Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kędy droga?: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kędy droga?: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 515 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

– Prze­stań­cie już, moje ro­man­so­we pan­ny! – rze­kła nie­cier­pli­wie Ja­nia Kra­sno­hor­ska. – To do­pie­ro eg­zal­to­wa­ne dziew­czy­ny! Czy sły­sza­ły­ście kie­dy, aby pta­szę­ta wy­pusz­czo­ne z klat­ki kwi­li­ły ża­ło­śnie?

– Pta­szy­na przedew­szyst­kiem pró­bu­je skrzy­deł i do lotu się zry­wa… – ozwa­ła się Ce­sia Zie­liń­ska.

– Tak, tak! – po­twier­dzi­ła Ja­nia, klasz­cząc w dło­nie. – Do lotu, do lotu, w świat, byle prę­dzej, byle da­lej! Dzi­siaj jesz­cze ten ha­bit pen­sy­onar­ski precz od­rzu­cę i w przy­zwo­itą sza­tę się ubio­rę. Ja­kie to szczę­ście! Niech żyje swo­bo­da!

Ko­ra­lo­we usta Jani uśmie­chem się roz­war­ły. Sta­nę­ła na środ­ku sa­lo­nu i z na­mięt­ną w czar­nem oku tę­sk­no­tą za­de­kla­mo­wa­ła:

Prę­dzej, prę­dzej, ko­niu wro­ny!

Nieś mnie w step da­le­ki, mgli­sty,

Poza góry, lasy, sio­ła,

Tam, gdzie ze­wsząd na mnie woła

Raj roz­ko­szy wy­ma­rzo­ny,

Szlak wy­bra­nej dro­gi szkli­sty!…

Amel­ka po­ło­ży­ła dłoń na jej ra­mie­niu. Głos jej był drżą­cy, lecz pe­łen za­pa­łu, gdy pa­trząc w oczy Jani, do­koń­czy­ła:

Tam, ku słoń­cu, kędy wie­dza

Świe­tla­ne­mi pły­nie dro­gi,

Kędy mi­łość z praw­dą w pa­rze

Cno­cie bu­du­ją oł­ta­rze…

Prę­dzej, prę­dzej, tam, do słoń­ca!…

Pa­nien­ki rzu­ci­ły się ku Amel­ce.

– Ślicz­nie, ślicz­nie, Amel­ciu! – wo­ła­ły.– I my tam z tobą pój­dzie­my, i my!

Ja­nia ostre, bia­łe ząb­ki po­ka­za­ła w uśmie­chu.

– No­wo­cze­sne eman­cy­pant­ki! – rze­kła, dy­ga­jąc z uzna­niem. – Ide­alist­ki, pro­pa­ga­tor­ki no­wych idei et ca­ete­ra… Będą bu­do­wa­ły gma­chy z mi­ło­ści, praw­dy, mi­ło­sier­dzia, a na da­chu tego wspa­nia­łe­go bu­dyn­ku za­się­dzie cno­ta­mi wiel­kie­mi prze­ła­do­wa­ne: za­par­cie się sie­bie pro pu­bli­co bono!… Cha! cha! Wie­cie co, moje pan­ny? Na samą myśl o tym cu­dow­nym gma­chu do­zna­ję ta­kie­go uczu­cia prze­sy­tu, jak wów­czas, gdy po­łknę od razu dwa fun­ty cze­ko­la­dek de­se­ro­wych. Za wie­le tego do­bre­go, moje ko­chan­ki, za wie­le!

Śmia­ła się dłu­go, szcze­rze, a w oczach jej mi­go­ta­ły iskry zło­ta­we.

Pa­nien­ki wzru­szy­ły ra­mio­na­mi.

– Mia­ły­śmy mó­wić o przy­szło­ści – ozwa­ła się Ce­sia. – Ostat­ni wie­czór spę­dza­my ra­zem…

– A ja przy­pusz­czam, że ze­bra­ły­śmy się dla­te­go, aby się za­ba­wić – od­par­ła Ja­ni­na. – Wszak to pierw­szy dzień na­szej swo­bo­dy, na­sze­go wy­zwo­le­nia!…

– Mnie było bar­dzo przy­jem­nie na pen­syi – rze­kła z prze­ko­na­niem Ce­sia.–I kie­dy dzi­siaj na­sza ma­da­me że­gna­ła się z nami…

– Wie­my, wie­my!–prze­rwa­ła szyb­ko Ja­nia.– Prze­mie­ni­łaś się w fon­tan­nę… Je­steś bar­dzo ckli­wa, moja Ce­siu!

– Bo też naj­wię­cej tra­cę…– szep­nę­ła Ce­sia.– Każ­da z was po­wra­ca do domu, do ro­dzi­ców, do bra­ci, sióstr. Mnie nikt nie ocze­ku­je, nikt się przy­jaz­dem moim nie ucie­szy…

Amel­ka utu­li­ła ją w ob­ję­ciu.

– Nie roz­tkli­wiaj się, dzie­ciąt­ko–rze­kła czu­le.– I dla­cze­go mó­wisz, że nie masz sio­stry? Czy­liż ja za mało cię ko­cham?

Ce­sia za­rzu­ci­ła jej ręce na szy­ję.

– By­łaś za­wsze do­brą dla mnie, Amel­ciu – mó­wi­ła wzru­szo­na.– Przed tobą z żad­ną my­ślą kryć się nie po­trze­bo­wa­łam. Czy ty za­wsze ko­chać mnie bę­dziesz?

Amel­ka uśmiech­nę­ła się.

– Chy­ba wiesz, że sko­ro komu ofia­ru­ję przy­jaźń…

– Wiem, wiem! – prze­rwa­ła Ce­sia. – Bo­leść roz­sta­nia czy­ni mię nie­spra­wie­dli­wą…

– Za nic nie po­wró­ci­ła­bym na pen­syę! – za­wo­ła­ła zno­wu Ja­nia.

– Bo my­ślisz tyl­ko o za­ba­wie i uży­wa­niu…

– A o czem­żem in­nem ko­bie­ta my­śleć może? Praw­da! O mężu, o mężu przedew­szyst­kiem! Musi po­sia­dać pięk­ne wąsy, wspa­nia­łą bro­dę, in­tel­li­gent­ne czo­ło i ro­man­so­we oczy.

– Tego z bro­dą i ro­man­so­we­mi oczy­ma umie­ścić trze­ba na ostat­nim pla­nie – ozwa­ła się po­waż­nie Aniel­ka.–Męż­czyź­ni nie mają te­raz ocho­ty że­nić się, a ko­bie­ty rów­nież nie są sko­re brać pierw­sze­go lep­sze­go z brze­gu…

– E! już ja się o męża nie boję! – wtrą­ci­ła z wy­zy­wa­ją­cą min­ką Ja­nia.

– Nie ufaj zby­tecz­nie! – ode­zwa­ła się jed­na z pa­nien. – Sły­sza­łam nie­raz, jak mama mó­wi­ła, że te­raz i pięk­ne i bo­ga­te pan­ny za mąż nie wy­cho­dzą…

– A je­że­li wyj­dą, to są nie­szczę­śli­we – za­uwa­ży­ła Na­tal­ka Bia­łec­ka.

– Bo głu­piut­kie! nie umie­ją się wziąć do rze­czy – za­krzy­cza­ła ją Ja­nia. – Zo­ba­czy­cie! Ze­msz­czę się za was wszyst­kie! Będę ko­kie­to­wać, gło­wy za­wra­cać, do­pó­ki tego szka­rad­ne­go mę­skie­go ro­dza­ju nie uniesz­czę­śli­wię, nie wy­mę­czę do­sta­tecz­nie. Ży­cie temu po­świę­cę!

– To istot­nie cel po­waż­ny! – rze­kła iro­nicz­nie Amel­ka. – My się pod inny sztan­dar za­pi­su­je­my. Oj, Ja­niu, Ja­niu! co z cie­bie bę­dzie?

