- promocja
Klątwa - ebook
Klątwa - ebook
Siedemnastowieczny Kazimierz Dolny nawiedza zaraza. Czy żyjąca w nim Regina Zaleska jest czarownicą? Czy wytoczony jej proces doprowadzi ją i jej rodzinę do śmierci?
Między nowym proboszczem a miejskimi dostojnikami zaczyna toczyć się niebezpieczna gra. Stawką jest istnienie tych, których jedynym grzechem jest życie według własnych zasad.
„Klątwa” to nie tylko pełna magii powieść o tragicznych losach rodziny, która została wciągnięta w procesy o czary, ale głos kobiet, po których pamięć miała być spalona bądź zatopiona.
Fabuła oparta jest na wydarzeniach z 1644 roku, kiedy wielka powódź zalała Kazimierz Dolny oraz procesie oskarżonej o czary zielarki, która stanęła przed sądem z dziewięcioletnim synem. To właśnie chłopiec odgrywa zasadniczą rolę w oskarżeniu matki.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-769-2 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Pustelnik
Tyś przeklęty!
co klątwy piętno masz na czole!
Ksiądz
Jakie?
Pustelnik
Lęk.
Stanisław Wyspiański, _Klątwa_, 1899
Jest koniec lutego 1708 roku, wcześnie rano. Wraz ze światłem wracam tu, do tego dnia i roku, choć wolałabym wciąż jeszcze poznawać przyszłość, która jest po mojej ciemniejszej stronie. Budzi nas jednak skraplające się zimno i zły sen, czmychający w bladym świetle nowego dnia. Jakub staje przede mną nagi, jego koścista dłoń wędruje od pach do ud, nerwowym ruchem poszukuje guzków, od których zaczyna się bolesne umieranie. Dobrze wiem, że dotyka swojego chudego ciała z wprawą, ale i z obrzydzeniem. Nie lubi siebie takiego szorstkiego, z wystającymi żebrami i ostrymi jak krzemień kośćmi bioder. Już od dwóch tygodni nie zażywa kąpieli, ale codziennie tak się przede mną bada, coś mrucząc pod nosem. Wreszcie się odwraca, widzę teraz jego pomarszczony jak suszona śliwka zadek. Jego dłoń opada, a on stoi tak przez chwilę w bezruchu, myśląc, że skoro nie jest ani lepiej, ani gorzej, to i ten dzień uda mu się przeżyć. Mężczyzna czuje jednocześnie i ulgę, i rozczarowanie, bo choć nie chciałby skonać w męczarniach, to samo życie nie bardzo go już interesuje. Niestety, w dzisiejszych czasach spokojna śmierć jest rzadkim przywilejem.
Jakub wkłada wypłowiałą sutannę. Wieczorem niedbale przewiesił ją przez stary klęcznik z orzechowego drewna i teraz taką pogniecioną nieprzyjemnie jest odbijać. Na chwilę znów się do mnie odwraca, widzi swoją podzieloną na nierówne połówki gębę z siwą brodą, czarne oczy, wydatny nos i wąskie, posiniałe od chłodu usta. Ochlapuje się lodowatą wodą z porcelanowej miski, aż kilka kropel ląduje mi na tafli, a potem szybkim ruchem zarzuca na siebie wełniany płaszcz. Rozciera skostniałe ręce. Mrucząc pod nosem, odsuwa parawan i człapie do pokrytego stertą papieru biurka. Ze ścian zerkają na niego groźne twarze świętych męczenników, przeglądające się nieufnie w mojej głębi, oraz nieco łagodniejsze oblicze Jezusa w towarzystwie dwóch łotrów. Obraz ten Jakub otrzymał wraz ze mną od pana Lubomirskiego wiele lat temu, w pierwszą rocznicę objęcia parafii świętego Jana Chrzciciela w Kazimierzu nad Wisłą, miasteczka, w którym się urodził i w którym chciałby umrzeć.
Pokój jest duży, choć ostatnimi czasy jakby się skurczył. Odkąd Jakub zdecydował, żeby do sypialni przenieść biblioteczkę, a także ciężki dębowy stół z jadalni i obite aksamitem krzesła, meble wypełniają niemal całą przestrzeń. Ubolewam nad tym, jak niewiele wpada tu światła. Okno jest tylko jedno – nieduże, półokrągłe, niepasujące do dzisiejszej mody, przypomina wbite w grube mury oko czujnego zwierza. Na dodatek wychodzi na północny zachód i rano nie zagląda tu słońce.
Jakub rozpala ogień w piecu z zielonych kafli gdańskich, przywołuje do pomocy sługę, ale ten nie odpowiada. Może to oznaczać, że mężczyzna wyszedł do miasta, by zdobyć coś świeżego do jedzenia. Od pięciu tygodni, odkąd miasto opanowała zaraza, żywią się tylko grochem i hreczanymi krupami, do niedawna skąpo, bo skąpo, ale okraszanymi, a odkąd zabrakło słoniny, posypywanymi tylko małymi kawałkami cebuli, której zapas też jest na ukończeniu. Tak się przynajmniej Jakubowi wydaje, bo do plebanijnej spiżarni o stromych kamiennych schodach od dawna nie schodzi. Ale i bez tego wie dobrze, co w niej jest, a raczej czego tam już od dawna nie ma.
Kapłan siada przy stojącym pod oknem biurku i jak co rano czyta zapiski sporządzone dnia poprzedniego. Nie zwracając uwagi na dobiegające z zewnątrz pokrzykiwania gawiedzi, jedne zdania wykreśla, inne zaznacza na marginesie krzyżykiem.
Nagle słychać znajome skrzypienie i kroki służącego Marcina w korytarzu. Proboszcz otwiera drzwi do pokoju i zostawia je uchylone. Chyba nie ma dziś ochoty na natrętne Marcinowe pukanie i niezdecydowane pochrząkiwanie w progu, które i mnie zawsze irytuje. Zaraz wypowie głośne, nieznoszące sprzeciwu „Wejść!”, ale służący wpada bez zaproszenia do środka, co jest zupełnie nie w jego zwyczaju. Pokaźna sylwetka Marcina wypełnia całą mą taflę.
– Księże proboszczu, idą tu! Tłumy idą! – dyszy, usta otwierają mu się i zamykają jak u ryby.
– Kto idzie? – Jakub mierzy go od stóp do głów, nie bardzo wie, co mogło go tak zdenerwować.
– Całe miasteczko, parobki też. Będzie ze stu chłopa! A baby idą za nimi i pomstują… Na czele rajca, pan Kazimierz Wilbe!
– Czego chcą?
Marcin patrzy księdzu w oczy, a jego twarz przecina grymas. Dostrzega we mnie swe niezbyt piękne odbicie, szybkim ruchem poprawia zlepione potem włosy.
– Krzyczą, że trzeba księdza ubić! Tak właśnie mówią!
