- W empik go
Klara jedzie na pogrzeb - ebook
Klara jedzie na pogrzeb - ebook
Klara chciałaby zatrzymać czas, nie starzeć się, mieć ciągle fiu bździu w głowie i tych samych przyjaciół. Ciągle wierzy, że szczęście jej nie ominie, a śmierć tak. Że spotka miłość swojego życia i będzie szczęśliwa, a wszystko zacznie się jeszcze raz. Jeszcze raz zakocha się w Aleksie, jeszcze raz prześpi się z niewysokim Francuzem, a temu chłopakowi, co ją krzywdził, wymierzy karę. Wierzy, że wszyscy będą o nią walczyć i że wszyscy ją kochają. A najbardziej mama. Klara jest nieukochana, bo dla nikogo nie była ważna. Nikogo prócz jej kota.
Opowieść połamana jak jej bohaterowie. Świat, w którym spotykają się wielkomiejskie troski i małomiasteczkowe szajby. A całość obficie podlewana alkoholem i coraz mocniejszymi lekami. To bolesna, czasem zabawna, bardzo osobista opowieść o dzieciństwie, samotności i marzeniach. I o bliskich, którzy czasem są dla nas najdalszymi ludźmi na świecie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-614-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedyś organizowaliśmy w szkole Dzień Matki i śpiewaliśmy: „Mama Mutti mamasza, mama mummy mamou, mama madre maminka”. Już przy pierwszym refrenie zaczynaliśmy płakać. Grała nam na pianinie pani Ula i ona zawsze płakała jako pierwsza, potem dziewczyny, na koniec chłopaki. Pani Ula była w ciąży, więc mogła być rozchwiana, ale dlaczego płakali Machoń, Felek i Rogucki, pojęcia nie miałam. Największa łobuzerka. Ja płakałam, bo wyobrażałam sobie, że moja mama nie żyje i idę do domu dziecka, a Wronka, że jej mama leży w szpitalu z obciętymi rękami i że odtąd już będzie musiała z nią chodzić po zakupy, no i że nie będzie już mogła jej przytulać. Nie było próby, żebyśmy wszyscy nie ryczeli. Czasami zaglądał do nas pan dyrektor, dobrze po kielichu, stawał w drzwiach i jak tylko słyszał Mama Mutti mamasza, od razu robił się czerwony i płakał. Wiersze szły nam słabo, bo pani Ula na wierszach wychodziła do toalety, Machoń mówił, że ona idzie zwymiotować naszą deklamację, wszyscy się śmiali.
W dniu akademii czuliśmy się jak przed pierwszą komunią. Ja ze stresu dostałam okres i zimno na buzi, Wronka miała biegunkę, a chłopcy przynieśli piwo dla rozluźnienia. Dyrektor chwiał się tuż przed ósmą, przy szatni. Chwilę przed akademią, kiedy zbieraliśmy się w sali gimnastycznej, ktoś powiedział, że pani Uli odeszły wody i zabrało ją pogotowie. Byliśmy zdruzgotani; najmłodsze dzieci już siedziały w pierwszych rzędach, starsze z ociąganiem gramoliły się na drabinki i parapety, a gdzieś w środku czekały już nasze matki, z rękami, torebkami, lekami. W torebkach zrobiły miejsce na chusteczki i laurki. Niektóre dzieci zaprosiły ciotki albo sąsiadki, żeby wszyscy myśleli, że to ich mamy. Kiedy tak staliśmy i nie wiedzieliśmy, co robić, a chłopaków trochę już rozbierało piwo, dyrektor gwizdnął na Machonia. Machoń, który był zagrożony ze wszystkiego, odebrał to bardzo osobiście i wyskoczył z pierwszym wierszem. Mylił się po każdym zdaniu i właściwie po każdym zdaniu się śmiał. Trochę mu pomagałam, ale też się chichrałam, a potem poszło jak lawina – każdy, kto mówił, się śmiał. Najbardziej śmiały się dzieci z zerówki, nauczyciele klas młodszych, no i dyrektor, który gwizdał po każdym wierszu. Czuliśmy się jak w cyrku, tylko nasze mamy się nie śmiały, otworzyły torebki, wzięły leki i siedziały jak zamurowane, a my nie mogliśmy nic zrobić. Czekało nas najgorsze. Piosenka. Dyrektor gwizdnął na Machonia raz jeszcze i zaczęliśmy a capella, właściwie trudno powiedzieć, co to było. Wszyscy zaczynali po swojemu, a tak naprawdę nie zaczął nikt, ale też nikt nie umiał skończyć, kilku chłopaków spadło z drabinek, maluchy z pierwszych rzędów zaczęły klaskać. Śmiech ogarnął całą szkołę i kiedy nasze matki szykowały się do ucieczki, a my do grobu, nagle na scenę weszła pani woźna. Podwinęła spódnicę, usiadła do pianina i zaczęła grać. Miała beżowe rajtuzy, klapki i grała tak pięknie, że myślałam, że oszaleję, ale wszyscy się śmiali i tak. Jakaś matka, co nie brała nigdy leków, powiedziała: Boże, woźna, tylko nie to!, inna dodała: Zabieram dziecko do szkoły specjalnej, a pani woźna grała dalej, przebiegała palcami po klawiszach, jakby je chciała do białości wyczyścić i zmazać to czarne. Nagle spojrzała na nas i powiedziała: Śpiewajcie, łobuzy, tylko ładnie, bo dostaniecie ścierą, po czym krzyknęła głośno: I!, i zagrała piosenkę Mama, Mutti, mamasza. Zaczęliśmy śpiewać i na szczęście znowu zaczęliśmy płakać, dyrektor wrócił na swoje miejsce, dzieci przestały się śmiać, tylko naszych matek już nie było. Nie zobaczyły, jak bardzo je kochamy, a właściwie jak bardzo kocha je pani woźna.
Tego dnia pani woźna odeszła z pracy i dużo dzieci przestało się zgłaszać do występów w Dzień Matki. Na przykład ja. Moja mama wyszła jako pierwsza.Prolog,
czyli Berlin, czyli grób
Klara miała czterdzieści dziewięć lat, rozstępy i głowę pełną pomysłów, jak najlepiej wypaść na własnym pogrzebie. Urodziła się w Black Wednesday, był Black Friday, co do Black nic się w jej życiu nie zmieniło. Mammografię odwołała, lepiej, żeby to rak złapał ją za piersi niż jakiś obleśny stary dziad. A potem pożyczyła dziesięć tysięcy i postanowiła, że skończy ze sobą w Berlinie. Definitywnie. Europa pożałuje, że się na niej nie poznała. „Ja nie kapral, po prostu dziewczyna, tańczę z tobą na bruku Berlina”, zanuciła na dworcu i zadzwoniła do matki.
Mamo?, powiedziała Klara.
Halo?, powiedziała matka.
Mamo?, powtórzyła Klara.
Nic nie słyszę.
Mamo? Pamiętasz, jak tata prasował bilety?
Nie słyszę.
Nie pamiętasz, jak tata prasował? W kuchni, mamo! Ten proceder odbywał się w kuchni!
No i pijana rozmawiasz.
Mamo!
Słyszę.
Kasowałam bilet, a tu szok, dziurki się same otwierają.
Nie słyszę, co mówisz.
Dziury! Wielkie jak oczy! Powiem ci... Sagittarius, mamuś, najlepszy znak. To ja!
Cholera jasna! Z ojcem wszystko ci da-liś-my. Wszystko, co chciałaś, mia-łaś. Zawsze czysta do szkoły, nie wymemłana pod szyją, jak ja byłam na koloniach, nikt nie umarł, się nie utopił, bo człowiek pil-no-wał.
Nie jestem pijana, mamo, jestem nieszczęśliwa.
Nie słyszę.
Boję się, mamo!!!
Nie wiem, co mówisz. Nigdy nic nie zginęło i żadne dziecko się nie połamało nawet. Bo człowiek uważał. Nie ma rozmowy. Co chcesz?
