Klangor - ebook
Klangor - ebook
Dramatyczne treny po śmierci Ukochanego. Gwałtowna dotkliwość tej autorefleksji. Mistrzowska liryka, ukazująca słowa i wiersze jako najistotniejsze elementy wiążące podmiot liryczny utworów z żywiołem życia, ze światem, tak teraz niepełnym, okaleczonym, ubywającym.
Czy to moja najostatniejsza książka? No nie wiem. Tyle milczeń, zamilczeń aż porobiły się z tego bryły i słupy tarasujące wyjście. Mogę poruszać się jedynie slalomem po tej przestrzeni, tak jak slalomem już poruszam się w mieszkaniu wśród całej sterty papierzysk – czy w takich warunkach można się dogadać ze sobą!
Urszula Kozioł
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05344-7 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Morze znam przeważnie z lotu ptaka, od strony chmur.
Zwłaszcza tych chmur, które w grudniu 1971 roku wzeszły
o piątej rano nad Zatoką Bengalską między Cejlonem
i Rangoon. Tam w dole i już poza mną pozostało wielkie
zdziwienie wywołane pierwszym zetknięciem się mego
północnego organizmu z tropikalnym świtem grudnia
w tej części świata, kiedy szafirowe niebo z cytrynowymi
smugami, drzazgami przedświateł, osnuwało korony palm
i krzewy duszne od zapachu, duszne od ptasich krzyków,
od turkoczących nawoływań żab, duszne od kolorów,
od parnego, aromatycznego oddechu ziemi, duszne od
plątaniny wybuchającego wciąż i wciąż gęściej zwierającego
się świata roślin i świata owadów i duszne od źródeł
wytryskujących przez tę plątaninę wzwyż pióropuszami,
fontannami pary. Samolot wspiął się i jednym susem
przekroczyliśmy wyspę i wpłynęliśmy w ogród pastelowych
obłoków rozpiętych nad morzem widzianym poniżej.
Było niebieskie jak i widziane powyżej, w lukach między
obłokami niebo. To niebo, które zdawało się być pod
i nad nami. A między tym były obłoki, bramy obłoków,
parki obłoków i obłoczne rzeźby. Ich kolory. Błękitne,
liliowe, różowe, cytrynowe, mleczne, seledynowe.
Te obłoki zapowiadały brzask i zarazem nie zapowiadały go.
Były same dla siebie. Spełniły coś, co dotąd przeczute było
jedynie z baśni. Były nierzeczywiste, a przecież istniały
tym nierzeczywistym bytem mamiącym oko. Ale morze
pozostawało błękitne. I błękitne pozostawało niebo.
Jedno i drugie, widoczne w lukach między obłokami,
trwało. Było stałym punktem odniesienia dla migotliwości
tego, co, rozigrane, zawisło ulotnie pomiędzy. Lecieliśmy.
Kolorowe figury chmur ewokowały formy wciąż nowe i we
wciąż inne przepływały kształty. Nie zalegały przestrzeni
poziomo, ale wspinały się, rosły i przybierały pionowe
kształty bajkowej architektury. Były tworami zdumiewającej
fantazji, były jasnymi, wesołymi zjawami, a każda z nich
inna, oddzielna, każda utaneczniona i innym przeniknięta
światłem, w jeszcze inne chciała zachodzić światło. A ponad
tym trwało błękitne niebo i pod tym niewzruszone
w błękicie trwało morze. Morze jak niebo. Niebo jak morze.
Jedno i drugie jeszcze jak gdyby nierozdzielone ze sobą,
nierozłączne, stanowiące jedność jak przed stworzeniem
świata —
Kiedy myślę o morzu, ogarnia mnie wielka melancholia
i nostalgia. Nic więcej nie powiem o nim.
pisane przed 1977