Proboszcz tylko kręci głową i szepcze coś niezrozumiałego pod nosem. Jego ciemne oczy wpatrują się w odległy punkt, w niewidoczną o poranku gwiazdę przeznaczenia. Sługa chwyta swego pana za ramię, chcąc wyrwać go z niebezpiecznego letargu. Rękę ma Jakub owłosioną i kościstą. Kiedy Marcin nią potrząsa, na co w inny dzień i w innych okolicznościach nigdy by sobie nie pozwolił, daje się słyszeć delikatny trzask, jakby chrobotanie kornika. Ksiądz wyrywa się z Marcinowego uścisku i wznosi się delikatnie na palcach. Teraz może dostrzec przez okno mały kawałek świata, który i ja z przyjemnością w sobie odbijam. Oderwany od reszty ziemi, kłębi się i wiruje w makabrycznym tańcu kapryśnego słońca. Widzi Jakub mężczyzn z kosami, o twarzach bladosinych, mężczyzn odzianych w powalane krwią łachmany, widzi grupkę brudnych, zakapturzonych grabarzy, których zwykle reszta gawiedzi unika, a teraz ludzie idą z nimi, tymi trupimi łopaciarzami, ramię w ramię, prosto na kościelne wzgórze.
– Gadają, głupcy, że to niby przez księdza te nieszczęścia na miasto spadły! – Marcin staje teraz między Jakubem a tymi wszystkimi strachami, które czają się na zewnątrz.
Proboszcz wzdycha ciężko i obraca się w kierunku biurka. Chce z powrotem zasiąść do swoich papierów. Ma jeszcze mnóstwo do zrobienia. Stos dokumentów, które przekłada z jednej strony blatu na drugą, zapisuje się na mojej tafli. Marcin znów zastępuje Jakubowi drogę.
– Ja sam nie dam rady dobrodzieja obronić! – Zaciska swoje silne pięści. – Spuściłem psy, ale wrota w bramie długo nie wytrzymają. Ludzie gadają, że to klątwa, że na księdzu ciąży…
Ciemnieję, ale tylko na chwilę. Nie mogę sobie pozwolić na mętność czy pofałdowanie, nie w takiej chwili. Zwłaszcza że już słychać głosy przy bramie. Ktoś uderza pięścią w drzwi. Proboszcz kiwa głową przyzwalająco, a sługa, potykając się ze zdenerwowania, biegnie na dwór. Jakub bierze głęboki wdech, odsuwa papiery i wlepia we mnie swoje ciemne, lekko wilgotne oczy. Posyłam mu kojący błysk, łut słodkawego srebra, który zawsze go uspokaja.
Po dwóch zdrowaśkach Marcin wraca zdyszany.
– Pan Kazimierz Wilbe chce z księdzem mówić. Mam go wpuścić?
– Wpuść.
Po chwili Marcin wraca z tęgim, wysokim mężczyzną. Kiedyś go już w sobie odbijałam, choć było to dawno, jeszcze zanim objął przywództwo w miejskim ratuszu. Proboszcz wie, że pan Wilbe sprzyja kalwińskiej wierze, a w farze pojawia się tylko dla pozorów. Zdarzało się Jakubowi coś tam rajcy z ambony wytknąć, mieli też kiedyś spór o sad, który graniczy z polami należącymi do rodziny rajcowskiej małżonki. Takie tam nieznaczące ludzkie sprawy. Teraz jednak chodzi o coś innego. Surowa mina Kazimierza Wilbego i zacięte usta pod sumiastym wąsem nie wróżą niczego dobrego. Dostojnik ma na sobie długi, obszyty lisim futrem płaszcz i złoty łańcuch. Strój taki wkłada się, gdy rozstrzyga się o rzeczach poważnych. Wielki brzuch rajcy porusza się miarowo, jakby pod suknem, wczepione w ludzką skórę, tkwiło szykujące się do ataku zwierzę. Marcin usuwa się na bok, ale nie opuszcza pokoju, gotowy bronić swego pana.
– Pochwalony – mówi przybysz i patrzy Jakubowi głęboko w oczy. – Ksiądz już wie, po co tu przychodzę?
Jakub nic nie odpowiada, więc Kazimierz Wilbe mówi dalej.
– Wolą mieszczan i chłopów jest, by sprawiedliwości stało się zadość. Czasy są ciężkie, a sądy pozamykane są teraz, podczas zarazy. Gród nasz musi radzić sobie sam. Ksiądz oskarżony jest o to, że działaniem swoim sprowadza na mieszkańców nieszczęście. Klątwa, która na was ciąży, zagraża całemu miastu, czego dowody widoczne są na każdym kroku. Tłum żąda, aby ksiądz odkupił swoje winy.
– Chcecie mnie zabić? – pyta Jakub spokojnie, jakby chodziło o najzwyklejszą na świecie sprawę.
W tym samym momencie służący Marcin rzuca się na kolana i woła do obu panów, a może i do Boga:
– Przecież to bzdury jakieś! Panie rajco, szaleństwo ogarnęło ludzi, morowe powietrze zatruło im głowy. A ksiądz niechże zaraz panu Kazimierzowi powie, że to nieprawda, ta… klątwa?
Jakub patrzy na wykrzywioną błaganiem czerwoną gębę Marcina. Żal mu się robi wiernego sługi o dobrym sercu i wielkich jak łopaty dłoniach.
– Sam już nie jestem tego taki pewien, mój drogi.
Rajca kładzie dłoń na rękojeści swojej długiej szabli, z której posiadania jest niezwykle dumny. Dzięki dostojnej funkcji wolno mu nosić broń, choć nie wywodzi się ze stanu szlacheckiego. Idą jednak nowe czasy. Niedługo i urodzenie, i tarcze, i herby coraz mniejszą będą odgrywać rolę.
– Musicie księdza wysłuchać! – Marcin wstaje z kolan i patrzy błagalnie na mieszczanina. – Moja siostrzenica przyrzeczona jest bratankowi waszej małżonki, panie rajco!
Kazimierz zerka spode łba na służącego. Wstyd mu trochę, że ten nieokrzesany człowiek będzie niebawem jego dalekim wprawdzie, ale jednak powinowatym. Datę ślubu już dwa razy zmieniano ze względu na zarazę. Jeśli on, rajca, sprawnie przeprowadzi egzekucję, to jest szansa, że mór wreszcie odpuści i weselisko niebawem się odbędzie.
– Każdy człowiek ma przecie prawo rzec parę słów – nie odpuszcza Marcin. – Dajcie znak ludziom, że jeszcze nie czas. Nie możecie proboszcza tak jak baranka na rzeź…
Wilbe wzdycha, wyobrażając sobie suto zastawione weselne stoły, brawa i toasty. Ciężkim wzrokiem mierzy i Marcina, i Jakuba.
– Dobrze – mówi, ściągając krzaczaste brwi – uciszę tłum. Zaraz wracam. W tym czasie niech się proboszcz szykuje.
