- W empik go
Klara. O dziewczynce, która śpiewała po francusku - ebook
Klara. O dziewczynce, która śpiewała po francusku - ebook
Fascynująca historia dzieciństwa i młodości Klary Stankowskiej, absolwentki Wrocławskiej Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego, cenionej pedagog, która przez wiele lat zarażała dorosłych i dzieci swoją pasją do muzyki. Urodzona w 1930 roku, żyła w burzliwych czasach, gdy ustroje polityczne, rządy, normy społeczne i obyczajowe zmieniały się w zawrotnym tempie. W swoich wspomnieniach opisuje m.in. ucieczkę przed Niemcami, śmierć ojca, pobyt w sierocińcach, pracę u bauera czy nadejście siermiężnego PRL-u i próby odnalezienia swojego miejsca w życiu... Przez wszystkie te lata jedną z niewielu stałych rzeczy w życiu Klary była muzyka, postrzegana przez nią jako panaceum na wszelkie cierpienia, swoista modlitwa o przetrwanie i skuteczny oręż w walce o lepsze jutro.
Ta emocjonująca opowieść przybliża czytelnikowi realia przedwojnia, emigracji za chlebem i życia Polonii francuskiej, a także Polski przed i krótko po II wojnie światowej. To historia pełna szczerości, pasji i wiary w to, że piękno świata można odkrywać każdego dnia.
Klara Stankowska (1930–2013), magister sztuki, absolwentka i wykładowca Wrocławskiej Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego, autorka unikatowej pozycji Chór w szkole (1988) a także wielu innych publikacji o muzyce. W szkolnictwie zajmowała stanowisko kuratora przedmiotów artystycznych na terenie Dolnego Śląska. Powołała do życia uwielbiane przez młodzież cykle koncertów „Filharmonia dla młodych” i „Opera dla młodych”. Wielokrotnie odznaczana Krzyżami Zasługi przez ministrów kultury i sztuki za jej działalność pedagogiczną oraz krzewienie kultury muzycznej w Polsce.
Wojciech Stankowski – Urodzony w 1959 roku, absolwent Politechniki Wrocławskiej, Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu, biznesmen i muzyk jazzowy. Niniejsza książka powstała na podstawie materiałów i relacji ustnych jego zmarłej mamy, Klary Stankowskiej.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-139-8 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miasteczko Revin leży w północno-wschodniej Francji w departamencie Ardeny, tuż przy granicy z Belgią, między Charleville-Mézières (od południa), Rocroi (od zachodu), Fumay (od północy) i Monthermé (od południowego wschodu).
Revin jest malowniczo położone; prawie dwukrotnie opływa je ciemnozielona mroczna rzeka Moza. Każdy mieszkaniec Revin – jak mało kto na świecie – ma po obu stronach domu potężną, szumiącą rzekę. Ponadto miasteczko otoczone jest pięknymi, mieniącymi się w słońcu wzgórzami porośniętymi wysokim mieszanym lasem. Jest to miejscowość, w której można się czuć jak na wytwornych wczasach, bo cóż lepszego szukać ponad góry, lasy i wodę?
W związku z tym, że było i jest tam mało mieszkańców – około 9–10 tysięcy – prawie wszyscy się znają. Mijając się na ulicach czy w sklepach, pozdrawiają się. Aby nie mówić w kółko bonjour (wym. bążur), kłaniając się sobie, skracają słowa i mówią m-dame lub m-sje.
Do takiego właśnie miasteczka przybyli z Polski z powiatu wieluńskiego Walenty i Janina. Odpowiedzieli na zapotrzebowanie właściciela fabryki Artura Martina, gdzie wytwarzano żelazne kuchnie i zaczęto konstuować kuchenki gazowe. Walenty przybył tu już w 1924 roku, gdyż w Polsce panowało bezrobocie. Był bardzo niepocieszony faktem, że musiał szukać chleba poza swoim krajem. Poza krajem, o który bohatersko walczył w pierwszej wojnie światowej i w 1920 roku w bitwie z bolszewikami. Był odznaczony wieloma medalami, na przykład Krzyżem Walecznych nr 1098 wydanym z rozkazu dowództwa 4 Armii, Odznaką Frontu Litewsko-Białoruskiego z rozkazu generała Szeptyckiego czy medalem pamiątkowym za wojnę 1918–1921 w 2 pułku piechoty Legionów. Był trzy razy ranny i w 1923 roku ze stanowiska starszego sierżanta został przeniesiony do rezerwy.