Nic. Tak dzwonię.
Ty uważaj na tych, co masz uważać. Tego zwłaszcza, co wiesz. Co zawsze się będzie koło ciebie kręcił, co ty dobrze wiesz, o kogo chodzi, co byłaś jego kochanką.
Aleks nie żyje, mamo.
Kto nie żyje? Nic nie słyszę. Ja mówię nic.
Klara chciała powiedzieć, że nie widziała się z Aleksem od lat, że kurczą jej się ręce z tęsknoty, że wstydzi się je wyciągnąć z kieszeni, bo wyglądają jak małe kurczaki, co kiedyś leżały w garmażeryjnym na Warszawskiej. Takie wystające żebra z małego ciałka.
Ale powiedziała:
Co słychać, mamo?
A nic.
Przyjedziesz do mnie na święta, mamuś?
Ja nie jeżdżę do nikogo, bo ja nie jestem rodzina.
Szkoda, bo mi się śniła krew. To ktoś z innej rodziny przyjedzie może...
Kto nie żyje, powtórz?
Mój kochanek, mamo! Zabiłam go!
Nie kłam, powiedział kot. Na małej łyżeczce rozpuścił pięć kropli żołądkowych z kroplą żołądkowej gorzkiej. Wypij, dziewczyno! Na raz.
Zdechnij, powiedziała Klara. Zdechnij, rozumiesz?
Nie pij, cholera jasna, nie pij, powiedziała matka Klary.
Nie piję. Jem. Piję jedzenie, pani Alu, powiedział kot. Całuję rączki pani dobrodziejki i melduję posłusznie, że strzegę pani córki w drzwiach wejściowych jej serca, skąd mam bardzo dobry widok i mogę się rzucić na każdego bez skrupułów. Każdego zagryzę, dużego nawet psa. Pani myśli, że ja jestem czarny, a ja jestem biały miś podaj łapę. Pamięta pani Aleksa? Tego smutasa, co zabrał Klarze dziesięć lat? Co ją rozkochał w sobie i nie chciał rzucić? Kłamczucha z grubym ryjem? Świnię w wymiętym garniturze? Na niego rzucę się z lampy. Rozhuśtam się. Z sikami. Dobre? Niech pani oddycha ze mną, nie zabiła go. Przepraszam, pani Alutko, ale mi żal Klary, że sobie nie ułożyła życia, a zaraz, wie pani, kojfnie, rymsnie jak długa. Jak można sobie nie ułożyć życia, jak to jest motherfucker takie, kurwa, krótkie, ja umrę najszybciej z was, koty, wiadomo, siedem do przodu, ale ja to dopiero sobie nie ułożyłem, ale wie pani, ja się urodziłem z tego niczego, na ulicy, z dupy, dobra, nieważne, najebałem się w torebce.
Cholera jasna!, powtórzyła matka Klary i rozłączyła się.Narodziny
Poproszę tę mamę po prawo, mówię cicho. Pani głaszcze mnie po głowie.
Dobry wybór, dziecko.
Żeby tylko mama po lewo nie słyszała, że odmawiam, błagam. Nie chcę jej sprawić zawodu. Pani trochę mocniej łapie mnie za włosy.
Dobry wybór, powtarza.
A mama po lewo patrzy. Zaczyna płakać. Tylko nie to! No dobrze już, nie chlip tak.
Proszę pani! Pomyliłam się, poproszę jednak tę mamę, co na początku patrzyła. Tak, tę po lewo. Tak! Tę z lokami!
Bardzo dobry wybór, mówi pani i zostawia mnie, już inne dziecko łapie ją za rękę, a ty podchodzisz, mamo, do mnie i mówisz:
Nie poznałaś mnie! Zawiodłam się na tobie... Wstyd!
Hańba! Hańba!, krzyczą inne mamy.
Dobrze, że ich nie wybrałam. Biorę mamę za rękę i idziemy. Mama cały czas obrażona. Ledwo mnie trzyma, ale to nic, i tak mam mokre ręce. Ciągnę po ziemi moją zabawkę, to pierwszy z brzegu anioł stróż.
