- W empik go
Klasztor pod Sandomierzem. Das Kloster bei Sendomir - ebook
Klasztor pod Sandomierzem. Das Kloster bei Sendomir - ebook
Edycja dwujęzyczna: tekst w języku polskim i niemieckim. Franz Grillparzer, (1791-1872) – austriacki pisarz, poeta i dramaturg był synem chłopa pochodzącego z Górnej Austrii, Wenzela Grillparzera. Ojciec miał szorstki charakter, był zimny i nieprzyjemny w obejściu. Matka zaś, pochodząca z wiedeńskiej rodziny mieszczańskiej Sonnleithnerów, była osobą ciepłą, dobroduszną, odznaczającą się pasją do muzyki, którą udało się jej zaszczepić we Franzu. Sam późniejszy pisarz, od najwcześniejszych lat zauroczony był literaturą i czytał wszystko, co tylko wpadło mu w ręce. Już od dzieciństwa był zafascynowany baśniami, legendami i opowieściami o rycerzach, duchach, zjawach, tajemnicach, o magii i cudownych zdarzeniach. Po śmierci ojca, rodzina znalazła się w niemal beznadziejnej sytuacji z powodu długów, jakie pozostały po zmarłym. Franz, sam się ucząc, jednocześnie udzielał korepetycji, aby jakoś utrzymać rodzinę i zarobić na swoje własne utrzymanie. Został strasznie dotknięty przez los, gdyż zarówno jego bracia, jak i matka popełnili samobójstwo. Zostawił po sobie dość bogaty dorobek literacki, w tym między innymi niniejsze opowiadanie z dreszczykiem – Klasztor pod Sandomierzem.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8064-213-3 |
Rozmiar pliku: | 648 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Promienie zachodzącego słońca ozłacały krańce jednej z najpiękniejszych nizin województwa sandomierskiego.
Jak na pożegnanie spoczywały one na murach klasztoru, który z zachodu błyszczał mnóstwem okien. Dwóch jeźdźców z niewielkim pocztem służby, zbliżało się waśnie ku krańcom przeciwległego łańcucha pagórków, a dzwon wieczorny, którego echo ścieliło się wśród rozkosznej doliny, powstrzymał jeźdźców.
Po krótkiej modlitwie pobudzili rycerze rumaki do szybszej jazdy, kierując w dolinę, wprost ku klasztorowi.
Ubiór późnych gości, wskazywał, iż są obcymi. Kapelusze o kresach, ozdobne piórami, pancerz u szyi, szerokim okolony kołnierzem, obcisłe pantalony i szerokie sztylpy znamionowały, że podróżni nie są synami tego kraju. I tak było w istocie. Jako posłowie cesarza niemieckiego, sami Niemcy zdążali oni na dwór wojowniczego króla Jana Sobieskiego. Zaskoczeni nocą postanowili szukać spoczynku w tuż przed nimi leżącym klasztorze.
Już na noc zamknięta brama klasztorna rozwarła swe podwoje, skoro do niej zakołatali, a odźwierny zaprosił ich do obszernej izby gościnnej, gdzie posiłek i odpoczynek znaleźć mieli.
Jakkolwiek usprawiedliwiając, dodał:
– Przeor i bracia zakonni zgromadzeni już w chórze na wieczorne modły, odmówić sobie muszą przyjemności osobistego przyjęcia tak zacnych gości.
Oświadczenie człowieka tego o niepewnym, podejrzliwym wzroku, potwierdzał monotonny oddźwięk na pół śpiewających, na pół recytujących głosów, który z dala stłumiony, przeciskając się, odbijał się o wysokie sklepienia i znamionował śpiew chóralny zakonnej braci.
Obydwaj przybysze wstąpili do wskazanej komnaty, która, jak i cały klasztor widocznie staroświecki, ostrołukowy sposób budowania, umyślną ścisłością naśladowała.
Nieliczne acz przyzwoite sprzęty, rozmieszczone były wokoło ścian. Wysokie okna w łuki wiodły w otwartą przestrzeń, gdzie na zachodniej stronie wschodzący księżyc walcząc z ostatnimi błyskami dnia skłaniającego się w objęcia nocy, skąpe promienie na wierzchołki pagórkowatej ziemi rzucał, podczas gdy w załomach dolin i wśród drzew niedalekiego lasu, z wolna noc ze swym ciemnym otoczeniem coraz to szerzej rozpościerała panowanie, a uroczysta cisza wespół z cieniami nocy całunem swym otuliła wszystko żywotne i martwe.
Własna podróżnych rycerzy służba wniosła wieczerze i wino. Znurzeni goście usiedli przy prostym stole ustawionym we framudze wielkiego okna w wysokich krzesłach poręcznych, śledząc z rozkoszą czarowne światło księżyca i pokrzepiając zarazem jadłem i napojem ciało do dalszej nazajutrz podróży.