Gospodarstwo jego rodziców było małe, więc przyjechał do Francji. Po półrocznej praktyce pełnił już funkcję majstra w emalierni w fabryce Artura Martina. Dobrze zarabiał, a zaoszczędzone pieniądze przeznaczał na wytworne garnitury, płaszcze, kapelusze itp. W każdym razie zawsze nosił schludne i modne ubrania. Poza tym bardzo ładnie śpiewał, dobrze tańczył i był bardzo przystojny. Nic więc dziwnego, że miał niesamowite powodzenie u kobiet.
Po prawej stronie Walenty Kasperek. Po lewej jego przyjaciel.
1931 rok, Walenty Kasperek jako aktor.
Do Revin zjechało się już sporo Polaków i bardzo szybko rozwijało się tu życie towarzyskie. Poszczególne rodziny zapraszały się nawzajem na chrzciny, wesela i inne uroczystości rodzinne. Wszędzie musiał być oczywiście Walenty Kasperek, który od początku do końca potrafił bawić całe towarzystwo. Brał też udział w wyścigach konnych i występował jako aktor w teatrzyku amatorskim.
Walenty był ceniony za to, że kochał marszałka Józefa Piłsudskiego, który osobiście odznaczył go Krzyżem Walecznych. W wielu rozmowach posługiwał się hasłem swoich ukochanych Legionów „Honor – Ojczyzna – Oświata” czy powiedzeniem Józefa Piłsudskiego
„Być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo, zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska”. Z chwilą, gdy dowiedział się, że we Francji powstał Związek Towarzystw im. Józefa Piłsudskiego, zabiegał o powstanie takiego związku w Revin.
I udało mu się!
Po zebraniu odpowiedniej liczby zainteresowanych, związek powstał w Revin w 1930 roku. Walenty został jego pierwszym prezesem i otrzymał legitymację nr 1 – podpisaną przez sekretarza Franciszka Jamę i prezesa okręgowego Jana Kościelnego.
Walenty często powtarzał, iż legionista – piłsudczyk – według regulaminu członka związku powinien być punktualny i słowny w zakresie pracy obywatelskiej i życia zawodowego, że trzeba postępować zgodnie z honorem Polaka i pracować szczerze nad zatarciem śladu zaborów, uświadamiając o jedności Polaków.
W 1929 roku, gdy Walenty miał już trzydzieści lat, przyjechała z Polski piękna, młoda, szesnastoletnia dziewczyna o jasnorumianej cerze, z długimi czarnymi warkoczami i niebieskimi oczami. Była wyrośnięta, smukła i kształtna. Przyjechała do swojej matki i ojczyma, którzy byli tu już od kilku lat.
Walenty, który przyjaźnił się z ojczymem dziewczyny, od tej pory prawie nie opuszczał ich domu. Obdarowywał dziewczynę i jej matkę kwiatami oraz różnymi upominkami. Na pierwsze urodziny przyniósł jej nawet piękny zegarek. Matka dziewczyny, gładząc się po brzuchu z zadowolenia, mówiła jeszcze gwarą ożegowską:
– Widzis, to ci to Walek kupiył? Jaki łun bogaty, jaki dobry dla cie. Może się jeszcze z tobum łożyni?
Wówczas ojczym odpowiadał:
– Ty głupio babo, przecieć to jescze dziecko, a ty już jum wypychasz z dumu?
– A co, Janka? – mówiła matka. – Podobo ci się czy nie? Przecie tu wszystkie kobity za nim latajum.
Janka była jeszcze nieco szczenięciem i już nieco panną. Nikt jej dotychczas nie adorował, nie dawał upominków, nie zapraszał na lody czy na tańce. Tak szybko się to wszystko zaczęło dziać, że sama nie wiedziała, czy jej się Walek podoba, czy nie. Początkowo traktowała go jak wujka, który ją lubił, a ona jego. Gdy Janka usłyszała od matki, że wszystkie kobiety za nim latają, uświadomiła sobie, że tu chodzi o zupełnie inne, znacznie bardziej poważne sprawy. Odpowiedziała więc matce:
– Nie wiym, czy mi się podobo, czy nie. Ja go po prostu bardzo lubie, bo jest wesoły, śpiwo fajnie, łopowiado kawały i ciekawe powiastki z wojska.