– Tere fere… moja świą­to­bli­wa sio­stro! Ra­dzę ci za­wcza­su po­sy­pać gło­wę po­pio­łem, przy­odziać się w ża­łob­ną sza­tę i lać łez po­to­ki nad moją zbłą­ka­ną du­szą. Wy­obra­ża­łaś so­bie pew­no, ko­chan­ko, że, jak po­et­ka opie­wa, nieść ją bę­dziesz po­nad prze­pa­ście, bło­ta i t… d… czy­stą, nie­ska­la­ną… a tu tym­cza­sem nic z tego! Po roz­dzie­le­niu się z ma­te­ryą niech so­bie ta ko­cha­na du­sza brzyd­ko wy­glą­da, by­le­by przed­tem w ete­rze wsze­la­kich szczę­śli­wo­ści się ską­pa­ła.

– E! co ty mó­wisz! – za­wo­ła­ły pa­nien­ki obu­rzo­ne. – Wstydź się, Ja­niu.

– Nie­po­praw­na!–szep­nę­ła z ża­lem Aniel­ka.– Cóż to bę­dzie, je­śli z ta­ki­mi po­glą­da­mi wstę­pu­jesz w ży­cie?

Ja­nia z hu­mo­rem ki­wa­ła gło­wą.

– Tak, tak! stra­co­na, zbłą­ka­na owca – mó­wi­ła z ko­micz­ną po­wa­gą.– Po­boż­ne pan­ny! Wes­tchnij­cie cza­sem na in­ten­cyę tej nie­szczę­śli­wej…

Po chwi­li z na­głym smut­kiem w gło­sie do­da­ła:

– Może ona kie­dy po­zaz­dro­ści wam wa­szych dusz krysz­ta­ło­wych? Kto wie?

Dziew­czę­ta rzu­ci­ły się ku niej.

– Ja­niu naj­droż­sza! Ty mó­wisz dla­te­go, aby nas draż­nić, lecz czu­jesz wspól­nie z nami–mó­wi­ły, gar­nąc się ku niej z uczu­ciem. Lecz Ja­nia ze zwy­kłą pu­sto­tą wnet im prze­rwa­ła:

– Szko­da, że­ście do pen­sy­onar­skich sza­fek nie scho­wa­ły tych łza­wych twa­rzy i gro­bo­we­go na­stro­ju. Poco we­so­łe­mu świa­tu ta­kie ża­łob­ni­ce?

– Pan­na "fin de siec­le!" – szep­nę­ła Ce­sia.

– Ser­ce naj­lep­sze, tyl­ko ży­wość nie­po­ha­mo­wa­na – bro­ni­ła sio­strę Amel­ka.

– Bo­ga­ta, lecz nie­zdro­wa wy­obraź­nia – wtrą­ci­ła po­waż­na Na­tal­ka.

Ja­ni­na chi­cho­ta­ła we­so­ło.

– Mia­ły­śmy mó­wić o przy­szło­ści – rze­kła iro­nicz­nie. – Oczy­wi­ście, cho­ciaż wy­raz ten nie padł jesz­cze mię­dzy nami jak wy­strzał ar­mat­ni, ale czu­ję go w po­wie­trzu. Eman­cy­pa­cya! A więc bi­no­kle, sto­ją­ce koł­nie­rzy­ki, mę­skie kra­wa­ty, ostrzy­żo­ne gło­wy, won­ny dy­mek pa­pie­ro­sa, do­by­wa­ją­cy się błę­kit­nym ob­łocz­kiem z ko­ra­lo­wych ustek… Wszak tak? Czo­łem przed wami, pa­no­wie ad­wo­ka­ci, me­dy­cy, sę­dzio­wie, mi­ni­stro­wie w spód­ni­cach…

– My­lisz się! – prze­rwa­ła Amel­ka.–Nie my­śla­ły­śmy ani o tece mi­ni­stra, ani o bi­re­cie pro­fe­sor­skim, ani o dy­plo­mie me­dy­ka.

– Taak?… Więc o czem­że, moje ła­ska­we?

– O tem, aby było jak naj­wię­cej mał­żeństw szczę­śli­wych, spo­koj­nych ognisk do­mo­wych, dużo ma­tek, wy­cho­wu­ją­cych po bo­że­mu dzie­ci, i go­spo­dyń, umie­ją­cych go­spo­da­ro­wać – od­par­ła z błysz­czą­cem okiem Amel­ka. – Dla­te­go ze­bra­ły­śmy się tu­taj i o tem mia­ły­śmy ra­dzić. Z pew­no­ścią żad­na z nas nie za­się­dzie w sa­lo­nie bez­czyn­nie, ocze­ku­jąc męża tak, jak ty pro­po­nu­jesz, Ja­niu!

– Ja­nia ma słusz­ność! – ozwał się wcho­dzą­cy do sa­lo­nu pan Kra­sno­hor­ski. – Wszak to je­dy­ny cel ko­bie­ty: wyjść za mąż… Oczy­wi­ście wyjść do­brze za mąż – do­dał, śmie­jąc się.

Ja­ni­na po­sko­czy­ła do ojca.

– Tak, ta­tecz­ku! tak, tak! – szcze­bio­ta­ła, wie­sza­jąc mu się na ra­mie­niu. – Czy tat­ko ma już kogo upa­trzo­ne­go dla mnie? Do­praw­dy, czu­ję się zu­peł­nie god­ną uszczę­śli­wić ja­kie­go ład­ne­go i bo­ga­te­go chłop­ca.

– O! nie za­zdrosz­czę bie­da­ko­wi – rze­kła Amel­ka.– Jaka to szko­da, że się tak lek­ko­myśl­nie za­pa­tru­jesz na mał­żeń­stwo. Z ta­kie­mi po­ję­cia­mi mo­żesz uniesz­czę­śli­wić naj­pocz­ciw­sze­go czło­wie­ka.

– Tat­ko sły­szy? – obu­rzy­ła się Ja­nia. – A skąd­że ty wiesz, że on bę­dzie po­czci­wy? Był­by bia­łym kru­kiem w ta­kim ra­zie. Je­że­li są mał – źeń­stwa nie­szczę­śli­we, to za­wsze męż­czyź­ni temu win­ni.

– I ko­bie­ty, moja dro­ga!–opo­no­wa­ła Amel­ka. Pan Kra­sno­hor­ski śmiał się, ro­ze­śmia­ły się też pan­ny.

Ja­nia nie dała za wy­gra­ną.

– Bro­niu, Mi­ciu, Ja­dziu, He­len­ko! Czy ja nie mam słusz­no­ści?– wo­ła­ła oży­wio­na.– Pa­mię­ta­cie tę pięk­ną po­wieść an­giel­ską? Bo­ha­ter­ka była ślicz­ną, ide­al­ną mał­żon­ką ja­kie­goś nie­po­czci­we­go mi­lor­da, któ­ry się ko­chał w na­uczy­ciel­ce swo­ich có­rek. Więc cóż to są męż­czyź­ni?… Z wy­jąt­kiem mo­je­go dro­gie­go oj­czu­sia na­tu­ral­nie… Czy moż­na im wie­rzyć? Niech się tat­ko nie uśmie­cha, bar­dzo pro­szę! Już ja wiem, jacy oni są!…

– Ale skąd­że? moja Ja­niu! – za­uwa­żył pan Kra­sno­hor­ski, przy­glą­da­jąc się z upodo­ba­niem pięk­nej pa­nien­ce.–Ty prze­cież męż­czyzn nie znasz?…

– Znam, oj­czu­siu! Mam już taką wro­dzo­ną in­tu­icyę. Amel­ka ich bro­ni, ale ja, o! ja ich bez żad­nej ape­la­cyi po­tę­piam!

– I ko­bie­ty nie są anio­ła­mi – ode­zwa­ła się Amel­ka.–Pa­mię­tasz, co ma­tecz­ka i ma­da­me po­wta­rza­ły nam za­wsze: „W rę­kach ko­bie­ty spo­czy­wa szczę­ście i spo­kój do­mo­we­go ogni­ska.”