Jestem przy tobie, pamiętam, bełkoce.
Zostaw go, mówi mama, już się pobawiłaś.
Sadzam zabawkę na ziemi. O, przewróciła się!
Do usług jaśnie panieneczki, przesyłka z Kutna do odebrania. Gdzie podpisać? Anioł stróż gramoli się z ziemi, kołysze biodrami i pluje krwią. Musisz mnie strzec!, mówi.
Ja?
Mhm, odpowiada anioł.
Nie będę z pijakiem gadać. Idziemy, mama dalej obrażona, ale poprawia włosy, rozgląda się na boki, o, stoi Gosia, mama ją by bardziej chciała, widzę to. Gosia ma ładną spódniczkę, karmi ptaszki i macha dzienniczkiem z piątkami. Szlag! Mijamy Romka, mama jest przybita, modliła się całe życie o chłopca. Nie patrz na niego, mamuś, ma takie szorstkie łapy, chodź, ciągnę ją.
Nie szarp, mówi mamuś, dziewczynki nie szarpią!
Stoi jakaś para, oboje jedzą lody, objęci, uśmiechają się do mnie. Mnie głos więźnie w gardle, bo już chciałam się mamie wyrwać i lecieć do nich. Ale mój anioł stróż z ziemi mówi:
Zginą w wypadku za dwa lata.
A, no to nie, mówię i idę z mamą w kierunku Kutna. Tatuś już czeka w domu z pierogami. Anioł stróż puszcza do mnie oko.
Nie będzie tak źle, mówi. Masz coś od bólu głowy?
Tatuś ma, mówię do niego. Chodź! Odwracam się, widzę, jak pani ciągnie dziecko za włosy, dziecko wyrywa się. O, już się uspokoiło, pani sadza je na karuzeli obok mamy w czarnej sukience. Przesyłam mu buziaka mokrą ręką.
Chcesz wiedzieć, co się z nim stanie?, pyta anioł stróż.
Nie.
To nie.Kot
Mamo, weźmiesz kota?
Nie słyszę.
Jadę do Berlina, nie wiem, kiedy wrócę. Mogę ci zostawić kota?
Nie, on jest nienormalny, coraz bardziej nienormalny, zawsze był zresztą nienormalny.
Mamo, to jest historia mojego życia.
Nie mam czasu na głupoty. Ty się matką starą zajmij, a nie kotem!
Weźmiesz? Proszę cię!
Pamiętasz, co kot zrobił matce twojego ojca?
Zagryzł ją.
Nie zagryzł, tylko jak spała, rzucił się na nią i umarła.
Ona była jego macochą, mamo, poza tym ten kot jest stary, nie dobiegnie do ciebie, mamo. Mamo, proszę cię, tak mi żal tego kota, mamo, ja go tak kocham, mamo...
Do cioci Dany zadzwoń.
Dzwoniłam do Dany, ale było zajęte.
No widzisz, nikt nie chce.
A nie chciałabyś umrzeć razem z nim, żeby on ciebie zagryzł, a ty jego?
Nie słyszę.
Mamo, błagam cię, chciałabym, żeby przy tobie umarł, w dobrych warunkach. Pokażesz mu zdjęcia, odznaczenia. Będzie fajnie.
Powtarzam: nie wezmę.
Nie weźmie cię, powiedziała do kota Klara.
Kot złapał się małymi łapkami za brzuszek i zaczął bić czarną główką o podłogę.
Nie kochasz mnie, nie kochasz mnie! Nie jesteś moją Klarą! Zaraz mi wypadną oczy, nie widzisz? Daj mi telefon!
Pani Alu? Tu czarny kot. Ty zawzięta starucho. Będę na twoim pogrzebie, grzybie! W dupę sobie wsadź resztki ze stołu! A potem odłożył telefon delikatnie na półkę z książkami, przytulił się mocno do Klary i miauknął: W Berlinie jest ciepło czy zimno?
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------