Tak minęła niemal godzina. Noc zupełna zapadła, dźwięk dzwonui śpiew w chórze dawno już ucichły. Służba przed odejściem na spoczynek zapaliła wiszącą u stropu w środku komnaty lampę. Przy ponurym jej świetle siedzieli obydwaj rycerze wśród żywej rozmowy, toczącej się może o celu podróży, w każdym razie o czymś ważnym. Wtem zapukano silnie do drzwi komnaty, a zanim niechętnie przerywając tok rozmowy, odpowiedziano zaproszeniem, otwarły się drzwi i weszła szczególniejsza postać z zapytaniem czy nie potrzeba rozniecić ognia na kominku.
Przybyły miał na sobie znoszony, w kilku miejscach połatany habit mnisi, który w dziwny sposób odbijał od postawy i ułożenia jego. Mnich ten jakkolwiek wiekiem nieco pochylony i raczej mały niż średniego wzrostu, w postaci swej miał wyryte piętno siły i odwagi tak, iż pominąwszy ubiór mnisi można było mniemać, że jest wszystkim, tylko nie cichym synem Kościoła. Włosy i broda widocznie niegdyś krucze, obecnie mocno siwizną przyprószone, mimo swej długości kędzierzawe, okalały w bujnej obfitości czoło i usta.
Oko spuszczone w dół z klasztorną pokorą, skoro się wzniosło, świeciło błyskawicą. Czarne te gwiazdy tak straszliwie się iskrzyły spośród wybladłych lic, iż mimo woli uczuwało się ulgę, gdy szerokie powieki je zakryły.
Takie wrażenie czyniący i tak ubrany pojawił się mnich ów, na ramieniu z wiązką drwa, na ustach z pytaniem, azali ma ogień rozniecić na kominku.
Obydwaj podróżni spojrzeli na siebie zdziwieni tym szczególniejszym zjawiskiem. Tymczasem mnich przykląkł u komina i rozniecił ogień, a uwaga, iż nie jest zimno, przeto trud jego jest zbyteczny, nie powstrzymała go w rozpoczętej czynności, odparł tylko, iż noce bywają, już chłodne. Gdy ogień wesoło już płonął, powstał i zatrzymał się na chwilę ogrzewając ręce, a następnie jakby nie zważając na przybyszów, kroczył w milczeniu ku drzwiom. Położył właśnie dłoń na klamce, wtem odezwał się jeden z przybyszów:
– Ponieważ już tu jesteście, czcigodny ojcze...
– Bracie! – odparł, jakby z niechęcią, mnich wcale się nie oglądając, i stał z pochylonym ku drzwiom czołem u wejścia.
– A więc, czcigodny bracie – ciągnął dalej obcy – ponieważ już tu jesteście, udzielcie nam wyjaśnień niejakich.
– Pytajcie – odrzekł mnich, zwracając się ku mówiącemu.
– Otóż – mówił obcy – pyszne położenie i rodzaj budowy klasztoru tego napełniły nas podziwem, mimo naśladowania stylu dawnego, zdaje się, że niedawno został wzniesionym.
Ciemne oczy mnicha podniosły się przy tych słowach i z rodzajem srogiego wyrazu spoczęły na mówiącym, który dalej ciągnął:
– Minęły te czasy, kiedy wznoszenie takich pomników pobożności nie było niczym nadzwyczajnym.
– Jak długo stoi ten klasztor... Czy wiecie już o tym, czy też nie wiecie? – pytał mnich, w ziemię patrząc.
– Gdybyśmy wiedzieli, nie pytalibyśmy – odparł obcy.
– Zdarza się to poniekąd – mruknął mnich. – Trzy lata stoi ten klasztor, trzydzieści – dodał poprawiając się i nie podnosząc wzroku.
– Jakże się zwał fundator tego klasztoru – pytał dalej obcy. – Co za Bogu miły człek?
Słysząc to, wybuchł mnich szyderczym śmiechem, poręcz krzesła, na której był wsparty, pod naciskiem ręki jego ułamała się gwałtownie. Zdawało się, iż ze wzroku, który skierował ku przybyszom piekło wionęło, a odwróciwszy się nagle, wyszedł głośnymi kroki.
Jeszcze obydwaj rycerze nie ochłonęli ze zdziwienia, gdy drzwi na powrót się rozwarły i ten sam mnich znowu wszedł. Jak gdyby nic nie zaszło, postąpił do kominka, poprawił ogień, dołożył drwa, a zwracając się ku gościom, w te odezwał się słowa:
– Ze sług tego domu jestem najniższy, najniższe też spełniać muszę posługi. Wobec obcych muszę być uprzejmym i odpowiadać na ich pytania. Wyście także pytali, a o cóż pytaliście?
– Pragnęliśmy się nieco dowiedzieć o fundacji klasztoru tego, jednak wasze dziwne zachowanie – rzekł starszy z Niemców.
– Tak, tak – odparł mnich. – Wyście obcy i nie znacie ni kraju, ni ludzi. Rad bym nie zadowolić waszej próżnej ciekawości, lecz gotowiście mnie oskarżyć przed opatem, a ten mnie złaje jak wówczas, gdy się porwałem na palatyna płockiego za to, iż lżył pamięć mych ojców.
– Przybywacie z Warszawy? – zapytał po chwili.DAS KLOSTER BEI SENDOMIR
Die Strahlen der untergehenden Sonne vergoldeten die Abhänge eines der reizendsten Täler der Woiwodschaft Sendomir. Wie zum Scheidekuß ruhten sie auf den Mauern des an der Ostseite fensterreich und wohnlich prangenden Klosters, als eben zwei Reiter, von wenigen Dienern begleitet, den Saum der gegenüberliegenden Hügelkette erreichten, und, von der Vesperglocke gemahnt, nach kurzem, betrachtendem Verweilen, ihre Pferde in schärfern Trott setzten, taleinwärts, dem Kloster zu.
Die Kleidung der späten Gäste bezeichnete die Fremden. Breitgedrückte, befiederte Hüte, das Elenkoller vom dunklen Brustharnisch gedrückt, die straffanliegenden Unterkleider und hohen Stulpstiefeln erlaubten nicht, sie für eingeborne Polen zu halten. Und so war es auch. Als Boten des deutschen Kaisers zogen sie, selbst Deutsche, an den Hof des kriegerischen Johann Sobiesky, und, vom Abend überrascht, suchten sie Nachtlager in dem vor ihnen liegenden Kloster.
Das bereits abendlich verschlossene Tor ward den Einlaßheischenden geöffnet, und der Pförtner hieß sie eintreten in die geräumige Gaststube, wo Erfrischung und Nachtruhe ihrer warte; obgleich, wie er entschuldigend hinzusetzte, der Abt und die Konventualen, bereits zur Vesper im Chor versammelt, sich für heute die Bewillkommnung so werter Gäste versagen müßten. Die Angabe des etwas mißtrauisch blickenden Mannes ward durch den eintönigen Zusammenklang halb sprechend, halb singend erhobener Stimmen bekräftigt, die, aus dämpfender Ferne durch die hallenden Gewölbe sich hinwindend, den Chorgesang einer geistlichen Gemeine deutlich genug bezeichneten.
Die beiden Fremden traten in das angewiesene Gemach, welches, obgleich, wie das ganze Kloster, offenbar erst seit kurzem erbaut, doch altertümliche Spitzformen mit absichtlicher Genauigkeit nachahmte. Weniges, doch anständiges Geräte war rings an den Wänden verteilt. Die hohen Bogenfenster gingen ins Freie, wo der in Osten aufsteigende Mond, mit der letzten Abendhelle kämpfend, nur sparsame Schimmer auf die Erhöhungen des hüglichten Bodens warf, indes in den Falten der Täler und unter den Bäumen des Forstes sich allgemach die Nacht mit ihrem dunkeln Gefolge lagerte, und stille Ruhe, hold vermischend, ihren Schleier über Belebtes und Unbelebtes ausbreitete.
Die eigenen Diener der Ritter trugen Wein auf und Abendkost. Ein derbgefügter Tisch, in die Brüstung des geöffneten Bogenfensters gerückt, empfing die ermüdeten Gäste, die, auf hohe Armstühle gelagert, sich bald an dem zauberischen Spiele des Mondlichtes ergötzten, bald, zu Wein und Speise zurückkehrend, den Körper für die Reise des nächsten Tages stärkten.
Eine Stunde mochte auf diese Art vergangen sein. Die Nacht war vollends eingebrochen, Glockenklang und Chorgesang längst verstummt. Die zur Ruhe gesendeten Diener hatten eine düsterbrennende Ampel, in der Mitte des Gemaches hängend, angezündet, und noch immer saßen die beiden Ritter am Fenster, im eifrigen Gespräch; vielleicht vom Zweck ihrer Reise, offenbar von Wichtigem. Da pochte es mit kräftigem Finger an die Türe des Gemaches, und ehe man noch, ungern die Rede unterbrechend, mit einem: Herein! geantwortet, öffnete sich diese, und eine seltsame Menschengestalt trat ein, mit der Frage: ob sie Feuer bedürften?
Der Eingetretene war in ein abgetragenes, an mehreren Stellen geflicktes Mönchskleid gehüllt, das sonderbar genug gegen den derben, gedrungenen Körperbau abstach. Obgleich von Alter schon etwas gebeugt und mehr unter als über der Mittelgröße, war doch ein eigener Ausdruck von Entschlossenheit und Kraft über sein ganzes Wesen verbreitet, so daß, die Kleidung abgerechnet, der Beschauer den Mann eher für alles, als für einen friedlichen Sohn der Kirche erkannt hätte. Haar und Bart, vormals augenscheinlich rabenschwarz, nun aber überwiegend mit Grau gemischt und, trotz ihrer Länge, stark gekräuselt, drängten sich in dichter Fülle um Stirne, Mund und Kinn. Das Auge, klösterlich gesenkt, hob sich nur selten; wenn es aber aufging, traf es wie ein Wetterschlag, so grauenhaft funkelten die schwarzen Sterne aus den aschfahlen Wangen, und man fühlte sich erleichtert, wenn die breiten Lider sie wieder bedeckten. So beschaffen und so angetan, trat der Mönch, ein Bündel Holz unter dem Arme, vor die Fremden hin, mit der Frage: ob sie Feuer bedürften?
Die beiden sahen sich an, erstaunt ob der seltsamen Erscheinung. Indessen kniete der Mönch am Kamine nieder und begann Feuer anzumachen, ließ sich auch durch die Bemerkung nicht stören, daß man gar nicht friere, und seine Mühe überflüssig sei. Die Nächte würden schon rauh, meinte er und fuhr in seiner Arbeit fort. Nachdem er sein Werk vollendet, und das Feuer lustig brannte, blieb er ein paar Augenblicke am Kamin stehen, die Hände wärmend, dann, ohne sich scheinbar um die Fremden zu bekümmern, schritt er schweigend der Türe zu.
Schon stand er an dieser und hatte die Klinke in der Hand, da sprach einer der Fremden: ˝Nun Ihr einmal hier seid, ehrwürdiger Vater˝-˝Bruder!˝ fiel der Mönch, wie unwillig, ein, und ohne sich umzusehen, blieb er, die Stirn gegen die Türe geneigt, am Eingange stehen.
˝Nun denn also, ehrwürdiger Bruder!˝ fuhr der Fremde fort, ˝da Ihr schon einmal hier seid, so gebt uns Aufschluß über einiges, das wir zu wissen den Wunsch hegen.˝
˝Fragt!˝ sprach, sich umwendend, der Mönch.
˝So wißt denn˝, sagte der Fremde, ˝daß uns die herrliche Lage und Bauart Eures Klosters mit Bewunderung erfüllt hat, vor allem aber, daß es so neu ist und vor kurzem erst aufgeführt zu sein scheint.˝
Die dunkeln Augen des Mönches hoben sich bei dieser Rede und hafteten mit einer Art grimmigen Ausdruckes auf dem Sprechenden.
˝Die Zeiten sind vorüber˝, fuhr dieser fort, wo die Errichtung solcher Werke der Frömmigkeit nichts Seltenes war. Wie lange steht das Kloster?˝
˝Wißt Ihr es vielleicht schon?˝ fragte, zu Boden blickend, der Mönch, ˝oder wißt Ihr es nicht?˝
˝Wenn das erstere, würde ich fragen?˝ entgegnete der Fremde.
˝Es trifft sich zuweilen˝, murmelte jener. ˝Drei Jahre steht dies Kloster. Dreißig Jahre!˝ fügte er verbessernd hinzu und sah nicht auf vom Boden.
˝Wie aber hieß der Stifter?˝ fragte der Fremde weiter. ˝Welch gottgeliebter Mann?˝ – Da brach der Mönch in ein schmetterndes Hohngelächter aus. Die Stuhllehne, auf die er sich gestützt hatte, brach krachend unter seinem Druck zusammen; eine Hölle schien in dem Blicke zu flammen, den er auf die Fremden richtete, und plötzlich gewendet, ging er schallenden Trittes zur Türe hinaus.
Noch hatten sich die beiden von ihrem Erstaunen nicht erholt, da ging die Türe von neuem auf, und derselbe Mönch trat ein. Als ob nichts vorgefallen wäre, schritt er auf den Kamin zu, lockerte mit dem Störeisen das Feuer auf, legte Holz zu, blies in die Flamme. Darauf sich umwendend, sagte er: ˝Ich bin der mindeste von den Dienern dieses Hauses. Die niedrigsten Dienste sind mir zugewiesen. Gegen Fremde muß ich gefällig sein, und antworten, wenn sie fragen. Ihr habt ja auch gefragt? Was war es nur?˝