– A to ja­kim spo­so­bem? – spy­ta­ła Ja­dzia Zmor­ska. – Męż­czy­zna prze­cież jest gło­wą domu, on po­wi­nien i żoną i wszyst­kiem kie­ro­wać. Sko­ro mu wyż­szość nad nami przy­zna­ją, nie­chże jej do­wie­dzie.

Pan Kra­sno­hor­ski żar­to­bli­wie za­sło­nił rę­ko­ma uszy.

– Ucie­kam! – wo­łał.– Rej­te­ru­ję! Oczy­wi­ście, na­le­ża­ło­by mi bro­nić na­pad­nię­tych, ale nie chcę na­ra­żać się na nie­ła­skę pięk­nych dam. Sej­mi­kuj­cież so­bie da­lej, moje pa­nie. Zo­ba­czę, czy żona nie wró­ci­ła.

Amel­ka z nie­po­ko­jem spoj­rza­ła na ze­ga­rek.

– Mama po­win­na już wró­cić… – szep­nę­ła.

– Nie za­po­mi­naj, ko­chan­ko, że mia­ła dużo po­że­gnal­nych wi­zyt do od­da­nia. Ju­tro wy­jeż­dża­my!

Ja­nia kla­snę­ła w ręce.

– Ach, jak się cie­szę! A czy tam we­so­ła oko­li­ca, ta­tecz­ku? Czy do­brze się ba­wią? Czy dużo jest mło­dzie­ży?

– Prze­ko­nasz się sama – od­parł, wy­cho­dząc, pan Kra­sno­hor­ski.

– Ja­nia nie po­zwo­li mó­wić ni­ko­mu – ode­zwa­ła się ża­ło­śnie Ce­sia. – Tyle pla­nów, pro­jek­tów mia­ły­śmy dzi­siej­sze­go wie­czo­ra roz­pa­trzyć…

– Co tam mamy roz­pa­try­wać! – prze­rwa­ła Ja­ni­na.– Apo­stoł­ka­mi być nie chce­my! Nam po­trze­ba ko­chać, ba­wić się, być uwiel­bia­ne­mi, po­dzi­wia­ne­mi… Ci brzy­da­le na łap­kach słu­żyć nam po­win­ni!

– Bar­dzo trzeź­wy po­gląd! – przy­wtó­rzy­ła Na­tal­ka Bia­łec­ka. – Męż­czyzn trze­ba krót­ko trzy­mać. Ile­kroć przy­jeż­dża­łam z pen­syi do domu na świę­ta lub wa­ka­cye, pięk­nych rze­czy się na­pa­trzy­łam i na­słu­cha­łam. Były to oczy­wi­ście moje oso­bi­ste ob­ser­wa­cye, bo mama ści­śle prze­strze­ga­ła ide­al­nych po­glą­dów; com wi­dzia­ła jed­nak, tom wi­dzia­ła, i twier­dzę, że za­mąż­pój­ście nie stwa­rza by­najm­niej dla ko­bie­ty szczę­ścia. Więc i ja je­stem za­tem, aby brać do nie­wo­li pa­nów mę­żów. Niech te nie­do­łęż­ne kar­ki, bo dum­ny­mi na­zwać ich nie­po­dob­na, ugną się przed nami!

– Bra­wo, bra­wo! – za­wo­ła­ła Ja­ni­na.,– Ty­ra­ni­zo­wać się nie po­zwo­li­my. Ko­bie­ta po­win­na być trak­to­wa­na i uwa­ża­na jako isto­ta my­ślą­ca i czu­ją­ca; nie jako do­peł­nie­nie męż­czy­zny, lecz jako do­rów­ny­wa­ją­ca mu umy­słem, a prze­wyż­sza­ją­ca ser­cem. A sko­ro, o ile wiem z przy­kła­dów ży­cia…

– Skąd­że i kie­dy je za­czerp­nę­łaś? – wtrą­ci­ła, śmie­jąc się, Amel­ka.

– I z tego, co pi­szą – koń­czy­ła nie­zmie­sza­na Ja­nia,– oni nam tego od­ma­wia­ją, to po­bu­dza­ją na­sze złe in­stynk­ta, a w tej wal­ce o odro­bi­nę wpły­wu ro­dzi się bar­dzo zresz­tą na­tu­ral­ne pra­gnie­nie…

– Ujarz­mie­nia tych pa­nów stwo­rze­nia i po­ka­za­nia im, co po­tra­fi błę­kit­ny, ró­żo­wy, czy żół­ty pan­to­fe­lek? – prze­rwa­ła, śmie­jąc się, Ja­dzia.

– Bez kwe­styi! I po­wia­dam wam, że oni so­bie nie przy­krzą w tej nie­wo­li. Tacy ma­zga­je! Bo w rze­czy­wi­sto­ści są to ma­zga­je, mimo ro­gów, któ­re nam po­ka­zu­ją.

– Uspo­kój się, Ja­niu – za­wo­ła­ła znie­cier­pli­wio­na Amel­ka.– Nie po to chy­ba ze­bra­ły­śmy się dzi­siaj, aby kru­szyć ko­pię w obro­nie spra­wy, któ­rej nie ro­zu­mie­my jesz­cze. Mia­ły­śmy ra­dzić o przy­szło­ści uży­tecz­nej, bo sa­lo­no­we­mi lal­ka­mi być nie chce­my. Jest o czem mó­wić i my­śleć, bo mu­si­my mieć wła­sne zda­nie w spra­wie nas do­ty­czą­cej. Cały świat o niej mówi.

Na­tal­ka, z rę­ka­mi za­ło­żo­ne­mi po na­po­le­oń­sku, prze­cha­dza­ła się po sa­lo­nie.

– Na mnie – rze­kła – cała ta wrza­wa spra­wia wra­że­nie szop­ki. Ile ja razy sły­sza­łam już u nas w domu te roz­pra­wy! Sami nie wie­dzą, cze­go chcą! „Ko­bie­ta po­win­na pil­no­wać dzie­ci i kuch­ni” woła Pa­weł. „Ko­bie­ta po­win­na po­ma­gać w pra­cy mę­żo­wi poza do­mem” do­wo­dzi Ga­weł. Po­win­ny­śmy wresz­cie wy­rzec ostat­nie sło­wo.

– Do­brze po­wie­dzia­ne! – od­par­ła Ja­ni­na, za­ja­da­jąc z ape­ty­tem lody.– Ale ja już ob­ja­wi­łam, co my­ślę! Mąż i pan­to­fel, pan­to­fel i mąż!… oto alfa i ome­ga w ży­ciu roz­sąd­nej ko­bie­ty te­go­cze­snej.

Ce­sia ślicz­ne, błę­kit­ne oczy ciem­ną rzę­są na­kry­ła. Głos jej drżał lek­ko, gdy rze­kła.:

– Nie­ro­ze­rwal­ny zwią­zek dwóch dusz, któ­re się wza­jem­nie ro­zu­mie­ją, to chy­ba naj­wyż­sze szczę­ście, ja­kie­go pra­gnąć moż­na…

Amel­ka po­pa­trzy­ła na schy­lo­ną jej gło­wę i wes­tchnę­ła.

– Tak!–od­par­ła po chwi­li – lecz zna­leźć du­cha po­krew­ne­go nie jest rze­czą ła­twą. Czę­sto­kroć szych za zło­to bie­rze­my… A zresz­tą, dzie­ciąt­ko, są prze­cież inne jesz­cze cele, inne dro­gi do szczę­ścia?…

Po­gła­dzi­ła, z piesz­czo­tą de­li­kat­ną twa­rzycz­kę Cesi.

– Dzie­ciąt­ko za­nad­to po­zwa­la bu­jać fan­ta­zyi – szep­nę­ła. – Mniej pod­da­waj się ma­rze­niom, Ce­siu, abyś nie wy­ro­bi­ła w so­bie zbyt wraż­li­we­go, czu­łost­ko­we­go uspo­so­bie­nia.