– No to dobrze, jak go lubiś, to już dobrze – uspokoiła się matka.
Janka nie zdawała sobie sprawy z tego, czy to jest miłość, czy tylko przywiązanie. Była prostą dziewczyną z polskiej wsi i w zasadzie bez żadnego krytycyzmu przyjmowała wszystko, co niosło jej życie i co według niej było dobre.
Bywali często w kafejkach – zwłaszcza polskich, np. u Kościelniaka. Zresztą kafejek w Revin było bardzo dużo. Chodzili więc na aperitify, obiady czy kolacje. No i na zabawy taneczne, wzbudzając zazdrość wszystkich starszych panien na wydaniu. Walek załatwił też Jance pracę u siebie, aby mogli się widywać jeszcze częściej i być blisko. Po kilku miesiącach Walek i Janka byli już w sobie bardzo zakochani. Po pół roku znajomości trzeba było szybko robić wesele, a po kilku następnych miesiącach przyszłam na świat ja.
Mój tata początkowo nie był z tego powodu zadowolony, bo bardzo pragnął mieć syna, ale szybko bezgranicznie mnie pokochał i wymyślił dla mnie imię Klara (po francusku Clair). Rodzice otrzymali mieszkanie fabryczne przy ulicy Lavoir. Był to jednopiętrowy dom z czerwonej cegły otoczony niewielkim ogródkiem odgrodzonym od ulicy wysoką siatką. Zajmowaliśmy tam pokój z kuchnią na parterze. Mama oczywiście przestała pracować, bo zarobki taty zupełnie wystarczały na utrzymanie rodziny. Po półtora roku urodziło się drugie dziecko – mój brat Edmund, a po czterech latach trzecie dziecko – mój brat Leopold. Tato był więc usatysfakcjonowany i szczęśliwy, bo miał upragnionych synów, choć oczkiem w jego głowie byłam ja – córka Klara. Skończywszy dwa lata, poszłam do przedszkola, gdzie bardzo mi się podobało, bo tworzyliśmy różne zwierzątka, np. ze skórek pomarańczy i z plasteliny. Poza tym dużo śpiewaliśmy. Okazało się, że mam słuch muzyczny i szybko chwytałam piosenki, których uczyła nas pani. Potem te piosenki śpiewałam w domu, np. Sur le Pont d’Avignon.
Revin – zdjęcie współczesne.
Do przedszkola chodziło się dwa razy dziennie – rano od godziny ósmej do dwunastej i po południu od godziny czternastej do osiemnastej. Obiady dzieci jadły w domu, natomiast w przedszkolu tylko to, co przyniosły ze sobą.
Wszystkie dzieci były ubierane w fartuszki z długimi rękawami, które związywało się z tyłu paskiem. Fartuszki miały wzory w różnokolorowe krateczki. Zresztą kobiety na co dzień nosiły w domu podobne. Gdy mój brat Edmund skończył dwa lata, też zaczął chodzić do mojego przedszkola, ale nie wiem, dlaczego nie mógł się tam zaaklimatyzować. Przed wyjściem często zaczynał płakać i mówić „O, jak boli mnie głowa” albo trzymał się za brzuch i twierdził, że bardzo go boli (Je suis très mal à la tête) i pokazywał ręką rzekomo bolącą głowę, brzuch czy coś innego. Nie wiadomo było, czy udaje, czy mówi prawdę, i na wszelki wypadek zostawiano go w domu. Wychodził wtedy na podwórko, dosłownie „wtykał” twarz w siatkę ogrodzenia i zaczepiał ludzi, próbując rozmawiać ze wszystkimi przechodniami. Wołał np. „Dokąd pani idzie?” (Où allez-vous?).
Mieliśmy pięknego, szarego wilczura, który bardzo lubił się z nami bawić. Koziołkował z nami po trawniku, przeskakiwał przez nas i chodził „kupować” gazety. Potrafił też zawsze odnaleźć mojego tatę, jeśli ten nie wrócił na czas, i szarpiąc go za nogawkę spodni, przyprowadzał do domu. Chyba głównie za to mama lubiła go najbardziej, bo hojnie obdarowywała go wówczas psimi smakołykami.
W domu zawsze byli jacyś goście. A to wujek Ludwik, który wkrótce ożenił się z Zochą Kasperek, a to młodsze rodzeństwo mamy – Marysia, Hela i Czesław. Czesław był znanym piłkarzem w Revin. Grał w drużynie piłkarskiej aż do wybuchu drugiej wojny światowej. Przychodzili też dziadkowie, którzy zabierali nas czasem na sobotę i niedzielę – szczególnie wtedy, gdy rodzice chcieli pójść na jakieś przyjęcie czy zabawę.
Było nam więc dobrze, chyba nawet bardzo dobrze. Mieliśmy co jeść i w co się ubrać. Mama nauczyła się gotować od Francuzek – przyrządzać na różne sposoby mięso i ryby oraz różne warzywa i sałatki. Francuzi – nasi sąsiedzi i znajomi rodziców z pracy – też się z nami bardzo przyjaźnili, lubili nas. Śpiewaliśmy im poznane piosenki po francusku i po polsku, recytowaliśmy różne wierszyki…
W domu jednak, gdy nie było Francuzów, mówiliśmy zawsze w ojczystym języku, śpiewaliśmy polskie pieśni patriotyczne i ludowe. Patriotyzm naszego taty i jego umiłowanie ojczyzny były ponad wszystko.
Ale mimo, że dobrze nam się wiodło, tato zawsze myślał o powrocie do Polski. Uważał, że jego miejsce jest w kraju, o który wiele lat walczył i dla którego przelewał krew. No i nadszedł rok 1935, w którym w Revin zaczęto zwalniać ludzi z pracy, szczególnie cudzoziemców. Walenty specjalnie się tym nie przejmował. Był przekonany, że z jego doświadczeniem, znajomością języków i odznaczeniami wojennymi bez problemu otrzyma w Polsce dobrą pracę. I choć mogliśmy jeszcze zostać we Francji, jego ukochanie ojczyzny było silniejsze od wszystkiego. Tak więc rodzice zapakowali wszystkie dokumenty, całą odzież, dokupili nam jeszcze nowe płaszczyki, po kilka par butów i mając trochę zaoszczędzonych pieniędzy, pojechaliśmy do Charleville, skąd przez Thionville, Metz i Strasburg, a następnie przez środkowe Niemcy i Czechosłowację po trzech dniach podróży dotarliśmy do Katowic. Na szczęście na wszystkich dworcach kolejowych, gdzie zatrzymywaliśmy się na dłużej lub mieliśmy przesiadki, można było kupić coś do jedzenia, napić się ciepłej herbaty, kawy czy mleka. Dla nas rodzice kupowali ciepłe napoje, które przelewaliśmy w termosy, i bez większego trudu znosiliśmy tę podróż. A trzeba było jechać taką trochę okrężną drogą, bo tato musiał załatwić w Strasburgu jakieś bardzo ważne sprawy paszportowe. Z Katowic już przez Tarnowskie Góry, Kalety, Herby i Krzepice w czwartym dniu podróży dotarliśmy do Wielunia.
Przed wyjazdem z Francji.ROZDZIAŁ II Przyjazd z Francji – Ożegów I
Jak już wspomniałam wyżej, po czterech dniach uciążliwej podróży, w trzeciej dekadzie kwietnia 1936 roku, znaleźliśmy się w Wieluniu – ówczesnym mieście powiatowym województwa łódzkiego, które liczyło około 15 tysięcy mieszkańców. Wieluń znany jest w Polsce choćby z tego, że jego mieszkańcy brali czynny udział w powstaniu kościuszkowskim w 1794 roku, w powstaniu styczniowym w 1863 roku czy też w powstaniach śląskich w latach 1919–1921. Byli zawsze gotowi bronić wolności i polskości. W okresie od XIV do XVIII wieku wybudowali piękne kościoły i klasztory, np. klasztor eremitów – obecnie kościół Bożego Ciała, kościół i klasztor pauliński, klasztor reformatorów i wiele innych. Dziś znajduje się tam Muzeum Ziemi Wieluńskiej.
Rodzice zaczęli jakby inaczej oddychać, poczuli się tu u siebie, w domu. Stąd przecież pochodzili, z tego właśnie powiatu. Tato z Ożarowa, a mama z Ożegowa, choć urodziła się w Niemczech. Myśleli początkowo, że właśnie tu – w Wieluniu – się zatrzymamy, ale niestety. Mimo zalążków przemysłu spożywczego, maszynowego i drzewnego nie było tu pracy, a w samym Wieluniu nie mieliśmy rodziny, u której można byłoby choć na jakiś czas zamieszkać. Rodzice postanowili więc pojechać wynajętą furmanką do oddalonego o dwadzieścia kilometrów Ożegowa, gdzie mieszkała rodzina ze strony mamy. W Ożegowie wiele rodzin zabiegało o to, aby u nich zamieszkać, gdyż wszyscy liczyli na dobrą zapłatę, a, jak wiadomo, na wsi w tym czasie liczył się każdy grosz. Rodzice wybrali mieszkanie w najbardziej schludnym i dość zamożnym domu ciotki Frani.
Poza tym mama wiedziała, że ciotka Frania jest najbardziej bezinteresowna i przyjęła nas z dobrego serca oraz miłości rodzinnej, a nie dla pieniędzy. Dla nas – dzieci – zamieszkanie na prawdziwej wsi było niesamowitą frajdą. Widzieliśmy z bliska i wręcz dotykaliśmy koni, krów, owiec, kaczek, gęsi, kur, psów i kotów… Mieszkańcy wsi nas podziwiali, bo byliśmy bardzo ładnie ubrani. Mówiliśmy dobrze po polsku, po francusku i ciągle śpiewaliśmy.
W pierwszej izbie domu ciotki Frani, która pełniła funkcję kuchni, były drewniane schody prowadzące na strych. Wieczorami właśnie na tych schodach siadali mężczyźni z połowy wsi i słuchali opowieści wojennych mojego taty. Nie wiem, czy rzeczywiście miał tyle przeżyć, czy też fantazjował. W każdym razie w każdy wieczór opowiadał inne wspaniałe historie, podkreślając przy tym swoją odwagę, bohaterstwo i patriotyzm. Cieszył się z tego powodu niesamowitym uznaniem i szacunkiem – przecież był legionistą, któremu sam „dziadek” Piłsudski wręczył odznaczenie!
Jedzenie rodzice kupowali u wieśniaków lub Żydów, bo tak było taniej. Zorientowali się jednak, że pieniędzy wystarczy im na najwyżej pół roku. Tato zdał sobie sprawę z tego, że dalszy byt i utrzymanie rodziny może mu zapewnić tylko posada państwowa. Był przekonany, że kiedy wykaże, jak walczył o Polskę, ile ma odznaczeń, ile razy był ranny, jakie ma doświadczenie zdobyte w pracy we Francji i że zna język niemiecki oraz francuski, to bez większych problemów otrzyma posadę. Rzeczywistość, niestety, była inna. W Polsce panowało straszne bezrobocie. Pracy nie mieli nawet ludzie bardzo wykształceni, np. nauczyciele czy lekarze. Owszem, dostał propozycję otrzymania gospodarstwa na kresach, ale nie przyjął tej oferty.
Pisał podania o pracę do wszystkich dyrekcji kolei państwowych, prosząc o zatrudnienie w jakimkolwiek charakterze na jakimkolwiek stanowisku. Wreszcie pod koniec sierpnia 1936 roku otrzymał informację z dyrekcji okręgowej w Warszawie, że może otrzymać pracę sezonową na kolei w Częstochowie i jeśli będzie się dobrze spisywał, to po roku lub dwóch zostanie stałym pracownikiem. Była to dla nas ogromna szansa. Wszyscy zazdrościli nam, że tato będzie tak szybko zarabiał pieniądze. Trzeba przyznać, że tym razem los nad nami czuwał, bo spędziliśmy na wsi piękne, słoneczne i pogodne lato, gdzie było czyste powietrze, łąki, lasy… Rodzice trochę pracowali w polu, szczególnie tato pomagał przy żniwach, dzięki czemu mniej płaciliśmy za wyżywienie. W ostatnich dniach sierpnia tato pojechał do Częstochowy i otrzymał obiecaną pracę. Wynajął mieszkanie przy ulicy Śniadeckich 32 i w pierwszych dniach września przyjechał po nas. Załadowali z mamą nasz dobytek, ubrania, pościel oraz bieliznę i furmanką za siedem złotych pojechaliśmy już wszyscy do Częstochowy.