Pan rajca nie mówi dokładnie, o jakie szykowanie chodzi, ale w wymownym spojrzeniu Marcina czai się więcej troski, strachu i współczucia niż nadziei. Służący, który rozumie, że już niewiele da się dla księdza zrobić, stoi bez ruchu, wpatrując się w swego dobrodzieja. Kiedy ten kiwa przyzwalająco głową, Marcin najpierw kłania się nisko, a potem pada Jakubowi do stóp. Tak trwają przez chwilę, a z suchych jak dotąd oczu sługi spada kilka kropli czystej bezsilności. Dłoń Jakuba ląduje na ramieniu przyjaciela, a potem obaj padają sobie w ramiona – wreszcie równi: wobec prawa, wobec niesprawiedliwości życia i nieuchronności śmierci. Ksiądz szepcze coś słudze na ucho, ten zastyga w bezruchu, a potem uśmiecha się przez łzy i odchodzi powoli, w pokłonach, głośno pociągając nosem. Przy samych drzwiach odwraca się jeszcze raz do Jakuba, kiwa głową, jakby chciał powiedzieć, że rozumie i zgadza się z wolą swego pana. Wreszcie otwiera drzwi, w których niemal zderza się z wracającym właśnie panem Kazimierzem.
– Już jestem! – woła rajca, dając Marcinowi znak, by szybko się oddalił, po czym siada na krześle i prosi Jakuba, by też zajął miejsce. – Zatem mówcie, księże proboszczu. Macie kwadrans na waszą historię o klątwie. Potem musimy na Rynek, sami rozumiecie.
Jakub spuszcza głowę, tak że już nie widzę jego oczu, a potem odzywa się cicho i ochryple.
– Pan Kazimierz chce usłyszeć o klątwie? Dobrze, opowiem wam o klątwie.
Jakub bierze głęboki wdech, sadowi się na krześle, które odpowiada nieprzyjemnym skrzypnięciem. Otwiera usta i rzuca spojrzenie w moją stronę. Odbijam je łagodnie.
– Jest nas dwóch, dwóch ja. Jeden prawy, wielkoduszny, współczujący. Ten drugi zaś, ten skłonny do podstępu, pełen namiętności i dzikiej żądzy, to też ja. Pierwszy siedzi przed wami, panie Kazimierzu, nawet teraz, podczas zarazy, dzień za dniem pokornie wykonując swą posługę. Drugiego zaś rozgrzewa lenistwo, leży rozwalony na łożu, marzy o kobietach, a zwłaszcza o tej jednej, o której marzyć mu nie wolno. Ten pierwszy jest kapłanem, powołanym do tutejszej parafii roku pańskiego 1675. Ten drugi też tu jest i śledzi każdy krok pierwszego.
Pan Kazimierz unosi krzaczastą brew. Już chce przerywać Jakubowi, ale on kładzie na stole srebrną monetę, bo mowa jest przecież srebrem. Rajca marszczy czoło, po chwili chowa pieniądz do sakwy. Odchyla się na krześle i splata dłonie na piersiach, dając do zrozumienia, że to on Jakubowi robi przysługę, a nie odwrotnie. Jest w tym geście mnóstwo pychy, co bardzo mi się nie podoba. Zbyt często widzę próżność i mam dość tej ludzkiej pewności, która często przejawia się uniesionym podbródkiem i nieznacznie wysuniętą do przodu żuchwą. Chciałabym teraz oślepić tego Wilbego, odbijając promień słońca, ale jak na złość za oknem pojawia się chmura.
Jakub bierze głęboki oddech i odzywa się trochę ciszej.
– Tak, wiem, że dziś, kiedy nasz świat opanowała zaraza, jest za późno na cokolwiek. Za chwilę wtargnie tu rozwrzeszczany tłum, żądając mojej głowy. Teraz mogę tylko roztrząsać, w którym momencie wszystko zmieniło swój bieg czy raczej kiedy nastąpiło owo rozdwojenie, jak w ujściu rzeki dzielącej się na wody pomniejsze, rozlewającej kanałami od siebie niezależnymi, choć biorącej swój początek z jednego strumienia. Jak choćby nasza Wisła, rozwidlona na Żuławach, niosąca nurtem tratwy ze złotym zbożem aż do Gdańska, gdzie zamienia się ładunek na złoto prawdziwe czy – jak to w ostatnich latach – raczej na srebro i miedź.
Pan Kazimierz dotyka ukradkiem sakiewki, którą zawsze nosi przy sobie – myśli, że nikt tego nie widzi, ale się myli. Ja bowiem mam oko na wszystko. Wiem, że słowa proboszcza przypominają mu o nieuregulowanej należności u pewnego wierzyciela. Rajca krzywi się, a Jakub, myśląc, że to przez jego rozwlekłą mowę, kiwa potulnie głową, dając do zrozumienia, że przyjmuje tę drobną naganę. Mężczyźni patrzą sobie przez chwilę w oczy, próbując zgadnąć, jak w grze karcianej, na ile można ukryć własne myśli.
– Wiary w Boga Wszechmogącego, drogi panie rajco – dodaje Jakub trochę ciszej – o dziwo wciąż nie straciłem. Nawet teraz, w czasie wielkiej zarazy, która zabiera niewinnych, każe konać w męczarniach kobietom, dzieciom i wszystkim biedakom niemogącym się schronić bezpiecznie, wciąż wierzę, że On nad nami czuwa. Tak myśli ten pierwszy _ja_, bo ten drugi, który cały czas we mnie jest, nad istnieniem Boga się nie zastanawia. On tylko podszeptuje sprośności, namawia do złego, tak jak wtedy, w roku pańskim 1644, kiedy matkę moją Reginę po raz ostatni widziałem, a moje słowa dziecięce na wieki zmieniły los naszego rodu. Ileż to razy przywoływałem w pamięci tamto zgromadzenie, twarze srogich mężów wpatrzone w matkę i we mnie, ośmioletniego ledwie pędraka. Czoło tego, który siedział na środku, najważniejszego z nich wszystkich, przecinała długa, pionowa zmarszczka. Najbardziej wtedy pragnąłem, by się rozchmurzył i spojrzał na nas z zapewnieniem, że sprawa cała zwykłą jest krotochwilą, pomyłką jakąś lub zapustnym spektaklem. Daleko jednak było do zapustów, dopiero nadchodził czas adwentu, dni coraz krótsze, pochmurne, pełne znienawidzonego przeze mnie deszczu, od którego zaczęły się straszliwe kłopoty. „Mów, dziecko! – rzekł tedy ów groźny mąż jakby łaskawiej. – Mów, jak było naprawdę”. I wysypały się ze mnie słowa, drogi panie Kazimierzu, jakby mi je ktoś do gęby powkładał, gadałem prawie kwadrans, aż zadziwili się inni członkowie zgromadzenia. Długo myślałem, że tam, w Lublinie, w roku pańskim 1644, narodził się ten drugi, zły _ja_, ale im jestem starszy, tym częściej uważam, że ów odszczepieniec siedział już we mnie wcześniej. Matka moja kochała nas obu, bo i w niej istniało podobne pęknięcie. Być może wzięliśmy się – on i ja – z tej właśnie szczeliny w jej głowie, może wyszliśmy z owego miejsca między oczami, gdzie podobno mieszka ludzka dusza. Włosy matki, zanim je brzytwą zgolili, były przedwcześnie posiwiałe, jej twarz – wciąż to pamiętam – zmęczona, ale piękna. Ona zawsze wszystko wiedziała, poza tym miała ciepłe, odkrywające kłamstwo dłonie. Wystarczyło, że dotknęła mojego czoła i już stawało się jasne, że ją zawiodłem niemówieniem prawdy. Przekrzywiała wtedy nieco głowę, mrużyła oczy i czekała, aż sam do wszystkiego się przyznam.
