- W empik go
Klasztor i miłość, T1. - ebook
Klasztor i miłość, T1. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 749 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie mija dzień ponad światem, by nikomu nie znani ludzie nie dokonywali wielkich czynów, nie wypowiadali słów ważkich, znosząc godnie cierpienie. Ci skromni bohaterowie, myśliciele i męczennicy pozostają nieznani aż do chwili, gdy wielu niegdyś wielkich karleje, a mali osiągają wielkość. Są jednak również bohaterowie zagubieni w sennej świadomości świata: ich życie i charaktery pogrzebano w dawnych annałach. Nie odcyfruje ich zwykły czytelnik – zapiski są zbyt zwięzłe i chłodne. Brak w nich życia, nie przemawiają do serca człowieka, lecz jak ziarna grochu odbijają się tylko od jego piersi, nie będzie ich mógł nawet pojąć; notatka nie jest bowiem gawędą, tak jak szkielet nie ma ludzkiego kształtu.
Te zapiski ważkich prawd pozostają martwą literą dla przeciętnych ludzi; skrybowie zostawili zbyt wiele pola dla wyobraźni, a wyobraźnia należy do rzadkich darów natury. Powieściopisarz może tu więc być pożyteczny ogółowi jako pośrednik i tłumacz.
W pewnej omszałej kronice spisanej nie najlepszą łaciną jest rozdział, w którym każde zdanie przynosi jakiś fakt. Opowiedziano tam beznamiętnie dziwną historię dwojga ludzi, których życiu nie towarzyszył dźwięk trąb, a śmierci – pieśń. Umarli czterysta lat temu; spoczywają teraz na tych surowych kartach – jak kryształy w skalach – nie budząc współczucia. Los skrzywdził ich za życia i krzywdzi jeszcze po zgonie. Jeśli tylko potrafię ukazać wam to, co się kryje za suchymi notatkami kronikarza, zechcecie chyba wynagrodzić im obojętność stuleci i przyjmiecie te dwie zbolałe dusze – na jeden dzień – do serca.
W czasie gdy rozpoczyna się nasza opowieść, mijała właśnie połowa piętnastego stulecia. Ludwik XI był władcą Francji; Edward IV okrutnym królem Anglii, a Filip „Dobry”, złamawszy serce swej kuzynce Jacqueline, siłą i podstępem pozbawiwszy ją tronu, bez przeszkód panował długie lata w Holandii.
Eliasz wraz ze swą żoną Katarzyną mieszkał w małym miasteczku Tergou. W hurcie i detalu handlował suknem, jedwabiem, szarym płótnem, a zwłaszcza garbowaną skórą – materiałem wysoce cenionym przez klasy średnie, ponieważ noszony lat dwadzieścia, jeszcze odbijał ciosy noży, co w tym stuleciu, w którym ludzie tak szczodrze używali oręża, było nie lada zaletą kaftana. Nawet podczas obiadu mężczyzna mógł przerwać na chwilę posiłek i zarżnąć sąsiada z powodu drobnej różnicy zdań.
Stadło było zamożne i mogłoby żyć bez trosk doczesnych, gdyby nie dziewięcioro dzieci. Gdy przychodziły na świat, jedno per annum, witano je radośnie, a świętym szczere składano dzięki. Póki rodzice byli młodzi, traktowali dzieci jak urocze zabaweczki, które niebiosa wynalazły ku rozrywce, szczęściu i jako pociechę ludziom w wolne od handlu wieczory.
Lecz gdy młode latorośle wystrzeliły w górę, a rodzice się postarzeli i na własne oczy widzieli los rodzin obarczonych potomstwem, obawy i troski zmąciły ich miłość. Byli to ludzie nader rozsądni i przezorni; w Holandii niedbali rodzice są taką samą rzadkością jak nieposłuszne dzieci. Gdy więc olbrzymi bochen wjeżdżał na tacy, wyglądający niczym opasana rowem forteca, i obszedłszy stół w krąg, zdawał się topnieć, Eliasz i Katarzyna spoglądali na siebie mówiąc:
– Kto im da chleba, gdy nas zabraknie?
Słysząc tę uwagę, młodsze latorośle musiały przywołać na pomoc cały synowski respekt, żeby nie stracić nic ze swej małej holenderskiej pewności siebie. Ich zdaniem obiad i wieczerza były rzeczą tak naturalną jak wschód i zachód słońca i jak długo to ciało niebieskie wędrować będzie wokół ziemi, tak długo brązowy bochen musi obchodzić krąg rodzinny i napełniać ich żołądki, a potem wyrastać na nowo w domowym piecu. Uwaga rodziców obudziła jednak narodową skłonność do rozważań u starszych chłopców, a często powtarzana, zrodziła dużo refleksji w rodzinnym gronie, u jednych dobre, U innych złe, zależnie od charakteru myślącego.
– Kasiu, dzieci tak rosną, ten stół będzie rychło za mały.
– Cóż możemy na to poradzić, Eliaszu? – rzekła Katarzyna, odpowiadając kobiecym zwyczajem nie na słowa męża, lecz na jego myśli.
Niepokój o przyszłość stał się z czasem nie tak dojmujący, lecz bardziej dokuczliwy. Wolni mieszczanie byli równie dumni jak szlachta. Ci dwoje nie mogli znieść myśli, że ktoś z ich krwi mógłby stracić pozycję w mieście po śmierci rodziców.
Tak więc z rozwagą i samozaparciem starali się przyodziać wszystkie małe ciałka, nakarmić wszystkie głodne gęby i jeszcze odłożyć niewielki fundusz na przyszłość; gdy oszczędności rosły, czuli przyjemność, której nie zna sknera odkładający dla siebie.
Pewnego dnia drugi z kolei syn, dziewiętnastoletni, z zewnętrznym opanowaniem, które tak wielu ludzi wprowadziło w błąd w ocenie prawdziwej natury holenderskiego narodu – przystąpił do matki i poprosił ją o wstawiennictwo u ojca, aby go wysłał do Amsterdamu i umieścił u kupca.
– Podoba mi się ten zawód: kupcy są bogaci – rzekł. – Jestem mocny w rachunkach. Proszę cię, kochana mamo, stań po mojej stronie, a będę zawsze, jak i teraz, twoim dłużnikiem.
Katarzyna w trwodze uniosła ręce i spytała z niedowierzaniem:
– Jak to? Chcesz porzucić Tergou!
– Cóż znaczy dla mnie ta czy inna ulica? Jeżeli mogę porzucić ludzi z Tergou, na pewno mogę porzucić kamienie.
– Jak to? Chcesz opuścić swego ojca teraz, gdy się postarzał?
– Matko, jeżeli mogę opuścić ciebie, mogę i jego.
– Chcesz zostawić biednych braci i siostry, którzy cię tak bardzo kochają?
– Jest ich dość w domu beze mnie.
– O czym myślisz, Ryszardzie? O kogo bardziej troszczymy się niż o ciebie? Czekaj, czy może odezwałam się do ciebie zbyt ostro? Czy byłam dla ciebie niedobra?
– Nigdy, dokąd ma pamięć dosięga. A gdyby tak było, nigdy nie usłyszałabyś o tym ani słowa – rzekł Ryszard poważnie, lecz ze łzami w oczach. – Matko, wszystko zależy od twego słowa, a nic nie może zmienić mego postanowienia. Będziecie mieli o jednego mniej do żywienia.
– Ach, oto co narobiłam swoim językiem – wybuchnęła Katarzyna i po chwili zaczęła płakać, ujrzała bowiem swe pierwsze pisklę na brzegu gniazda, próbujące skrzydeł, aby odlecieć w świat. Ryszard był spokojny, miał silną wolę, i matka wiedziała, że nigdy nie rzucał słów na wiatr.
Rezultat rozmowy był zgodny z prawem natury; młody Ryszard pojechał do Amsterdamu z twarzą tak ponurą i smutną, jakiej nie widziano u niego nigdy przedtem, i z sercem ciężkim jak głaz.
Tego popołudnia było o jedną gębę mniej przy kolacji. Katarzyna spojrzała na krzesło Ryszarda i gorzko zapłakała. Eliasz krzyknął szorstko i gniewnie do dzieci: i,Usiądźcie szerzej! Możecie przecież rozsunąć się!" Odwrócił na chwilę głowę ku oparciu swego krzesła i zamilkł.
Ryszard wyruszył w świat i nie kosztował ich już nigdy ni grosza, ale na ekwipunek chłopca i zainstalowanie go w domu Vander Stegena kupiec wydał wszystkie swoje oszczędności, zostawiwszy sobie tylko jedną złotą koronę. Zaczęli na nowo. Minęły dwa lata: Ryszard znalazł miejsce w handlu dla brata i również Jakub opuścił Tergou tuż po obiedzie, który podano o jedenastej przed południem. Tego dnia przy kolacji Eliasz przypomniał sobie, co zaszło ostatnim razem, szepnął więc: „Usiądźcie szerzej, kochani!”
Do tego momentu Katarzyna nie chciała widzieć luki przy stole, bo córka, również Katarzyna, uprosiła ją, by nie smuciła się tego wieczora, przeto matka odpowiedziała:
– Nie, kochanie, obiecuję ci, że nie będę, skoro to sprawia przykrość moim dzieciom. – Ale gdy Eliasz szepnął:
– Usiądźcie szerzej!–rzekła:
– Stół będzie wnet za duży dla dzieci, a myślałeś, że jest zbyt mały.
Wygłosiła to zdanie ze sztucznym spokojem, ale w ostatniej chwili przesłoniła twarz fartuchem i gorzko zapłakała.
– Najlepsi nas porzucają – łkała – to okrutne.
– Nie, nie! – rzekł Eliasz – nasze dzieci są dobrymi dziećmi i wszystkie są nam jednakowo drogie. Nie zwracajcie uwagi na matkę. Lepsze to, co Bóg nam zsyła, niż to, przed czym nas ochrania – i należy stwierdzić, że mężczyźni są z natury niewdzięczni, a kobiety nierozsądne.
– A ja wam powiadam, że Ryszard i Jakub byli ozdobą naszej gromadki – szlochała Katarzyna.
Mała szkatułka opróżniła się znowu i, by ją napełnić, oszczędzali jak mrówki. W tych czasach spekulacja była jedynie czymś w rodzaju gry w karty i w kości. Eliasz znał tylko jedną drogę do bogactwa, powolną i pewną. „Do grosza grosz, a zbierze się trzos” – było jego skromną dewizą. Wszystko, czego nie musiał włożyć do interesu lub wydać na niezbędne potrzeby, wędrowało do małego kuferka ze stalowymi okuciami i ozdobnym kluczykiem. Odmawiali sobie najskromniejszych nawet wygód i, porozumiewając się wzrokiem, wymieniali uśmiechy z większą może radością, niż gdyby folgowali swym potrzebom. I tak po trzech latach uciułali dość, aby urządzić czwartego syna jako krojczego, a najstarszą córkę jako krawcową w Tergou. Było jeszcze dwoje nie zabezpieczonych: ich własny handel mógł dostarczyć pracy dla tej dwójki. Ale kuferek był opróżniony aż do dna, a równocześnie brakowało gotówki i towaru na półkach.
