Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Kisses of Darkness - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kisses of Darkness - ebook

Trzecia część serii „Kings of Darkness”. Historia Eliasa Brindleya – przyjaciela Astona Richmonda, bohatera powieści Secrets of Darkness oraz Tears of Darkness.

Kiedy późnym wieczorem w uniwersyteckiej bibliotece Rosalie Amore spotyka Eliasa Brindleya, w pierwszej chwili bierze go za bezdomnego. Chłopak śpi przy jednym ze stołów i sprawia wrażenie osoby potrzebującej pomocy.

Dziewczyna jednak rozpoznaje w nim kogoś, kogo widziała na zdjęciach z mediów społecznościowych, a wkrótce dowiaduje się od niego, że studiują nie tylko na tej samej uczelni, ale również ten sam kierunek.

Tak naprawdę tę dwójkę łączy wiele. Elias czuje się zagubiony i nie radzi sobie zbyt dobrze na medycynie, natomiast Rosalie od zawsze walczy z nieśmiałością, która utrudnia jej poznawanie nowych znajomych.

Postanawiają pomóc sobie w walce z własnymi słabościami i nawiązuje się między nimi nić przyjaźni. Będą robić wszystko, żeby nie dopuścić do siebie myśli, że to coś więcej.

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.          Opis pochodzi od Wydawcy.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8362-971-1
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OSTRZEŻENIE

Drogi Czytelniku,

Kisses of Darkness jest trzecią częścią serii „Kings of Darkness”, opowiadającą o losach Eliasa. Można ją czytać bez znajomości poprzednich książek, ponieważ dotyczy innej pary, aczkolwiek jeśli nie chcesz natknąć się na spoilery historii Laurette i Astona, zalecam przed lekturą tej książki sięgnięcie po Secrets of Darkness oraz Tears of Darkness.

Historia Eliasa i Rosalie zamyka się w tym tomie.

Poniższe ostrzeżenie zawiera spoilery dotyczące treści.

Kisses of Darkness jest znacznie mniej mroczną książką od poprzednich w serii, natomiast porusza kilka trudnych tematów, które dla niektórych mogą być drażliwe: przemoc, myśli samobójcze, próba samobójcza, stany depresyjne, nadużywanie substancji psychoaktywnych.

Jako autorka nie pochwalam zachowań przedstawionych w tej opowieści – są jedynie fikcją literacką, wytworem mojej wyobraźni, a nie czymś, co powinno się naśladować.

Czytasz na własną odpowiedzialność.WSTĘP

Pewien chłopiec tak bardzo bał się żyć, że stworzył sobie iluzję egzystencji i pod maską mroku udawał, że tak właściwie to czuje się całkiem nieźle.

Że wcale nie cierpi.

Że wcale się nie rozlatuje.

Że światełko w jego sercu wcale nie gaśnie.

Pielęgnował otaczającą go ciemność tak okrutnie pewny, że nie czeka go nic lepszego.

Aż to zauważył.

Promień światła.

Tak nachalny, że nawet zmarły nie mógłby go zignorować.

Uniósł wzrok.

Zobaczył nadzieję.

Wyciągnął w jej stronę dłoń.

I się sparzył.PROLOG

„Jesteśmy bielą i czernią, światłem i ciemnością, koszmarem, przed którym należy uciekać, i pięknym snem, w którym można się schronić, wszystko jest przeciwieństwem wszystkiego, jest dobrem i złem. Ale dobro nie obejmuje zła, nie bierze go w ramiona, a zło nie głaszcze dobra po plecach czarnymi skrzydłami”.

Dorotea de Spirito, Anioł

Elias wbiegł do kuchni przez otwarte na oścież drzwi tarasowe, brudząc błotem z butów świeżo wypastowane kafelki. Miał policzki zaróżowione z wysiłku, na jego ustach migotał promienny uśmiech, a po plecach spływał mu pot. Oparł jedną dłoń o ścianę i próbował unormować świszczący w płucach oddech. Odgarnął mokre kosmyki splątanych włosów z czoła i zerknął na swoją mamę, siedzącą przy kuchennej wyspie i pijącą ulubioną zieloną herbatę. Zapach naparu wypełniał każdy zakamarek przestronnej kuchni.

– Mamo! – wydusił podekscytowany, zrzucając kurtkę chaotycznymi, niedbałymi ruchami.

Odnosił wrażenie, że zaraz się udusi, tak bardzo było mu gorąco. Nic dziwnego, w końcu miał za sobą kilka – trzy czy może cztery – kilometrów sprintu.

Dopiero wówczas Ellery Brindley, ta niesamowicie elegancka kobieta o pięknych orzechowych oczach, zwróciła uwagę na syna. Jej spojrzenie pomknęło po roztrzepanych włosach w kolorze ciemnego blond, zaróżowionych końcówkach uszu, aż zatrzymało się na butach.

Butach ubabranych błotem, szpecącym teraz podłogę wielkimi ciemnymi plackami.

Zacisnęła usta w wyrazie dezaprobaty, karcąc Eliasa najsurowszym wzrokiem.

– Pani Montgomery dopiero tu sprzątała – zwróciła mu uwagę chłodnym bezosobowym tonem.

Elias wcale się tym jednak nie przejął. Co dziewięciolatka mogła obchodzić jakaś głupia podłoga, kiedy przepełniała go ekscytacja w związku z wygraną? Od kilku tygodni wymykał się na pobliskie boisko, żeby pograć ze starszymi chłopakami w koszykówkę. Zawsze z nimi przegrywał. Do tej pory nie udało mu się choć raz trafić piłką do kosza.

Aż do dziś. Dziś ich ograł. I był z siebie bardzo, bardzo dumny.

– Mamooo – jęknął sfrustrowany, gdy kobieta ponownie skupiła spojrzenie na czymś, co wyświetlał ekran jej laptopa. Chciał tylko, by poświęciła mu minutkę czy dwie.

Czy naprawdę wymagał tak wiele?

– Lepiej to posprzątaj. Natychmiast – burknęła.

Złość i smutek skumulowały się w piersi Eliasa. Mama nawet nie dała mu dojść do słowa.

Zawsze to robiła.

Zawsze zwracała uwagę na jego wady, nie zalety. Karciła za porażki, ale nigdy nie chwaliła za sukcesy.

To nie zdołało przyćmić w nim nadziei. Miał jej tak wiele. Naprawdę wiele tej naiwnej dziecięcej nadziei.

W pośpiechu ściągnął brudne buty i pobiegł do schowka, gdzie znalazł wiadro z wodą oraz starą, zużytą już ścierkę. Jej przykry zapach załaskotał go w nozdrza. Mimo to niezrażony chłopiec chwycił ją w dłoń, namoczył w wodzie wymieszanej z cytrusowym płynem do podłóg i wrócił do kuchni.

To nie pierwszy raz, gdy musiał po sobie sprzątać. Często broił i robił bałagan, a pani Montgomery – ich pomoc domowa – naprawdę go z tego powodu nie znosiła.

Klęcząc tak na kafelkach, ponownie zadarł podbródek, by zerknąć na mamę.

Ciemne włosy spięte miała na czubku głowy w przylizany kucyk, a jej opalona skóra kontrastowała z jaskrawoczerwonym kolorem damskiego garnituru. Wszystko w niej wydawało się takie… idealne. Schludne. Wręcz odpychająco perfekcyjne.

Była doprawdy piękną i uwielbianą przez wszystkich kobietą, ale nigdy tak naprawdę nie chciała mieć dziecka. Marzyła o wielkiej karierze i ogólnoświatowej sławie. Potem na świat przyszedł Elias i nie potrafiła poradzić sobie w tej nowej, nigdy nieplanowanej roli – w roli matki.

Chłopiec wyszczerzył się do niej i zrobiwszy głęboki wdech, powiedział wreszcie:

– Wygrałem dziś mecz.

Ellery pozostała obojętna na słowa syna.

Przyjął to na spokojnie. Nie lubił się z nią kłócić i zawracać jej głowy. Babcia mówiła mu przecież tyle razy, że jego mamusia jest bardzo zapracowana, zestresowana i zmęczona, więc musi być wobec niej wyrozumiały.

I naprawdę taki był. Cóż, przez jakiś czas.

Młody Brindley, zapewne jak wiele innych dzieci, co chwilę znajdował sobie nowe hobby. Raz padło na koszykówkę, niedługo później łapał ślimaki do wiaderka i urządzał im wyścigi, potem przyszedł czas na kilkutygodniową fazę na szkicowanie.

Łapał się tak właściwie wszystkiego, do czego tylko miał dostęp, a wychowywanie się w obrzydliwie bogatej rodzinie dawało mu wiele możliwości. Nigdy nie potrafił jednak zostać przy czymś na dłużej, zbyt szybko się nudził.

I nawet jeśli mama nigdy go nie słuchała, on i tak za każdym razem chwalił się jej odniesionymi sukcesami.

– Mamo, robiłem ten rysunek chyba cały dzień – powiedział jej pewnego razu. – I wyszedł tak ładnie, prawda?

– A odrobiłeś już lekcje? – Właśnie to usłyszał w odpowiedzi.

Innego dnia przyszedł z wieściami, które sądził, że ją zadowolą:

– Miałem najlepszy wynik w klasie z tego sprawdzianu z angielskiego!

– Ale z matematyki to ci akurat poszło bardzo, bardzo słabo – odparła wtedy.

Całe dzieciństwo Eliasa polegało na próbach zwrócenia na siebie uwagi. Łaknął tego zainteresowania bardziej niż czegokolwiek innego, chciał choć przez chwilę poczuć, że jest częścią tej rodziny i że ma jakieś wsparcie w bliskich.

Z biegiem czasu jednak zrozumiał, że wieczne dogadzanie rodzicom i ślepe podążanie za ich wymogami nic mu nie dadzą. Zawsze pozostawaliby bowiem z czegoś niezadowoleni.

Wreszcie przestał się starać. Rodzice tak często mówili mu, jak beznadziejny, nieporadny i leniwy jest, że w pewnym momencie po prostu wziął sobie te słowa do serca i naprawdę w nie uwierzył. W końcu to jego rodzice – znali go lepiej niż ktokolwiek inny, więc skoro określali go w taki sposób, to znaczyło, że mieli rację… A przynajmniej tak właśnie sądził.

W młodym wieku wpadł w sidła imprez, używek, przelotnych romansów, sprawiania problemów, pyskowania i nonszalanckiej postawy, dzięki czemu wszyscy sądzili, że Elias wszystko i wszystkich ma gdzieś.

Gdy jako trzynastolatek pierwszy raz w życiu wrócił do domu pijany, matka wisiała nad nim przez okrągły tydzień, powtarzając raz za razem, że się stacza i że niczego nie osiągnie.

A on po prostu się cieszył, że wreszcie zaczęła zwracać na niego uwagę. Poczuł się z tego faktu tak zadowolony, że gdy tylko minął mu czas szlabanu i w końcu mógł spotkać się z najlepszymi przyjaciółmi – Astonem i Cassianem – opowiedział im o tym zajściu z niepohamowaną radością.

Tak właśnie odnalazł sposób, by wszystkie oczy zawsze pozostawały skierowane w jego stronę. Uwielbiał znajdować się w centrum uwagi. Uwielbiał, gdy ludzie zabiegali o jego względy.

Uwielbiał, gdy mama krzyczała na niego przez wiele godzin.

Ale to musiało być tak cholernie męczące, prawda?

To wieczne udawanie, że ma się wszystko pod kontrolą.

Że wcale nie żyjemy w strachu, że pewnego dnia wszyscy o nas zapomną i zostaniemy sami.

To uparte utrzymywanie uśmiechu na twarzy, gdy od środka dusi nas rozpaczliwy ból.

Powstrzymywanie łez, bo ktoś kiedyś wmówił nam, że są oznaką słabości, a słabość to najgorsza cecha, jaką może wykazać się człowiek.

To żartowanie ze wszystkiego i wszystkich, byle nikt się nie domyślił, że coś jest nie tak.

Tak, zdecydowanie Elias Brindley czuł się tym już szalenie zmęczony. A mimo to nie przestawał. Nie widział już dla siebie innej drogi. Nauczył się funkcjonować w ten sposób.

Dał się pochłonąć przez ciemność. W całości.ROZDZIAŁ PIERWSZY

KŁOPOTLIWE ZAPALNICZKI

ELIAS

– Co za jebane gówno – wymamrotałem gniewnie pod nosem, gdy po raz kolejny zapalniczka wysunęła mi się z rąk i wylądowała obok mojego buta na ziemi. To prawdziwy cud, że jeszcze się nie roztrzaskała.

Dłonie strasznie mi się trzęsły. Chłód nocy kąsał moją skórę i… Cóż, porządnie się naprułem.

I to serio porządnie. Dawno nie wlałem w siebie tyle alkoholu. Trochę mnie poniosło. Troszeczkę. Tak serio odrobinkę.

Zżerała mnie też złość, bo naprawdę potrzebowałem zapalić blanta, a ta popierdolona zapalniczka nie chciała ze mną współpracować. Że też akurat dzisiaj postanowiła zagrać mi na nerwach.

No dobra, winę ponosiła moja pijana dupa, a nie żaden przedmiot. Przecież nie miał takich umiejętności, by nagle odpalić się bez mojej pomocy. Ale zawsze łatwiej jest zwalić winę na kogoś innego, nie?

Z głębokim westchnieniem kucnąłem po raz kolejny, modląc się w duchu, aby nie upaść. Sęk w tym, że mięśnie już dawno odmówiły mi posłuszeństwa, stały się słabe i jak z waty, więc gdy pochylałem się po ten niesamowicie mi potrzebny kawałek żelastwa, upadłem. Dosłownie zderzyłem się pośladkami z chodnikiem, jakbym wcale nie wyglądał już wystarczająco żałośnie.

Z ust uciekł mi skowyt bólu, ale przynajmniej teraz mogłem złapać zapalniczkę i nawet jeśli wciąż mi wypadała, to pozostawała jednocześnie w zasięgu mojej ręki.

Może to jednak dobrze, że upadłem? No dobra, pewnie na pośladku pojawi mi się siniak wielkości piłki golfowej, a to niezbyt atrakcyjny widok, ale no… Jest jak jest.

Po kilku kolejnych próbach, kiedy słyszałem jakieś pełne poruszenia szepty niedaleko, udało mi się odpalić blanta. Nie dbałem o to, że palę coś nielegalnego w samym centrum pierdolonego Londynu. Szczerze mówiąc, nie pomyślałem o tym nawet przez sekundę.

Co będzie, to będzie. Nie można mieć wpływu na wszystko, do cholery.

Posiedziałem tak na krawężniku jeszcze przez chwilkę, bo musiałem odzyskać ostrość widzenia. Światła znajdującego się naprzeciwko baru zlewały mi się w jedno. Właśnie to okazało się wyznacznikiem mojego stanu. Kiedy zdołałem już rozróżnić poszczególne kształty, oznaczało to tylko tyle, że się ogarniam i że marihuana zaczyna działać.

Niektórych mogła zamulać, ale mnie pobudzała. Zawsze. Stanowiła mój ratunek na wszystko. Cóż, do jakiegoś tam momentu. Po początkowej fazie i tak zawsze przychodził etap zmęczenia i zazwyczaj właśnie wtedy kończyłem imprezę.

Potrzebowałem tylko jakichś kilkunastu minut. Może kilkudziesięciu, jeśli dalej przyjdzie mi wypierdalać się na glebę, ale to szczegół. Pierwsza faza trwała mniej więcej godzinę, więc po prostu musiałem zmieścić się w tym czasie, bo tak się składa, że moje płuca domagały się nikotyny.

Wróć. Cholerne płuca wręcz o nią błagały. Tylko dlatego w ogóle opuściłem imprezę. Pewnie mógłbym pożyczyć fajki od któregoś ze znajomych, ale chyba potrzebowałem chwili samotności. Nikomu bym się do tego nie przyznał, ale kolejny wieczór spędzony na domówce wpędzał mnie w paskudny nastrój.

Niezgrabnymi ruchami udało mi się podnieść z ziemi i jako tako ustawić do pionu. Przez cały ten czas trzymałem blanta mocno ściśniętego między zębami, a odrobina popiołu spadła mi na dłoń. Tyle dobrze, że nawet nie zabolało. Został czerwony ślad charakterystyczny dla poparzenia, ale nic nie poczułem.

Zignorowałem kilka ciekawskich, a nawet zmartwionych, spojrzeń i ruszyłem przed siebie. Monopolowy powinien znajdować się niedaleko. Przydałoby mi się jeszcze piwo na drogę, bo zaczynało mi zasychać w gardle.

Gdybym miał wymienić minusy palenia marihuany, na pierwszym miejscu postawiłbym właśnie tę suchość. Gdy paliłem, zawsze chciało mi się pić. To dość frustrujące.

Mijałem kolejno szyldy restauracji i barów, aż do głowy wpadła mi myśl, by wstąpić do jednego z nich. Już łapałem za klamkę, kiedy sobie przypomniałem, że przyjaciele czekali na mnie na imprezie. Pierwszej w tym roku akademickim.

No właśnie. Był też drugi minus. Upalony trochę pieprzyłem fakty i wiele mi umykało. Ale to drobiazg.

Blanta spaliłem gdzieś w połowie drogi. Przydeptałem go butem, a potem wyrzuciłem do śmietnika, bo nawet jeśli wyglądałem teraz na totalnego niechluja, to nauczono mnie, by dbać o porządek, zwłaszcza w przestrzeni publicznej. Syfić mogłem u siebie, ale wkurzali mnie ludzie zostawiający po sobie śmieci gdzie tylko popadnie, jakby byli jakimiś pierdolonymi gwiazdeczkami.

Wreszcie na horyzoncie pojawił się mój upragniony cel. Sklep monopolowy. Zwycięstwo.

Chwyciłem za metalową klamkę i pociągnąłem mocno, prawie się przy tym wywracając. Okej, moja równowaga w tamtym momencie też nie należała do wybitnych.

No trudno.

Ciągnąłem za nią i ciągnąłem, ale drzwi nie chciały ustąpić. Spojrzałem na szybę, by się upewnić, że sklep jest otwarty – nawet jeśli widziałem, że w środku kręcą się ludzie.

No ale był, kurwa, otwarty, więc…

– Trzeba popchnąć. – Usłyszałem za plecami na wpół rozbawiony głos.

