- promocja
- W empik go
Kłamca spuszczony ze smyczy - ebook
Kłamca spuszczony ze smyczy - ebook
Zwykły mężczyzna czy… psychopata?
Adam Hal – 35-letni dziennikarz, na co dzień odgrywający rolę wzorowego męża i ojca – nie może się doczekać majówki. Jego żona Ewa wraz z córką wyjeżdżają do rodziny w Kamieńsku, a on, pod pretekstem dyżuru w lokalnym dzienniku… szykuje się do randek z dwiema kobietami poznanymi w internecie.
Fantazja o seksie bez zobowiązań wydaje się prosta do zrealizowania, jednak plan Adama zaczyna się sypać. Nie przewidział, że w jego otoczeniu jest ktoś, kto doskonale zna jego brudne tajemnice – nie tylko te związane ze zdradą.
Adamem Halem kierują żądze, nad którymi nie jest w stanie zapanować. Rośnie w nim bestia. Do tego czuje się bezkarny: w ręce policji wpadają w końcu tylko durnie…
Czy Adam Hal jest durniem?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-262-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Gdzie ja jestem?
Ruszyła prawą ręką. Zabrzęczało i poczuła coś chłodnego na nadgarstku. Skojarzyło jej się z seksem. Kiedyś miała taką rzecz na rękach.
Kajdanki? – nie mogła wierzyć. Był jakiś seks?
Spojrzała w dół, ale przez ciemność niczego nie zauważyła. Sięgnęła lewą ręką. Wymacała sukienkę, potem bieliznę.
– Mam majtki, uff. Ale mam też kajdanki. – Ruszyła mocniej prawą ręką.
Przyjrzała jej się. Wzrok przystosował się do ciemności. Zaczęła zauważać kontury. Z lewej jakiś stół, z prawej chyba wysoka półka. Nieco w oddali nieduże… okienko? Jakie małe, dziwne.
Spojrzała w dół. Twardo. Leżę na podłodze?
Lewą ręką badała teren. Wymacała coś miękkiego. Chyba jakiś gruby koc. Po chwili wyczuła pod nim mocno zakurzone, zimne, twarde podłoże.
Leżę na ziemi – zrozumiała. Chyba w jakimś pokoju. Może lekarze szukają łóżka, dlatego położyli mnie na podłodze – pomyślała z nadzieją.
Znowu zamknęła oczy. Ciężko oddychała. Najbardziej bolała ją głowa. Czuła, jakby na twarzy miała jakąś skorupę.
Była bardzo słaba. Tak słaba, że chyba zaraz znowu zaśnie. Czuła, że opuszczają ją siły, że odpływa. Zdążyła jeszcze tylko usłyszeć zbliżające się kroki… To lekarze? Może to lekarze…
Straciła świadomość.31 grudnia 1938 roku
– Będę już szedł.
– Już? Myślałam, że zostaniesz na noc. Przecież dziś sylwester…
– Nie, nie. Muszę iść, mój pączusiu. Nie mogę zostać.
– Ale dlaczego?
– Mam dziś jeszcze robotę – skłamał.
– Dziś?
– No tak, szef kazał… – Spojrzał na jej wielki tyłek.
Podobał mu się. Uwielbiał takie duże pupy. Jej właścicielka chyba była zasmucona.
Marta lubiła, jak ten młody chłopak do niej wpadał. Dziś znowu było wspaniale. Nigdy dotąd nie miała takiego sprawnego ogiera jak Martin. No, ale też bez przesady. Nie on jeden jest na świecie. Skoro Martin musi iść, swoje myśli skierowała w stronę Eliasa. To jej kochanek, o którym Martin nie wiedział, bo był jakiś dziwnie zazdrosny. Zresztą Elias też nie wiedział o istnieniu Martina. Uśmiechnęła się pod nosem. A co tam, przecież raz się żyje.
– No szkoda. Myślałam, że zostaniesz, napijemy się wina – kusiła jeszcze.
– Nie mogę. Muszę w cegielni dopilnować spraw. Nie martw się, złotko, niedługo się przecież zobaczymy.
– Kiedy?
– Nie wiem, może w środę…
No tak, wpadał do niej przynajmniej raz w tygodniu, a czasem częściej. Zabawiali się, śmiali, było fajnie. Na początku Marta myślała, że może z tej znajomości będzie coś więcej, ale nie jest głupia. Dość szybko dostrzegła, że chłopaka interesuje tylko jej ciało. Zaraz się z tym pogodziła, bo i sama nie wiedziała do końca, czego chciała. Miała wcześniej męża, wstrętnego pijaka i chama. Na szczęście uległ wypadkowi, pracował w stoczni Vulcan, w czasie wodowania znalazł się tam, gdzie być nie powinien, i stało się. Młoda wdowa odetchnęła z ulgą. Od tego czasu jej życie nabrało barw. Ale czego tak naprawdę oczekiwała? Tego nie wiedziała.
Martin za to wiedział. Chciał ją odwiedzać, kiedy tylko mógł, bo takiej kochanki jeszcze nie miał. Była ognista. Duża. Wielkie piersi, jędrna pupa. Do tego zawsze chętna na igraszki. Boże, czego chcieć więcej. Żeby jego żona choć w połowie miała tyle energii. Ale gdzie tam… Imię to samo, bo też Marta, ale chuda taka, jakaś taka szara, słabowita. Za to dużo gadająca. Myślał wcześniej, że może dziecko trochę ją zmieni. Będzie jej więcej tu i tam. Ale dziecka nie ma. Jak nie pojawiło się przez te kilka lat, to już chyba go nie będzie. I dobrze – myślał od jakiegoś czasu.
Teraz chciał się już zawijać, bo co tu miał robić. Dziś było świetnie, jak zwykle. Trzy eksplozje rozluźniły go kompletnie. Zapragnął napić się piwa. „Bo tylko piwo sprawia, że pragnienie ma sens” – przypomniał sobie stare niemieckie przysłowie. Ale nie tutaj. Myślami był już w knajpie w Colbitzow, czyli w Kołbaskowie, jak tę miejscowość nazwali później Polacy.
Tam, przy głównej ulicy wsi, drogi do Pritzlow, późniejszego Przecławia, od osiemdziesięciu już lat stała Krug zum grünen Kranz, czyli Gospoda pod Zielonym Wieńcem. Długi parterowy dom z wysokim dachem, do którego wchodziło się po schodach. Obok dobudowano salę taneczną. Na tyłach znajdował się letni ogródek. Wiele wspomnień – uśmiechnął się pod nosem.
– A co to za uśmiech? – zapytała Marta, która zdążyła już włożyć coś na siebie.
– A, wyobraziłem sobie twoją minę, kiedy zobaczysz niespodziankę, którą mam dla ciebie – szybko skłamał.
Nie miał żadnej niespodzianki. Później coś wymyśli. Teraz nie chciał się przyznawać, że myśli o zimnym z pianką.
– Ooo, jestem ciekawa.
– Ale teraz nie powiem…
– Zdradź coś… nie wiem… na jaką literę?
A skąd mam wiedzieć – pomyślał.
– Nie, nic nie zdradzę. Jeszcze odgadniesz i po niespodziance. – Zaśmiał się.
Podeszła do niego szybko. Rozchyliły się nieco poły szlafroka. Od razu w oczy rzuciły mu się wielkie, pełne i ciężkie piersi oraz gęsto zarośnięte czarne łono poniżej. Na nogach miała czarne pończochy. Strasznie go to kręciło, ale już dostał, co chciał. Złapała go za przyrodzenie. Poczuł tylko ból. Po dzisiejszej pracy jego przyjaciel wymagał odpoczynku.
– Bądź cierpliwa…
– Wiesz, że nie potrafię – zamruczała.
– No, ale musisz, słonko moje. Potrafisz. Duża już jesteś…
– Powiedz, mój tygrysie. Powiedz, na jaką literę.
– Myślę, że będziesz zadowolona, ale teraz już muszę lecieć. Niedługo mam pociąg – dodał, dał jej całusa w usta, pomachał jeszcze w progu i wyszedł na dwór.
Było zimno, w końcu grudzień. Mróz szczypał w uszy, z pewnością było przynajmniej minus dziesięć. Marta mieszkała na południe od Stettina, w miejscowości Scheune. Za kilka miesięcy stanie się ona częścią miasta Stettin, a kilka lat później na mapach będzie widniała jako Szczecin Gumieńce. Teraz to była wieś, ale miejsce od dawna dynamicznie się rozwijało. Pięćdziesiąt cztery lata temu powstała tu niedaleko wielka cukrownia, jedna z największych na Pomorzu. A na przykład trzydzieści dziewięć lat temu wielki cmentarz, o którym później mówiono, że jest jednym z trzech największych w Europie. Martin wyszedł z domu, spojrzał na strzelistą wieżę pobliskiego kościoła, mocniej zawiązał znoszony szalik i skręcił w stronę dworca Scheune.
Miał do niego około kilometra. Na miejsce doszedł po kwadransie. Za dziesięć minut miał przyjechać pociąg relacji Stettin–Berlin. Ten lepszy, który nie zatrzymywał się na stacji Klein Reinkendorf, czyli Warzymice, tylko od razu w Colbitzow. Schował się przed zimnem w holu dworca. Tam kupił bilet. Przez okno widział, jak właśnie odjeżdża w stronę Casecow malutka lokomotywa ciągnąca również malutkie wagoniki kolejki wąskotorowej CPO. Wkrótce pojawi się w Carow, czyli Karwowie, wsi z małym kościółkiem w centralnej części, który wieńczyła wieża przypominająca latarnię morską.
Tam, w Carow, się urodził. Na tę wieżę wbiegał setki razy i marzył o dalekich lądach. Ale jak na razie wylądował niedaleko, bo jakieś pięć kilometrów w prostej linii od Carow, w Wilhelmshöhe, które to miejsce później nazwano Waliszewo. Tam dziś mieszkał i pracował. Nie był ani z jednego, ani z drugiego zadowolony. Marzyć potrafił, ale robić mu się za bardzo nie chciało. Imał się różnych zajęć. Ostatnio pomagał przy budowie autostrady, a właściwie mostu nad Odrą. Teraz pracował w cegielni, we folwarku w Wilhelmshöhe. W zasadzie cała osada to duży folwark, wraz z leżącą około czterystu metrów dalej, nad rzeką, cegielnią. W folwarku pracowała też Marta, jego żona, oraz dwudziestu paru innych ludzi, którzy mieszkali na miejscu albo w sąsiednich wsiach.
Nareszcie usłyszał ten charakterystyczny stukot. Parowóz leniwie wtoczył się na dworzec. Pociąg sapnął, stanął, kierownik składu z głośnym trzaskiem otworzył drzwi. Martin wszedł do wagonu, znalazł miejsce przy oknie. Nie było dziś dużo ludzi. Pewnie wszyscy szykowali się na zabawę noworoczną.
Pociąg ruszył. Zerknął przez okno. Zauważył, że umieszczony nad oknami parterowego dworca w jasnym kolorze napis „Scheune” powoli się przesuwa.
Po chwili przesiadł się na siedzisko z lewej strony. Teraz przed nim siedziała elegancka kobieta. Nie widział jej za dobrze, bo zasłaniała mu szeroka płachta gazety „Pommersche Zeitung”, którą czytała. Wtem usiadł koło niej jej towarzysz. Koniec gapienia się…
Martin zerknął przez okno. Właśnie minęli mały budynek stacji Klein Reinkendorf. Po chwili dostrzegł w oddali wieżę kościoła w Pritzlow. Kilka minut później wyłonił się dość duży, dwupiętrowy budynek dworca w Colbitzow.
Była mniej więcej szesnasta. Za chwilę będzie ciemno. Do domu mu się nie spieszyło. Chciał wstąpić do Gospody pod Zielonym Wieńcem na piwo. A może dwa albo trzy. Tam też u ciotki miał rower, którym pojedzie do Wilhelmshöhe. Zdąży jeszcze na tę nudną zabawę sylwestrową z żoną i innymi mieszkańcami folwarku.
Przeszedł przez tory, po jakichś sześciuset metrach doszedł do wiaduktu nad autostradą, którą tak mozolnie budował. Po co budować takie szerokie drogi? – zawsze się dziwił. Czy gdzieś w świecie są w ogóle takie? Nic tędy nie jeździ. Fakt, miała ładną, jasną, równą nawierzchnię, ale w tej chwili nic po niej nie jechało. No ale była praca. Oczywiście mogliby płacić więcej…
Dalej szedł w stronę centrum wsi wąską, brukowaną drogą, wzdłuż której rosły wysokie drzewa. Zanim doszedł do skrzyżowania z drogą na Pritzlow, dostrzegł strzelistą, szpiczastą wieżę kościoła, górującą nad dachami Colbitzow. Po chwili skręcił w prawo. Po kilkudziesięciu krokach dojrzał znajomy, ulubiony budynek w tej miejscowości.
Wszedł po siedmiu schodkach, nie wiadomo dlaczego zawsze w myślach sobie je liczył, potem przez solidne, ciemne drzwi i poczuł ten swojski smród piwa, papierosowego dymu i niemytych ciał. Nie było dziś wielu miłośników złocistego. Usiadł przy oknie. Akurat po brukowanej, brudnej, nierównej drodze szła Klara. Kolejna wdówka. Uśmiechnął się pod nosem. Nigdy wcześniej nie widział takich dziwnych piersi. Klara miała takie malutkie, ale wiszące. Brzydkie. Była wysoka, szczupła, za to miała spory tyłek. To mu się akurat podobało. Tylko to. No ale nie raz ratowała go z kłopotu, kiedy ciśnienie go rozsadzało od środka. Dziś nie będzie jej zaczepiał. Marta załatwiła sprawę.
– Co tam słychać? – usłyszał nad uchem chrypiący głos.
To był Julian. Stary, gruby, łysiejący, z wiecznie świecącą się mordą. Znali się od lat. Śmierdziel też pracował przy wiadukcie nad Odrą. Czasem pili i gadali w gospodzie.
– Co, fajniutka, nie? – rzucił, pokazując już nawet nie żółte, a czarne zębiska. – Ale nic z tego. Jakaś chora chyba. Sto razy robiłem podchody, kasę dawałem i nic. – Zarechotał.
Chłopie, spójrz w lustro – pomyślał Martin.
– Eee tam, chuda taka, szkapa, nic ciekawego. Jak tobie się nie udało, to ja nie będę do niej startował – rzucił poważnym tonem. – Poza tym mam żonę, kocham ją i nie myślę o głupotach.
– Taaa…
Pogadali przy piwie. Przy drugim zrobiło się już nieco tłoczniej. Po piątym Martin wstał i rzucił do kompanów:
– Czas poświętować, niedługo północ. Żegnam, panowie. Wracam do domu.
Lekko mu zaszumiało, ale niespecjalnie. Co to jest pięć cienkich piw. Przeszedł przez drogę. W komórce za domem, w którym mieszkała ciotka Laura, trzymał rower. Wyprowadził go, wsiadł, zakręcił i pojechał. Do domu miał około czterech kilometrów. Skierował się na południowy wschód w stronę Schillersdorf, czyli Moczył. Przed wsią skręcił w lewo. Z prawej minął mały cmentarz.
Ciemno jak w dupie starej dziwki z Hamburga – pomyślał. Jakieś sto metrów dalej najechał na wielki kamień. Nie zauważył go. Za bardzo się rozpędził. Ciemno było, a i swoje zrobiły przyjęte procenty. Chciał się chyba ścigać ze swoim cieniem. Grzmotnął na ziemię. Przeklął siarczyście. Łeb rozbity, stara znowu będzie gderać.
– Ja pierdolę z tymi babami – mruknął pod nosem. – Zawsze znajdą powód, żeby narzekać. Tak jakby nikt nigdy nie zleciał z roweru.
Krew zaczęła kapać z czoła.
– Ciekawe, czy w końcu zaszyła mi dziurę w portkach. Trzy dni już mówię, żeby coś z tym zrobiła, a dalej leżą z dziurą – gadał do siebie.
Wsiadł ponownie na rower. Jechał trochę ostrożniej. Z prawej dostrzegł słabe światła budynków. To obóz organizacji Reichsarbeitsdienst (RAD), czyli Służby Pracy Rzeszy. Organizacja przygotowywała młodych Niemców w wieku od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat do służby w armii. Uczyła też między innymi patriotyzmu. Jej członkowie budowali pod Stettinem wały przeciwpowodziowe, także z Martinem autostradę, brali też udział w pracach ziemnych na polach. Tutaj stacjonowała Szósta Kompania Pięćdziesiątego Drugiego Batalionu RAD. Budowa obozu zaczęła się trzy lata temu. Również tam najął się do pracy. Stawiali drewniane budynki na kamiennych, a nawet krzemiennych fundamentach. W sumie było około trzydziestu baraków… Do folwarku zostało jakieś trzysta metrów.
Z daleka usłyszał szczekanie psa sąsiada. Ten dzień… ten rok nie mógł się chyba skończyć spokojnie. Nienawidził tego bydlaka. Z pewnością z wzajemnością. Pies często zrywał się właścicielowi z łańcucha. I pamiętał wszystkie kopniaki, jakie wymierzał mu Martin. Teraz nadszedł czas zemsty.
Pies leciał w jego stronę. Martin momentalnie wytrzeźwiał. Szybko zsiadł z roweru. Podniósł go i trzymał przed sobą, zamierzając użyć jako broni lub tarczy. Pies jednak był tak rozpędzony, że skoczył na mężczyznę i wbił mu pazur w polik, rozrywając go. Martin ryknął. Jakimś cudem odepchnął rowerem tę rozjuszoną bestię i kopnął z całej siły w brzuch. Pies zawył, runął na ziemię, ale szybko chciał się zerwać do góry. Wtedy poczuł kolejne kopniaki. Wściekły Martin kopał zwierzę z całych sił, trafił kilka razy w jego łeb. Usłyszał pisk i poczuł, że pies słabnie. Nadal go kopał, aż dotarło do niego, że już mu nie zagraża. Spojrzał na dłonie, były całe we krwi. Czuł też niesamowity ból z rozerwanego polika.
– Kurwa, co się jeszcze dziś wydarzy?! – ryknął.
Musiał się uspokoić, ale nie udawało mu się. Podniósł rower, zaczął go prowadzić. Po kilku minutach zobaczył światła okien budynków folwarku.
***
Mam jeszcze pewnie ze dwie godziny – pomyślała Marta.
Martin miał wrócić około dwudziestej drugiej, a może i później. Pojechał do wujka, który mieszkał w Stettinie, niedaleko Bramy Berlińskiej. Pomagał mu w remoncie mieszkania w kamienicy. Tak przynajmniej jej powiedział. Ma więc jeszcze trochę czasu, żeby napatrzeć się w oczy tego młokosa, który pożerał ją wzrokiem. Aż przeszedł ją dreszcz. Wiedziała, że nie wytrzyma. Trzymała w rękach sztywne już pranie. Młody przyszedł pod jakimś pretekstem, jak zwykle. Zawsze coś wymyślił, żeby ją choć na chwilę zobaczyć. Miał na imię Robert. Miał może osiemnaście lat, czarne włosy i biło od niego takie ciepło. Rozczulał ją.
Kiedy przyszedł, była w maglu. Było to duże pomieszczenie piwniczne, w którym stał wielki, ciężki kamieniczny magiel, wyprodukowany w berlińskiej Drehrollen Fabrik braci Mullerów w Berlinie. Miał chyba z siedemdziesiąt lat. W grubej, drewnianej podporze Marta miała swoją skrytkę. Odkryła ją przypadkowo. Ktoś kiedyś musiał ją przygotować. Żeby się do niej dostać, trzeba było umiejętnie wyciągnąć element. Trzymała tam swój dziennik, czasem coś tam sobie w nim napisała. Przed chwilą do skrytki włożyła również srebrny pierścień z pięknym szkłem. Chyba z rubinem. Prezent od babki. Nie nosiła go z dwóch powodów. Zaraz ktoś by go ukradł. A po drugie, czuła, że przynosi pecha. Zawsze jak go założyła, choć na chwilę, to działo się później coś złego. Marta była przesądna i postanowiła pierścień dobrze schować, a kiedyś sprzedać.
– I co tak się gapisz? – rzuciła do Roberta.
– Jaa, nie – wydukał.
Był nieśmiały. To Martę nawet podniecało. Mogła poczuć się przy nim ważna.
– Może byś pomógł – powiedziała.
W tej samej chwili część ze sterty, którą miała w ręku, spadła na ziemię. Podeszła do magla, chciała położyć resztę prania na wielkich kamieniach, które wypełniały przesuwaną skrzynię urządzenia. Robiła to celowo powoli, zerkając na chłopaka. Oczy mu się świeciły. Oboje byli tak zaaferowani, że nie usłyszeli kroków. Gdyby któreś z nich spojrzało nieco wyżej, w stronę małego okienka, to może dostrzegliby, że ktoś ich obserwuje. Marta wyprostowała się i próbując poprawić swoją koszulę, robiła to tak, żeby Robert zobaczył coś więcej niż dotąd.
Martinowi więcej nie było trzeba. Ten kamień, pies i teraz to. Dyszał z wściekłości. Złapał szpadel, który stał przed wejściem do magla. W dwie sekundy pokonał schody biegnące w dół i zanim Robert zdążył dojrzeć, co wywołało hałas na schodach, poczuł potężne uderzenie w twarz trzonkiem szpadla. Potem kolejne i kolejne. Słychać było pękające kości twarzy. Marta krzyknęła. Wściekły Martin odwrócił się w jej stronę i grzmotnął kobietę łopatą. Ta upadła i uderzyła o magiel głową, która nienaturalnie się wygięła. Jej szyja się odchyliła. Martin, nie namyślając się, podniósł szpadel wysoko i z całej siły spuścił go na obnażoną grdykę, miażdżąc ją. Uderzył jeszcze z wściekłością trzy razy. Głowa żony potoczyła się po klepisku…
Usłyszał jęki. Odwrócił się błyskawicznie. To Robert próbował się ruszyć. Martin nie mógł do tego dopuścić. Podszedł i zaczął kopać chłopaka po całym ciele, aż ten znieruchomiał. Całości dopełniło kolejne uderzenie trzonkiem w twarz, której po chwili już nie dało się rozpoznać.
Martin dyszał. Był zaskoczony swoją furią. Zstanawiał się, co teraz zrobić. Uciekać czy ukryć ciała. Wokół było cicho. Nikt chyba niczego nie słyszał. Pomyślał o łodzi zacumowanej koło cegielni nad Odrą.
Kawał drogi, ale może się uda – pomyślał.
Wyszedł z magla na podwórze. Nikogo nie zauważył. Światła z budynków były słabe. Wrócił i wziął na ramię ciało żony. Wyniósł je kilkadziesiąt metrów za budynek magla, rzucił w krzaki pomiędzy drzewa. Wrócił po Roberta. Po chwili i jego zwłoki leżały w krzakach.
Dobrze, że ten jebany pies sąsiada już gnije, nie będzie darł mordy i węszył – pomyślał.
Wrócił na miejsce zdarzenia, chciał posprzątać. Najpierw pozamiatał, potem narzucał na ziemię jakiegoś starego siana.
– Nie jest źle – mruknął do siebie.
A jak ktoś zobaczy rano krew na maglu czy podłodze, to powie, że był pijany, wszedł do magla, bo szukał żony, a że wcześniej napadł go pies, to pozostawiał wszędzie ślady krwi.
Wziął pranie i zaniósł do domu. Polik rozorany przez psa piekł go jak cholera. Przemył ranę, polał wódką i wrócił po ciała. Po drodze wziął taczkę, na którą rzucił jakieś stare szmaty. Cały czas się rozglądał. Był pewny, że nikt go nie widział.
– Siedzą już i piją – zauważył zadowolony. A stary bauer i tak był niemal ślepy.
W sumie to dobrze się stało. Wkurwiała mnie już ta baba niemożliwie – myślał.
Może wolałby, żeby poszła sobie gdzieś precz, no ale… sama jest sobie winna. Mając takiego ogiera za męża, brać się za jakichś gówniarzy? To chore – tłumaczył sobie.
Nie mógł tego przeżyć.
Jak to jest? Ze mną nie chciała. Ciągle robiła miny. Trzeba było brać ją siłą. A do takiego gnojka mizdrzy się jak jakaś lafirynda – dziwił się.
Wrzucił ciała na taczkę. Ruszył powoli w dół, w stronę Odry. Szedł powoli. Było ciemno, musiał zręcznie lawirować pomiędzy drzewami.
Teraz w cegielni na pewno jest pusto. Wezmę łódź, przepłynę na drugą stronę, na Międzyodrze, wyrzucę kochanków do bagna i do widzenia. Wrócę do folwarku, powiem bauerowi, że wróciłem ze Stettina, że po drodze napadł mnie pies. Leży tam przecież przy drodze ścierwo. Popytam, czy ktoś widział Martę… – planował. – „Biedny”, powiedzą. „Uciekła z kochankiem”. – Śmiał się do siebie.
Po jakimś czasie mała łódź przecinała nurt rzeki. Kierowała się w stronę rozlewiska, które miało chyba z pięćdziesiąt kilometrów długości. Było to jedno z najbardziej dzikich miejsc w Europie. Pełno kanałów i bagnisk. Żyły tam tylko jakieś bobry, wydry, ropuchy i ptaki.
A ilu nie żyło?
Babka mówiła, że Międzyodrze to prawdziwy cmentarz – przypomniał sobie. – Opowiadała o jakimś Cyganie Guarilu z Schillersdorfu. Ktoś zabił jego żonę Flarikę czy Florikę. Potem mścił się, zabijał mężczyzn z okolicy i łódką wywoził na Międzyodrze. Hmm, ciekawe, ile tam już jest ciał…