Widzę po zamglonym spojrzeniu i lekko dostrzegalnym, prawie dziecięcym uśmieszku, że panu Kazimierzowi przypomina się jego własna matka nieboszczka. Opisałby ją dokładnie tymi samymi co Jakub słowami. Jakby chodziło o jedną niewiastę. Rajca wzdryga się na tę myśl, bo doskonale wie, co ludzie gadają o Reginie, o tej kobiecie, której dawno już nie ma wśród żywych, a przecie nagle wśród tego żądnego zemsty tłumu powstało z martwych jej wspomnienie. Podnosi się na chwilę z krzesła, a Jakub, zmieszany, przerywa opowieść. Kazimierz podchodzi do okna i patrzy na kłębiących się na Rynku ludzi, nad którymi on ma teraz władzę. Tłum poukładał się w mniejsze grupki wokół przezornie wysłanych przez rajcę bab, żeby rozdawały ludowi ciemne kromki suchego chleba. Niebo jest zachmurzone, gniewne, ciężkie od lutowych chmur.
– Wciąż dobrze pamiętacie matkę? – zwraca się do Jakuba, odrywając wzrok od przybrudzonej szyby.
– Obraz rodzicielki zamazuje mi się coraz bardziej. – Ksiądz kiwa smutno głową. – Muszę wytężać zmysły, by przypomnieć sobie linie delikatnych jak rybackie sieci zmarszczek, jej duże usta, wygadane, mądre, pełne zarówno słodyczy, jak i przekleństw.
Kazimierz wraca na miejsce, a Jakub mówi dalej:
– Lewe oko matki było zielone i przejrzyste. Prawe ciemniejsze, bardziej brązowe, przypominało barwą kadź z piwem lub wiślany nurt po ulewie, kiedy woda, zmącona i szybka, pędzi na północ, unosząc gałęzie, kawałki tratw, szczątki czyjegoś straconego dobytku. To brązowe, bystrzejsze, zawsze prędzej dostrzegało dziecięce przewinienia, podczas gdy oko lewe spokojnie wpatrywało się w dal. Kiedy się uśmiechała, jedno z dwojga ócz śmiało się zawsze bardziej. Przez całe życie szukałem kobiet, w których również byłaby taka niejednomyślność, jakaś skaza i niezgodność, owa kłótnia ze sobą, jak spór bliźniaczek o dwóch różnych duszach. W końcu gdy taką kobietę znalazłem, okazało się, że kochać mi jej nie wolno. Teraz stary już jestem. Gdy na deszcz się zbiera, palce grabieją mi zupełnie i nie bardzo nawet nadają się do utrzymania tego wielkiego gęsiego pióra, nie mówiąc już o niewieścich kształtach. Ciało wciąż jednak domaga się, bym mu dogadzał. Tak twierdzi ten drugi _ja_, duchem ode mnie młodszy, wiecznie głodny wszelakich podniet, niebojący się morowego powietrza ani boskiego gniewu. Czuję, jak wstrząsa mną dreszcz, życiodajne soki pną się ku górze, docierając do wszystkich członków – to drugi mnie wzywa, podszeptuje niedorzeczne myśli, żeby pójść z plebanii w miasto, do gospody, a potem konie zaprzęgać i jechać choćby i do samego Lublina, na Szpitalną, pod dom gościnnego meliniarza Włocha, by tam noc spędzić w słodkich objęciach pulchnych dziewcząt, zapominając o zarazie i czyhającym na mnie tłumie.
Kazimierz patrzy oniemiały na księdza. Gdzieś znika ta jego przeklęta pewność siebie. Rajca dobrze wie, że stary Jakub posiada dar wymowy, w dawnych czasach, jeszcze przed zarazą, na jego kazania zjeżdżali się wierni z całej okolicy. Nigdy jednak nie słyszał z jego ust takich słów i nie bardzo potrafi ukryć, że tak, chętnie zostawiłby to wszystko i ruszył w nocną podróż, i zapomniał o troskach. Natychmiast jednak przywołuje się do porządku, podnosi do góry swój gruby, upierścieniony palec i mierzy nim prosto w pierś Jakuba. Otwiera usta, by go skarcić, ale wymowny skazaniec już rozumie, że musi się szybko wycofać.
– Tym razem wygra ten dobry _ja_ – odpowiada ksiądz uspokajająco. Palec rajcy wisi jeszcze przez chwilę w powietrzu, ale zaraz wraca na miejsce, spełniwszy swoją groźbę. – Nigdzie przecież nie wyjeżdżam. – Jakub wzrusza chudymi ramionami. – Będę trwać tu z wami, z opowieścią o dziejach moich, tego miasta i całej Rzeczypospolitej, która obecnie tak samo jak ja jest podzielona. Na dwie części rozdarta, wynędzniała od wojen i złych wyborów, Res Publica stoi nad grobem własnym, tak jak i ja nad nim stoję. Ale i w Polszcze głosy są takie jak w mojej głowie – że przecie jest dobrze, że nierządem pięknie się stoi, a wolność zabezpieczona dla dzieci i wnuków.
Rozjaśniam się. Znam Jakuba dobrze i wiem, że chciałby wyrzucić z siebie tę winę, która zalega mu w środku. Tyle razy proponowałam, że ją ze sobą zabiorę na drugą stronę. W końcu to nic trudnego. Wystarczy się tylko we mnie mocno wpatrzeć, zmrużyć oczy i oddać obolałe serce. Niejeden już los wessałam w siebie i poniosłam dalej w moją ciemność, w czas, który dopiero nastąpi. Jakub uważa jednak, że musi opowiedzieć komuś na głos wszystko od początku. Zależy mu, by słowa wybrzmiały w obecności świadków mniej gładkich i przezroczystych niż ja. Ten kanciasty, pocący się smrodliwie karierowicz Wilbe dostanie całą prawdę. Jakub chce mu wszystko przekazać, zanim zawilgła i zbutwiała pamięć zniszczy kolejność wydarzeń oraz brzmienie słów. Aby pojąć sens przepowiedni, należy zrobić to, co możliwe jest tylko w opowieści, nie w życiu prawdziwym – cofnąć się w czasie. Cofanie owo musi być ostrożne, jak w domostwie zastawionym delficką porcelaną. Krok za krokiem, by niczego nie zepsuć, a każde ważniejsze zdarzenie niczym kosztowną kruchą figurkę delikatnie w palcach poobracać, sprawdzając, czy pada na nią właściwe światło.