– Duch po­wi­nien być jędr­ny, moc­ny! – ode­zwa­ła się ze zwy­kłą re­zo­lut­no­ścią Ja­nia.

– W krzep­kiem i zdro­wem cie­le – do­da­ła Ce­sia ze smut­kiem.

Pa­nien­ki spoj­rza­ły na sie­bie. Ce­sia Zie­liń­ska była bar­dzo wą­tłą i de­li­kat­ną. Mat­ka jej w mło­dym wie­ku zmar­ła na su­cho­ty, oj­ciec na de­li­rium. Dziec­ko z po­kar­mem mat­ki wy­ssa­ło go­rycz i łzy nie­wy­pła­ka­ne; jesz­cze w ko­leb­ce mie­wa­ło spa­zmy, ner­wo­we drgaw­ki i ata­ki. Z wie­kiem wpraw­dzie, przy ku­ra­cyi sto­sow­nej, or­ga­nizm wzmoc­nił się, nie była to jed­nak­że zdro­wiem i we­so­ło­ścią kwit­ną­ca dziew­czy­na, lecz ni­kłe, drob­ne stwo­rzon­ko z za­rod­kiem me­lan­cho­lii… po śmier­ci ro­dzi­ców, bo­ga­ta, bez­dziet­na stry­jen­ka za­bra­ła Ce­się do sie­bie. Pani ta po­sia­da­ła wszyst­kie przy­mio­ty, prócz ser­ca; więc i sie­ro­cie obco tam było i smut­no, cho­ciaż ni­cze­go jej nie bra­kło. Ce­sia, ubo­ga, ży­ją­ca na ła­sce krew­nych, cho­ro­wi­ta, nie­pięk­na, choć sym­pa­tycz­na i do­bra, naj­mniej wła­śnie na zna­le­zie­nie ta­kiej po­krew­nej du­szy li­czyć mo­gła. A tym­cza­sem na­tu­ra ludz­ka po­żą­da zwy­kle tego, co się nie­ła­two zdo­by­wa. Więc i Ce­sia ma­rzy­ła i wzdy­cha­ła, go­rycz na­pły­wa­ła do jej ser­ca, a ży­cie sa­mot­ne wy­da­wa­ło się bie­dacz­ce smut­nem, bez­ce­lo­wem.

Aniel­ka poj­mo­wa­ła ją i lę­ka­ła się… W cią­gu sze­ściu lat, ra­zem na pen­syi spę­dzo­nych, przy­wią­za­niem i tro­skli­wą opie­ką usi­ło­wa­ła znisz­czyć me­lan­cho­lij­ny na­strój ko­le­żan­ki. Ce­sia, nie­ste­ty! nie mia­ła pra­wa do ma­rzeń.–Trze­ba jej cel jaki w ży­ciu wy­na­leźć, pra­cę nie­zbyt ła­twą a po­ży­tecz­ną, któ­ra­by wy­ma­ga­ła cał­ko­wi­te­go od­da­nia się – du­ma­ła Amel­ka, za­kło­po­ta­na o swo­je „dzie­ciąt­ko.” I gdy te­raz, w roz­mo­wie z ko­le­żan­ka­mi, ucho jej ude­rzył smut­ny dźwięk gło­su Cesi, na nowo roz­my­ślać nad tem za­czę­ła.

– Wie­cie co, moje dro­gie? Naj­le­piej bę­dzie, gdy każ­da z nas po­wie, do cze­go ma ocho­tę i zdol­no­ści – rze­kła po chwi­lo­wym na­my­śle, zwra­ca­jąc się do za­du­ma­nych dziew­cząt. – Niech tam so­bie eman­cy­pa­cya szyb­kim kro­kiem bie­ży na przód, my po­zo­stań­my skrom­ne­mi pra­cow­ni­ca­mi, o któ­rych świat gło­śno krzy­czeć nie bę­dzie, ale któ­re tem, co umie­ją i co czu­ją, po­dzie­lą się z in­ne­mi chęt­nie. Gdy­byś ty, Ce­siu, na przy­kład, za­ję­ła się sie­rot­ka­mi na wsi? Sama sie­ro­ta, zna­la­zła­byś ro­dzi­nę, ser­ca wdzięcz­ne i przy­wią­za­ne, i toby ci du­szę roz­grza­ło. Cóż, dzie­ciąt­ko? Zga­dzasz się? W roz­le­głem dzie­dzic­twie two­ich stry­jo­stwa by­ło­by ob­szer­ne do dzia­ła­nia pole.

Roz­ma­rzo­ne oczę­ta Cesi ogniem roz­bły­sły.

– Do­bra myśl, Amel­ciu – szep­nę­ła. – Bar­dzo do­bra!

Idzie so­bie pa­cho­lę

Przez za­go­ny, przez pole…

Za­nu­ci­ła dźwięcz­nym so­pra­nem Ja­nia, bu­ja­jąc się w fo­te­lu.

– Szczyt­ne po­słan­nic­two, Ce­siu! – ozwa­ła się ze zwy­kłą so­bie żar­to­bli­wą iro­nią; spoj­rze­nie jed­nak, peł­ne nie­ogra­ni­czo­nej mi­ło­ści, ku Aniel­ce po­bie­gło.– Więc już jed­na ofia­ra, któ­ra swo­je ja po­świę­ca dla dru­gich. Na­tal­ko, na cie­bie ko­lej…

Pan­na Bia­łec­ka sza­re, in­tel­li­gent­ne oczy w su­fi­cie utkwi­ła.

– Chcia­ła­bym od­dać się nie­po­dziel­nie na­uce – rze­kła z po­wa­gą, za­baw­nie od­bi­ja­ją­cą od mło­dziut­kiej, ró­żo­wej twa­rzycz­ki.

– A może chcesz zo­stać mi­sy­onar­ką i w Pań­stwie Nie­bie­skiem sze­rzyć świa­tło i mo­ral­ność? – spy­ta­ła Ja­nia, chi­cho­cząc.

– Cze­muż­by nie? – od­par­ła tam­ta. – Cel po­ży­tecz­ny i pięk­ny!

– No, z Na­tal­ką już skoń­czo­ne!–za­de­cy­do­wa­ła Ja­ni­na. – Oczy­ma du­szy wi­dzę ją w ol­brzy­miej bi­blio­te­ce, z pió­rem za­ło­żo­nem za ucho, w oku­la­rach no­sie, grze­bią­cą się w sta­rych szpar­ga­łach, za­py­ta­ną, roz­fi­lo­zo­fo­wa­ną i szu­ka­ją­cą tego cze­goś, cze­go nie tacy jak ona szu­ka­li, szu­ka­ją i zna­leźć nie mogą. O, świą­to­bli­we pan­ny! jak­że was ża­łu­ję! Zro­bi­łam już dwa wę­zeł­ki na sta­re pan­ny… Cóż da­lej?

Ja­dzia Zmor­ska w pół ją ob­ję­ła.

– Ja do cie­bie na­le­żę, Ja­niu – rze­kła. – Chcę mieć męża, ro­dzi­nę… Bo trze­ba wam wie­dzieć, moje dro­gie, że dzie­ci lu­bię na­mięt­nie. Co zaś do pana rnę­ża, wszyst­ko mi jed­no, jaki bę­dzie, by­le­by tań­co­wał, jak ja mu za­śpie­wam – do­rzu­ci­ła har­do.

– Je­stem spo­koj­ną o cie­bie – za­wy­ro­ko­wa­ła Ja­nia z po­wa­gą.–Ale co bę­dzie z Amel­ką? Lę­kam się o nią! Ona­by chcia­ła cały świat utu­lić, uszla­chet­nić, ukształ­cić. To tak­że jest kan­dy­dat­ka na sta­rą pan­nę. Ro­bię wę­ze­łek… Nie­ma co!

– Ja­śnie pani na her­ba­tę pro­si – ozwał się wcho­dzą­cy lo­kaj.

Ruch się wsz­czął w sa­lo­nie.

No więc cóż? Jak­że? – wo­ła­ły jed­na przed dru­gą. – Nic jesz­cze nie uło­ży­ły­śmy.

Amel­ka za­bra­ła głos.

– Słu­chaj­cie! Przy­rzek­nij­my so­bie, że po upły­wie lat ośmiu spo­tka­my się w ko­ście­le Kar­me­li­tów. Tym­cza­sem uczmy się, ba­daj­my, wspie­raj­my się li­sta­mi i ra­da­mi. Każ­da z nas niech pi­sze pa­mięt­nik. Ży­cie samo wska­że nam po­tem kie­ru­nek, jaki mu nadać mamy. Cóż wy na to?

– Zgo­da, zgo­da! Ja­kież to roz­kosz­ne bę­dzie spo­tka­nie! – za­wo­ła­ły chó­rem.

Uści­ska­ły się wzru­szo­ne i wkrót­ce po­tem we­so­łe gron­ko sie­dzia­ło przy her­ba­cia­nym sto­le w ja­dal­ni pań­stwa Kra­sno­hor­skich.II.

Bia­ły, wy­smu­kły pa­ła­cyk, jak gniaz­do ja­skół­cze przy­cze­pio­ny na urwi­sku ska­ły, prze­glą­dał się w zwier­cia­dla­nej ta­fli je­zio­ra.

Z wie­życz­ki pa­ła­co­wej, że­la­zną, ga­le­ryj­ką ob­wie­dzio­nej, otwie­rał się wi­dok roz­le­gły na sio­ła i rze­kę, po któ­rej uwi­ja­ły się ło­dzie i ber­lin­ki z bia­ły­mi ża­gla­mi. Oko­li­ca była pięk­na, lud­na, we­so­ła. Za je­zio­rem, po le­wej stro­nie, strze­la­ły w górę wy­so­kie ko­mi­ny fa­bryk, lśni­ły się w słoń­cu czer­wo­ne da­chy, po­ły­ski­wa­ła wie­ża ko­ścio­ła i wi­dać było wia­nek lip sta­rych, oka­la­ją­cych cmen­tarz.

Da­lej sze­reg chat spusz­czał się ku rze­ce; ona do­pie­ro skrę­po­wa­ła chę­ci no­wych osad­ni­ków, któ­rzy w cią­gu lat kil­ku za­lud­ni­li i za­bu­do­wa­li odło­giem do­tąd le­żą­cy szmat zie­mi nad­rzecz­nej.

– Bu­duj­ta się, bu­duj­ta! – mó­wi­li oko­licz­ni chło­pi, pa­trząc nie­chęt­nie na przy­by­szów. – Jak wam woda chu­do­bę za­bie­rze, bę­dzie ucie­cha!

– Nam woda nie strasz­na… – od­po­wia­da­li. – Zna­my się z falą do­brze.

I po­wsta­wa­ły co­raz to nowe cha­ty, zie­le­ni­ły się ogro­dy, sta­nę­ła szkół­ka, szpi­ta­lik i para skle­pów Po­rząd­nych.

– Spryt­ne be­stye! – mru­cze­li chło­pi z za­wi­ścią. – Pew­ni­kiem Miem­ce, bo cóż­by?

My­li­li się. Nie byli to Niem­cy, jeno lu­dzie, któ­rzy war­tość zie­mi zna­li, a nie ma­jąc miesz­kań przy fa­bry­ce, ko­mor­ne­go wsiom oko­licz­nym pła­cić nie chcie­li. Panu Kra­sno­hor­skie­mu, gdy przy­był obej­rzeć wy­sta­wio­ne na sprze­daż Za­rze­cze, nie po­do­ba­ło się są­siedz­two cu­krow­ni, – lecz że wszel­kie inne wa­run­ki ko­rzyst­ne były, zde­cy­do­wał się wresz­cie, do­bra na­był, pięk­ny pa­łac na gó­rze od­świe­żył i ume­blo­wał z prze­py­chem.

Pan Kra­sno­hor­ski nie miał po­trze­by od­ma­wiać so­bie cze­go­kol­wiek. Wy­so­kie sta­no­wi­sko w hie­rar­chii urzęd­ni­czej, pen­sya, przy­no­szą­ca mu 20,000 ru­bli rocz­ne­go do­cho­du, prócz in­nych nad­zwy­czaj­nych do­dat­ków, po­zwa­la­ła na za­spo­ka­ja­nie wy­gó­ro­wa­nych na­wet wy­ma­gań.

Pa­mię­ta­no go przed laty skrom­nym bu­chal­te­rem w biu­rze, gdzie te­raz god­ność pre­ze­sa pia­sto­wał. Am­bi­cye jego się­ga­ły za­wsze wy­so­ko, a oże­nie­nie z cór­ką na­czel­ni­ka wy­dzia­łu, w któ­rym pra­co­wał, wy­wo­ła­ło w swo­im cza­sie wie­le uwag i za­zdro­ści. Pan­na była pięk­na, wy­kształ­co­na, po­saż­na, więc dzi­wio­no się ogól­nie. A tym­cza­sem rzecz się tak mia­ła: Wy­piesz­czo­na je­dy­nacz­ka po­mię­dzy mło­dzie­żą, sta­ra­ją­cą się o jej wzglę­dy, szu­ka­ła przedew­szyst­kiem czło­wie­ka. Ro­dzi­ce po­zo­sta­wi­li jej wol­ność" wy­bo­ru, a mło­da, nie­do­świad­czo­na isto­ta na panu Kle­men­sie po­znać się nie umia­ła. Po­zo­wa­nie bra­ła za praw­dę i skrom­ne­go na po­zór a dum­ne­go mło­dzień­ca, sama nie­le­d­wie do oświad­cze­nia się skło­ni­ła. Dzię­ki temu związ­ko­wi Kra­sno­hor­ski piął się po szcze­blach dra­bi­ny urzęd­ni­czej co­raz wy­żej i wy­żej, aż do­się­gnął za­szczy­tu i pie­nię­dzy. W tym po­cho­dzie gniótł sła­bych, a moc­nym się kła­niał, a gdy mu to i owo za­rzu­ca­no, śmiał się tyl­ko. „Pie­niądz wszyst­ko zdo­by­wa”– ma­wiał zwy­kle do żony i jemu wy­łącz­nie hoł­do­wał.

Pani He­le­na Kra­sno­hor­ska ani za­pa­try­wań swe­go mał­żon­ka nie po­dzie­la­ła, ani też nie od­czu­wa­ła jego wy­so­kich dą­żeń i am­bi­cyi. Złu­dze­nia jej roz­wia­ły się szyb­ko, bo pan Kle­mens od chwi­li ślu­bu prze­stał grać ko­me­dyę. Miej­sce ich za­ję­ła ozię­błość". W ni­czem zgo­dzić się nie mo­gli, bo się nie ro­zu­mie­li wza­jem­nie.

Roz­di­więk w po­ży­ciu do­mo­wem uwy­dat­niał się tak wy­raź­nie, że pani He­le­na za­trwo­ży­ła, się o wy­cho­wa­nie dzie­ci. Po­zo­sta­jąc przy ro­dzi­cach, wzra­sta­ły­by po­mię­dzy dwo­ma sprzecz­ny­mi prą­da­mi; mło­do­cia­ny ich umysł błą­kał­by się wo­bec po­jęć i zdań wręcz so­bie prze­ciw­nych. Kie­dy więc Ja­nia i Amel­ka pod­ro­sły, pani He­le­na wy­mo­gła na mężu, iż po­zwo­lił od­dać" cór­ki na pen­syę, pod opie­kę świa­tłej i za­cnej ko­bie­ty.

Pa­nien­ki po sze­ściu la­tach na­uki po­wró­ci­ły do ro­dzi­ciel­skie­go domu ta­kie­mi, ja­kie­mi je pani He­le­na mieć chcia­ła. Oj­ciec wi­dział w nich tyl­ko olśnie­wa­ją­cą uro­dę i ma­rzył, jaką siłą przy­cią­ga­ją­cą sta­ną się dla jego sa­lo­nów, ja­kie świet­ne zro­bią par – tye. O nic się wię­cej nie tro­skał.

Na­za­jutrz po wie­czor­ku po­że­gnal­nym Kra­sno­hor­ski po­wiózł żonę i cór­ki do Za­rze­cza. Dum­ny był i rad ze świe­żo na­by­te­go dzie­dzic­twa; im­po­no­wał mu pa­łac i na­zwa oby­wa­te­la, z któ­rą nie miał się jesz­cze cza­su oswo­ić.

– Wszak nie prze­sa­dza­łem?– po­wta­rzał, za­cie­ra­jąc ręce za­do­wo­lo­ny. – Ca­cecz­ko ma­ją­te­czek!… Nie­praw­daż?

Sta­li wła­śnie w sali ba­lo­wej, urzą­dzo­nej z wy­twor­ną ele­gan­cyą i gu­stem, bo Kra­sno­hor­ski, nie po­zwo­liw­szy na­wet od­po­cząć żo­nie i cór­kom po Po­dró­ży, opro­wa­dzał je po ca­łym pa­ła­cu, cuda jego po­ka­zu­jąc.

– Ślicz­na, praw­dzi­wie pań­ska sie­dzi­ba! – rzekł, ma­lu­jąc z ga­lan­te­ryą rękę pani He­le­ny.– Są­dzę, że i ty, He­le­niu, mimo nie­zbyt przy­jem­ne­go dla mnie zwy­cza­ju po­tę­pia­nia ry­czał­tem wszyst­kich mo­ich pla­nów i czy­nów, po­chwa­lisz mój wy­bór. Prze­jed­na cię oko­li­ca bar­dzo ma­low­ni­cza, naj­zu­peł­niej od­po­wied­nia ro­man­tycz­nym two­im po­glą­dom.

Mó­wił gło­sem słod­kim, mo­du­lo­wa­nym, ale czuć w nim było iro­nię zło­śli­wą. Z uprze­dza­ją­cą grzecz­no­ścią jed­nak po­pro­wa­dził żonę ku oknu.

– Spójrz tyl­ko, He­le­niu!–pro­sił uprzej­mie. – Park duży i pięk­ny i jaka roz­le­gła per­spek­ty­wa! Ach! gdy­by nie te ko­mi­ny fa­brycz­ne na prze­ciw­le­głym brze­gu je­zio­ra!–za­wo­łał na­raz z nie­chę­cią.– One psu­ją efekt!…

Wca­le nie, oj­czul­ku! – ozwa­ła się żywo Aniel­ka.– To wła­śnie uro­ku do­da­je. Wi­dać lu­dzi krzą­ta­ją­cych, się jak mrów­ki… jak oni sta­ran­nie utrzy­mu­ją swo­je cha­ty i ogród­ki!

– No, no, ide­alist­ko!–za­śmiał się oj­ciec.– A ja ci po­wiem praw­dę, że z po­wo­du tych oto ko­mi­nów wła­śnie na­my­śla­łem się dłu­go, czy mam na­być Za­rze­cze. De­li­kat­ny smak hra­bie­go Bru­no­na od razu za­rzu­ci mi nie­sto­sow­ność ta­kie­go są­siedz­twa.

– Czyż­byś za­pro­sił tu­taj hr. Bru­no­na? – spy­ta­ła prze­stra­szo­na pani He­le­na.

– Tak, dusz­ko! I księ­cia Ra­fa­ła tak­że – od­po­wie­dział z dumą Kra­sno­hor­ski.

Po twa­rzy pani He­le­ny prze­mknął cień.

– Nie wspo­mnia­łeś mi o tem, Kle­men­sie – rze­kła po chwi­li. – Przy­pusz­cza­łam, że po gwa­rze mia­sta przy­jem­nie nam bę­dzie od­po­cząć.

– O, ma­tecz­ko! ja bar­dzo lu­bię go­ści! – za­wo­ła­ła z ży­wo­ścią Ja­nia.

– Je­steś moją nie­odrod­ną có­recz­ką, Ja­niu! – ozwał się pan Kle­mens, po­gła­dziw­szy po­li­czek cór­ki.–Po­sia­da­my obo­je wro­dzo­ne po­czu­cie go­ścin­no­ści, tej daw­nej, szla­chec­kiej go­ścin­no­ści, któ­ra, nie­ste­ty! wo­bec ta­kie­go uspo­so­bie­nia i dzi­wacz­nych po­jęć, jak u cie­bie, He­le­niu, za­gi­nąć musi.

– Ależ, mój Kle­men­sie!…

– Nie unoś się, He­le­niu! Czyż to two­ja wina?– mó­wił to­nem wy­ro­zu­mia­łym mał­żo­nek. – To krew nie­miec­ka two­ich pra­dzia­dów od­zy­wa się w to­bie.

Pani He­le­na za­ru­mie­ni­ła się.

– Zbyt od­le­gła to prze­szłość! – szep­nę­ła z przy­kro­ścią.– A zresz­tą, cho­ciaż­by na­wet ce­chą na­ro­du nie­miec­kie­go była nie­go­ścin­ność, to im z tem le­piej… Przy­znasz, mężu, że na­sza nie­oględ­ność i ła­twość w za­wie­ra­niu zna­jo­mo­ści i bliż­szych sto­sun­ków nie za­wsze wy­cho­dzi na do­bre. –"Szlach­cic brat-łata z każ­dym się zbra­ta…"–

wtrą­ci­ła żywa jak iskra Ja­nia. – Czy­ta­li­śmy to w ja­kiejś po­wie­ści hi­sto­rycz­nej… praw­da, Amel­ko? Amel­ka mia­ła oczy spusz­czo­ne i wy­raz po­gnę – bie­nia na twa­rzy.

– Patrz, wie­żę ko­ścio­ła wi­dać wśród drzew.-rze­kła, po­cią­ga­jąc sio­strę ku drzwiom otwar­tym na bal­kon. – Ład­ny wi­do­czek! Czy za­bra­łaś pen­zle i far­by Ja­niu? Sko­rzy­sta­my z na­szych ma­lut­kich ta­len­tów.

– Hra­bia Bru­non wam do­po­mo­że – ode­zwał się pan Kra­sno­hor­ski.-To skoń­czo­ny ar­ty­sta! Zo­bacz­cie, jaką sen­sa­cyj­kę wy­wo­ła w oko­li­cy przy­jazd ks. Ra­fa­ła i hra­bie­go. A mamy tu zna­jo­mych w są­siedz­twie, He­le­niu. Mal­scy, Zdro­jow­scy, Za­brze­ziń­scy! Będą ogól­nie za­zdro­ści­li – do­dał, za­cie­ra­jąc ręce.

– Cze­go, oj­czul­ku? – pod­chwy­ci­ła cie­ka­wie

Ja­nia.

Pan Kle­mens się ro­ze­śmiał.

– O, na­iw­ne dzie­cię! Sta­re, mi­trą czy ko­ro­ną zdob­ne na­zwi­sko… to ma­gnes, to po­tę­ga! – od­parł.

– Chy­ba nie w te­raź­niej­szych cza­sach, oj­czul­ku! – wtrą­ci­ła nie­śmia­ło Amel­ka.

– Za­wsze, moja eg­zal­to­wa­na có­recz­ko! za­wsze! – do­wo­dził pan Kle­mens z prze­ko­na­niem. – Oczy­wi­ście plebs bę­dzie z roz­ko­szą opo­wia­dał, że cześć dla sta­rych, ma­gnac­kich ro­dów to już rzecz prze­brzmia­ła, że te­raz in­nym boż­kom kła­niać się na­le­ży i t… d., ale my do­brze wie­my, co o tem są­dzić.

– Wca­le tego nie uzna­ję! – wtrą­ci­ła od­waż­nie pani He­le­na.– Nie mogę sza­no­wać ani hr. Bru­no­na, ani ks. Ra­fa­ła… Dla­te­go dzi­wię się, żeś ich za­pro­sił, mężu!

– Znam two­je dzi­wac­twa, He­le­niu – od­parł przez za­ci­śnię­te zęby Kra­sno­hor­ski. – Nie mów­my le­piej o tem! Jak­kol­wiek Za­rze­cze nie­ma­ło już go­tów­ki po­chło­nę­ło, cze­ka­ją mnie jesz­cze roz­ma­ite ulep­sze­nia i kosz­ta–do­dał, aby zmie­nić przed­miot roz­mo­wy.

– Wieś za­nie­dba­na okrop­nie – ode­zwa­ła się pani He­le­na. – Po­mię­dzy lu­dem musi być nę­dza!… Smut­ny kon­trast z pa­ła­cem…

– Ach, oj­czul­ku! – za­wo­ła­ła, pod­bie­ga­jąc do ojca, Amel­ka.– Trze­ba się nimi za­jąć, do­po­módz.

– Chy­ba po to, aby tem ła­twiej ogra­bi­li po­tem swo­ich do­bro­czyń­ców.–prze­rwał nie­chęt­nie.– Chło­pa trze­ba ostro trzy­mać, ale nie psuć piesz­czo­ta­mi… Sto­sun­ki po­mię­dzy dwo­rem a wsią by­wa­ją trud­ne i nie­przy­jem­ne… Ale ja mam za­miar od razu u sie­bie nowy sys­tem za­pro­wa­dzić. Żad­nych wzglę­dów, żad­nej mięk­ko­ści…

Pani He­le­na we wzro­ku star­szej cór­ki do­strze­gła zdu­mie­nie; Ja­nia słu­cha­ła cie­ka­wie.

Mat­kę wciąż te­raz gnę­bi­ła myśl, że każ­da Sprzecz­ka, czy zda­nie lek­ko­myśl­nie rzu­co­ne, od­sła­niać bę­dzie dzie­ciom i przy­kry sto­su­nek do­mo­wy i mo­ral­ną war­tość ojca, któ­re­go nie­zmier­nie ko­cha­ły.

Istot­nie, mia­ła się cze­go lę­kać. Pra­gnę­ła, aby dla dziew­cząt szla­chet­nych i dum­nych, szu­ka­ją­cych w ro­dzi­cach wzo­ru dla sie­bie, oj­ciec po­zo­stał uoso­bie­niem pra­we­go i ro­zum­ne­go czło­wie­ka. Tym­cza­sem pan Kle­mens cią­gle się zdra­dzał.

– Ko­cha­ny mężu…– za­czę­ła po chwi­li, wska­zu­jąc oczy­ma cór­ki.

– Wiem, wiem, co chcesz po­wie­dzieć…– prze­rwał znie­cier­pli­wio­ny. – To się na nic nie przy­da! Z pew­no­ścią w ro­man­se ba­wić się nie będę! Chłop za­wsze chło­pem po­zo­sta­nie… Spo­tka­łem już nie jed­ne­go pi­ja­ne­go… Ot i i źró­dło nę­dzy!…

Amel­ka przy­tu­li­ła gło­wę do ra­mion ojca.

– Oni mają umysł ciem­ny, ta­tecz­ku! – rze­kła słod­ko.– Nic nie ro­zu­mie­ją, nic nie wie­dzą…

– Więc cóż z tego? Czy chcesz, abym pen­sy­ona­ty dla nich za­kła­dał?

– A moja sio­stra bę­dzie och­mi­strzy­nią – wtrą­ci­ła żar­to­bli­wie Ja­nia.–Ja się na nic nie przy­dam, bo lud wiej­ski bywa zwy­kle brud­ny, dzie­cia­ki nie­ucze­sa­ne, ob­dar­te… Nie zno­szę brzy­do­ty…

– Ob­ma­wiasz się, Ja­niu!–upo­mnia­ła mat­ka.

– Tak, tak, ma­tecz­ko!–po­twier­dzi­ła Amel­ka.– Jesz­cze na pen­syi bę­dąc, nie­raz my­śla­ły­śmy nad tem, czem­by po­ży­tecz­nie za­peł­nić ży­cie. Wi­dzę te­raz , że nam ma­te­ry­ału nie zbrak­nie, sko­ro wieś na­sza taka ubo­ga… Nie po­sia­da oczy­wi­ście ani szpi­ta­la, ani szko­ły.., Ja­nia i ja po­win­ny­śmy się tem za­jąć…

Pan Kle­mens się ro­ze­śmiał, ale śmiech to był Sztucz­ny.

– Czy nie mó­wi­łem, He­le­niu?–zwró­cił się do żony z bły­skiem zło­śli­wym w oczach. – Czy nie Prze­po­wia­da­łem? Dzię­ki two­je­mu po­my­sło­wi, dusz­ko, cór­ki na­sze, jak to mia­łem spo­sob­ność za­uwa­żyć, mają nie­co prze­wró­co­ne po­ję­cia. Mó­wię nie­co, bo zbyt krót­ko jesz­cze na nie pa­trzę. Nie je­stem by­najm­niej wdzięcz­ny za te nad­pro­gra­mo­we do ich edu­ka­cyi do­dat­ki.

– Nie ro­zu­miem cię, Kle­men­sie… – ode­zwa­ła się do­tknię­ta pani He­le­na.

– Ależ, dro­gi oj­cze! – za­wo­ła­ła z ży­wo­ścią Aniel­ka.– Na­sze prze­wró­co­ne po­ję­cia ob­ja­wia­ją się w jed­nem tyl­ko pra­gnie­niu: stać się po­ży­tecz­ne­mi w ja­ki­kol­wiek spo­sób i na na­zwę pa­so­ży­tów nie za­słu­żyć.

Pan Kle­mens z wy­ra­zem po­bła­ża­nia po­gła­dził war­ko­cze cór­ki.

–- Co za ro­man­so­we ide­je! – rzekł na po­zór żar­to­bli­wie. – Wy­gó­ro­wa­na mi­łość bliź­nie­go, uro­jo­ne ja­kieś wzglę­dem spo­łe­czeń­stwa obo­wiąz­ki!… Bawi mnie to!

– Oj­czul­ku!–za­wo­ła­ła zdu­mio­na Aniel­ka. Ja­nia cie­ka­we oczę­ta utkwi­ła w ojca.

– Za­sta­nów­cie się… – pod­jął w tym sa­mym to­nie pan Kle­mens.– Szpi­ta­le obej­dą się bez was, bo służ­bę przy cho­rych peł­nią za­kon­ni­ce; w szko­łach są na­uczy­cie­le… Gdzież tam jest miej­sce dla ta­kich wy­kwint­nych pa­nien, jak moje có­recz­ki? Ele­ganc­kie sa­lo­ny, za­gra­ni­ca… oto tło od­po­wied­nie… Mu­zy­ka, ta­niec, lek­ka bel­le­try­sty­ka, suk­nia stroj­na lub pięk­ny ka­pe­lusz… oto roz­ryw­ki wła­ści­we… Cel: wyj­ście za mąż!…

– Oj­czul­ku! – ode­zwa­ła się zdu­mio­na i roz­ża­lo­na Amel­ka.– Oj­czu­lek so­bie z nas żar­tu­je. Czyż po­dob­na, aby ta­kie czcze, pu­ste ży­cie mo­gło ko­bie­cie wy­star­czyć? Duch ludz­ki szer­szych krę­gów wy­ma­ga!

– Fra­ze­sy! – rzekł kwa­śno pan Kle­mens, uci­na­jąc roz­mo­wę. – Czy oglą­da­ły­ście już swo­je wierz­chow­ce? A ko­nie do wy­jaz­du? Każ­da z was ma swo­ją parę ku­cy­ków. Hr. Bru­non na­uczy was z chę­cią kon­nej jaz­dy… Zna­ko­mi­ty z nie­go jeź­dziec!…

Dziew­czę­ta uca­ło­wa­ły ręce ojca.

– Je­steś bar­dzo do­brym, oj­czul­ku, ale nie chce­my, abyś nas psuł i roz­piesz­czał…–mó­wi­ły.– Mo­gły­by­śmy za bar­dzo w roz­ryw­kach za­gu­sto­wać, lub zgnu­śnieć w przy­jem­nej bez­czyn­no­ści…

– O bez­czyn­no­ści mowy tu być nie może – za­uwa­żył pan Kle­mens.– Ży­cie to­wa­rzy­skie ma swo­je wy­ma­ga­nia. Cze­ka­ją was bale, wi­zy­ty!… – Sa­lo­ny na­sze w War­sza­wie mu­szą ze­środ­ko­wać po­wa­gi ro­do­we, fi­nan­so­we, a dla do­da­nia wdzię­ku za­ba­wie, ży­wioł li­te­rac­ki i ar­ty­stycz­ny. Jed­nem sło­wem mu­szą to być sa­lo­ny „mod­ne” i wy, moje pięk­ne có­recz­ki, mu­si­cie mat­ce do­po­módz. Nie na­le­ży za­po­mi­nać, co­ście sta­no­wi­sku ojca win­ny. Czło­wiek za­wsze piąć się w górę po­wi­nien.

Pan Kle­mens z miną wyż­szo­ści prze­szedł się po sa­lo­nie, po­gła­dził przed zwier­cia­dłem fa­wo­ry­ty i zwró­cił się ku żo­nie.

– Mam na­dzie­ję, że i ty, He­le­niu, oży­wisz się przy na­szych dzie­wecz­kach. Wca­le ci me­lan­cho­lia nie do twa­rzy. Tak wy­glą­dasz, jak­byś się na cały świat dą­sa­ła… Wy­zna­ję, że spra­wia mi to pe­wien ro­dzaj nie­sma­ku. Za­miast być uwiel­bia­ną kró­lo­wą sa­lo­nów, co przy two­jej uro­dzie i wy­kształ­ce­niu jest rze­czą ła­twą, od­gry­wasz rolę ofia­ry, czy niuń­ki.

– Bądź ła­skaw, Kle­men­sie, nie po­są­dzać mnie o od­gry­wa­nie ja­kiej­kol­wiek roli od­par­ła pani He­le­na.–Znasz moje uspo­so­bie­nie i wiesz, że inną nie będę.

– A jed­nak, gdy­byś ze­chcia­ła, dusz­ko, sko­pio­wać pa­nią Ka­mil­lę na przy­kład?

– Nig­dy i w żad­nym ra­zie pani Ka­mil­la za wzór słu­żyć mi nie może – od­par­ła, opa­no­wu­jąc wzbu­rze­nie.

Ja­nia py­ta­ją­ce spoj­rze­nie rzu­ci­ła Amel­ce. Amel­ka gło­wę mia­ła spusz­czo­ną; każ­de ostrzej­sze sło­wo ojca twarz jej ob­le­wa­ło ru­mień­cem.

– Do­wie­dzio­ną jest rze­czą, że nic nie­ma trud­niej­sze­go, ni­że­li upór ko­bie­cy zwal­czyć – skar­żył się pan Kle­mens.– Szko­da, że przed ślu­bem nie oka­zu­je­cie się nam ta­kie­mi, ja­kie­mi w isto­cie je­ste­ście, pięk­ne pa­nie. Jest to pe­wien ro­dzaj ma­leń­kie­go, nie­win­ne­go na po­zór oszu­stwa, do któ­re­go wszak­że ko­biet­ki szcze­gól­ny po­ciąg czu­ją. Wszak mam słusz­ność,He­le­niu?

Kłuł szy­der­stwem, ale słod­ko w oczy żo­nie pa­trzył i uśmie­chał się do niej.

Pani He­le­na spu­ści­ła gło­wę. Tło­czył ją cię­żar wspo­mnień, któ­re sto­ją­ce­go przed nią mał­żon­ka wy­mow­nie oskar­ża­ły. "Wszak to ona, tyl­ko ona mia­ła pra­wo czy­nić mu wy­rzu­ty. Mąż jej kła­mał od pierw­szej chwi­li, kie­dy go po­zna­ła, kła­mał wciąż przez dłu­gi, dłu­gi prze­ciąg lat dwu­dzie­stu, któ­re prze­ży­li z sobą.

– Jadę do Krze­mie­nia – rzekł po chwi­li swo­bod­nie. – Ja­kiż to dom miły! Kie­dyż się wy­bie­rzesz z cór­ka­mi do pani Ka­mil­li, żo­necz­ko? Jej się na­le­ży przed in­ny­mi pierw­szeń­stwo, jako daw­nej zna­jo­mej…

Pani He­le­na wzro­kiem prze­ni­kli­wym spoj­rza­ła na męża i od­rze­kła:

– Po­mó­wi­my o tem póź­niej, Kle­men­sie… Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nowa se­rya gry­ma­sów.– mruk­nął niby do sie­bie.

Chłod­ne­mi usty do­tknął czo­ła żony, cór­kom w po­wie­trzu po­ca­łu­nek rzu­cił i wy­szedł.

Ja­nia i Amel­ka pa­trzy­ły za nim, gdy prze­cho­dził sa­lon, gięt­ki, wy­twor­ny. Buj­ne jego kształ­ty, cho­ciaż roz­ro­słe wspa­nia­le, wol­ne jed­nak były od oty­ło­ści i o krzep­kiej jeno sile świad­czy­ły. We wło­sach kru­czej czar­no­ści nie sre­brzył się ani je­den bia­ły wło­sek, a twarz za­wsze po­god­na wol­na była od zmarsz­czek. Wi­dzia­łeś, że czło­wiek ten żył przedew­szyst­kiem dla sie­bie i w so­bie. Cóż dziw­ne­go, że czas go oszczę­dzał?

– Mamo! ma­tecz­ko! – rzu­ci­ły się ku mat­ce dziew­czę­ta, gdy tyl­ko drzwi za oj­cem się za­mknę­ły.

Ale pani He­le­na od­su­nę­ła ła­god­nie cór­ki od sie­bie.

– Zmę­czo­na je­stem…– rze­kła, si­ląc się na spo­kój.– Od­pocz­nę w swo­im po­ko­ju.

Uca­ło­wa­ła po­bla­dłe i zmar­twio­ne pa­nien­ki i szyb­ko ode­szła. Za wie­le go­ry­czy wez­bra­ło w jej Pier­si.

– Amel­ko–spy­ta­ła szep­tem Ja­nia, bo się nie­le­d­wie brzmie­nia słów wła­snych lę­ka­ła,– co to wszyst­ko zna­czy? Czyż­by oj­czu­lek gnie­wał się o co? Tak mi dziw­no… Oj­czuś jest ja­kiś inny… Do­praw­dy, po­jąć nie mogę…

– Naj­le­piej nie zwra­caj na to uwa­gi–od­par­ła Amel­ka, ukry­wa­jąc przed sio­strą łza­mi za­mglo­ne oczy.–Wi­docz­nie roz­ma­icie bywa mię­dzy mał­żeń­stwa­mi, ale wie­my prze­cież, że oj­czu­lek mamę ko­cha…

– Oczy­wi­ście…– mó­wi­ła nie­prze­ko­na­na Ja­nia.– Ale to smut­ne, Amel­ko, bar­dzo smut­ne! Wi­dzia­łam, że ma­tecz­ka była zmar­twio­na! E! nie mam już ocho­ty wyjść za mąż … – do­da­ła roz­ża­lo­na.

– A cóż ten z bro­dą i ro­man­so­we­mi oczy­ma? – usi­ło­wa­ła żar­to­wać Amel­ka.

W oczach Jani sta­ły kro­ple łez. In­stynk­tow­nie od­czu­ła, że w bo­ga­tych, wspa­nia­le ume­blo­wa­nych sa­lo­nach ro­dzi­ców ni­cze­go nie bra­kło, prócz obo­pól­nej sym­pa­tyi i cie­pła do­mo­we­go ogni­ska.

I w po­ję­ciu Amel­ki o słod­kim związ­ku dwóch dusz po­krew­nych coś się psuć za­czę­ło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: