- promocja
- W empik go
Kiedyś, może, pewnego dnia - ebook
Kiedyś, może, pewnego dnia - ebook
Odnalezienie swojego miejsca na świecie nigdy nie jest łatwe. A zrobienie tego w obcym kraju? Podwójnie trudne!
Tina zawsze odstawała od swoich twardo stąpających po ziemi braci i marzyła o wielkim świecie. W końcu w jej życiu nadchodzi ten dzień - jako świeżo upieczona absolwentka zarządzania sprzeciwia się rodzinie i wyjeżdża na roczny staż do Holandii. Nie mówi nikomu, że kusi ją nie holenderskie życie, a wizja spędzenia roku z mężczyzną, który tam mieszka. Niestety okazuje się, że on ma nieco inne plany... Bez pieniędzy i pomysłu na siebie, za to ze złamanym sercem i nieprzewidywalnym szefem, Tina musi znaleźć sposób, aby uratować swój gap year. Czy jej się to uda?
„Kiedyś, może, pewnego dnia” to niezbędnik głodnego przygód emigranta. Ujmuje humorem, wciąga wartką fabułą i ekspresyjnymi dialogami. Przygody Tiny to rollercoaster uczuć, bolesnych upadków, ale też triumfalnych zwycięstw. Dziewczyna z sąsiedztwa, której zamarzył się wielki świat i szalona miłość. Czytelniku, przygotuj się na cały przekrój emocji w świecie tej holenderskiej telenoweli, która chwyta za serce.
Jagoda Bowers, tłumaczka i założycielka @holenderskiprzykawie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8301-6 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To mogła być Portugalia, ale stało się coś, co zmieniło moje plany. Zakochałam się.
– Czyli… To naprawdę się wydarzy? Mówisz poważnie? Przylecisz do Holandii?
Jego zielone oczy wpatrywały się we mnie z mieszaniną ekscytacji i niedowierzania. Zacisnął mocno palce na mojej dłoni, a ja poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła. Siedziałam w samym sercu Krakowa, w uroczej kawiarni pachnącej cynamonem i ziarnami kawy, naprzeciwko mężczyzny, w którym się zakochałam i ekscytowałam się myślą, że za pół roku takich dni będzie więcej.
– Tak – odparłam, nie kryjąc emocji. – W lipcu już tam będę. Dostałam nawet ofertę z Portugalii, ale odrzuciłam ją… Rzecz jasna.
– A co na to twoi rodzice? – dopytywał, a ja momentalnie się skrzywiłam.
– Cóż, nie są zbytnio zadowoleni… – mruknęłam. – Nie wiedzą o tobie… Uważają też, że sobie nie poradzę.
– Bzdura! – zawołał natychmiast. – Oczywiście, że sobie poradzisz! A my w ciągu tego roku będziemy mogli w końcu spotykać się jak normalni ludzie.
– Tak myślisz?
W odpowiedzi uśmiechnął się tak szeroko, że aż zmiękły mi kolana, a w piersi zaparło dech. Sprawiał, że w jednej chwili zapomniałam o wątpliwościach tłukących się z tyłu mojej głowy – tych związanych z dezaprobatą rodziny, finansami, pracą, o niepokoju na myśl o tym, że naprawdę zdecydowałam się wyemigrować. Czując jego wsparcie, byłam przekonana, że dam sobie radę na obczyźnie i że spędzę tam najlepszy rok swojego życia. Nie mogło być przecież inaczej.
Przez ostatnie miesiące zdarzało mi się bić z myślami, zwłaszcza przy braku wsparcia rodziców dla mojej decyzji o wyjeździe, ale wsiadając do samolotu, byłam pewna, że robię dobrze.
– Szanowni państwo, zbliżamy się do lądowania. – Głos pilota wyrwał mnie z zamyślenia. Drgnęłam i spojrzałam przez okno. W dole rysowało się powoli miasto, w którym zamieszkam. – Dzisiaj w Holandii jest upalnie i słonecznie, jest godzina trzynasta czterdzieści pięć czasu lokalnego. Dziękujemy państwu za wspólnie spędzony lot. Życzymy miłych wakacji lub witamy w domu.
Samolot zaczął powoli zbliżać się do ziemi, a ja uśmiechnęłam się pod nosem. Witamy w domu.
– Hej, zgadnij, kto właśnie wylądował! – mówiłam do telefonu, ciągnąc walizkę po płycie lotniska. Miałam wrażenie, że moje policzki niemal płoną, a ekscytacja w głosie jest aż nazbyt słyszalna. – Tak się cieszę, że niedługo się spotkamy! Zadzwoń, kiedy tylko znajdziesz chwilę!
Palce drżały mi tak bardzo, że omal nie upuściłam telefonu, wysyłając wiadomość głosową, a serce ruszyło galopem, gdy obserwowałam, czy status obok jego imienia nie zmienia się na „aktywny”. Widząc jednak, że chłopak nie był dostępny, schowałam telefon do kieszeni i podążyłam za tłumem. Wciąż mogłam słyszeć rozmowy w rodzimym języku, jednak ujrzawszy napisy informacyjne po holendersku, uświadomiłam sobie, że polskości w pełnej krasie nie doświadczę prawdopodobnie przez okrągły rok.
Gdy dotarłam do drzwi wyjściowych, nad którymi widniał wielki napis „WELCOME TO EINDHOVEN”1, niespodziewanie poczułam ucisk w żołądku. Zdałam sobie sprawę, że było już za późno na cofnięcie decyzji i potulny powrót pod rodzinny dach. Ta myśl sprawiła, że moje serce poszybowało w górę z taką mocą, jakby było tym samolotem, który właśnie odrywał się od pasa startowego. Cholera, ja naprawdę wyemigrowałam!
Wyszłam z budynku terminalu, przywitana ostrymi promieniami lipcowego słońca. Zmrużyłam oczy i uśmiechnęłam się sama do siebie. Moje nowe życie zaczynało się właśnie tu i teraz.
Bacznie obserwowałam, jak ludzie pospiesznie idą w kierunku przystanku autobusowego, ciągnąc za sobą bagaże. Próbowałam dostrzec w tym tłumie znajome twarze, na które czekałam.
– Tina!
Odwróciłam się. W oddali zobaczyłam Klaudię oraz jej chłopaka, Kubę.
Przeszło mi przez myśl, że tworzyli wyjątkowo kontrastową parę. On miał czarne włosy ścięte na jeża i opaleniznę tak bursztynową, jakby mieszkał na Karaibach. Ona, ze swoimi błękitnymi oczami i blond warkoczem zachwycała iście słowiańską urodą. Oboje uśmiechali się do mnie szeroko.
– Daj, wezmę twoją walizkę – zaproponował Kuba, kiedy się z nimi przywitałam.
Wsiedliśmy do pachnącego miętą mercedesa, a ja od razu oparłam głowę o szybę, wypuszczając z ulgą powietrze. Czułam, jak serce wali mi z nerwów, ale nie było w tym nic dziwnego – ciało wyrzucało z siebie silne emocje, jakby było wulkanem.
Kuba odpalił silnik, a ja wyjęłam telefon z kieszeni, aby sprawdzić, czy dostałam odpowiedź na swoją wiadomość głosową. Jęknęłam w duchu, widząc, że nic takiego się nie stało.
To naprawdę dziwne, że wciąż się do mnie nie odezwał. Przecież doskonale wiedział, że przylatuję… Zazwyczaj odpowiadał na moje wiadomości w mgnieniu oka.
Poczułam nieprzyjemny skurcz w żołądku, ale zignorowałam go. Przecież od wylądowania nie minęło jeszcze tyle czasu, może pomieszały mu się godziny…
– Tyle lat, co? – zagadnęła Klaudia, a ja podskoczyłam z lekka, wyrwana z objęć własnych myśli. – Nawet nie byłam pewna, czy cię poznam. Powiedziałam Kubie, że ma szukać małej, rudej dziewczyny w kolorowej spódnicy!
– Ha, od lat robię się na blond – odparłam, gładząc się po farbowanych włosach. Odłożyłam telefon na siedzenie fotela, aby mnie nie rozpraszał. – Ale nie martw się, w głębi duszy nadal jestem tą „Tiną z Zielonego Wzgórza”, jak mnie zawsze nazywaliście.
– To znacie się jeszcze z podstawówki? – zapytał Kuba, chociaż Klaudia na pewno opowiadała mu, kim jest dziewczyna, która wprowadzi się do ich domu.
– Aha – przytaknęłam, niemal przyklejając twarz do okna i obserwując domki jednorodzinne przemykające za szybą. – Wiesz, bransoletki przyjaźni, wspólne oglądanie High School Musical i kłótnie o to, kto był lepszy: Edward czy Jacob.
Klaudia zachichotała, a Kuba uśmiechnął się niezręcznie. Wydawało mi się, że chyba nie mógł wczuć się w nostalgiczną anegdotkę o obsesji na punkcie Zmierzchu.
– A potem przyszedłeś ty, rozkochałeś ją i zabrałeś za granicę. – Wzruszyłam ramionami.
Dostrzegłam jego triumfalny uśmiech w lusterku wstecznym.
– No, kobiety to za mną nawet do innego kraju wyjadą!
Tak naprawdę z Klaudią nie miałyśmy kontaktu, odkąd poszłyśmy do różnych gimnazjów. Kilka tygodni temu przypadkiem zobaczyłam na Facebooku, że mieszka w Eindhoven, więc spontanicznie zapytałam, czy nie zna kogoś, kto akurat miałby pokój na wynajem. Znała. Doszłam wtedy do wniosku, że każdy Polak, który ma więcej niż osiemnaście lat, prawdopodobnie zna kogoś, kto wyemigrował do Holandii. Było nas tutaj blisko dwieście pięćdziesiąt tysięcy – to prawie cały Białystok. Niesamowite!
– I co, będziesz tutaj mieć jakiś staż, tak? Jak długo? – zapytał Kuba.
– Tak. Roczny staż w dziale sprzedaży – odparłam z dumą. – Będę pracować w firmie sportowej. Tworzą sprzęt treningowy dla piłkarzy.
– Nie wiedziałam, że interesujesz się sportem. – Klaudia zmarszczyła brwi.
– Mhm, tylko trochę bardziej niż kwalifikacjami do regionalnego konkursu w cięciu i rąbaniu drewna – rzuciłam, wymyślając dyscyplinę na poczekaniu.
Owszem, nie miałam w sobie ani krzty sportowej pasji. Mogłam, co prawda, wytrzymać godzinę na lekcji tańca, kręcąc biodrami do przebojów Shakiry, ale piłka nożna to był zupełnie inny poziom. Mając dwóch braci, którzy okupowali telewizor, aby oglądać Ligę Mistrzów za każdym razem, kiedy leciała Sabrina, nastoletnia czarownica, łatwo mi było nabrać awersji do tego sportu już od najmłodszych lat.
Jednak Bram, mój przyszły szef i menedżer działu sprzedaży w LightBreakers, nie musiał tego wiedzieć. W końcu niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie podkoloryzował kilku faktów w swoim liście motywacyjnym. Tak bardzo zależało mi na tym stażu, że musiałam posunąć się do drobnego kłamstwa – praktyki były wytrychem: miały umożliwić mi wyjazd do Holandii i zapewnić byt przez najbliższy rok. Nie chciałam jednak wspominać Klaudii i Kubie o prawdziwym powodzie mojej emigracji – przynajmniej jeszcze nie teraz.
– No i jesteśmy – oznajmił Kuba, kiedy wjechaliśmy w wąską uliczkę pełną domków jednorodzinnych.
Samochód zatrzymał się przy bramie obok białego bliźniaka, który wyglądał dokładnie tak, jak inne domy w sąsiedztwie. Żaluzje w dużym oknie były zasłonięte, więc nie można było zobaczyć, co robią ludzie w środku. Skupiłam więc całą uwagę na niewypielęgnowanym ogródku, w którego trawie dostrzegłam kilka niedopałków papierosów, i na rowerze niedbale opartym o szarą ścianę budynku. Na starych, drewnianych drzwiach wisiał miedziany numer 715.
Wyszłam z samochodu i jako pierwsza podeszłam do drzwi, niecierpliwie czekając, aż ktoś wpuści mnie do środka.
– Wiesz, ten dom jest nieco stary… – powiedziała Klaudia, kiedy Kuba wkładał klucz do zamka. – Nie był remontowany odkąd… Chyba nigdy nie był remontowany, co nie, Kuba?
Weszliśmy do niewielkiego przedsionka, a ja omal nie potknęłam się o czyjeś trapery. Na dywanie leżało kilkanaście par butów porozrzucanych bez ładu. Cóż, od progu było widać, że w domu mieszkało aż pięć osób.
– Śmiało, śmiało. – Kuba gestem zachęcał mnie, abym weszła dalej. Przesunęłam się bez protestów, bo korytarzyk był zdecydowanie za mały dla naszej trójki.
Rozglądałam się dookoła z taką pasją, jakbym była w Disneylandzie. Bardzo możliwe jednak, że ekscytacja związana z emigracją spowodowała, że nie patrzyłam na wszystko trzeźwym okiem, bowiem z obiektywnego punktu widzenia dom nie wyglądał zachwycająco.
Zrobiłam kilka kroków w kierunku salonu. Przez uchylone drzwi dostrzegłam wyblakłe ściany i niewielką, skórzaną kanapę, przed którą znajdował się telewizor plazmowy. Jego nowoczesny design kontrastował ze staromodnym stolikiem, który zapewne pamiętał jeszcze czasy ZSRR.
– Chodź, pokażę ci twój pokój – zaproponowała Klaudia i ruszyła po schodach na górę. Wraz z Kubą podążyliśmy za nią, powodując, że pożółkłe stopnie zaskrzypiały pod naszymi stopami.
– Tutaj jest łazienka, tutaj nasz pokój, a obok mieszka mój brat, Łukasz – wyliczał Kuba. – A u góry Monika i drugi brat, Kacper. Mówimy na niego Kapeć.
Przeszliśmy na ostatnie piętro. Drzwi do mojego pokoju były otwarte na oścież.
– Nie jest to luksus… – Ton Klaudii był przepraszający.
– Ale niektórzy Polacy żyją w dużo gorszych warunkach – wtrącił szybko Kuba. – Tylko musisz się przyzwyczaić, że Kapeć i Łukasz to leniwe śmierdziele i trudno im sprzątać po sobie. Zwłaszcza Łukaszowi.
Trzy osoby wystarczyły, aby ten niewielki, kwadratowy pokój na poddaszu zrobił się ciasny. Miał tylko jedno, małe okno, przez które wpadało odrobinę światła, a ściany były miejscami ubrudzone. Ich ponura, popielata barwa sprawiła, że lekko się skrzywiłam. Moja mina zrzedła jeszcze bardziej, kiedy przypadkiem oparłam się o starą szafę, nie zauważając, że jest pokryta pajęczyną.
Właściwie oprócz tej szafy, małego stolika i lustra, które nie było nawet powieszone, nie znajdowało się tu nic. Ze zdziwieniem odkryłam, że nie miałam nawet łóżka – jedynie materac.
– W porządku – odparłam po chwili zawahania. – Jest naprawdę w porządku.
Nie byłam pewna, czy sama wierzę w to, co mówię. Faktycznie to nie był luksus, oczekiwałam czegoś mniej ponurego i większego niż dziesięć metrów kwadratowych, ale tak długo, jak mogłam opłacić czynsz z mojej niewielkiej pensji, nie miałam zamiaru narzekać. W końcu to był mój pokój i moja przygoda.
Klaudia i Kuba zostawili mnie samą, abym w spokoju się rozpakowała. Spędziłam sporo czasu, by posegregować to, co moja mama włożyła mi do walizki. Przypuszczałam, że dostanę od niej mnóstwo zbędnych rzeczy, ale nie spodziewałam się, że przygotuje mnie na każdą ewentualność, z apokalipsą włącznie.
– Serio, mamo? – mruknęłam sama do siebie, kiedy zobaczyłam swoją pracę licencjacką z zarządzania, wraz z przyklejoną do niej karteczką z adresem polskiej ambasady w Hadze. – Komiczne.
W tym momencie zadzwonił telefon. Dopadłam do komórki z bijącym sercem, ale kiedy spojrzałam na wyświetlacz, westchnęłam głośno. Wywołałam wilka z lasu… Odebrałam, choć niechętnie – nie na tę rozmowę czekałam.
– Mamo. – Mój głos był nad wyraz poważny. – Właśnie się rozpakowuję i zobaczyłam twój mały prezencik. Umawiałyśmy się na coś, pamiętasz? Rok przerwy. Jeżeli mi się nie spodoba albo nie dam rady, to wrócę do Polski, ale na tę chwilę naprawdę nie potrzebuję przypomnienia w postaci dyplomu ukończenia studiów. Na litość boską, kobieto! Daj mi wziąć oddech. Miałam obronę mniej niż dwa tygodnie temu!
– To był akurat pomysł twojego brata! – broniła się mama.
Oczywiście. Nawet nie musiałam pytać którego.
– Zawsze możesz wrócić wcześniej – rzuciła niby od niechcenia. – Jeśli już tak bardzo zależy ci na przerwie, to co jest złego w mieszkaniu w Myślenicach i pracowaniu u cioci Danki przez ten rok?
Powtórz to zdanie, tylko powoli, pomyślałam. Od razu nasunie ci się odpowiedź.
– Mamo, zaufaj mi – odpowiedziałam stanowczo, rzucając w kąt pracę dyplomową. – Wszystko mam pod kontrolą.
– Wiem o tym, wiem… – Bzdura. Nie wiedziała. – Po prostu nie wydaje mi się, żeby ten cały gap year to był dobry pomysł. Nie lepiej iść na magisterkę od razu?
Lepiej nie iść na nią wcale, zripostowałam w duchu. Nie miałam ochoty prowadzić tej dyskusji – jej różne warianty przerabiałam przez ostatnich kilka miesięcy z praktycznie każdym członkiem mojej najbliższej rodziny. Przypomniałam raz jeszcze mamie, jaką miałyśmy umowę, zapewniłam, że wszystko idzie zgodnie z planem i po wysłuchaniu jeszcze kilku złotych myśli mogłam się rozłączyć i w spokoju kontynuować rozpakowywanie walizki.
Niestety, moje myśli wciąż krążyły wokół wiadomości, którą wysłałam, a na którą nie dostałam odpowiedzi. Wiedziałam, że to była głupota, w końcu nikt nie musi siedzieć z telefonem w ręce cały dzień… Niemniej intuicja podpowiadała mi, że coś było na rzeczy. Niepokój, że stało się coś niedobrego, rósł w mojej piersi z każdą minutą, kiedy widziałam, że wiadomość pozostawała nieodczytana.
Na szczęście nowi współlokatorzy na chwilę rozproszyli mnie swoimi wizytami. Najpierw do moich drzwi zapukała Monika – brunetka z Sopotu, która była kilkanaście lat starsza ode mnie i na co dzień sprzątała biurowce. Dowiedziałam się, że wynajmuje ten pokój, odkąd pięć lat temu rozstała się z mężem, Holendrem. To ona zna się z właścicielem i to ona była tutaj, kiedy do domu wprowadzili się bracia oraz Klaudia.
– Powiem ci, że ten mój były mąż to mi gruszki na wierzbie obiecywał – prychnęła, kiedy ja wyjmowałam z walizki szkicownik. – Od razu ci, kochana, powiem, że Holendrzy są bardzo bezpośredni, ot co. Tylko ten mój to jakiś ewenement był. O, i majonezu też nie lubił! – zaznaczyła kobieta, jakby preferencje kulinarne były jakimś wyznacznikiem przyzwoitości.
Chwilę później poznałam sąsiada z pokoju obok. Kacper, zwany Kapciem, był najmłodszym domownikiem – miał dwadzieścia jeden lat, był niski, blady i nosił ubrania tak luźne, że wyglądał, jakby się w nich topił. Wszedł do mojego pokoju bezpardonowo, tak jak wchodzi się do dzielonego przez wszystkich salonu.
Pomyślałam, że jego ciemne oczy skrywają w sobie jakiś spokój. Kapeć wodził wzrokiem po pomieszczeniu z zaciekawieniem, jakby chciał zgadnąć, jaką osobą jestem, bazując na przedmiotach, które posiadam.
– Co to? – Wskazał stopą na leżącą na ziemi książkę.
– Baśnie – odparłam, nieco zdziwiona, że właśnie na to zwrócił uwagę. – Dziadek mi je dał.
– Aha. – Flegmatycznym ruchem poprawił rozczochrane, czarne włosy i przeniósł spojrzenie na sufit. – To fajnie.
Uśmiechnęłam się w odpowiedzi. Kapeć nie wydawał się osobą specjalnie rozmowną czy towarzyską, więc nie ciągnęłam go za język i nie zmuszałam do dyskusji – będzie jeszcze okazja, żeby poznać się lepiej.
Kiedy chłopak wyszedł, po raz kolejny sprawdziłam powiadomienia. Nadal nic.
Poczułam, jak zimny pot nieprzyjemnie oblepia moje ciało. Dochodziła siedemnasta, za dwie godziny mieliśmy spotkać się w centrum, a ja nadal nie dostałam żadnej wiadomości, potwierdzenia, że plany są aktualne. Czy to możliwe, że stało się coś poważnego?
Spanikowana, postanowiłam zadzwonić, jednak – jak można było się spodziewać – połączenie nie zostało odebrane.
– Co jest, do cholery?! – mruknęłam pod nosem i rzuciłam telefon na stos ubrań, których jeszcze nie wyjęłam z walizki. Nie chciałam wpadać w paranoję, ale ta sytuacja była wyjątkowo dziwna. Nie zdążyłam jednak zastanowić się, czy powinnam zmienić plany na wieczór, bo w tym momencie usłyszałam ciche pukanie do drzwi. Kapeć musiał zamknąć je za sobą po krótkiej wizycie.
– No siema! – Szczupły mężczyzna ubrany w wytarte dżinsy i za dużą bluzę stanął w drzwiach pokoju. – Przyszłem się przywitać. Łukasz jestem.
– Miło poznać – uśmiechnęłam się lekko. Stwierdziłam, że nie wypada go poprawiać na tym etapie znajomości. – Jestem Tina.
– No, to co cię sprowadza do Eindhoven, Tina? – zapytał, opierając się o framugę.
– A wiesz… – Wzruszyłam ramionami i zaczęłam układać ubrania w szafie. Na szczęście w środku nie natknęłam się na kolejne pajęczyny. – Zrobiłam licencjat z zarządzania i nie byłam pewna, co robić dalej… Więc zdecydowałam, że rok spędzę w Holandii. Znalazłam tutaj firmę, która przyjęła mnie na staż.
– No to zajefajnie – uznał. – A potem wracasz na studia?
Westchnęłam w duchu. To było dobre pytanie.
Rzuciłam jakąś ogólnikową odpowiedzią, ale okazało się, Łukasz miał dla mnie kolejne niewygodne pytanie.
– No dobra… Ale dlaczego akurat Eindhoven? Skoro masz cały rok spędzić za granicą, to kuuurwa… Tyle opcji! Czemu akurat to miasto?
Uśmiechnęłam się do niego blado.
– Może przeznaczenie? – Mój głos zadrżał nieznacznie, kiedy to powiedziałam, a wzrok umknął na chwilę w stronę telefonu. Wyglądało jednak na to, że Łukasz w ogóle tego nie dostrzegł.
Mogłabym powiedzieć mu o prawdziwym powodzie wyprowadzki. Jemu, Klaudii, a nawet moim rodzicom – nie miałam przecież żadnego powodu do wstydu… Jednak w głębi duszy czułam, że dopóki oficjalnie nie będę w związku, lepiej będzie zachować pewne rzeczy w sekrecie.
Kiedy Łukasz wyszedł, opadłam na materac, wzbijając przy tym niewielkie kłęby kurzu. To przypomniało mi, aby dodać gruntowne porządki do mentalnej listy rzeczy do zrobienia. Miałam wrażenie, że lęk coraz bardziej ugniata moją klatkę piersiową. Nie potrafiłam w pełni cieszyć się nową przygodą i rozpoczętym rokiem na emigracji, kiedy on wciąż nie dawał znaku życia. A co, jeśli miał wypadek? Do kogo miałabym się odezwać w takiej chwili?
Po kilku minutach rozmyślań wstałam. Z cichym westchnieniem wyciągnęłam z walizki ostatnią rzecz – męski sweter w kolorze butelkowej zieleni, jeszcze pachnący moim kokosowym płynem do prania. Zacisnęłam palce na materiale, w duchu modląc się, abym jeszcze dziś miała szansę zwrócić go właścicielowi.
Nagle, jakby na zawołanie, usłyszałam dzwonek przypisany tylko do jednego kontaktu z mojej listy. Na ułamek sekundy wstrzymałam oddech, patrząc, jak litery JJ migoczą na wyświetlaczu – na szczęście szybko odzyskałam połączenie na linii mózg-ręce i odebrałam.
– Jason! – zawołałam z ulgą. – Jak dobrze, że w końcu dzwonisz! Wylądowałam dawno temu i cały dzień czekam na wiadomość od ciebie, byliśmy umówieni. Bałam się, że coś się stało! Wszystko w porządku?
– Tina, przepraszam najmocniej! – W znajomym, głębokim głosie chłopaka pobrzmiewały wyrzuty sumienia. – Coś mi wypadło w pracy, prawdziwy kocioł… Nie miałem nawet chwili, żeby odsłuchać wiadomości. Jak u ciebie? Wszystko w porządku? Dotarłaś bezpiecznie?
Odetchnęłam i nieco spokojniejsza usiadłam na materacu. Miałam wrażenie, jakby ciężki łańcuch, który oplatał mnie przez cały dzień, nagle się rozluźnił.
– Tak, wszystko dobrze, lot minął bez problemów. Poznałam już moich współlokatorów, wypakowałam się… No, nie było to trudne, zobaczysz, jaka to klitka. Miałam właśnie szykować się do wyjścia, ale rozumiem, że dziś nie damy rady się zobaczyć? – dodałam, krzywiąc się.
– Obawiam się, że nie – westchnął. – Mam jeszcze zebranie zespołu, nie wiem, o której się skończy, a bez sensu, żebyś czekała sama gdzieś w knajpie. Wybacz, Tina! Muszę kończyć, szef mnie woła…
– No tak, może masz rację. To… Będziemy w kontakcie? Dasz mi znać, jak będziesz miał wolny wieczór? – zapytałam szybko. Miałam nadzieję, że już niedługo będziemy mogli razem świętować moją przeprowadzkę.
– Jasne. No i… Witaj w Holandii! – rzucił ciepło Jason i zakończył połączenie.
Uśmiechnęłam się słabo. Nie wiedziałam dlaczego, ale coś w jego głosie mnie zaalarmowało. Ekscytacja, jaką czułam na myśl o życiu w nowym kraju, ustąpiła miejsca stresowi. Nie tak miał wyglądać nasz pierwszy wieczór – mieliśmy iść na kolację, w końcu porozmawiać twarzą w twarz po tygodniach kontaktu przez Internet, a zamiast tego spędzę wieczór w ciasnym, ponurym pokoju, w towarzystwie pająka, który uwił sobie gniazdko za szafą. Cholera, tego nie było w planach.
------------------------------------------------------------------------
1 Witamy w Eindhoven (ang.)