– Widzę na waszym obliczu, panie Kazimierzu, niecierpliwość i wiem, że tłum kipi z nienawiści. Mógłbyś mnie tu, waszmość, teraz zostawić i wrócić na Rynek. Jednak tę krew, która niebawem pojawi się na waszych rękach, tylko prawda może wybielić. Ręce wasze już nie są tak czyste jak kiedyś, zanim objęliście miejski urząd, więc wolelibyście, panie, z sumieniem własnym po raz kolejny nie igrać. Usiądźcie zatem wygodnie i pozwólcie mówić dalej.
I wysypują się słowa z ust Jakuba. Spokojne, miarowe, jak na wieczornej pogawędce przy kartach i wódce, a nie pod szubienicą. Ksiądz wspomina czasy tuż po swojej nominacji, które dobrze pamiętam. Przyjemnie było odbijać jego tak przystojną wtedy twarz. Umysł miał stateczny, nie tak już może młody, ale za to osąd wyważony, choć niepozbawiony naiwności. Widział wtedy wszystko ostrzej, miał wokół siebie ludzi, miał ważne sprawy do zrobienia, nie to, co teraz, gdy zostało mu tylko pisanie – sterta papieru na sekretarzyku, skrzypiące gęsie pióro, spod którego wyskakują szpiczaste pętle liter, jedyny łącznik pomiędzy tym, co było, a tym, co jeszcze się w świecie tli. Od wielu lat codziennie zasiada do pracy, zapełnia atramentem kolejną stronicę i czuje, jakby mu krwi upuszczano, czarnej, zatrutej, a osłabione tym aktem ciało powoli odzyskuje zdrowie. Chętnie sięgnie teraz do swoich zapisków, żeby niczego nie przeoczyć i wiernie swą historię opowiedzieć. Cofa się o lat przeszło trzydzieści, do roku 1675, kiedy wracał do Kazimierza nad Wisłą po długiej dworskiej tułaczce.
– Wyobraź sobie, panie, senny letni dzień. Chałupy przydrożne, zmęczone upałem i wielotygodniową żniwną robotą, drgały przed oczami, tak że nie wiadomo, które były prawdziwe, a które tylko migotały wspomnieniem w obolałej głowie. Powóz podskakiwał na wertepach, pulsowała mi czaszka, nozdrza piekły od zapachu jeżyn i kopru, którego baldachimy kołysały się przed coraz gęściej pobudowanymi zagrodami. Byliśmy w Wylągach, prawie na miejscu, jakieś pół mili od kazimierskiego Rynku. Zawołałem do woźnicy, żeby koni już nie popędzał, bo chętnie rozprostuję kości. Zmęczone zwierzęta prychały. Zeskoczyłem na ziemię, ostre ukłucie w kolanach przypomniało mi, że wiosna mojego życia już minęła, ciało moje, tak jak i cała ziemia, było dojrzałe, jeszcze nie stare, ale właśnie tak po sierpniowemu ociężałe. Już niebawem, szybciej niż się tego spodziewam, miała nadejść jesień, a za nią zima. Wtedy jednak wciąż mogłem cieszyć się ciepłem, wigorem i względną niezawodnością moich członków, a także ostrością zmysłów.
Poczułem, że ktoś mi się przygląda. I rzeczywiście zza studni błyskała para ciekawskich oczu. „Stój!” – zawołałem. Podglądacz, przestraszony, wyskoczył zza studni. Był to dzieciak najwyżej dziesięcioletni, wyglądający niemal tak samo jak ja wtedy, podczas ostatniego lata w Kazimierzu, w roku 1644. Chłopak, ubrany w lnianą koszulę i połatane portki, miał brązowe, poczochrane włosy, nos cały w piegach i długie, bose stopy, zapowiadające wysoki wzrost. Wiecie, panie, kto to taki? To był właśnie Marcin, mój drogi sługa. Od razu go polubiłem. Nie speszył się wcale, jego ciekawość zawsze była większa od strachu. Na zadziornej twarzy dziesięciolatka malowało się szczenięce wyczekiwanie. Od razu wymyśliłem więc dla niego robotę.
„Pójdziesz do fary. Powiesz księdzu Falibowskiemu, że proboszcz Zaleski już w Wylągach. Wieczerzę można szykować”. Kazałem mu powtórzyć, a on wyrecytował bez zająknięcia zalecone słowa. Głośniej i dobitniej, niż się tego spodziewałem. Machnąłem ręką, żeby go popędzić. Za nim wzbił się tuman kurzu. Nie padało od tygodni, ziemia była sucha i spieczona.
Chwilę później podszedł do mnie inny mieszkaniec wylągowskiej zagrody. Stara, bezzębna babka, rozłożysta i przegięta w pół jak wiekowa jabłoń, przyniosła mi chłodnej wody z sokiem z malin, pokłoniła się nisko i zaprosiła do chaty. Obejście, choć skromne, było czyste i przystrojone kwieciem po święcie Matki Boskiej Zielnej. W szerokie sufitowe belki wsiąknął ten tak nieomylnie kojarzący się z chłopstwem zapach wsi – zwęglonego drewna, końskiego potu, pierza i skórzanej uprzęży. Babka nie odezwała się żadnym zrozumiałym słowem, mamrotała coś do siebie w języku staruch, do mnie jedynie kiwając głową na tak lub nie. Wprawnymi ruchami nakryła do stołu.
Zacząłem pojmować, że inni domownicy są w polu, a jedzenie, które trafiło na mój talerz, mały Marcin miał zanieść pracującym. Na chwilę przestałem przeżuwać, gliniasty chleb z serem posmakował kwaśno. Ten pierwszy _ja_ chciał wstawać od stołu, żeby zachować resztę dla ubogiej rodziny, a nawet sięgnął do kieszeni po grosz, ale ten drugi już we mnie syczał, kazał głośno mlasnąć; naraz masło na chlebie zrobiło się tak smaczne, że grzechem byłoby się nim nie zachwycić i niepozostawiającym po sobie okruszka apetytem wyrazić ukontentowanie. Takie są prawa tego świata, każdy z nas wypełnia swoją posługę. Wy, panie, jako rajca wiecie o tym zresztą najlepiej. Kmiecie z Wylągów tamtego dnia już nic nie zjedli, a ja kilka godzin później ponownie zasiadłem do stołu w towarzystwie niezbyt lotnego, ale gościnnego wikarego Falibowskiego.
Wyszedłem z ubogiej izby do sadu, znalazłem ławkę w cieniu pod gruszą. Babka cały czas krzątała się po obejściu, z lekkością, jakby pod jej długą spódnicą skrywały się skrzydła. Przyniosła mi miskę z wodą, obmyłem twarz z upału i kmiecego kurzu. Tępy ból głowy zniknął tylko na krótką chwilę, gdy lodowata woda ze studni schłodziła mi skronie. Obserwowałem dzięcioła na wielkim grabie i czekałem na chłopaka, trochę się niecierpliwiąc. W końcu Marcin wrócił, cały zdyszany, i zapewnił, że wszystko jak należy przekazał księdzu Falibowskiemu. Zostawiłem monetę na stole w chacie, bo chłopak nie chciał zapłaty. Od razu sobie wtedy pomyślałem, że Marcin na pewno wyrośnie na ludzi i nie pomyliłem się. Pięć lat później dałem mu pracę na plebanii, a jego zatrudnienie to jedna najlepszych decyzji w moim życiu. Jednak w tamten letni dzień Marcin był tylko obdartym wyrostkiem, a ja zwykłym przyjezdnym i nowicjuszem. Pożegnałem się z gościnną babką, która wręczyła mi jeszcze kilka soczystych gruszek, i ruszyłem ku farze. Ze wzruszeniem minąłem niemal zupełnie wyschnięty Grodarz, w którym tak chętnie bawiłem się w dzieciństwie. Woda sięgała praczkom zaledwie po kolana. Spragnione bydlęta próbowały pić, ale kobiety je przeganiały, żeby nie zabrudziły białych płacht suszących się na słońcu prześcieradeł…
– Dość tego, księże proboszczu! – Wilbe uderza dłonią w blat stołu, a ledwo dostrzegalna wiązka światła przeskakuje z oka jego pierścienia wprost w mą kryształową powłokę. Rajca podnosi się i rusza w kierunku Jakuba. Skrzypiąca podłoga wprawia mnie w drżenie. Zdobywam się na pewien wysiłek, zacinam w sobie, przywołuję ciemność, którą mam z drugiej strony, i kiedy Kazimierz ukradkiem na mnie zerka, nie widzi już siebie. Zaskoczony przystaje. Rozdziawia wielkie usta. Robi krok do tyłu, przechyla głowę i zerka pytająco na księdza.
– Co to za diabelskie sztuczki? – pyta, marszcząc czoło i celując paluchem w mą zmętniałą taflę.
Jakub odwraca się zdziwiony. Kazimierz popycha go lekko, w końcu obaj niemal dotykają mnie nosami. Czuję ich zmieszane oddechy i jakby nigdy nic odbijam ich tak różne twarze. Rajca przeciera zaczerwienione oczy.
– Zmęczonyś, panie Kazimierzu? Usiądźmy z powrotem, miałem ci przecie dokończyć opowieść – mówi Jakub ze spokojem.
Wilbe posłusznie ląduje na krześle, nieufnie zerkając w moją stronę. Wybrzuszając się nieco, sprawiam, że jego gęba zdaje się bardziej napuchła. Rajca poklepuje policzki jak po goleniu, co raz to opuszcza, to wznosi podbródek.
– A co wy się tak mizdrzycie do lustra, panie? Dobrze wyglądacie, choć trochę blado…
– Nic, nic mi nie jest. Mówcie dalej. – Rajca ściąga brwi i gestem zachęca księdza do wylewności.
Jakub, z początku nieufny, sadowi się wygodniej, bierze głęboki wdech i wraca do swej opowieści.
– A więc jechaliśmy do fary. Na wysokości niedawno wybudowanego kościoła Świętej Anny dopadły mnie przekupki. Chciały, bym posmakował piwa, powąchał cebul, dotknął miękkich lnianych koszul. Woźnica próbował je odpędzać, ale one dobrze wiedziały, że najlepszy klient to ten, co właśnie zjawia się w mieście, bo nie zna jeszcze miejscowych cen, nie ma swoich stałych sprzedawców. Można mu więc wcisnąć towar gorszy i zarobić przy tym podwójnie. Rzuciłem jednej z kobiet, tej najwyższej i najładniejszej, monetę.
Pan Kazimierz uśmiecha się z powątpiewaniem, jakby nie dowierzał, że ksiądz może tak szybko ocenić niewieścią urodę.
– A ona, ta najwyższa i najładniejsza – podkreśla Jakub – podała mi koszulę. Stała wyczekująco przy powozie. Miałem chwilę na to, żeby się rozmyślić, choć – jak zawsze powtarzała moja matka – oddanie już kupionej rzeczy przynosi pecha. Nasze spojrzenia się skrzyżowały. Zauważyłem, że urodziwa sprzedawczyni mimo olśniewającej urody nie była młódką. W jej oczach krył się ból, smutek i strata. Z początku nie dostrzegłem tego, co kobieta starała się schować za ciemnym kosmykiem, figlarnie wypuszczonym z czepka, odkryłem to dopiero znacznie później. „Bianka! Bianka!” – zawołała na nią inna handlarka, stara i brzydsza, zapewne zazdrosna o jej utarg i urodę.
Kiwnąłem do ciemnowłosej kobiety, do sprzedającej białe koszule Bianki, a ona, nic sobie nie robiąc z nawoływania starej, powoli wyciągnęła do góry rękę, trochę tak, jakby zasłaniała się przed słońcem, a trochę jakby tym gestem rzucała czar. Schowałem zakup do kufra i dałem znak woźnicy, żeby ruszał dalej. Z radością zauważyłem, że towarzyszący mi od rana ból głowy zupełnie zniknął.
Przesuwaliśmy się wśród gawiedzi, wśród straganów z kiełbasami i nabiałem oraz budek Żydów handlujących wianuszkami czosnku. Nie zatrzymaliśmy się ani przy kadziach z piwem, ani przy beczkach lekko podkiszonych ogórków, do których podbiegały psotne dzieci, choć tęga, wiekowa sprzedawczyni przeganiała je rózgą. Jednemu chłopakowi udało się wsadzić rękę do beczki i wyjąć z niej dwa zgniłozielone warzywa. Dzieciarnia uciekła roześmiana, za rogiem kamienicy chłopcy podzielili się ogórkowym łupem.
Przecięliśmy Rynek, naszym oczom ukazała się fara.
To tu wszystko się stało, w tamtą niedzielę, trzydzieści lat wcześniej, w dzień pierwszej komunii.
Kazimierz nad Wisłą, Michał Elwiro Andriolli, 1889.
– Co wasza komunia ma niby do tego wszystkiego? – pyta Wilbe podejrzliwie i znów kieruje oczy na mą taflę.
– Zaraz, zaraz. Pozwólcie powiedzieć, jak było. Ujrzałem kościół. Nagły powiew wiatru osuszył moje wzruszone oczy. Tyle lat czekałem na ten moment: w chwilach zwątpienia myślałem, że nigdy nie zobaczę tego budynku z dachem mieniącym się w zachodzącym słońcu, z groźnymi, przypominającymi dekalog i śmierć obeliskami. Było ich, jak zawsze, dziesięć. Policzyłem je na nowo. Tak, żadnego nie brakowało; ani wojny, ani burze nie śmiały zniszczyć tej okazałej harmonii. Jak dziecko po dziesięciu księżycowych miesiącach życia opuszcza łono matki, rodząc się do życia doczesnego, tak i nasza dusza po śmierci opuszcza ciało, przechodząc do życia wiecznego. Dziesięć dachowych obelisków na trzydzieści lat mojego wygnania. Po tysiąc dni na każdy z nich.
Od razu rzuciło mi się w oczy, że plebania była odnowiona i zadbana, nie to co teraz. Świeżo wybielona fasada tonęła w wysokich malwach, a na podwórcu rozchodził się zapach pieczonego specjalnie dla mnie mięsa. Ledwie powóz przejechał przez otwartą szeroko bramę, już do pomocy wyskoczyły parobki, w mgnieniu oka rozładowano podróżne kufry. Tuż za nimi wytoczył się olbrzymi, tęgi, łysiejący Falibowski. Wikary pokłonił mi się z uniżonością, ja jednak dałem znak, żebyśmy się objęli na powitanie, jak przystało na braci w Chrystusie. Mój gest uszczęśliwił księdza. Jego szeroka pierś przywarła do mojej, poczułem zapach potliwego strachu przed przełożonym. Wytarłem nos haftowaną chusteczką. Falibowski, umocniony serdecznym powitaniem, uśmiechnął się szeroko, z radością zapominając o niewygodnym poddaństwie wikarego przed nowym proboszczem.
– Wielmożny Jakub Zaleski! Witamy, księże, Bóg zapłać, żeście tak szczęśliwie dojechali.
– Szczęść Boże i wam, i tej pięknej parafii.
– Od dziś waszej parafii, panie. Proszę na pokoje.
Poszliśmy z Falibowskim ciemnym korytarzem plebanii, dębowe podłogi pachniały wilgocią i mydlinami. Moje mieszkanie mieściło się w zachodnim skrzydle budynku, tu, gdzie jest teraz. Wikary zajmował stronę przeciwną, za kuchnią, jadalnią i biblioteką. Falibowski przekręcił klucz w zamku, drzwi się otworzyły. Byłem u siebie, w nowym domu. Sypialnia wydała mi się z początku trochę za obszerna. Na środku stało wielkie, nieco zawstydzające przepychem łoże z baldachimem, obok komoda na bieliznę i sekretarzyk, pod oknem stolik pod miskę i dzbanek. Przy wysłużonym parawanie postawiono obite zielonym suknem krzesło. Gabinet był również urządzony ze smakiem. Dębowe biurko, wygodny fotel, na ścianach obrazy. Na jednym z nich namalowano kazimierski pejzaż. Nie było to wielkie dzieło sztuki, raczej cieszący oko widoczek. Inne obrazy wydawały się za to cenniejsze, musiały pochodzić z północy, z Flandrii lub Niemiec. Było też stare, pęknięte lustro, które zaraz zdjąłem, bo w jego miejsce miało zawisnąć moje piękne, kryształowe, prezent od pana Lubomirskiego…
Wilbe chrząka i podnosi dłoń, jakby chciał proboszcza uciszyć, ale on nic sobie z tego nie robi. Wstaje i kolistym ruchem objaśnia gościowi, jak wszystko tu kiedyś wyglądało.
– W oknie wisiały całkiem nowe, okazałe kotary, świetnie dobrane do seledynowo-srebrnych tapet. Dziś już nic z tych dekoracji nie zostało. Gdy tylko wybuchła wojna, sprzedałem prawie wszystkie cenniejsze malowidła handlarzowi z Poznania. Teraz nie stać mnie na zbytki, ale wtedy, w roku 1675, parafia opływała w dostatek, zarówno w salonie, jak i w spiżarni. No i właśnie tymi przysmakami chciał się Falibowski przede mną pochwalić. Widział, że miałem ochotę odpocząć, ale jego nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu nakazywało mu pośpiech. Najchętniej od razu pognałby do stołu.
– Gospodyni będzie się niecierpliwić, księże proboszczu kochaniutki – nalegał.
– Potrzebuję zaledwie kwadransa – odpowiedziałem i uchyliłem drzwi, dając do zrozumienia, żeby się już ze mną nie targował.
W końcu zasiedliśmy do wieczerzy. Pulchne policzki księdza nadymały się zabawnie, gdy wgryzał się w kolejny kawałek mięsa, pilnując, czy i ja sobie nie żałuję. Służka dolewała wina, co raz donosząc pachnących wędlin. Na stole parowała kasza ze skwarkami i gotowana kapusta. W przerwie między daniami wypiliśmy po parę kieliszków nalewki z rokitnika. Falibowski wyciągnął wyborną tabakę.
– Towary są tu przednie, księże proboszczu, prawie jak w samym Gdańsku. Zwłaszcza teraz, kiedy kupcy wracają z północy. Zimą jest gorzej, ale ja przezornie robię zapasy! A jakie my tu mamy maliny, jakie wiśnie! Musi ksiądz też spróbować smakołyku znanego tylko u nas: kazimierskiej wędzonej śliwki.
– Wiem, jakie to dobre, całe dzieciństwo się tymi śliwkami zajadałem – odpowiedziałem nieco rozmarzony.
– Waszmość przecie pochodzi aż spod Zamościa? – spytał zdziwiony wikary, prawie zachłystując się łykiem trójniaka, który przed chwilą postawiła na stole służąca, rumiana dziewczyna o imieniu Róża.
Uśmiechnąłem się do siebie. Stara plotka o moim zamojskim pochodzeniu, którą kiedyś puściłem w obieg, była wciąż żywa.
– Jako dziecko często bywałem w Kazimierzu z panem Jerzym Sebastianem Lubomirskim, świeć Panie nad jego duszą. Miałem okazję popróbować tutejszych specjałów.
– Wielki był to człowiek, pan Jerzy Sebastian – rozmarzył się wikary.
Portret Jerzego Sebastiana Lubomirskiego.
– O tak. Światły, wyprzedzający swój czas, nasze czasy… A cóż to za nęcący zapach? – zmieniłem temat rozmowy, a rozochocony Falibowski zaklaskał w dłonie.
– Kazałem ugotować dla nas kapłonka według sekretnego przepisu siostry Antonii, sandomierskiej przeoryszy i mojej krewniaczki. Zaraz zjawi się na stole. W sam raz przed wetami. – Falibowski zaklaskał i natychmiast zza kotary wychyliła się Róża. – Czy kapłonek już gotowy?
Dziewczyna pokiwała głową, aż zsunął jej się na czoło biały, ogromny czepek, i zniknęła w kuchni. Chwilę później zajadaliśmy wyborne miękkie mięso w gęstym sosie z wina i korzeni. Sprawa Zamościa została na razie zapomniana.
– I jak smakuje? – spytał pewny swego Falibowski.
– Wyśmienite danie – pochwaliłem, choć pękałem z przejedzenia. Brzuch napełniał mi się ciepłem, miałem wrażenie, że zwymiotuję.
Tymczasem gospodarz zaczął opowiadać o konfektach.
– Dziewki pieką już od tygodnia: miodownik przełożony śmietaną, jabłecznik – chluba gospodyni, sam pan zaraz spróbujesz, sernik z makiem, a do tego owoce w cukrze przywiezione przez kupców z dalekiego Orientu. Te ostatnie jadam tylko na święta i wielkie okazje…
Dni na nowej plebanii upływały mi na błogim nieróbstwie i obżarstwie z Falibowskim, który za punkt honoru postawił sobie otoczenie mnie tłuszczem. Pozwalałem się karmić i powoli, niespiesznie poznawałem parafię. Oto dotarłem do Kazimierza w miesiącu szczęśliwym: nikt nie umierał, żadnego nie było pogrzebu. Tak się też złożyło, że i kolejna niedziela minęła bez chrzcin i ślubów, co wydało mi się dziwne, jakbym trafił do parafii poza czasem, poza bólem i radością życia samego. A może od obżarstwa zapadłem w tak długi sen, że nie mogłem się przebudzić? Miewałem bowiem tamtymi czasy dziwaczne koszmary, duszne, męczące noce zamiast ulgi przynosiły mi cierpienie. Zdarzało się, że wychodziłem z plebanii jeszcze przed świtem i wędrowałem kazimierskimi ulicami, dotykając fasad kamienic, sprawdzając ich temperaturę i twardość, chcąc dotykiem przegnać wrażenie ułudy. Miasto wyglądało jednak zupełnie zwyczajnie.
Po jednej z suto zakrapianych kolacji po raz pierwszy przyśniło mi się coś miłego: Bianka, kobieta, od której kupiłem koszulę. Tańczyła w lesie, wystrojona w swoje białe płótna. Na głowie miała wianek z polnych kwiatów, z prześcieradła długi welon. Kłaniała się niewidocznej publiczności, unosiła do góry ręce w weselnym tańcu na pustej leśnej sali.
Obudziłem się wtedy rozpalony, nabrzmiały pożądaniem i pełen złych przeczuć. Kipiała we mnie wola działania, młodość i energia człowieka pragnącego zasłużyć na szacunek. Dopadłem do Falibowskiego i spytałem, który to dzień już wedle kalendarza oraz dlaczego do tej pory w kościele nie mieliśmy żadnej ważniejszej ceremonii. On westchnął ciężko i wreszcie przyznał się do winy.
– Zakazałem parafianom żenić się, chrzcić dzieci, a nawet, choć takiej mocy przecież nie mam, umierać. Powiedziałem, że dopiero od Narodzenia Najświętszej Marii Panny można będzie prosić o posługę.
– Co też ksiądz wygaduje? – Zmarszczyłem czoło i zobaczyłem malujące się na szerokiej gębie Falibowskiego przerażenie.
– To wszystko dla księdza dobrodzieja. Chciałem, żeby ksiądz kochaniutki miał czas na… nicnierobienie.
Ten pierwszy _ja_ struchlał, z czego zaśmiewał się ten drugi, gardzący niezmiernie każdą formą gorliwości.
– Nicnierobieniem zajmujemy się już od przeszło dwóch tygodni. Jutro na porannej mszy ogłosisz, że jest już po staremu!
Falibowski pokiwał zabawnie głową. Trzęsły mu się tłuste fałdy podbródka. Ostatnie dni obżarstwa sprawiły, że jeszcze bardziej przytył.
Widzę, panie rajco, że coraz częściej zerkacie w okno. Obiecuję, że dotrzymam słowa i opowiem wam o mojej klątwie. Dajcie mi, proszę, jeszcze trochę czasu. Moim wielkim pragnieniem jest, żeby się przed śmiercią czegokolwiek dowiedzieć o Biance. Może wśród tej dyszącej zemstą gromady, która zaraz tu przyjdzie z cepami i widłami, będzie ktoś, kto wie, gdzie ona teraz jest? Poznałeś, waćpan, moje ostatnie życzenie, ale wciąż daleko nam do wydarzeń, które doprowadziły mnie do upadku. Pozwólcie, że opowiem, co było dalej.
Kazimierz przesuwa krzesło na skraj stołu, wyciąga ręce, strzela knykciami dla rozruszania i odchyla się mocniej na aksamitne oparcie. Stopy odziane w nowe skórzane trzewiki opiera na niewielkim podnóżku. Teraz ma w zasięgu wzroku to dziwaczne półkoliste okno, za którym kłębi się miejski ludek. Wystarczy tylko odwrócić się w prawo, nieco wyciągnąć szyję, a już wszystko widać jak na dłoni: czy doszli już włościanie z Dołów, czy wozy konne dowiozły szubienicznego drewna, no i czy aby nikt się nie buntuje. Pan rajca splata swoje dłonie o grubych palcach, jest gotowy na opowieść Jakuba, oby tylko nie za długą.
– Mówcie więc, księże proboszczu. – Kazimierz kiwa głową. Odchrząkuje krótko i donośnie, jakby miał właśnie wysłuchać próśb interesantów w ratuszu.
Jakub przymyka oczy. Lubię odbijać go takiego. Pod powiekami szkli mu się wspomnienie dobrej jeszcze przeszłości, tej, o której przyjemnie jest mówić, choćby stanowiła tylko wstęp do czegoś bolesnego i ukrytego głęboko jak dawno złamana kość. Miło mi, że o tym wszystkim wiem i że mogę to odmalowywać na mej tafli.
– A więc wciąż był rok 1675, czas dla mnie beztroski. Myślałem o niej, o Biance, bardzo często. Ten pierwszy i ten drugi _ja_. Wyobrażałem sobie, jak w zimny, deszczowy ranek wstawała i w nieśmiałym świetle wczesności szła do studni po wodę. Pod szorstką koszulą twardniały jej małe, kształtne piersi. Chłód końca lata i coraz szybciej nadchodzące długie wieczory z ulatującymi wśród dartego pierza opowieściami kobiet napełniał ją smutkiem. Zawsze o tej samej porze roku, w te ukradkiem kurczące się dni między Matką Boską Zielną a Narodzeniem Najświętszej Panienki, kiedy wciąż jest zielono i błogo, a chwilami po jesiennemu chłodno, Biankę, tak jak i mnie, ogarniało przygnębienie. Mówiła mi o tym już na pierwszej spowiedzi, krótko po moim do kazimierskiej parafii przyjeździe.
– Czy to jest lenistwo i zniechęcenie duchowe, a więc grzech, księże proboszczu? Ta moja niezgoda na jesień – pytała, a ja nie odważyłem się powiedzieć, że czuję dokładnie to samo.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki