się, Jadzia.
– Bez kwestyi! I powiadam wam, że oni sobie nie przykrzą w tej niewoli. Tacy mazgaje! Bo w rzeczywistości są to mazgaje, mimo rogów, które nam pokazują.
– Uspokój się, Janiu – zawołała zniecierpliwiona Amelka.– Nie po to chyba zebrałyśmy się dzisiaj, aby kruszyć kopię w obronie sprawy, której nie rozumiemy jeszcze. Miałyśmy radzić o przyszłości użytecznej, bo salonowemi lalkami być nie chcemy. Jest o czem mówić i myśleć, bo musimy mieć własne zdanie w sprawie nas dotyczącej. Cały świat o niej mówi.
Natalka, z rękami założonemi po napoleońsku, przechadzała się po salonie.
– Na mnie – rzekła – cała ta wrzawa sprawia wrażenie szopki. Ile ja razy słyszałam już u nas w domu te rozprawy! Sami nie wiedzą, czego chcą! „Kobieta powinna pilnować dzieci i kuchni” woła Paweł. „Kobieta powinna pomagać w pracy mężowi poza domem” dowodzi Gaweł. Powinnyśmy wreszcie wyrzec ostatnie słowo.
– Dobrze powiedziane! – odparła Janina, zajadając z apetytem lody.– Ale ja już objawiłam, co myślę! Mąż i pantofel, pantofel i mąż!… oto alfa i omega w życiu rozsądnej kobiety tegoczesnej.
Cesia śliczne, błękitne oczy ciemną rzęsą nakryła. Głos jej drżał lekko, gdy rzekła.:
– Nierozerwalny związek dwóch dusz, które się wzajemnie rozumieją, to chyba najwyższe szczęście, jakiego pragnąć można…
Amelka popatrzyła na schyloną jej głowę i westchnęła.
– Tak!–odparła po chwili – lecz znaleźć ducha pokrewnego nie jest rzeczą łatwą. Częstokroć szych za złoto bierzemy… A zresztą, dzieciątko, są przecież inne jeszcze cele, inne drogi do szczęścia?…
Pogładziła, z pieszczotą delikatną twarzyczkę Cesi.
– Dzieciątko zanadto pozwala bujać fantazyi – szepnęła. – Mniej poddawaj się marzeniom, Cesiu, abyś nie wyrobiła w sobie zbyt wrażliwego, czułostkowego usposobienia.
– Duch powinien być jędrny, mocny! – odezwała się ze zwykłą rezolutnością Jania.
– W krzepkiem i zdrowem ciele – dodała Cesia ze smutkiem.
Panienki spojrzały na siebie. Cesia Zielińska była bardzo wątłą i delikatną. Matka jej w młodym wieku zmarła na suchoty, ojciec na delirium. Dziecko z pokarmem matki wyssało gorycz i łzy niewypłakane; jeszcze w kolebce miewało spazmy, nerwowe drgawki i ataki. Z wiekiem wprawdzie, przy kuracyi stosownej, organizm wzmocnił się, nie była to jednakże zdrowiem i wesołością kwitnąca dziewczyna, lecz nikłe, drobne stworzonko z zarodkiem melancholii… po śmierci rodziców, bogata, bezdzietna stryjenka zabrała Cesię do siebie. Pani ta posiadała wszystkie przymioty, prócz serca; więc i sierocie obco tam było i smutno, chociaż niczego jej nie brakło. Cesia, uboga, żyjąca na łasce krewnych, chorowita, niepiękna, choć sympatyczna i dobra, najmniej właśnie na znalezienie takiej pokrewnej duszy liczyć mogła. A tymczasem natura ludzka pożąda zwykle tego, co się niełatwo zdobywa. Więc i Cesia marzyła i wzdychała, gorycz napływała do jej serca, a życie samotne wydawało się biedaczce smutnem, bezcelowem.
Anielka pojmowała ją i lękała się… W ciągu sześciu lat, razem na pensyi spędzonych, przywiązaniem i troskliwą opieką usiłowała zniszczyć melancholijny nastrój koleżanki. Cesia, niestety! nie miała prawa do marzeń.–Trzeba jej cel jaki w życiu wynaleźć, pracę niezbyt łatwą a pożyteczną, któraby wymagała całkowitego oddania się – dumała Amelka, zakłopotana o swoje „dzieciątko.” I gdy teraz, w rozmowie z koleżankami, ucho jej uderzył smutny dźwięk głosu Cesi, na nowo rozmyślać nad tem zaczęła.
– Wiecie co, moje drogie? Najlepiej będzie, gdy każda z nas powie, do czego ma ochotę i zdolności – rzekła po chwilowym namyśle, zwracając się do zadumanych dziewcząt. – Niech tam sobie emancypacya szybkim krokiem bieży na przód, my pozostańmy skromnemi pracownicami, o których świat głośno krzyczeć nie będzie, ale które tem, co umieją i co czują, podzielą się z innemi chętnie. Gdybyś ty, Cesiu, na przykład, zajęła się sierotkami na wsi? Sama sierota, znalazłabyś rodzinę, serca wdzięczne i przywiązane, i toby ci duszę rozgrzało. Cóż, dzieciątko? Zgadzasz się? W rozległem dziedzictwie twoich stryjostwa byłoby obszerne do działania pole.
Rozmarzone oczęta Cesi ogniem rozbłysły.
– Dobra myśl, Amelciu – szepnęła. – Bardzo dobra!
Idzie sobie pacholę
Przez zagony, przez pole…
Zanuciła dźwięcznym sopranem Jania, bujając się w fotelu.
– Szczytne posłannictwo, Cesiu! – ozwała się ze zwykłą sobie żartobliwą ironią; spojrzenie jednak, pełne nieograniczonej miłości, ku Anielce pobiegło.– Więc już jedna ofiara, która swoje ja poświęca dla drugich. Natalko, na ciebie kolej…
Panna Białecka szare, intelligentne oczy w suficie utkwiła.
– Chciałabym oddać się niepodzielnie nauce – rzekła z powagą, zabawnie odbijającą od młodziutkiej, różowej twarzyczki.
– A może chcesz zostać misyonarką i w Państwie Niebieskiem szerzyć światło i moralność? – spytała Jania, chichocząc.
– Czemużby nie? – odparła tamta. – Cel pożyteczny i piękny!
– No, z Natalką już skończone!–zadecydowała Janina. – Oczyma duszy widzę ją w olbrzymiej bibliotece, z piórem założonem za ucho, w okularach nosie, grzebiącą się w starych szpargałach, zapytaną, rozfilozofowaną i szukającą tego czegoś, czego nie tacy jak ona szukali, szukają i znaleźć nie mogą. O, świątobliwe panny! jakże was żałuję! Zrobiłam już dwa węzełki na stare panny… Cóż dalej?
Jadzia Zmorska w pół ją objęła.
– Ja do ciebie należę, Janiu – rzekła. – Chcę mieć męża, rodzinę… Bo trzeba wam wiedzieć, moje drogie, że dzieci lubię namiętnie. Co zaś do pana rnęża, wszystko mi jedno, jaki będzie, byleby tańcował, jak ja mu zaśpiewam – dorzuciła hardo.
– Jestem spokojną o ciebie – zawyrokowała Jania z powagą.–Ale co będzie z Amelką? Lękam się o nią! Onaby chciała cały świat utulić, uszlachetnić, ukształcić. To także jest kandydatka na starą pannę. Robię węzełek… Niema co!
– Jaśnie pani na herbatę prosi – ozwał się wchodzący lokaj.
Ruch się wszczął w salonie.
No więc cóż? Jakże? – wołały jedna przed drugą. – Nic jeszcze nie ułożyłyśmy.
Amelka zabrała głos.
– Słuchajcie! Przyrzeknijmy sobie, że po upływie lat ośmiu spotkamy się w kościele Karmelitów. Tymczasem uczmy się, badajmy, wspierajmy się listami i radami. Każda z nas niech pisze pamiętnik. Życie samo wskaże nam potem kierunek, jaki mu nadać mamy. Cóż wy na to?
– Zgoda, zgoda! Jakież to rozkoszne będzie spotkanie! – zawołały chórem.
Uściskały się wzruszone i wkrótce potem wesołe gronko siedziało przy herbacianym stole w jadalni państwa Krasnohorskich.II.
Biały, wysmukły pałacyk, jak gniazdo jaskółcze przyczepiony na urwisku skały, przeglądał się w zwierciadlanej tafli jeziora.
Z wieżyczki pałacowej, żelazną, galeryjką obwiedzionej, otwierał się widok rozległy na sioła i rzekę, po której uwijały się łodzie i berlinki z białymi żaglami. Okolica była piękna, ludna, wesoła. Za jeziorem, po lewej stronie, strzelały w górę wysokie kominy fabryk, lśniły się w słońcu czerwone dachy, połyskiwała wieża kościoła i widać było wianek lip starych, okalających cmentarz.
Dalej szereg chat spuszczał się ku rzece; ona dopiero skrępowała chęci nowych osadników, którzy w ciągu lat kilku zaludnili i zabudowali odłogiem dotąd leżący szmat ziemi nadrzecznej.
– Budujta się, budujta! – mówili okoliczni chłopi, patrząc niechętnie na przybyszów. – Jak wam woda chudobę zabierze, będzie uciecha!
– Nam woda nie straszna… – odpowiadali. – Znamy się z falą dobrze.
I powstawały coraz to nowe chaty, zieleniły się ogrody, stanęła szkółka, szpitalik i para sklepów Porządnych.
– Sprytne bestye! – mruczeli chłopi z zawiścią. – Pewnikiem Miemce, bo cóżby?
Mylili się. Nie byli to Niemcy, jeno ludzie, którzy wartość ziemi znali, a nie mając mieszkań przy fabryce, komornego wsiom okolicznym płacić nie chcieli. Panu Krasnohorskiemu, gdy przybył obejrzeć wystawione na sprzedaż Zarzecze, nie podobało się sąsiedztwo cukrowni, – lecz że wszelkie inne warunki korzystne były, zdecydował się wreszcie, dobra nabył, piękny pałac na górze odświeżył i umeblował z przepychem.
Pan Krasnohorski nie miał potrzeby odmawiać sobie czegokolwiek. Wysokie stanowisko w hierarchii urzędniczej, pensya, przynosząca mu 20,000 rubli rocznego dochodu, prócz innych nadzwyczajnych dodatków, pozwalała na zaspokajanie wygórowanych nawet wymagań.
Pamiętano go przed laty skromnym buchalterem w biurze, gdzie teraz godność prezesa piastował. Ambicye jego sięgały zawsze wysoko, a ożenienie z córką naczelnika wydziału, w którym pracował, wywołało w swoim czasie wiele uwag i zazdrości. Panna była piękna, wykształcona, posażna, więc dziwiono się ogólnie. A tymczasem rzecz się tak miała: Wypieszczona jedynaczka pomiędzy młodzieżą, starającą się o jej względy, szukała przedewszystkiem człowieka. Rodzice pozostawili jej wolność" wyboru, a młoda, niedoświadczona istota na panu Klemensie poznać się nie umiała. Pozowanie brała za prawdę i skromnego na pozór a dumnego młodzieńca, sama nieledwie do oświadczenia się skłoniła. Dzięki temu związkowi Krasnohorski piął się po szczeblach drabiny urzędniczej coraz wyżej i wyżej, aż dosięgnął zaszczytu i pieniędzy. W tym pochodzie gniótł słabych, a mocnym się kłaniał, a gdy mu to i owo zarzucano, śmiał się tylko. „Pieniądz wszystko zdobywa”– mawiał zwykle do żony i jemu wyłącznie hołdował.
Pani Helena Krasnohorska ani zapatrywań swego małżonka nie podzielała, ani też nie odczuwała jego wysokich dążeń i ambicyi. Złudzenia jej rozwiały się szybko, bo pan Klemens od chwili ślubu przestał grać komedyę. Miejsce ich zajęła oziębłość". W niczem zgodzić się nie mogli, bo się nie rozumieli wzajemnie.
Rozdiwięk w pożyciu domowem uwydatniał się tak wyraźnie, że pani Helena zatrwożyła, się o wychowanie dzieci. Pozostając przy rodzicach, wzrastałyby pomiędzy dwoma sprzecznymi prądami; młodociany ich umysł błąkałby się wobec pojęć i zdań wręcz sobie przeciwnych. Kiedy więc Jania i Amelka podrosły, pani Helena wymogła na mężu, iż pozwolił oddać" córki na pensyę, pod opiekę światłej i zacnej kobiety.
Panienki po sześciu latach nauki powróciły do rodzicielskiego domu takiemi, jakiemi je pani Helena mieć chciała. Ojciec widział w nich tylko olśniewającą urodę i marzył, jaką siłą przyciągającą staną się dla jego salonów, jakie świetne zrobią par – tye. O nic się więcej nie troskał.
Nazajutrz po wieczorku pożegnalnym Krasnohorski powiózł żonę i córki do Zarzecza. Dumny był i rad ze świeżo nabytego dziedzictwa; imponował mu pałac i nazwa obywatela, z którą nie miał się jeszcze czasu oswoić.
– Wszak nie przesadzałem?– powtarzał, zacierając ręce zadowolony. – Caceczko mająteczek!… Nieprawdaż?
Stali właśnie w sali balowej, urządzonej z wytworną elegancyą i gustem, bo Krasnohorski, nie pozwoliwszy nawet odpocząć żonie i córkom po Podróży, oprowadzał je po całym pałacu, cuda jego pokazując.
– Śliczna, prawdziwie pańska siedziba! – rzekł, malując z galanteryą rękę pani Heleny.– Sądzę, że i ty, Heleniu, mimo niezbyt przyjemnego dla mnie zwyczaju potępiania ryczałtem wszystkich moich planów i czynów, pochwalisz mój wybór. Przejedna cię okolica bardzo malownicza, najzupełniej odpowiednia romantycznym twoim poglądom.
Mówił głosem słodkim, modulowanym, ale czuć w nim było ironię złośliwą. Z uprzedzającą grzecznością jednak poprowadził żonę ku oknu.
– Spójrz tylko, Heleniu!–prosił uprzejmie. – Park duży i piękny i jaka rozległa perspektywa! Ach! gdyby nie te kominy fabryczne na przeciwległym brzegu jeziora!–zawołał naraz z niechęcią.– One psują efekt!…
Wcale nie, ojczulku! – ozwała się żywo Anielka.– To właśnie uroku dodaje. Widać ludzi krzątających, się jak mrówki… jak oni starannie utrzymują swoje chaty i ogródki!
– No, no, idealistko!–zaśmiał się ojciec.– A ja ci powiem prawdę, że z powodu tych oto kominów właśnie namyślałem się długo, czy mam nabyć Zarzecze. Delikatny smak hrabiego Brunona od razu zarzuci mi niestosowność takiego sąsiedztwa.
– Czyżbyś zaprosił tutaj hr. Brunona? – spytała przestraszona pani Helena.
– Tak, duszko! I księcia Rafała także – odpowiedział z dumą Krasnohorski.
Po twarzy pani Heleny przemknął cień.
– Nie wspomniałeś mi o tem, Klemensie – rzekła po chwili. – Przypuszczałam, że po gwarze miasta przyjemnie nam będzie odpocząć.
– O, mateczko! ja bardzo lubię gości! – zawołała z żywością Jania.
– Jesteś moją nieodrodną córeczką, Janiu! – ozwał się pan Klemens, pogładziwszy policzek córki.–Posiadamy oboje wrodzone poczucie gościnności, tej dawnej, szlacheckiej gościnności, która, niestety! wobec takiego usposobienia i dziwacznych pojęć, jak u ciebie, Heleniu, zaginąć musi.
– Ależ, mój Klemensie!…
– Nie unoś się, Heleniu! Czyż to twoja wina?– mówił tonem wyrozumiałym małżonek. – To krew niemiecka twoich pradziadów odzywa się w tobie.
Pani Helena zarumieniła się.
– Zbyt odległa to przeszłość! – szepnęła z przykrością.– A zresztą, chociażby nawet cechą narodu niemieckiego była niegościnność, to im z tem lepiej… Przyznasz, mężu, że nasza nieoględność i łatwość w zawieraniu znajomości i bliższych stosunków nie zawsze wychodzi na dobre. –"Szlachcic brat-łata z każdym się zbrata…"–
wtrąciła żywa jak iskra Jania. – Czytaliśmy to w jakiejś powieści historycznej… prawda, Amelko? Amelka miała oczy spuszczone i wyraz pognę – bienia na twarzy.
– Patrz, wieżę kościoła widać wśród drzew.-rzekła, pociągając siostrę ku drzwiom otwartym na balkon. – Ładny widoczek! Czy zabrałaś penzle i farby Janiu? Skorzystamy z naszych malutkich talentów.
– Hrabia Brunon wam dopomoże – odezwał się pan Krasnohorski.-To skończony artysta! Zobaczcie, jaką sensacyjkę wywoła w okolicy przyjazd ks. Rafała i hrabiego. A mamy tu znajomych w sąsiedztwie, Heleniu. Malscy, Zdrojowscy, Zabrzezińscy! Będą ogólnie zazdrościli – dodał, zacierając ręce.
– Czego, ojczulku? – podchwyciła ciekawie
Jania.
Pan Klemens się roześmiał.
– O, naiwne dziecię! Stare, mitrą czy koroną zdobne nazwisko… to magnes, to potęga! – odparł.
– Chyba nie w teraźniejszych czasach, ojczulku! – wtrąciła nieśmiało Amelka.
– Zawsze, moja egzaltowana córeczko! zawsze! – dowodził pan Klemens z przekonaniem. – Oczywiście plebs będzie z rozkoszą opowiadał, że cześć dla starych, magnackich rodów to już rzecz przebrzmiała, że teraz innym bożkom kłaniać się należy i t… d., ale my dobrze wiemy, co o tem sądzić.
– Wcale tego nie uznaję! – wtrąciła odważnie pani Helena.– Nie mogę szanować ani hr. Brunona, ani ks. Rafała… Dlatego dziwię się, żeś ich zaprosił, mężu!
– Znam twoje dziwactwa, Heleniu – odparł przez zaciśnięte zęby Krasnohorski. – Nie mówmy lepiej o tem! Jakkolwiek Zarzecze niemało już gotówki pochłonęło, czekają mnie jeszcze rozmaite ulepszenia i koszta–dodał, aby zmienić przedmiot rozmowy.
– Wieś zaniedbana okropnie – odezwała się pani Helena. – Pomiędzy ludem musi być nędza!… Smutny kontrast z pałacem…
– Ach, ojczulku! – zawołała, podbiegając do ojca, Amelka.– Trzeba się nimi zająć, dopomódz.
– Chyba po to, aby tem łatwiej ograbili potem swoich dobroczyńców.–przerwał niechętnie.– Chłopa trzeba ostro trzymać, ale nie psuć pieszczotami… Stosunki pomiędzy dworem a wsią bywają trudne i nieprzyjemne… Ale ja mam zamiar od razu u siebie nowy system zaprowadzić. Żadnych względów, żadnej miękkości…
Pani Helena we wzroku starszej córki dostrzegła zdumienie; Jania słuchała ciekawie.
Matkę wciąż teraz gnębiła myśl, że każda Sprzeczka, czy zdanie lekkomyślnie rzucone, odsłaniać będzie dzieciom i przykry stosunek domowy i moralną wartość ojca, którego niezmiernie kochały.
Istotnie, miała się czego lękać. Pragnęła, aby dla dziewcząt szlachetnych i dumnych, szukających w rodzicach wzoru dla siebie, ojciec pozostał uosobieniem prawego i rozumnego człowieka. Tymczasem pan Klemens ciągle się zdradzał.
– Kochany mężu…– zaczęła po chwili, wskazując oczyma córki.
– Wiem, wiem, co chcesz powiedzieć…– przerwał zniecierpliwiony. – To się na nic nie przyda! Z pewnością w romanse bawić się nie będę! Chłop zawsze chłopem pozostanie… Spotkałem już nie jednego pijanego… Ot i i źródło nędzy!…
Amelka przytuliła głowę do ramion ojca.
– Oni mają umysł ciemny, tateczku! – rzekła słodko.– Nic nie rozumieją, nic nie wiedzą…
– Więc cóż z tego? Czy chcesz, abym pensyonaty dla nich zakładał?
– A moja siostra będzie ochmistrzynią – wtrąciła żartobliwie Jania.–Ja się na nic nie przydam, bo lud wiejski bywa zwykle brudny, dzieciaki nieuczesane, obdarte… Nie znoszę brzydoty…
– Obmawiasz się, Janiu!–upomniała matka.
– Tak, tak, mateczko!–potwierdziła Amelka.– Jeszcze na pensyi będąc, nieraz myślałyśmy nad tem, czemby pożytecznie zapełnić życie. Widzę teraz , że nam materyału nie zbraknie, skoro wieś nasza taka uboga… Nie posiada oczywiście ani szpitala, ani szkoły.., Jania i ja powinnyśmy się tem zająć…
Pan Klemens się roześmiał, ale śmiech to był Sztuczny.
– Czy nie mówiłem, Heleniu?–zwrócił się do żony z błyskiem złośliwym w oczach. – Czy nie Przepowiadałem? Dzięki twojemu pomysłowi, duszko, córki nasze, jak to miałem sposobność zauważyć, mają nieco przewrócone pojęcia. Mówię nieco, bo zbyt krótko jeszcze na nie patrzę. Nie jestem bynajmniej wdzięczny za te nadprogramowe do ich edukacyi dodatki.
– Nie rozumiem cię, Klemensie… – odezwała się dotknięta pani Helena.
– Ależ, drogi ojcze! – zawołała z żywością Anielka.– Nasze przewrócone pojęcia objawiają się w jednem tylko pragnieniu: stać się pożytecznemi w jakikolwiek sposób i na nazwę pasożytów nie zasłużyć.
Pan Klemens z wyrazem pobłażania pogładził warkocze córki.
–- Co za romansowe ideje! – rzekł na pozór żartobliwie. – Wygórowana miłość bliźniego, urojone jakieś względem społeczeństwa obowiązki!… Bawi mnie to!
– Ojczulku!–zawołała zdumiona Anielka. Jania ciekawe oczęta utkwiła w ojca.
– Zastanówcie się… – podjął w tym samym tonie pan Klemens.– Szpitale obejdą się bez was, bo służbę przy chorych pełnią zakonnice; w szkołach są nauczyciele… Gdzież tam jest miejsce dla takich wykwintnych panien, jak moje córeczki? Eleganckie salony, zagranica… oto tło odpowiednie… Muzyka, taniec, lekka belletrystyka, suknia strojna lub piękny kapelusz… oto rozrywki właściwe… Cel: wyjście za mąż!…
– Ojczulku! – odezwała się zdumiona i rozżalona Amelka.– Ojczulek sobie z nas żartuje. Czyż podobna, aby takie czcze, puste życie mogło kobiecie wystarczyć? Duch ludzki szerszych kręgów wymaga!
– Frazesy! – rzekł kwaśno pan Klemens, ucinając rozmowę. – Czy oglądałyście już swoje wierzchowce? A konie do wyjazdu? Każda z was ma swoją parę kucyków. Hr. Brunon nauczy was z chęcią konnej jazdy… Znakomity z niego jeździec!…
Dziewczęta ucałowały ręce ojca.
– Jesteś bardzo dobrym, ojczulku, ale nie chcemy, abyś nas psuł i rozpieszczał…–mówiły.– Mogłybyśmy za bardzo w rozrywkach zagustować, lub zgnuśnieć w przyjemnej bezczynności…
– O bezczynności mowy tu być nie może – zauważył pan Klemens.– Życie towarzyskie ma swoje wymagania. Czekają was bale, wizyty!… – Salony nasze w Warszawie muszą ześrodkować powagi rodowe, finansowe, a dla dodania wdzięku zabawie, żywioł literacki i artystyczny. Jednem słowem muszą to być salony „modne” i wy, moje piękne córeczki, musicie matce dopomódz. Nie należy zapominać, coście stanowisku ojca winny. Człowiek zawsze piąć się w górę powinien.
Pan Klemens z miną wyższości przeszedł się po salonie, pogładził przed zwierciadłem faworyty i zwrócił się ku żonie.
– Mam nadzieję, że i ty, Heleniu, ożywisz się przy naszych dzieweczkach. Wcale ci melancholia nie do twarzy. Tak wyglądasz, jakbyś się na cały świat dąsała… Wyznaję, że sprawia mi to pewien rodzaj niesmaku. Zamiast być uwielbianą królową salonów, co przy twojej urodzie i wykształceniu jest rzeczą łatwą, odgrywasz rolę ofiary, czy niuńki.
– Bądź łaskaw, Klemensie, nie posądzać mnie o odgrywanie jakiejkolwiek roli odparła pani Helena.–Znasz moje usposobienie i wiesz, że inną nie będę.
– A jednak, gdybyś zechciała, duszko, skopiować panią Kamillę na przykład?
– Nigdy i w żadnym razie pani Kamilla za wzór służyć mi nie może – odparła, opanowując wzburzenie.
Jania pytające spojrzenie rzuciła Amelce. Amelka głowę miała spuszczoną; każde ostrzejsze słowo ojca twarz jej oblewało rumieńcem.
– Dowiedzioną jest rzeczą, że nic niema trudniejszego, niżeli upór kobiecy zwalczyć – skarżył się pan Klemens.– Szkoda, że przed ślubem nie okazujecie się nam takiemi, jakiemi w istocie jesteście, piękne panie. Jest to pewien rodzaj maleńkiego, niewinnego na pozór oszustwa, do którego wszakże kobietki szczególny pociąg czują. Wszak mam słuszność,Heleniu?
Kłuł szyderstwem, ale słodko w oczy żonie patrzył i uśmiechał się do niej.
Pani Helena spuściła głowę. Tłoczył ją ciężar wspomnień, które stojącego przed nią małżonka wymownie oskarżały. "Wszak to ona, tylko ona miała prawo czynić mu wyrzuty. Mąż jej kłamał od pierwszej chwili, kiedy go poznała, kłamał wciąż przez długi, długi przeciąg lat dwudziestu, które przeżyli z sobą.
– Jadę do Krzemienia – rzekł po chwili swobodnie. – Jakiż to dom miły! Kiedyż się wybierzesz z córkami do pani Kamilli, żoneczko? Jej się należy przed innymi pierwszeństwo, jako dawnej znajomej…
Pani Helena wzrokiem przenikliwym spojrzała na męża i odrzekła:
– Pomówimy o tem później, Klemensie… Wzruszył ramionami.
– Nowa serya grymasów.– mruknął niby do siebie.
Chłodnemi usty dotknął czoła żony, córkom w powietrzu pocałunek rzucił i wyszedł.
Jania i Amelka patrzyły za nim, gdy przechodził salon, giętki, wytworny. Bujne jego kształty, chociaż rozrosłe wspaniale, wolne jednak były od otyłości i o krzepkiej jeno sile świadczyły. We włosach kruczej czarności nie srebrzył się ani jeden biały włosek, a twarz zawsze pogodna wolna była od zmarszczek. Widziałeś, że człowiek ten żył przedewszystkiem dla siebie i w sobie. Cóż dziwnego, że czas go oszczędzał?
– Mamo! mateczko! – rzuciły się ku matce dziewczęta, gdy tylko drzwi za ojcem się zamknęły.
Ale pani Helena odsunęła łagodnie córki od siebie.
– Zmęczona jestem…– rzekła, siląc się na spokój.– Odpocznę w swoim pokoju.
Ucałowała pobladłe i zmartwione panienki i szybko odeszła. Za wiele goryczy wezbrało w jej Piersi.
– Amelko–spytała szeptem Jania, bo się nieledwie brzmienia słów własnych lękała,– co to wszystko znaczy? Czyżby ojczulek gniewał się o co? Tak mi dziwno… Ojczuś jest jakiś inny… Doprawdy, pojąć nie mogę…
– Najlepiej nie zwracaj na to uwagi–odparła Amelka, ukrywając przed siostrą łzami zamglone oczy.–Widocznie rozmaicie bywa między małżeństwami, ale wiemy przecież, że ojczulek mamę kocha…
– Oczywiście…– mówiła nieprzekonana Jania.– Ale to smutne, Amelko, bardzo smutne! Widziałam, że mateczka była zmartwiona! E! nie mam już ochoty wyjść za mąż … – dodała rozżalona.
– A cóż ten z brodą i romansowemi oczyma? – usiłowała żartować Amelka.
W oczach Jani stały krople łez. Instynktownie odczuła, że w bogatych, wspaniale umeblowanych salonach rodziców niczego nie brakło, prócz obopólnej sympatyi i ciepła domowego ogniska.
I w pojęciu Amelki o słodkim związku dwóch dusz pokrewnych coś się psuć zaczęło.