Niestety! pozostawało jeszcze na utrzymaniu rodziców dwoje niezdolnych do zarobienia na chleb i dwoje nie mających do tego ochoty. Wśród pierwszych Idzi – Idzi garbus, tyleż głupi co złośliwy, jakby składał się tylko z głowy, pazurów i głosu, przed którym uciekały psy i nie uprzedzone kobiety, trzymający się bez przerwy maminej spódnicy, i mała Kasia – biedne dziewczątko, poruszające się tylko o kulach. Cierpiała, lecz uśmiech rozjaśniał bladą twarzyczkę i fiołkowe oczy o długich jedwabistych rzęsach, a słowa gniewu lub skargi nigdy nie pojawiały się na jej ustach. Dwaj leniwi – to najmłodszy, Sybrandt – nicpoń zbyt lubiący zabawę, i Korneliusz – najstarszy, który miał własne plany (trzymał się domu) i czekał na spadek. Wyczerpani ciągłym wysiłkiem, a nade wszystko zniechęceni moralnym i fizycznym kalectwem będących im ciężarem dzieci, zmartwieni rodzice mawiali często: „Co je czeka, gdy my już nie będziemy mogli zapewnić im opieki?” Gdy już powtórzyli to wiele razy, rozjaśnił się nagle ich domowy horyzont. Mawiali dalej w ten sposób, bo przyzwyczajenie jest drugą naturą, ale wyrażali to pełne troski zdanie już na pół mechanicznie, dodając pogodnie i wesoło: „Chwała świętemu Bawonowi i wszystkim świętym, mamy przecież Gerarda”.
Młody Gerard żył latami własnym życiem i na uboczu, nie budząc w rodzicach ani obaw, ani wielkich nadziei. Nie niepokoili się, bo miał zamiar obrać stan duchowny, a Kościół potrafił zawsze utrzymać swe dzieci, nie przebierając w środkach. Nie żywili także wielkich nadziei, ponieważ rodzina nie miała powiązań z możnymi tego świata, aby zapewnić mu prebendę, zaś obyczaje młodzieńca były lekkomyślne, niepoważne – nasz sukiennik mógłby tolerować je co najwyżej u przyszłego pomocnika w sklepie. Gerard zajmował się głupstwami: czytaniem i sztuką pisania, a tak był tym pochłonięty, że często z trudem odrywano go od ksiąg wezwaniem do posiłku. Dzień był dla niego zawsze zbyt krótki, nosił więc puszkę z hubką i krzesiwem oraz siarkowe zapałki, żebrał o ogarki świec u sąsiadów i zapalał je o najbardziej bezsensownych porach – tak, zimą nawet o ósmej w nocy, gdy sam burmistrz już spoczywał w łóżku. Do swych praktyk, w domu zaledwie tolerowanych, znajdował zachętę u mnichów z sąsiedniego klasztoru. Nauczyli go sztuki pięknego stawiania liter i kształcili dalej, póki pewnego dnia w środku lekcji nie zrobili odkrycia że uczeń przerósł mistrzów. Zwrócili mu na to żartobliwie uwagę. Chłopiec spuścił głowę i poczerwieniał. Sam to już podejrzewał, ale nie ufał swemu sądowi w materii tak delikatnej.
– Synu mój – rzekł stary mnich – jak to się dzieje, że będąc obdarzony przez Boga tak niezawodnym okiem, subtelną, a jednak mocną ręką i sercem miłującym ten piękny kunszt – jak to się dzieje, że nie zdobisz równie pięknie, jak piszesz? Zwój pergaminu wygląda ubogo, dopóki winieta z owoców i liści oraz bogate arabeski nie obrzeżą wzniosłych słów i nie zachwycą zmysłów tak, jak słowa duszę i rozum. Nie wspominam już o podobiznach zmarłych cnotliwych mężów i niewiast, którymi rozmaite rozdziały winny być ozdobione, by żywe i łagodnie zmieszane barwy nie tylko koiły wzrok, ale i serce było pokrzepione przez wizerunki świętych w chwale. Odpowiedz mi, synu.
Gerard zmieszał się i wybąkał, że próbował parokrotnie sztuki iluminowania rękopisów, ale nie bardzo mu się to udawało. Na tym też stanęło.
Wkrótce potem zjawił się pełen zapału przyjaciel – mecenas, nieoczekiwanie przybierając postać pewnej starszej damy. Małgorzata, siostra braci van Eycków, która ich przeżyła, porzuciła Flandrię i przyjechała doczekać końca swych dni w ojczystym kraju. Kupiła mały domek w pobliżu Tergou. Z czasem dowiedziała się o Gerardzie i obejrzała kilka jego prac. Podobały się jej tak bardzo, że posłała do niego swą służebną Reicht Heynes, aby zaprosić chłopca. Nawiązała się znajomość. Nie mogło być inaczej, skoro malutkie Tergou po raz pierwszy posiadało aż dwoje miłośników sztuki. Początkowo starsza dama straszliwie przygasiła odwagę Gerarda. Podczas każdej wizyty wyciągała ze skrytek i kątów rysunki i malowidła. Wśród nich były jej własne dzieła, które wydawały się chłopcu doskonałością nie do osiągnięcia. Lecz podczas gdy jako artystka górowała nad nim, jako kobieta podnosiła jednak młodzieńca na duchu. Pani Małgorzata i Reieht rychło poznały go na wskroś niczym odwróconą wewnętrzną stroną na wierzch rękawiczkę. Między innymi posiadły tajemnicę, której nie udało się odgadnąć zacnym mnichom, poznały przyczynę, dla której nie próbował sztuki iluminowania.
Chłopca po prostu nie było stać na złoto, błękit ani purpurę. Mógł sobie pozwolić tylko na tanie barwniki w proszku. Bał się poprosić matkę o kupno wyszukanych farb, mając zresztą pewność, że prosiłby ją na próżno. Wtedy Małgorzata van Eyck dała mu odrobinę złota, trochę cynobru, ultramaryny i kawałek dobrego welinu, aby miał na czym malować. Niemal ją uwielbiał. Gdy wyszedł, dogoniła go Reicht ze świeczką i dwiema monetami – Gerard o mało jej nie ucałował. Ale cenniejsza nad złoto i lapis-lazuli była miniaturzyście sympatia, którą obdarzano samotnego entuzjastę. Sympatia już się zrodziła, a gdy chłopiec ją odwzajemnił, pomiędzy starą malarką i młodym kaligrafem rozgorzała serdeczna przyjaźń, charakterystyczna dla tamtych czasów. W owym stuleciu bowiem żadna wyraźna granica nie oddzielała sztuk pięknych od wysoko rozwiniętego kunsztu rzemieślniczego. Nie było różnic między tymi, którzy je uprawiali; w tej epoce artyści poszukiwali się wzajem i darzyli sympatią. Gdyby to ostatnie stwierdzenie zastanowiło malarzy lub pisarzy naszej doby, pozwalam sobie przypomnieć, że na samym początku nawet chrześcijanie kochali się wzajemnie.
W oparciu o tak czcigodną znajomość, pokrzepiony kobiecą sympatią, Gerard robił postępy w nauce i nabierał wprawy. Jego nastrój też poprawiał się w sposób widoczny. Odrywany do obiadu od pracy nad inicjałem „G”, oglądał się jeszcze za siebie, ale gdy już zajął miejsce przy stole, okazywał wielki talent towarzyski. Poczucie humoru, dotąd w nim ledwie kiełkujące, nagle zabłysło i często rozśmieszał całe towarzystwo przy stole i podtrzymywał wesołość bądź własnym dowcipem, bądź anegdotami, olśniewająco nowymi dla kupieckiej rodziny, bo zaczerpniętymi ze starożytności.
Aby odwzajemnić się swym przyjaciołom mnichom za wszystko, co im zawdzięczał, sporządził wyśmienite kopie dwóch najcenniejszych manuskryptów – żywotu założyciela zakonu i komedii Terencjusza – na dostarczonym przez klasztor welinie.
Znamienity i potężny książę Filip Dobry, książę Burgundii, Luksemburga i Brabancji, hrabia Holandii i Zelandii, pan Fryzji, hrabia Flandrii, Artois i Hainaut, władca Salins i Macklynu, był wszechstronnym człowiekiem.
Potrafił prowadzić wojny tak dobrze jak inni królowie, a w sztuce kłamstwa przewyższał go tylko król Francji. Był wyśmienitym myśliwym, umiał czytać i pisać. Jego zamiłowania były rozległe i żarliwe. Jak kobieta lubował się w klejnotach i okazałych strojach. Czule kochał panny z fraucymeru i zaiste malarstwo także, czego dowodem podniesienie do stanu szlacheckiego Jana van Eycka. Szaleńczo lubił również olbrzymów, karłów i Turków. Zawsze obok niego stali, jak wrośnięci w ziemię, lśniący od klejnotów Turcy w turbanach. Agenci królewscy zwabiali ich podstępnie ze Stambułu hojnymi obietnicami; ale gdy tylko władca miał ich w swej mocy, chrzcił brutalnie w wielkiej kadzi. Ale uczyniwszy to, pozwalał im potem kucać do woli z twarzami zwróconymi w stronę Mekki i wzywać Mahometa, ilekroć im się podobało, śmiejąc się w kułak z naiwnych, którym się zdawało, że są dalej niewiernymi. Trzymał w klatkach lwy i sforę lampartów przyuczonych przez ludzi Wschodu do polowania na zające i sarny. Słowem wielbił wszystko, co rzadkie, prócz zwykłych cnót. Był amatorem rzeczy osobliwie pięknych lub szatańsko brzydkich. Największą zaletę księcia stanowiła hojność dla biedaków, a na drugim miejscu to, że poważnie popierał sztuki. Właśnie teraz dał tego jaskrawy dowód. Wyznaczył nagrody za najświetniejsze dzieła sztuki złotniczej dwu rodzajów: religijnego i świeckiego; it em za najlepsze obrazy malowane przy użyciu białka, oleju lub tempery – na desce, jedwabiu lub metalu wedle wyboru artysty; item za najlepszy witraż malowany na szkle; za najpiękniejsze iluminowanie i winiety na welinie; za najpiękniejsze, również na welinie, pismo. Burmistrzowie kilku miast otrzymali rozkaz udzielenia pomocy wszystkim uboższym współzawodnikom. Mieli przyjąć ich dzieła i przekazać je z należytą troską do Rotterdamu na koszt swoich kilku miast. Gdy wieść tę oznajmił herold na ulicach Tergou, tysiące ust otworzyło się z podziwu, a jedno serce uderzyło mocniej – serce Gerarda. Powiedział nieśmiało rodzinie, że będzie usiłował zdobyć dwie z tych nagród. Osłupieli w milczeniu, dech im zaparto jego zuchwalstwo, lecz wtem okropny chichot niczym petarda wybuchnął na podłodze. Gerard spojrzał w dół i ujrzał karła, który rozdziawiwszy usta od ucha do ucha i wyszczerzywszy kły, pękał ze śmiechu. Natura, pragnąc wynagrodzić Idziemu mały wzrost, obdarzyła go w zamian najbardziej gromkim głosem. Jego szept brzmiał jak fagot. Był jak skarłowaciałe, o szerokich lufach, moździerze na fortyfikacjach, bardziej przypominające donice niż działa, ale ryczące jak lwy.
Gerard poczerwieniał ze złości, tym bardziej że i inni zaczęli już chichotać. Bledziutka Kasia spostrzegła to i zaróżowiły się jej policzki. Powiedziała łagodnie:
– Dlaczego się śmiejecie? Czy dlatego, że to nasz brat, uważacie, że nie może być zdolny? Tak, Gerardzie, próbuj wraz z innymi.
Wiele ludzi mówi, żeś zręczny, a mama i ja będziemy prosić Przenajświętszą Dziewicę, by poprowadziła twą rękę.
– Dziękuję ci, Kasiu. Pomódl się do Matki Bożej, a mama kupi mi welin i farby do miniatur.
– Ile to będzie kosztowało, mój chłopcze?
– Dwie złote korony (około trzech szylingów i czterech pensów angielskich).
– Co? – jęknęła matka. – Za cztery pensy można mieć buszel żyta. Mam strwonić koszt miesięcznego utrzymania domu, jedzenia, mięsa i ognia na kominku na takie głupstwa! Piorun niebieski by we mnie uderzył, a moje dzieci poszłyby na żebry.
– Mamo!–westchnęła błagalnie Kasia.
– Och, daj spokój, Kasiu – rzekł Gerard z westchnieniem. – Zrezygnuję albo poproszę panią van Eyck. Nie odmówi mi, ale wstydzę się ciągle brać.
– To nie jej sprawa – rzekła ostro Katarzyna. – Z jakiej racji ma się wtrącać do spraw moich i mego syna?
Wyszła z pokoju z silnymi rumieńcami. Mała Kasia uśmiechnęła się. Matka po chwili wróciła z łaskawą, wzruszoną twarzą i dwiema złotymi monetami w ręku.
– Masz, kochanie – powiedziała. – Nie będziesz fatygował pani ani panny służącej dla dwóch marnych koron.
Teraz jednak Gerard zaczął przemyśliwać, jak by oszczędzić matczynej sakiewki.
– Jedna korona starczy, mamo. Poproszę zacnych mnichów, aby pozwolili mi posłać moją kopię Terencjusza. Jest na śnieżnobiałym welinie i lepiej nie potrafię nic napisać. W ten sposób wystarczy mi tylko sześć arkuszy welinu na winiety i miniatury. Złoto na tło i najważniejsze farby – będzie to kosztowało jedną koronę.
– Nigdy nie ryzykuj okrętu żałując odrobiny smoły, Gerardzie – rzekła zmienna w nastrojach matka, ale zaraz dodała: – Dobrze zresztą, schowam tę koronę do kieszeni. To nie będzie to samo, jakbym włożyła ją z powrotem do skrzynki. Gdy mam podejść do skrzynki, aby z niej wyjąć pieniądze, zamiast je tam włożyć, czuję się, jakbym utoczyła nożem tyleż kropel krwi z serca. Będziesz jeszcze na pewno potrzebował tych pieniędzy, Gerardzie. Nie można nigdy postawić domu za mniejszą kwotę, niż budowniczy wyliczył na początku.
Gdy nadszedł czas, Gerard naturalnie pragnął pójść do Rotterdamu i tam ujrzeć księcia, a nade wszystko przypatrzyć się dziełom swych współzawodników i nauczyć się czegoś nawet w wypadku porażki. Toteż korona opuściła kieszeń matki bez oporów. Gerard w niedługim czasie zostanie księdzem. Powinien nacieszyć się trochę światem przed pożegnaniem jego uciech na resztę życia.
Ostatniego wieczora przed wyruszeniem w drogę Małgorzata van Eyck wezwała Gerarda do siebie i wręczyła mu list. Gdy rzucił nań okiem, ze zdziwieniem zobaczył, że był on adresowany do księżniczki Marii w pałacu wicekróla w Rotterdamie.
Dzień przed terminem przyznania nagród Gerard pomaszerował do Rotterdamu w swym świątecznym ubraniu – kubraczku z rękawami ze srebrzystego sukna i takiej samej kurcie wierzchniej bez rękawów: Od pasa do pięt odziany był w ciasno przylegające spodnie z koźlej skóry, przymocowane dzianą taśmą do kubraka, fiuty wdział spiczaste, lecz nie nad miarę, i umocowane paskiem pod stopą. Włosy spływały mu z głowy na kark, kapelusz przypiął wysoko (między łopatkami) na plecach. Z kolei Kasia przewiązała kapelusz purpurową jedwabną wstążką i opasawszy nią brata, końce związała zgrabnie na jego piersi. Poniżej kapelusza, do górnej krawędzi szerokiego pasa na biodrach, przymocował skórzaną sakiewkę.
O milę od Rotterdamu bardzo się już czuł zmęczony, ale natknął się na parę ludzi w o wiele gorszym stanie. Na skraju drogi siedział całkiem wyczerpany starzec, a młoda urodziwa niewiasta o zatroskanej twarzy trzymała go za rękę. Ludzie ze wsi przechodzili nie zauważając nic złego, ale Gerard wyciągnął wnioski. Nawet strój wiele mówi tym, którzy studiują go tak dokładnie jak mihiaturzysta. Starzec miał na sobie suknię, futrzaną opończę i welwetowy biret – jawne odznaki godności; ale jego trójkątna sakwa przy pasie była chuda, a opończa wyrudziała, futro zaś wytarte. Widać było, że jest biedny. Kobieta miała skromną szatę z grubego, wiejskiego sukna, ale śnieżnobiała chusteczka okrywała kark tam, gdzie sukienka nie dawała mu osłony, a końce jej lśniły w połowie szyi wąziutkim złotym haftem. Rodzaj jej uczesania był nie znany Gerardowi. Nie ukrywała włosów pod płótnem, lecz nosiła siateczkę ze srebrnego sznurka ze srebrnymi również ozdobami w pewnych odstępach. Lśniące kasztanowate włosy zwijały się na czole w dwie grube fale i, podtrzymane od tyłu, tworzyły bujną kształtną masę. Jednym szybkim rzutem oka zauważył to wszystko oraz bladość starca i łzy w oczach dziewczyny. Minąwszy ich, zastanowił się, po paru jardach zawrócił i przystąpił do nich nieśmiało.
– Proszę mi wybaczyć, ojcze, obawiam się, że jesteś zmęczony – rzekł.
– Tak, synu – odrzekł starzec – i omdlewam z głodu. Zachowanie Gerarda spotkało się z mniej miłym przyjęciem ze strony dziewczyny. Wydawała się zawstydzona i chłodno powiedziała, że to z jej winy – źle obliczyła odległość i nieroztropnie pozwoliła ojcu zbyt późno wyruszyć w drogę.
– Nie, nie! – powiedział mężczyzna. – To nie odległość, tylko brak pożywienia.
Dziewczyna czule i troskliwie objęła starca za szyję i skorzystała z tej okazji, aby szepnąć:
– Ojcze, to obcy młodzieniec!
Było już jednak za późno. Gerard z pełną naturalności prostotą zabrał się do zbierania chrustu. Po czym odpiął sakwę, wyjął z niej biały chleb, żelazną płaską flaszkę, którą mu dała na drogę matka, i niezniszczalną hubkę z krzesiwem, potarł zapałkę, od niej zapalił ogarek świecy, wreszcie chrust i wstawił żelazne naczynie w ognisko. Położył się na brzuchu i począł rozdmuchiwać ogień. Podnosząc głowę ujrzał, że twarz dziewczyny pojaśniała. Patrzała na jego wysiłki ze spokojnym uśmiechem. Gerard także z uśmiechem rzekł:
– Uważajcie na garnek, aby, broń Boże, nie wykipiało. Tam jest rozszczepiona gałązka, która go podtrzymuje.
Wstał i odbiegł kawałek w stronę pola, na którym rosło zboże.
Tymczasem na mule okrytym bogatym purpurowym czaprakiem nadjechał starszy, wyglądający na zamożnego, człowiek. Pękaty trzos wisiał mu u pasa, a na kołnierzu lśnił szeroki, nowy gronostaj.
Był to Ghysbrecht van Swieten, burmistrz miasta Tergou, niemłody mężczyzna o pooranej bruzdami twarzy. Notoryczny sknera, wyglądał zwykle na takiego, ale myśl o wieczerzy z księciem wprawiła go w nastrój oczywistego zadowolenia. Na widok wybladłego starca i jego promiennej córki przy ognisku z chrustu uśmiech zamarł mu na twarzy. Odmalowało się na niej zakłopotanie i przykrość. Zatrzymał muła.
– Piotrze! Małgorzato! – wykrzyknął niemal gniewnie. – Co to za komedia?
Piotr chciał odpowiedzieć, ale córka uprzedziła go spiesznie:
– Ojciec czuł się wyczerpany. Grzeję mu polewkę, aby nabrał sił przed dalszą drogą.
– Jakże, czy musicie się posilać przy drodze jak cyganie! – zaburczał Ghysbrecht i sięgnął ręką do trzosa. Ale ręka czuła się nieswojo. Grzebał niepewnie w sakiewce, bojąc się, aby za duża moneta nie przylgnęła mu do palców i nie wydostała się na wierzch.
W tej chwili nadbiegł Gerard, niosąc dwie słomki w ręku. Klęknął przy ogniu, zwalniając Małgorzatę z obowiązku gotowania; nagle, poznawszy burmistrza, spłonął rumieńcem. Ghysbrecht van Swieten spojrzał na chłopca i wyjął rękę z sakiewki.
– Nie jestem tu potrzebny – rzekł gorzko i ruszył z wolna dalej, rzucając długie, podejrzliwe spojrzenie na Małgorzatę i wrogie na Gerarda. Było jednakże w tym coś, co zmusiło Małgorzatę do rumieńca i odwrócenia głowy. Tylko Gerard patrzył ze zdziwieniem.
– Na świętego Bawona, już myślałem, że stary sknera porwie naszą kwaterkę polewki – powiedział.
To wyjaśnienie dziwnego i znaczącego spojrzenia Ghysbrechta ogromnie uspokoiło Małgorzatę. Uśmiechnęła się wesoło do chłopca.
Tymczasem Ghysbrecht wlókł się dalej, nędzniejszy mimo bogactwa niż tamci w ubóstwie. Najciekawsze, że muł, purpurowy czaprak i połowa złota w wypchanym trzosie należała nie do Ghysbrechta van Swietena, ale do wybladłego starca i uroczej dziewczyny, którzy siedzieli u przydrożnego ogniska żywieni przez obcego chłopca. Oni o tym nie wiedzieli, ale Ghysbrecht wiedział i nosił w sercu swego skorpiona. Ten skorpion to wyrzuty sumienia, a wyrzuty bez skruchy i pokuły są nie do uleczenia i skłaniają do nowych podłości przy świeżej pokusie.
Dwadzieścia lat temu, gdy Ghysbrecht van Swieten był surowym i uczciwym człowiekiem, zdarzyła się okazja, która stała się dla niego próbą. Popełnił wówczas nikczemne łotrostwo. Sprawa wydawała się bezpieczna i dotychczas lata tego dowiodły, ale Ghysbrecht nigdy nie czuł się pewny. Dziś ujrzał młodość, przedsiębiorczość i nade wszystko wiedzę tuż przy ładnej Małgorzacie i jej ojcu, a gromadkę tę czułą zdawały się łączyć rodzinne więzy miłości. I złe duchy stały się znów jego doradcą.ROZDZIAŁ IV
Dochodziła czwarta po południu. Eliasz siedział w sklepie. Jego najstarsi i najmłodsi synowie byli poza domem. Katarzyna z małą, ułomną córeczką niepokoiły się już od dawna o Gerarda i teraz wyszły kawałek drogą, licząc, że może szczęśliwym trafem dojrzą go z daleka. Idzi został sam w jadalni, którą opiszę wraz z meblami i karłem.
Holendrzy byli zawsze twórczym i przodującym narodem.. Przypisują sobie wynalazek druku (czcionek drewnianych), olejnego malarstwa, wolności, bankierstwa, ogrodnictwa itd. Ale ponad wszystko, na lata jeszcze przed moją opowieścią, wynaleźli czystość. Tak więc w czasach gdy angielska szlachta w welwetowych kaftanach i śpiczastych butach wędrowała po klepiskach zasłanych gnijącym sitowiem, po plugawym śmietniku kości, psujących się resztek, plwocin, psich odchodów i wszelakich obrzydliwości – podłoga w tej kupieckiej jadalni w Tergou była wyłożona holenderskimi kaszlami, tak wymytymi i lśniącymi, że można by na nich jeść. W jadalni było jedno wielkie okno, masywne; kamienna framuga, pokryta płaskorzeźbą, dzieląca je przez środek, przypominała krzyż i była jak krzyż traktowana przez mieszkańców domu, którzy zwracali ku niej oczy w czasie modłów. Wąskie blaszki ołowiane spajały maleńkie szybki w kształcie rombów (można jeszcze zobaczyć podobne w angielskich chatach wiejskich). Stołki – proste i niezgrabne z wyjątkiem krzesła, którego oparcie prostopadłe do siedzenia było tak wysokie, że sterczało pół jarda ponad głową siedzącego. Krzesło było dębowe, rzeźbione u góry. Miedziane wiaderko za święconą wodą ulokowano pod poręczą wraz z kropidełkiem do pryskania nią na wsze strony. Obrazu dopełniał długi, wąski stół dębowy i karzeł o zębach wbitych w jego brzeg i szponach wzniesionych w górę jak u czatującego wampira. Natura, jak się zdaje, stworzyła Idziego karłem bez premedytacji. Głowę i tors wykonała ze zwykłą starannością. Później jednak popadła w roztargnienie i resztę pozostawiła przypadkowi. W rezultacie powstał klin podobny do człowieka, odwrócony stożek. Mógł słusznie słowami Horacego czynić naturze wyrzuty:
Amphora coepit
Institui; currente rota cur urceus exit?
Środek jego ciała był wszystkim, tylko nie środkiem jego ciężkości. Gdyby go rozciąć na dwoje, część górna ważyłaby trzy razy tyle co dolna. Ale właśnie te dysproporcje umożliwiały mu czyny, którymi mógłby zadziwić Milona. Krzepkie ramiona nie miały co dźwigać, potrafił wspiąć się na pionowy słup jak wiewiórka lub wisieć godzinami na konarze drzewa jak wiśnia na łodyżce. Gdyby miał na dłoniach przyssawki, jakie mają podobno jaszczurki na łapkach, mógłby chodzić po suficie. Ten kieszonkowy atleta odczuwał obłąkańczą radość ujmując obiema rękami stół i balansując w tej pozycji, po czym szczytem rozkoszy było dlań, gdy chwytając zębami krawędź blatu i wznosząc w górę ręce, trzymał się go swymi olbrzymimi kłami jak ponura śmierć.
Ale wszystkie ludzkie radości, nawet najbardziej wzniosłe, napotykają przeszkody. Mała Kasia zaskoczyła Samsonka w tej pozycji i zdębiała. Była nieodrodną córką swej matki i serce kazało jej stanąć w obronie mebla, a przeciw dwunastoletniemu gimnastykowi.
– Idzi! Co ty wyrabiasz? Mama jest obok. Niszczysz stół.
– Idź i donieś, mała skarżypyto–warknął. – Umiesz powaśnić!
– Ja, powaśnić? – spokojnie spytała Kasia. – A to ci nowina!
– Najlepiej w całym Tergou – zrzędził Idzi, wczepiając się znowu w krawędź stołu.
– Czyżby? – rzekła Kasia sucho. – Spostrzegła, że ironia jej nie obeszła brata. Usiadła więc cichutko i rozpłakała się.
Właśnie w tym momencie pojawiła się matka. Idzi szurnął pod stół i zerknął stamtąd.
– Co się dzieje? – spytała ostro. Przenosząc doświadczone spojrzenie z Kasi na Idziego, widząc pozę, którą przyjął, i potulną minę chłopca, miała ochotę wytargać go za uszy.
– Nic, mamo – rzekła dziewczynka. – Tylko Idzi plótł głupstwa. Nie baczyłabym na to innym razem, ale byłam zmęczona i niespokojna o Gerarda.
– Niech nikt się o mnie nie martwi – rozległ się słaby głos od drzwi.
Chwiejnym krokiem wszedł Gerard blady, zakurzony i opadł wyczerpany na najbliższe krzesło.
Rodzina witała go podniesionymi w górę rękoma i okrzykami, w których radość mieszała się z niepokojem i ciekawością.
Bieganie po Rotterdamie w poszukiwaniu Małgorzaty i długa wędrówka powrotna porządnie zmęczyły Gerarda. Ale silny młodzieniec, będąc ośrodkiem gorącego zainteresowania, szybko przyszedł do siebie: Przede wszystkim chcieli usłyszeć o nagrodach, więc Gerard opowiedział im, że pozwolono mu obejrzeć wszystkie prace wystawione na pokaz w olbrzymiej hali, nim zapadł wyrok sędziów.
– Matko! Kasiu! gdy zobaczyłem dzieła złotników, o mało nie padłem na podłogę z wrażenia. Myślałem, że wszyscy złotnicy na całym świecie nie mają tyle złota, srebra i klejnotów, takiej biegłości w rysunku i rzeźbie: Ach, zaprawdę, wszystkie sztuki są darem boskim.
Aby sprawić przyjemność niewiastom, opisał im relikwiarze, feretrony, kielichy, pastorały, krzyże, cyboria, monstrancje i inne cuda kościelne, a także kielichy, szkatułki, zegarki i zegary, łańcuchy, agrafy etc.
Słuchały, aż ślinka im do ust ciekła.
– Kasiu! Kiedy zobaczyłem miniatury z Gandawy i Brugii, straciłem nadzieję. Moje wyglądały przy tamtych jak brudne. W pierwszej chwili omal się nie rozpłakałem. Potem pomodliłem się o odzyskanie ducha i byłem zdolny zachwycać się nimi, dziękować Bogu za te cudowności i modlić się za tych zręcznych, cierpliwych rzemieślników, którym zawdzięczam swoich mistrzów. Barwne prace tak były piękne, że całkiem zapomniałem o czarno-białych. Ale nazajutrz, gdy już rozdano wszystkie inne nagrody, przyszła kolej na pismo. Jak myślicie, czyje nazwisko wywołano pierwsze?
– Twoje – rzekła Kasia.
Inni roześmieli się wzgardliwie.
– Możecie się śmiać do woli – rzekł Gerard – ale pierwszym wywołanym przez herolda nazwiskiem było imię Gerarda Eliassoena z Tergou. Stałem jak głupi. Wypchnięto mnie do przodu. Wszystko tańczyło mi przed oczyma. Klęczałem na poduszce u stóp księcia. Powiedział coś do mnie, ale tak drżałem, że nie mogłem odpowiedzieć. A on sięgnął ręką do boku, ale nie wyciągnął miecza, aby ściąć moją tępą głowę, tylko wręczył złoty medal. Oto on.
Rodzina tłoczyła się z wrzaskiem.
– I potem dał mi piętnaście wielkich, lśniących sztuk złota. Widziałem kiedyś taką jedną, ale nigdy nie dotykałem.
– Gerardzie! Gerardzie!
– Jedna dla ciebie – jesteś najstarszy. Jedna dla Sybrandta – dzieli! radośnie. Jedna dla ciebie, mały; złośliwcze. Dwie dla lilijki, którą Bóg doświadczył. Jedna dla mnie na farby i welin. Dziewięć dla tej, która nas wykarmiła i ryzykowała, by dać dwie korony biednemu Gerardowi.
Złoto ujawniło ich; charaktery. Korneliusz i Sybrandt chwycili swe monety łapczywie i z zazdrością spoglądali na Kasię, która dostała dwie. Idzi toczył swoją po podłodze i kuśtykał za nią. Kasia odłożyła kule i wyciągnęła do Gerarda rączki z czułością i miłością. „Matka początkowo zupełnie osłupiała na widok stosu złota na swym fartuchu.
– Nie całuj go, Kasiu!– wykrzyknęła nagle. – To mój syn, nie twój. Gerardzie, mój chłopcze! Nie kochałam cię tak, jak na to zasługujesz.
Wtedy Gerard klęknął przed nią, a ona objęła go ramieniem i płakała z radości i dumy.
– Dobry chłopak! Dobry chłopak! – krzyknął przejęty kupiec – muszę iść i opowiedzieć sąsiadom. Gerardzie, pożycz mi medal. Pokażę go memu dobremu przyjacielowi. Piotr Buyskens stale mnie częstuje opowiadaniem, jak jego syn Jorian wygrał cynowy kubek strzelając do tarczy.
– Tak, powiedz mu, mój drogi – rzekła matka. – I pokaż jedną z tych złotych monet. Powiedz mu, że mamy jeszcze czternaście takich i skąd pochodzą. Oczywiście pamiętaj przynieść mi ją z powrotem.
– Poczekaj chwilę, ojcze. Mam jeszcze lepszą nowinę – rzekł Gerard, ciesząc się radością, którą sprawił rodzinie.
– Lepsza niż tamta? – spytał Eliasz.
Wtedy Gerard opowiedział swą rozmowę z księżną i rodzina nie posiadała się ze szczęścia.
– Boże, błogosław dobrą księżnę. Miej w opiece panią van Eyck! Prebenda? Nasz syn! Oto koniec trosk… Eliaszu, dobry mój mężu i przyjacielu, możemy umrzeć spokojnie, gdy nadejdzie czas. Drogi chłopiec zajmie nasze miejsce i nikt z rodziny nie będzie pozbawiony domu ani przyjaciela – rzekła wzruszona matka.
Od tego czasu uważano Gerarda za podporę rodziny. Traktowano go odrębnie, ale w innym sensie. Zawsze miał rację i nic nie było dla niego za dobre. Korneliusz i Sybrandt stawali się coraz bardziej zazdrośni i tęsknili do dnia, gdy odejdzie na swe probostwo. Wówczas pozbędą się faworyta i zaczną czerpać z kiesy księdza.
Gerard pragnął tego samego. Rana, którą mu zadała miłość, czyniła go coraz posęgniejszym. Odniesiony sukces, miłość i podziw rodziców napełniły go większą pewnością siebie i odczuwał coraz głębszą urazę z powodu niewdzięczności i nieuprżejmości Małgorzaty Ochłódł z tego powodu w ogóle dla płci pięknej i teraz ze wszystkich już powodów chciałby, przejść pośrednie święcenia i zostać księdzem. Znał już Wulgatą lepiej niż większość kleru i studiował przepisy liturgiczne oraz dogmaty Kościoła pod kierunkiem swych przyjaciół mnichów. Podczas pierwszej lepszej sposobności, gdy biskup przejeżdżał tamtędy, poprosił o dopuszczenie do godności egzorcysty, co było święceniem trzeciego stopnia. Biskup go przepytał i natychmiast postanowił wyświęcić. Gerard musiał uklęknąć i po krótkiej modlitwie biskup wręczył mu mały manuskrypt pełen egzorcyzmów i rzekł:
– Weź to, Gerardzie, i bądź władny położyć ręce na opętanych – ochrzczonych czy katechumenach!
Młodzieniec przyjął nominację z uszanowaniem i szedł do domu obdarzony przez Kościół władzą wypędzania demonów. Wracając z kościoła do domu, spotkał Kasię o kulach.
– Gerardzie, zgadnij, kto cię szukał i posyłał po ciebie do domu? Sam burmistrz.
– Ghysbrecht van Swieten? Czego może chcieć ode mnie?
– Nie wiem. Ale wydaje mi się, że ma pilną sprawę. Masz iść do niego natychmiast.
– Dobrze, jest przecież burmistrzem. Pójdę, choć mi się to nie podoba. Wiesz, Kasiu, burmistrz spojrzał raz na mnie bardzo nie – przyjaznym okiem. Mniejsza o to, choć taki wzrok jest ostrzeżeniem dla mądrego. On na pewno wie…
– Co wie, Gerardzie?
– Nic.
– Nic?
– Pójdę już, Kasiu.