Obróciłem głowę i zmierzyłem nieprzytomnym wzrokiem jakiegoś brodatego gościa, który też chciał wejść do środka.

– Dzięki – wymamrotałem.

Następnie pchnąłem drzwi i wreszcie znalazłem się w ogrzewanym pomieszczeniu, gdzie roiło się od ludzi wyglądających znacznie gorzej ode mnie.

Odór spoconych ciał i taniego alkoholu aż mną wstrząsnął. Jezu, czy niektórzy nie potrafią używać mydła? Myślałem, że się zrzygam, gdy podszedłem do kasy i się zorientowałem, że ta przerażająco-odpychająca woń ciągnie się za ekspedientem, a nie klientami sklepu.

Jedno spojrzenie w jego oczy zdradziło mi, że do trzeźwości to mu daleko.

– Poproszę złote marlboro – rzuciłem, opierając dłoń o dziwnie klejącą się ladę.

Chłopak patrzył na mnie co najmniej tak, jakby wyrosła mi druga głowa.

– Koleś, wiesz, że jesteś w pracy? – zadrwiłem. – Może faza cię trochę poniosła i nie za wiele ogarniasz, ale właśnie musisz obsłużyć klienta.

– Co podać? – zapytał machinalnie, puszczając moje poprzednie słowa w niepamięć.

– Przeniosłem się do przyszłości? Jesteś jakimś półrobotem?

– Co? – wykrztusił spanikowany. Twarz miał całą spoconą i chyba wziął moją zaczepkę trochę zbyt poważnie.

– Szybciej tam, piwo mi się grzeje! – zawołał ktoś z drugiego końca kolejki.

– Przytkaj się, próbuję kupić fajki – odburknąłem, ponownie przenosząc spojrzenie na ekspedienta.

Na nic się to jednak nie zdało. Koleś nawet nie wiedział, że żyje. No, nie dosłownie, ale tak się właśnie zachowywał – jakby jego umysł wyeksmitował na inną orbitę.

Omiotłem wzrokiem wnętrze sklepu w poszukiwaniu kamer, a gdy ich nie znalazłem, po prostu wszedłem za ladę, wyciągnąłem sobie paczkę fajek z półki, rzuciłem przelotem kilka banknotów na blat i ogłosiłem:

– Miłej nocy, panowie!

Usatysfakcjonowany wymknąłem się na zewnątrz i od razu wsunąłem fajkę między wargi. Potem chwyciłem za zapalniczkę, przeklinając ją w myślach, bo zanim udało mi się odpalić papierosa, spadła mi kilka razy i cała sytuacja sprzed kilkunastu minut się powtórzyła.

Najwidoczniej ten wieczór miałem spędzić na chodniku. Dobre i to.

Zaciągnąłem się szczypiącym dymem i rozkoszowałem uczuciem wypełnionych płuc. To naprawdę okropny nałóg, wolałbym się go pozbyć, ale po alkoholu zawsze mi odpierdalało, a pragnienie, by posilić się nikotyną, zdawało się wówczas szczególnie uprzykrzające.

Siedząc tak po raz kolejny tego wieczoru na brudnym chodniku, poświęciłem kilka minut na podziwianie otoczenia. Ostatnie ślady lata zdążyły już opuścić ulice Londynu, a na ich miejsce przyszły chłodne noce, porywiste wiatry i żółknące na drzewach liście. Niebo skrywało się za gęstymi chmurami, przysłaniającymi wszystkie gwiazdy.

Nie lubiłem jesieni. Była do dupy. Może te kilka pierwszych tygodni rzeczywiście miało jakiś tam swój urok, ale później wszystko sprowadzało się do opadów niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę, błota, kałuż i tego wgryzającego się w kości mrozu.

Jak mówiłem – do dupy.

Taka ponura pogoda sprawiała, że robiłem się senny. Dokładnie tak jak teraz.

Cholerka. Zmęczenie nie było w tym momencie moim sprzymierzeńcem. Musiałem pokonać drogę powrotną na imprezę, gdzie czekali na mnie Aston i Ettie. Zabiją mnie, jeśli zacznę to przeciągać, bo to ja zmusiłem ich do wyjścia z domu.

Znając życie, Laurette skopałaby mi tyłek. I to tak dosłownie. Ta laska bywała bezwzględna, ale i tak uwielbiałem ją na jakiś popieprzony sposób. To troszkę jak młodsza, wkurzająca siostrzyczka, mimo że byliśmy przecież w tym samym wieku.

Westchnąłem z udręką, gasząc peta o asfalt. Gdy podnosiłem się do pionu – trochę mi to zajęło, swoją drogą – skupiłem spojrzenie na znajdującym się po mojej prawej budynku.

Biblioteka akademicka.

Właśnie wtedy dotarło do mnie, że powinienem tam zajść. Może nie teraz i nie w tym stanie, ale naprawdę potrzebowałem wypożyczyć jakieś podręczniki na poniedziałkowe zajęcia. I tak ledwo ogarniałem, o co chodzi tym wszystkim wykładowcom. Ostatnio pieprzyli bez końca o genetyce, rzucając na prawo i lewo zagadnieniami, od których bolała mnie głowa.

Być może pójście na medycynę to był błąd. W końcu nigdy nie myślałem o tym na poważnie. Wybrałem ten kierunek trochę dla jaj i trochę po to, by pokazać innym, że potrafię się przyłożyć.

Tyle że serio nie potrafiłem. A raczej zwyczajnie mi się nie chciało.

Podręczniki. Naprawdę są mi piekielnie potrzebne.

Szybko przeanalizowałem w myślach, na jak wielkiego idiotę bym wyszedł, wkraczając tam o tej porze, w dodatku narąbany. W innych okolicznościach pewnie doszedłbym do wniosku, że to bardzo, bardzo zły pomysł i lepiej wrócić tu na trzeźwo, ale teraz… Pewnie było tam ciepło. I tak milusio. Biblioteki mają swój urok.

Dobra, co mi szkodzi.

W notatniku w telefonie miałem zapisaną listę potrzebnych tytułów, więc powinno pójść sprawnie. Na pewno jakaś przemiła bibliotekarka pomoże mi znaleźć odpowiednie podręczniki.

Podekscytowany nowym wyzwaniem, ruszyłem w stronę ceglanego budynku, z którego okien sączyło się ciepłe światło. Jedyną przeszkodą na mojej drodze stanowiły schody – dziesięć stopni dzieliło mnie od drewnianych drzwi. Dokładnie dziesięć. Policzyłem.

Dawaj, Elias, to nic takiego. Dasz radę. Nie takie rzeczy robiłeś.

Przytrzymałem się stalowej balustrady, ignorując zalegający na niej brud, a potem zacząłem się wspinać. Pewnie wyglądało to bardziej na czołganie, ale nieszczególnie mnie to interesowało. Mój pijany mózg wkręcił sobie tę akcję i teraz nie zamierzałem się wycofywać.

Zresztą nieważne jest to, jak żałośnie wyglądałem, bo finalnie przecież i tak udało mi się dotrzeć pod drzwi. Byłem z siebie nawet troszkę dumny. W moim przypadku takie małe sukcesy oznaczały coś wielkiego, bo rzadko cokolwiek mi wychodziło.

Z uśmiechem na ustach chwyciłem za klamkę i zaraz znalazłem się w przytulnej sali, wypełnionej ciszą i zapachem starych książek. Jezu, jak cudownie. Kochałem biblioteki. Czułem się w nich świetnie.

Choć pewnie większość ludzi postrzegała mnie jako skończonego idiotę i nieuka, to tak naprawdę do bibliotek zaglądałem całkiem często. Lubiłem czytać. Odnajdywałem w tym jakiś rodzaj spokoju.

Spojrzałem na biurko – za nim powinna siedzieć bibliotekarka, ale jej tam nie zastałem. Może wyszła na zaplecze, żeby zrobić sobie coś ciepłego do picia. Ciekawe, czy gdybym ją poprosił, to machnęłaby mi herbatkę. Chyba bym ją wycałował z wdzięczności, bo miałem na sobie tylko bluzę, a noc nie należała do ciepłych.

Mimo to na razie odsunąłem na bok marzenia o gorącym napoju i ruszyłem między regały, gdzie zacząłem szukać tego, po co tu przyszedłem. Przesuwałem palcami po zakurzonych grzbietach i wdychałem ten cudowny zapach starych kartek. Przy oknach paliły się świece o zapachu dyni i ta mieszanka zrobiła coś niewiarygodnego z moim mózgiem.

Zrobiło mi się ciepło i przyjemnie.

Tak przytulnie i milutko…

Dopadła mnie senność. Wiem, że nie powinienem jej ulegać, bo to źle wróżyło, ale okazała się nie do przegonienia. Powieki mi się kleiły, a głowa leciała do przodu.

Okej, to nic takiego. Po prostu usiądę tu sobie na chwilkę…

Wybrałem pierwszy lepszy okrągły stół przysłonięty wysokimi aż po sufit regałami. Przysunąłem sobie krzesło, a podbródek oparłem na pięści i zamknąłem oczy. Wmawiałem sobie, że potrzebuję tylko chwili odpoczynku i zaraz odzyskam energię.

Cóż, los postanowił zrobić mi jednak na złość i szybko odleciałem.ROZDZIAŁ TRZECI

RÓŻOWE ADNOTACJE

ELIAS

Nienawidzę mieć kaca. Boże, cholernie tego nienawidzę.

O ile uwielbiałem sam stan alkoholowego upojenia, to następny poranek zazwyczaj oznaczał walkę z przykrymi konsekwencjami. Czasem budziłem się wciąż pijany, ale tym razem mi się nie poszczęściło. Nic dziwnego. Przespałem chyba ze dwanaście godzin, więc to oczywiste, że zdążyłem wytrzeźwieć.

Rozciągnąłem spięte mięśnie, przez co skopałem na podłogę owiniętą wokół moich kostek kołdrę. Mieliśmy początek października, temperatury na zewnątrz sięgały ostatnio co najwyżej dziesięciu stopni Celsjusza, a mi i tak było gorąco. Nienaturalnie gorąco. Poza tym trochę mnie mdliło.

Teraz na myśl o całym tym alkoholu wlanym do gardła poprzedniej nocy robiło mi się słabo. Pomieszałem piwo z wódką, czego pod żadnym pozorem nie powinno się robić i o czym przecież doskonale wiedziałem, a teraz płaciłem za to taką, a nie inną cenę.

Ten dzień zapowiada się tragicznie.

Całe szczęście, że zajęcia zaczynały się dopiero jutro, bo w tym stanie nie dałbym rady na nie pójść, a naprawdę nie mogłem sobie pozwolić na żadne wagary. O ile w szkole średniej wszyscy przymykali na to oko, tak tutaj szybko zostałbym wyrzucony z uczelni na zbity pysk. Jakiś fagas za biurkiem wziąłby do łapy horrendalnie drogi długopis i postawiłby długą kreskę wzdłuż mojego nazwiska i nawet by przy tym nie mrugnął. A ja miałbym trochę przejebane.

Gdy tak leżałem ze wzrokiem wbitym w jasny sufit, zaczęły do mnie docierać wspomnienia z poprzedniego wieczoru i nocy. Widziałem to wszystko trochę jak przez mgłę, ale z każdą mijającą sekundą konkretne sceny stawały się coraz ostrzejsze i wyraźniejsze.

Wyszedłem z imprezy po fajki. Zapaliłem blanta w centrum Londynu – kolejna rzecz, której definitywnie nie powinienem robić, a oczywiście zrobiłem. Skoro jednak obudziłem się we własnym łóżku, a nie w więziennej celi, to chyba uszło mi to na sucho.

Potem ruszyłem do monopolowego. Przypomniał mi się ten struty jakimś gównem ekspedient. Pewnie też miał ciężki poranek, o ile w ogóle dotarł gdzieś, gdzie mógłby się przespać czy coś. A może wciąż siedział w pracy, bo zegarka to on raczej nie ogarniał.

Taaa, wcale nie jesteś od niego lepszy, podpowiedziało mi sumienie.

No dobra, potrafiłem przetrawić to wszystko, ale tylko do momentu wizyty w sklepie, bo później odwaliłem już naprawdę niezłe gówno.

Jak zjebanym trzeba być, żeby po pijaku wchodzić do biblioteki akademickiej? Pewnie bardzo, a ja właśnie taki byłem. Zjebany do potęgi.

Miałem ochotę palnąć sobie w łeb za tę głupotę. Może i nie widziałbym w tym niczego strasznego, gdybym grzecznie wypożyczył podręczniki i wrócił do swoich zajęć, ale nie. Oczywiście, że nie mogło pójść tak pięknie.

Zasnąłem przy stole. Dobra, może to też nie jest wcale jakieś tragiczne. Pewnie nie ja pierwszy ani ostatni. Tyle że potem obudziła mnie jakaś laska, z którą gadałem Bóg jeden wie o czym. Pamiętam tylko, że wpatrywała się we mnie ze współczuciem wielkimi, niebieskimi oczami, jakbym był bezdomnym.

Nie mogłem jej za to winić. Pewnie wyglądałem okropnie.

Skompromitowałem się? Wygadywałem jakieś głupoty? Uraziłem ją? Zachowywałem się nachalnie?

Jezu, chciałbym poznać odpowiedzi na te wszystkie kłębiące mi się w skacowanej głowie pytania, ale tak się składa, że nie mogłem sobie nic więcej przypomnieć.

Kac okazał się okropny, fakt, ale kac moralny to dopiero prawdziwy koszmar, a tak się składa, że właśnie postanowił mnie nawiedzić.

Z jękiem frustracji zsunąłem się z łóżka i postawiłem stopy na chłodnej podłodze. Zakręciło mi się w głowie, a przed oczami przez kilka sekund widziałem tylko gęste mroczki. Czułem, że jestem osłabiony, pozbawiony energii i beznadziejnie zmęczony.

Mogłem sobie chociaż przynieść butelkę wody do sypialni, ale oczywiście tego nie zrobiłem, a teraz miałem przed sobą wizję wycieczki do kuchni. Musiałem pokonać podłużny korytarz i przeczołgać się schodami na dół. A potem pewnie natknę się na Astona lub Cassiana, albo – co gorsze – na Laurette, i zostanę zmuszony do wysłuchiwania jakiejś umoralniającej gadki.

Nie potrzebowałem tego. Nie teraz, nie w tym stanie.

Serio. Na samą myśl, że znów miałbym wysłuchiwać, jak beznadziejne były moje poczynania i jak lekkomyślny jestem, gotowało się we mnie ze złości i wstydu.

Z krążącym mi po głowie przekonaniem, że czeka mnie jebany marsz wstydu, podniosłem się do pionu i wsunąłem dżinsy na oczywiście obolały tyłek. Nie zliczę, ile razy poprzedniej nocy wylądowałem na chodniku.

Wciąż ogarniał mnie nienaturalny gorąc, więc zrezygnowałem z koszulki i po prostu opuściłem sypialnię w tym żałosnym wydaniu.

Schodziłem po schodach z nadzieją, że na nikogo się nie natknę, ale szybko się przekonałem, że to tylko czcze pragnienia. Słyszałem, że ktoś kręci się na parterze.

Doznałem podwójnego rozczarowania na widok majstrującego przy ekspresie do kawy Cassiana. On nic mi nie powie, ale za to zacznie na mnie patrzeć tym swoim oceniającym wzrokiem, aż poczuję wyrzuty sumienia i następnym razem zastanowię się trzy razy, zanim sięgnę po alkohol.

– Cześć – wymamrotałem ochrypłym głosem zdradzającym przebieg poprzedniej nocy, po czym od razu sięgnąłem do lodówki po butelkę schłodzonej wody.

Odrzuciłem zakrętkę gdzieś na blat i pochłonąłem całą zawartość w kilku łapczywych łykach. Wilgoć zalała moje wyschnięte na wiór gardło i dodała mi lekkości.

– Masz. – Cassian wystawił w moją stronę szklankę wypełnioną czymś, co wcale nie wyglądało apetycznie, ale wiedziałem, że mi pomoże. – To na kaca – dorzucił.

Podziękowałem mu skinieniem głowy, opadłem na stołek barowy i od razu schowałem twarz w dłoniach. Całe szczęście, że nie zastałem tu Astona, bo on na pewno nie zachowałby takiej powściągliwości.

– Nie zabije mnie ten twój eliksir? – zapytałem, śledząc nieprzytomnym wzrokiem ruchy robiącego sobie kawę przyjaciela.

Delmont pewnie zdążył już tego dnia pokonać milion kilometrów biegiem, pójść na siłownię, popracować – a pracował dla kancelarii swojego ojca – i pewnie jeszcze dokonał jakiegoś cudu. Bo właśnie taki był. Produktywny w każdej sekundzie swojego życia. Ułożony i zorganizowany do przesady. Opanowany w każdej możliwej sytuacji. Trzymał własny los w garści, twardo stąpał po ziemi, nie popełniał błędów, nie miał słabości… Prawie nie miał słabości. Istniała jedna, ale to nie czyniło go w żaden sposób mniej wydajnym.

– Postawi na nogi – zaznaczył, obracając się przodem do mnie.

No i jest. To spojrzenie. Karcące, ale też na swój sposób troskliwe.

Rzecz jasna wiedziałem, że przyjaciel wcale nie chce mi zrobić na złość. Po prostu znał mnie lepiej niż ktokolwiek inny na tym świecie i robił wszystko, by wreszcie mi uświadomić, jak żałosne stało się moje życie i – co najważniejsze – że powinienem wziąć się w garść.

Ale i tak mnie tym wkurzył, więc nie ugryzłem się w język.

– Mam tatę, wiesz? A jeśli ty masz jakiś niezaspokojony instynkt ojcowski, to zrób sobie bachora i przestań karcić mnie tym oceniającym wzrokiem, dobra?

Żaden mięsień jego twarzy nawet nie drgnął. Skurwiel wydawał się jak wykuty z kamienia. Znałem go już kilkanaście lat, a uśmiech tego faceta miałem okazję widzieć może ze dwa razy. I nigdy nie był to w żaden sposób przyjazny grymas, bo nie wiem, czy Cassian znał w ogóle definicję słów „radość” albo „szczęście”.

– Pij – skwitował chłodno.

Wywróciłem oczami, ale i tak zastosowałem się do jego polecenia. Cierpki posmak eksplodował na moim języku i natychmiast się skrzywiłem. Wyczuwałem imbir oraz cytrynę. Dużo cytryny. Mimo to opróżniłem całą zawartość szklanki, a potem z hukiem odstawiłem naczynie na blat.

– Okropne – skomentowałem.

Nie musiałem się przed nim płaszczyć i ogłaszać wszem wobec, że jestem mu wdzięczny za te przejawy troski. Wiedział o tym doskonale. I nie był facetem, który lubił, jak mu się słodzi, bo całe jego życie miało tylko gorzki posmak.

Przyjąłem z ulgą, że ten poranek… czy raczej popołudnie… wcale nie okazało się tak okropne, jak sądziłem. Wtedy jednak, jakby los postanowił sobie ze mnie zadrwić, bo do kuchni weszli Aston, Laurette i Benji – piesek adoptowany przez nas kilka miesięcy temu – do kompletu.

I wiedziałem, po prostu wiedziałem, że mam przejebane.

– O, ty żyjesz – oznajmił wesoło chłopak, sprzedając mi uderzenie z otwartej dłoni w potylicę.

Zgromiłem go wzrokiem, a potem wysiliłem się na słaby uśmiech, żeby powitać w ten sposób Laurette.

– Nie pozbędziecie się mnie tak prędko – odparłem, pochylając się nad Benjim, bo przytruchtał do mnie i zaczął ocierać się o moją nogę w poszukiwaniu uwagi. Pogłaskałem go za uchem, a potem po pyszczku, a w zamian otrzymałem widok merdającego ogona.

– Sam się wreszcie wyeliminujesz – stwierdziła cierpko Laurette. – To już trochę przesada, nie sądzisz? Wystraszyłeś nas wczoraj.

Nie czułem się winny z powodu Cassiana i Astona, bo ich naprawdę trudno jest czymś przestraszyć, ale ona… Ta dziewczyna nie zasługiwała na coś takiego – to znaczy na zbieranie mojej pijanej dupy z biblioteki w środku nocy.

– Wybacz, Ettie. – Szczera skrucha pobrzmiewała w moim głosie.

– Dobrze, że Rose do mnie napisała, bo jeszcze chwila i dzwoniłabym na policję, żeby zgłosić zaginięcie.

Trzy pary oczu wpatrywały się we mnie wyczekująco, gdy przetwarzałem słowa dziewczyny w bardzo powolny, odpowiedni do stanu mojego sflaczałego mózgu sposób.

– Rose? – Ostrożnie obróciłem to imię na języku.

– Dziewczyna, z którą siedziałeś w bibliotece. Pamiętasz, prawda? – Zmartwiona zmarszczyła brwi.

Jasne, że pamiętam czas spędzony w towarzystwie obcej laski. To między innymi z tego powodu dręczyły mnie wyrzuty sumienia.

– Skąd wiesz, jak ona ma na imię? – zapytałem zdezorientowany.

Wzruszyła ramieniem, odpinając smycz od obroży Benjiego.

– Bo jest kimś, kogo znam.

Odniosłem wrażenie, że życie toczy się wokół mnie, ale ja nie jestem jego częścią. Coś mi umknęło?

– Znasz… – powtórzyłem powoli, zbierając myśli do kupy. – W sensie… jak?

– Poznałam ją w schronisku. Razem opiekowałyśmy się Benjim, gdy ten jeszcze tam przebywał – wytłumaczyła pospiesznie, zerkając na mnie z jakimś ostrzegawczym błyskiem w oku. – To, że natknęła się na ciebie wczoraj w bibliotece to zbieg okoliczności. Całkiem potrzebny zbieg okoliczności, bo wyglądało to tak, jakbyś zapadł się pod ziemię.

– Właśnie – poparł ją Aston.

Dupek zawsze stawał po jej stronie. Miłość robiła dziwne rzeczy z jego mózgiem.

– Potrafisz używać telefonu? Mogłeś chociaż napisać, że postanowiłeś pójść pospać do biblioteki.

Zignorowałem jego słowa, uwagę skupiając na tym, co powiedziała Laurette.

Zbieg okoliczności.

Rose.

Schronisko.

Miałem niemal całkowitą pewność, że nigdy wcześniej mi o niej nie wspominała, ale i tak musiałem zapytać, bo chyba zaczynałem popadać w jakąś paranoję. Boże, czy to początki zaników pamięci? To nie wróżyłoby niczego dobrego. Byłem za młody, by stracić pamięć.

– Mówiłaś mi o niej już kiedyś?

Zmrużyła oczy w chwili namysłu, po czym odparła zdecydowanie:

– Nie sądzę.

Dobra, to trochę mnie uspokoiło. To oznaczało, że nie jest ze mną tak źle. Jeszcze, bo jeśli utrzymam taki tryb życia, to pewnie nie pociągnę zbyt długo, a już na pewno nie w świetnym zdrowiu.

Przydałoby wziąć się w garść, ale prawdę mówiąc, coś wciąż mnie od tego odciągało. Jakbym został stworzony do szczeniackiego życia, do ignorowania czyhającej na mnie przyszłości, do lekceważącego podejścia i łamania wszelkich zasad.

Nie chciałem taki być, ale nie potrafiłem inaczej. Tak po prostu.

Ja to nie Cassian, potrafiący kontrolować każde swoje zachowanie. Nie Aston, rozumiejący spoczywające na jego barkach wymagania i sprzyjający im bez mrugnięcia okiem. Nie przypominałem też Laurette, nie potrafiłem wyczołgać się z najgorszego gówna i stanąć na nogi trzy razy silniejszy.

Nie. Ja byłem po prostu Eliasem, który bardzo nie chciał dorosnąć, bo wciąż liczył na to, że nasyci się potrzebą dziecięcej beztroskości.

– A, jeszcze jedno – rzuciła Ettie, gdy podnosiłem się z krzesła, gotów spędzić resztę dnia w łóżku, jak na prawdziwego nieudacznika przystało. – Lepiej oddaj jej tę książkę, bo nie chciałabym stracić koleżanki.

Znów poczułem, jakby ktoś przywalił mi czymś ciężkim w łeb, wywracając każdą myśl w mózgu do góry nogami.

O czym ona, do cholery, mówi?

– Jaką książkę?

Czyli może jednak pamięć mnie zawodziła? Może bardziej, niż sądziłem jeszcze kilka sekund temu?

– Pożyczyłeś od niej książkę. Położyłam ci ją na szafce nocnej.

Naprawdę? Dlaczego w ogóle pożyczałem coś od obcej dziewczyny?

– Jasne, dzięki – mruknąłem i z trudem przełknąłem.

Potem powędrowałem na piętro i stamtąd prosto do swojej sypialni, by jak najszybciej zobaczyć wspomnianą książkę na oczy. Może jej widok jakimś cudem odświeżyłby mi pamięć.

I rzeczywiście tam leżała. Na szafce nocnej, tuż obok zakurzonej lampki i kluczyków do domu z brelokiem w kształcie kota podarowanym mi lata temu przez siostrę Astona – Violet.

Przypadki Robinsona Crusoe od Daniela Defoe. Tym bardziej nie rozumiałem, czemu to sobie wziąłem, skoro w domu miałem przecież własny egzemplarz. Też podarowany przez Violet, swoją drogą, bo to właśnie ta dziewczyna zaraziła mnie miłością do czytania.

Z niewiadomego powodu serce zaczęło łomotać mi w piersi z niewyobrażalną siłą, gdy leniwym krokiem podszedłem do szafki. Opadłem na materac, chwyciłem książkę między palce, a potem wyciągnąłem z szuflady również swój egzemplarz, jakbym chciał je porównać.

Książka Rose była w o wiele lepszym stanie. Nie miała złamanego grzbietu ani pożółkłych stron. Jedynie lekkie zagięcie na okładce zdradzało, że ktoś w ogóle z niej korzystał. Moja natomiast cała została poobdzierana, poplamiona i popisana, bo uwielbiałem tworzyć notatki w środku i zaznaczać ulubione fragmenty, nad którymi później ślęczałem długie godziny, interpretując słowo po słowie na swój sposób.

Mój egzemplarz miał duszę, a ten jej… niekoniecznie. A przynajmniej tak sądziłem, dopóki nie zajrzałem do środka, gdzie znalazłem zamalowane jasnoróżowym zakreślaczem fragmenty.

Dokładnie w tamtym momencie wspomnienie z biblioteki wróciło do mnie niczym bumerang. Piłem jej malinową herbatę, a później wyjąłem bez pytania książkę, bo mój pijany umysł uznał to za świetny pomysł.

Nie wiedziałem, jak mam się z tym czuć. Dotąd myślałem, że ludzie w moim wieku nie czytają podobnych książek albo że po prostu takich osób jest bardzo mało. Dodatkowo Rose, tak samo jak ja, zaznaczała sobie w środku cytaty. Uważałem to za cholernie osobistą sprawę, ale i tak nie mogłem się powstrzymać, by zobaczyć, na co ta dziewczyna zwracała największą uwagę.

Lawirowałem między kolejnymi stronami, czytając doskonale znane mi już fragmenty.

„Zamiast trawić się obawą niebezpieczeństwa, lepiej obmyśleć coś, co by złemu zaradzić mogło”.

Ciekawe, czy ta dziewczyna – Rose – zaznaczała te cytaty, bo zwyczajnie jej się podobały, czy może zgadzała się z nimi i myślała w podobny sposób.

„Jak to biedne serce ludzkie potrzebuje jakiegoś przywiązania i obejść się bez niego nie może”.

Kartkowałem strony i czytałem kolejne cytaty z zapartym tchem, chłonąc każde słowo i płynące za nimi przesłanie. To zawsze dopadało mnie w trakcie czytania – to odrealnienie, jakbym nagle przestał być człowiekiem, a stał się zaledwie duszą, która zaciekawiona sięga gdzieś w głąb siebie i próbuje zrozumieć kierujące nią motywy.

I kochałem to, naprawdę kochałem, bardzo.

Rose miała gust, to musiałem jej przyznać. Wiele z zaznaczonych przez nią fragmentów ja również wyróżniłem w swoim egzemplarzu, gdzie brałem je w kółeczka czarnym długopisem.

Porównałem nasze książki i spostrzegłem, że umknęło jej kilka moich ulubionych cytatów. I może nie powinienem… na pewno nie powinienem… ale chwyciłem za pierwszy lepszy długopis i zacząłem podkreślać akapity budzące we mnie całą feerię rozmaitych uczuć. Nie potrafiłem ich nazwać i określić. Pozostawały po prostu czymś, co zapierało mi dech w piersi i sprawiało, że oddychało mi się ciężej… w ten dziwnie przyjemny sposób.

„Wąskie wejście i ciemność tam panująca zmniejszały powab tej jaskini, lecz dla mnie właśnie była to okoliczność bardzo przydatna, gdyż zyskiwałem kryjówkę przepyszną, gdzie, w razie najazdu dzikich, mogłem najwyborniejsze znaleźć schronienie”.¹

To wyjątkowo wyrwany z kontekstu fragment, ale odnalazłem w nim część siebie i nadałem mu nowe znaczenie. Normalnie z nikim bym się tym nie podzielił, ale nie sądziłem, by Rose zdołała to rozgryźć – to znaczy rozgryźć mnie i sposób, w jaki szukałem swojej duszy między słowami na kartkach książek. Poza tym nie wiem, czemu miałoby ją to w ogóle interesować.

Popatrzyłem na swoje dzieło, zadowolony z efektu. Dziewczyna chyba podkreślała wszystko w książce od linijki, więc zachowałem tę staranność, by jej nie zezłościć.

Potem odłożyłem egzemplarz i zrobiłem głęboki, naprawdę głęboki, wdech, po czym zerwałem się do pionu.

– Laurette! – wrzasnąłem, wychylając głowę z pokoju.

– Nie krzycz do mojej dziewczyny, ty kutasie! – odkrzyknął mi Aston. – Jak coś chcesz, to tu do niej zejdź!

Wywróciłem oczami, ale z racji tego, że nie miałem siły ani ochoty, żeby kłócić się z Astonem, zszedłem posłusznie do kuchni i stanąłem w progu. Ettie akurat nakładała Benjiemu karmę do miski, ale gdy usłyszała moje kroki, obróciła głowę i spojrzała na mnie z zaciekawieniem błyszczącym wyraźnie w jasnych oczach.

– Co tam, Elias?

– Jak dokładnie nazywa się ta dziewczyna?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: