Klątwa Lucyny, czyli Tarapaty 2 - ebook
Klątwa Lucyny, czyli Tarapaty 2 - ebook
Wernisaż w poznańskim Muzeum Narodowym ma być wielkim wydarzeniem, a jest... wielkim wybuchem. Na oczach publiczności eksploduje cenny obraz Moneta. Tak się składa, że są przy tym Julka, Olek i pies Pulpet, trójka detektywów znanych z książki i filmu „Tarapaty”. Oczywiście natychmiast zabierają się do rozwiązywania zagadki. W śledztwie towarzyszy im piękna i odważna Fela. Dzieciaki ruszają na poszukiwanie pewnej tajemniczej Lucyny. Lata temu rzuciła na muzeum klątwę i wszystko wskazuje na to, że jest zamieszana w sprawę.
„Jest taki rodzaj tarapatów, na które się czeka. To przygoda, pościg, ucieczka i kryminalna zagadka. Dodajmy zawiedzioną przyjaźń i koleżeńskie intrygi – i mamy przepis na prawdziwe kłopoty!
«Tarapaty» mają swoją wersję filmową. Bardzo lubię przeczytane książki porównywać z ich ekranizacją. Podczas lektury bohaterowie pojawiają się w mojej głowie. Nadaję im wygląd, wzrost, barwę głosu, a potem sięgam po film i sprawdzam, czy wszystko się zgadza. «Tarapaty» dostarczyły mi takiej frajdy. I wiecie co? Styka”. – Joanna Olech
Książka powstała na podstawie scenariusza filmu „Tarapaty 2”. W rolach głównych: Pola Król, Mia Goti, Kuba Janota-Bzowski, a także Zbigniew Zamachowski, Joanna Szczepkowska, Sandra Korzeniak i Tomek Ziętek.
PREMIERA FILMU 25 WRZEŚNIA 2020
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3376-2 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poczekała, aż ucichnie szelest dwóch kółek, i ostrożnie usunęła kratkę. W korytarzu rozległ się cichutki szczęk. Podparła się na dłoniach w czarnych rękawiczkach i wystawiła osłoniętą kapturem głowę, po czym zwinnie wyczołgała się z kanału. Powiodła wzrokiem po ścianach, na których wisiały obrazy. Wiele obrazów. Jednak żaden z nich nie był celem nocnej wizyty. Żaden nie dorównywał temu jednemu, który był arcydziełem.
Postać w czerni zerknęła na zegarek. Pół godziny do północy. Jak dotąd wszystko przebiegało zgodnie z planem. Było cicho, wręcz sennie. W ciemnościach, których nie mogło rozproszyć włączane na noc słabe oświetlenie, błyszczały farby i werniksy pokrywające powierzchnię płócien. Tu i ówdzie pod sufitem mrugały czujnie czerwone diody kamer. Jednak postać spoglądała na nie bez niepokoju.
Poprawiła na ramionach szelki niewielkiego plecaka i z pakunkiem pod pachą ostrożnie ruszyła przed siebie. Trzymając się blisko ściany, bez przeszkód pokonała korytarz i dotarła do przestronnego wnętrza, które cięły na skos cieniutkie wiązki laserów. Tworzyły one w ciemności ogromną czerwoną pajęczynę.
Od jej blasku mieniło się w oczach. Tajemnicza postać miała wrażenie, że wszystko wokół jest czerwone, płytki posadzki, ściany, niewielkie urządzenie, które dostrzegła w odległości kilku metrów. Czytnik. Wisiał dokładnie tam, gdzie się go spodziewała. A więc plan muzeum był dokładny.
Podbiegła na palcach do ściany i wyjęła z kieszeni plastikową kartę. Tuż za jej plecami rozległo się znajome pogwizdywanie. Przeklęty strażnik, czy on nigdy nie robi sobie przerwy?! Uskoczyła w mrok i czekała bez tchu, bez ruchu, aż znowu będzie bezpiecznie. Kółka zaszemrały, kiedy strażnik brał zakręt, i melodia ucichła.
Spod czarnego kaptura wyrwało się westchnienie ulgi. Teraz. Zanim ten nadgorliwiec znowu się zjawi. Dla pewności rozejrzała się po sali, ale mężczyzny już nie było widać. Nagle jej ruchy stały się szybkie i precyzyjne. Zbliżyła kartę do czytnika i wstukała kod, który powinien wyłączyć lasery. Spojrzała. Coś poszło nie tak. Czerwona pajęczyna nadal drżała w powietrzu. Postać uderzyła w czytnik pięścią, niezbyt mocno, z wyczuciem. Nie pomogło. Co za grat! Miała ochotę zrobić to jeszcze raz, ale zrezygnowała. Czas naglił.
Pora na małą gimnastykę, stwierdziła, patrząc na czerwoną sieć. Uniosła wysoko prawą nogę i przez chwilę balansowała na niej, jakby tańczyła na linie. W prawej ręce trzymała pakunek. Skłon, unik, podskok i znowu unik. Czuła, jak napinają jej się mięśnie nóg i ramion, gdy po kociemu gibka i zręczna prześlizgiwała się między świetlistymi kreskami. Poruszała się lekko i bezszelestnie. Jedynym dźwiękiem, jaki jej towarzyszył, był cichuteńki skrzyp, gdy owinięty folią przedmiot ocierał się o jej biodro lub kolano.
W końcu przedostała się do środka sali, gdzie na niewielkiej ściance, jak na honorowym miejscu, wisiał oświetlony obraz. Ten obraz! Sieć promieni była tu szczególnie gęsta, tworzyła wokół niego rodzaj klatki z czerwonych, ukośnych prętów, jednak czerwone refleksy odbijające się od płótna nie mogły przysłonić urody nadmorskiego pejzażu. Postać wyprostowała się i przez kilka sekund podziwiała fragment pustej plaży, o którą leniwie rozbijały się fale, a potem bardzo powoli przecisnęła się między „prętami” na drugą stronę, jakby przechodziła przez dziurę w płocie. Była tak blisko! Obeszła obraz dookoła. Ścianka, na której wisiał, okazała się czymś w rodzaju prostopadłościanu, który w świecie muzeów i eksponatów nazywano kubikiem wystawowym. Z tyłu znajdował się drugi czytnik.
Ta-dam! Tym razem kod zadziałał. Czerwone linie otaczające płótno znikły jak za sprawą czarów. Czarna postać skorzystała z przyjaznego półmroku, który panował za kubikiem. Oparła o niego pakunek i odnalazła w kieszeni nożyk introligatorski. Tylko ostrożnie, pomyślała, ale wiedziała, że nie popełni błędu. Wysunęła ostrze. Nie za płytko i nie za głęboko. Ćwiczyła ten ruch wiele razy. Z dużą wprawą rozcięła czarną folię tak, by można jej było użyć ponownie. Czarne brzegi rozeszły się na boki jak poły rozpiętej koszuli. Delikatnie wyłuskała ze środka obraz kropka w kropkę taki sam jak ten wiszący z przodu. W dodatku w identycznej ramie! Z triumfem spojrzała na te wszystkie błękity i zielenie, ciepły odcień piasku, chłodniejszy – chmur... Nie do odróżnienia! Szybko zamieniła obrazy. Zdjęte płótno okryła folią i zakleiła nacięcie taśmą. Gotowe!
Jeszcze tylko maleńki, ale istotny drobiazg. Żadna impreza nie może się obyć bez fajerwerków. Postać sięgnęła do plecaka i wyjęła z niego śrubokręt oraz niewielki przedmiot opleciony kablami różnej grubości. Sprawnie odkręciła tylną ściankę kubika i umieściła przedmiot w środku. Tik-tak, zaśmiała się w duchu i nacisnęła przycisk. Na niewidocznym dotąd wyświetlaczu pojawił się szereg czerwonych cyfr. 15:00:00. 14:59:59. 14:59:58... Trudno było oderwać od nich wzrok. W odmierzaniu wyznaczonego czasu było coś hipnotyzującego. Postać jak urzeczona wpatrywała się w urządzenie, odnotowując mijające sekundy. Wreszcie się opamiętała. Znowu wzięła do ręki śrubokręt. Jeszcze liczyła w myślach: pięćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt jeden, pięćdziesiąt... kiedy przykręcała na miejsce tylną ściankę kubika tak, by nikt nie poznał, że szary prostopadłościan kryje w sobie jakiś mroczny sekret.
Pociąg relacji Warszawa Wschodnia – Poznań Główny nic sobie nie robił z upływającego czasu. Był opóźniony o ponad dwadzieścia minut, o czym kierownik poinformował pasażerów przez głośnik już w połowie drogi. „Opóźnienie może ulec zmianie”, dodał z nieuzasadnionym optymizmem, który musiał mieć coś wspólnego z latem, bezchmurnym niebem i pejzażami migającymi za oknem. Trudno powiedzieć, czy liczył na nagłe przyspieszenie, czy na jeszcze większą zwłokę w podróży. Może chciał podkreślić, że nieważne, jak długo się jedzie, skoro siedzi się wygodnie w przedziale i podziwia malownicze Pojezierze Wielkopolskie. Nie można się było z nim nie zgodzić. Lasy aż świeciły zielenią, gdy między drzewa wpadały promienie słońca. Błyskające z rzadka między pniami tafle jezior lśniły z daleka, jakby były ze srebra.
Julka i Olek przez długi czas chłonęli widoki, aż ukołysało ich miarowe tu-tu-tak kół sunących po szynach. Spali przytuleni do siebie, Julka z rumieńcami na policzkach, z głową na ramieniu przyjaciela i z jego psem na kolanach, Olek – pochrapując i poświstując jak czajnik z gotującą się wodą, z uśmiechem błąkającym się w kącikach ust. W przedziale poza nimi nie było nikogo, kto mógłby ich obudzić. Sny oboje mieli z gatunku tych wartych zapamiętania, po których na długo pozostaje człowiekowi uczucie przyjemności i pulsującego w środku ciepła. I żalu, że to nie zdarzyło się naprawdę. Julce przyśniło się, że dostała od rodziców rower na urodziny. Mieszkała razem z nimi w ich własnym, niedużym, ale przytulnym mieszkaniu i wystarczyło, że zawołała, a zaraz zjawiali się obok. Już samo to, że byli w jej śnie, sprawiało, że należał do wyjątkowych. Sen Olka był słodki jak najlepszy deser.
Pociąg miał przed sobą prostą drogę i zmierzał do celu ze stałą prędkością. Być może dlatego jego opóźnienie jednak nie uległo zmianie. W pewnej chwili w głośniku zachrobotało, zaskrzypiało i dał się słyszeć głos kierownika, który zaanonsował z zadowoleniem: „Opóźniony pociąg intercity z Warszawy Wschodniej przez Warszawę Centralną, Warszawę Zachodnią, Łowicz, Kutno, Koło, Konin zbliża się do stacji Poznań Główny. Dziękujemy za wspólną podróż i przypominamy o zabraniu bagażu”.
Julka i Pulpet jednocześnie otworzyli oczy. Dziewczynka przeciągnęła się i spojrzała na psa niezbyt przytomnie, więc żeby ją dobudzić, ten polizał ją po policzku. Pies najlepiej wie, czego potrzeba człowiekowi. Uśmiechnęła się i odruchowo otarła twarz. Pulpet zeskoczył na miejsce obok i przyglądał jej się z zainteresowaniem, prezentując wilgotny jęzor, różowy jak plasterek szynki.
Tymczasem Julka wyjrzała przez okno. Pęd powietrza porwał jej jasne włosy i zaczął się nimi bawić: to wpychał je do oczu i ust, to szarpał i plątał końcówki, to rzucał na twarz pojedyncze kosmyki. Niewiele przez nie widziała, więc zniecierpliwiona odgarnęła je z czoła. Zaczynały się zabudowania. Trzeba było się zbierać. Zerknęła na walizkę i dwa plecaki leżące na półce pod sufitem. Pewnie Olek ma w swoim same skarby. Zawsze nosił ze sobą tyle pozornie niepotrzebnych rzeczy...
Musi go obudzić, ale wcześniej chwila dla urody. Poprawiła włosy przed lustrem i przyjrzała się sobie uważnie. Wyraźnie zarysowane rudawe brwi, szare oczy, odrobinę perkaty nos z kilkoma piegami od słońca, w sumie całkiem nieźle, mimo aparatu na zębach. Julce podobało się to, co widzi.
Zadowolona przeniosła wzrok na Olka, którego śpiąca postać także odbijała się w lustrze. Przypatrywała mu się z uśmiechem, który nagle znikł. Julka z lustra spoważniała. Patrzyła czujnie i... z obawą, którą ukryła pod drwiącym uśmieszkiem.
– No i co? – zapytała zaczepnie.
– Co co? – nie zrozumiała dziewczynka.
Chciała się odwrócić do odbicia plecami, ale zatrzymało ją następne pytanie.
– To też zepsujesz?
– Nic nie zepsuję – odparła z przekonaniem. – O co ci chodzi?
Julka z lustra taksowała ją wzrokiem.
– Już ty dobrze wiesz o co. Przecież on cię wcale nie lubi – rzuciła lekceważąco i jakby z politowaniem.
Julka obejrzała się na Olka, który wciąż spał w tej samej pozycji.
– Lubi mnie – powiedziała poważnie i gniewnie ściągnęła brwi.
– A jak pozna kogoś, kogo polubi bardziej? – nie dawało za wygraną jej odbicie. – Bardziej niż ciebie? Kogoś fajniejszego niż ty?
Patrzyło z taką wyższością, jakby wiedziało więcej, o wiele więcej niż ona. Znowu spojrzała na chłopca. Poruszał ustami i mlaskał, jakby śnił najsmaczniejszy sen w życiu.
Rozpogodziła się, nawet o tym nie wiedząc. Od chwili, kiedy się poznali i razem odnaleźli Syrenę Picassa, tyle się wydarzyło... Julka nie chodziła już do szkoły z internatem, ale do tej samej co Olek, chociaż do innej klasy. Nie miało to znaczenia, bo i tak oboje zwykle zaczynali i kończyli lekcje o tej samej porze, więc spotykali się i rano, i po południu. Julka lubiła zwłaszcza wspólne powroty do domu, które przeciągały się nieraz do godziny, chociaż ze szkoły do domu ciotki, gdzie teraz mieszkała, było zaledwie piętnaście minut piechotą. No ale komu by się spieszyło do odrabiania lekcji... O wiele przyjemniej było wstąpić po drodze do sklepiku na lody, posiedzieć i pogadać na ławce albo wspólnie wyprowadzić Pulpeta. Może dlatego Julka nie zaprzyjaźniła się z dziewczynami ze swojej klasy, które zawsze trzymały się razem. Były w porządku, ale ona wolała spędzać czas z Olkiem. A teraz jechała z nim do Poznania, na wernisaż wystawy, którą zorganizowała jej ciocia. To był pierwszy wyjazd tego lata. Wakacje dopiero się zaczynały.
Julka z lustra patrzyła na nią wyczekująco, więc wzruszyła ramionami, żeby pokazać, że ponure przewidywania nic a nic jej nie obchodzą.
– To mój przyjaciel – powiedziała z prostotą. – Nie zrobi mi czegoś takiego.
Julka z odbicia skwitowała to wyznanie pogardliwym grymasem. Patrzyła na nią i patrzyła, wyraźnie dziwiąc się jej naiwności. I kiedy wydawało się już, że więcej się nie odezwie, zadała ostatnie pytanie, jakby wbijała szpilkę.
– Jesteś pewna?
Wątpliwości. Julka nie mogła się od nich uwolnić. Bo czy Olek lubił ją tak samo jak ona jego? Nie zdążyła odpowiedzieć. Pociąg wydał z siebie przeciągły gwizd i zaczął hamować. Chłopiec mlasnął głośniej i otworzył oczy. Uśmiechnął się szeroko.
– Śniły mi się ciastka z kremem – powiedział z rozmarzeniem. – Myślisz, że będą?
– Może...
– Wszystko w porządku? – zapytał, jak to miał w zwyczaju. Jak przyjaciel, na którym można polegać.
Julce zrobiło się jaśniej w środku.
– Wszystko jest ekstra! Chodźmy. Ciocia prosiła, żebyśmy się nie spóźnili.
Mniej więcej w tym samym czasie w podpoznańskim Puszczykowie przed domem z czerwonej cegły można było usłyszeć taką oto, nieco nerwową, wymianę zdań:
– Fela, nie widziałaś mojej torebki? – wołał z głębi domu kobiecy głos. – Tej małej, okrągłej?
– Pomarańczowej? – odkrzyknęła dziewczynka stojąca przy nie nowym już, białym fordzie mondeo. Miała upięte wysoko ciemne włosy i duże niebieskie oczy, w których malowało się zniecierpliwienie.
– Jaskrawoczerwonej! – sprostował głos. – Będzie mi pasować do sukienki...
– Nie widziałam! Mamo, pospiesz się! Mamy niecałą godzinę!
– Znalazłam!
W progu stanęła kobieta w zaskakująco mandarynkowej sukience w czarne paski i różowe trójkąty. Zamknęła za sobą drzwi i okręciła się na pięcie.
– I jak? – zapytała.
– Cudownie. Tylko te buty... – skrzywiła się Fela na widok sportowego obuwia matki. – Nie masz czegoś na obcasie?
Kobieta popatrzyła na swoje stopy w białych tenisówkach.
– Nie lubię prowadzić w szpilkach. Poza tym... – puściła do córki oko – nigdy nie wiadomo, co człowieka może spotkać. Może będę musiała biegać? Szpilki to nie na moje nerwy!
Dziewczynka spojrzała na nią z niedowierzaniem. Biegać? Czy mama zawsze musi żartować? Czasem mogłaby być odrobinę poważniejsza niż jej trzynastoletnia córka. Jako Kaja była świetną kumpelą, ale Fela wolałaby, żeby częściej była po prostu mamą.
– Jedźmy wreszcie! – ponagliła.
Poprawiła cienką kurteczkę, wygładziła krótką sukienkę w kwiatki i wsiadła do samochodu.
Auto powoli wytoczyło się na ulicę. Fela odwróciła się i patrzyła na dom, coraz mniejszy w tylnej szybie forda. Tak ładnie wyglądał na tle zieleni. Lubiła, kiedy kolory mocno ze sobą kontrastowały. W ogóle lubiła kolory. Zmrużyła oczy i barwy straciły na intensywności. Wyciągnęła przed siebie obie dłonie. Z kciuków i palców wskazujących zrobiła prostokąt i przez tak powstałe okienko patrzyła, jak zmienia się obraz. Dom był już malutki, nie większy od pudełka zapałek. Fela zauważyła jakiś ruch na tle czerwonej ściany. Wytężyła wzrok. Człowiek? Nie, raczej nie. Do najbliższych zabudowań było dość daleko. Fela i Kaja nie miały sąsiadów. Musiało jej się wydawać.
– Zamknęłaś drzwi na klucz? – upewniła się, patrząc na uśmiechniętą, mandarynkową mamę.
– Tak. Chyba tak. A może nie – odparła nieuważnie Kaja, wyjeżdżając na drogę prowadzącą do Poznania.
Poznańskie Muzeum Narodowe mieściło się w okazałym budynku złożonym z dwóch części. Starsza była zabytkowym, piętrowym gmachem. Choć dawno nieodnawiana, wyglądała dostojnie przy dobudowanym do niej nowoczesnym, rozległym pawilonie, który poznaniacy nazywali żartobliwie jamnikiem. To w nim znajdowało się wejście główne. Dziś wisiał tu baner z napisem Perły Poznania. Zbiory Muzeum Narodowego.
Olek, Julka i Pulpet wpadli do opustoszałego przedsionka i minęli kasy biletowe. Za nimi trzasnęły puszczone w pośpiechu drzwi, a echo poniosło ten dźwięk w głąb budynku. Z przeciwnej strony usłyszeli gromkie brawa. A niech to, spóźnili się! Uroczystość już się rozpoczęła.
– Tamtędy! – Julka pokazała Olkowi schodki i krótki, rozszerzający się na końcu korytarzyk. Stamtąd dobiegały oklaski.
– Hej! A wy dokąd! Zaproszenia macie? – zatrzymał ich głos strażnika, który słysząc trzaśnięcie drzwi i turkot walizki, wychylił się ze swojej stróżówki.
Julka wyciągnęła z plecaka dwa kartoniki. Widniała na nich fotografia nadmorskiego pejzażu namalowanego w pięknych pastelowych kolorach. Pokazała je strażnikowi z daleka.
– Zostawcie bagaż u mnie – mężczyzna uśmiechnął się z sympatią.
Rzadko widywał dzieci spieszące się na wystawę malarstwa. Nie, nieprawda. Nie widywał ich wcale.
Znowu rozległy się brawa. To ciocia witała gości. Julka rozpoznała jej głos dopiero po chwili, bo przez mikrofon brzmiał inaczej niż zwykle.
Strażnik wyszedł z pomieszczenia, żeby odebrać od nich walizkę, i dopiero teraz zauważył Pulpeta, który jak wzór cnót siedział przy nodze Olka.
– Z psem nie wejdziecie – zastrzegł od razu. – Takie są przepisy.
Julka zaczęła się niecierpliwić. Chciała biec na wernisaż. Spojrzała na Olka z nadzieją, licząc na to, że coś wykombinuje. W końcu nie od dzisiaj Pulpet był pod jego opieką. Powinien wiedzieć, jak sobie poradzić z zakazem wprowadzania psów.
– Pulpet wie, jak się zachować w muzeum – uaktywnił się chłopiec jakby na jej życzenie. – Już milion razy był na wystawach.
– Taaak? – strażnik popatrzył na psa z powątpiewaniem.
– No, w sumie to nie – przyznał się Olek. – Ale to bardzo grzeczny pies. Naprawdę, bardzo – powtórzył, ale nie wypadło to przekonująco.
Zebrani w sali goście klaskali i klaskali i Julka uznała, że jeśli postoją tu z Olkiem jeszcze chwilę, wernisaż przejdzie im koło nosa.
– Proszę pana – powiedziała wyniośle, tak jak czasem mówiła ciotka, kiedy wiedziała, że ma rację, i nie zamierzała wdawać się w dyskusję – przyjechaliśmy tu z Warszawy na zaproszenie organizatorki tej wystawy, profesor Strzałkowskiej! To jest moja ciocia. I ten pies, Pulpet – dodała z namaszczeniem – również jest tu na jej osobiste zaproszenie!
Zabrzmiało to bardzo poważnie. Olek popatrzył na Julkę z uznaniem. Ale mu powiedziała! Jakby sama była profesor Strzałkowską. Jednak mężczyzna wydawał się niewzruszony.
– Nic z tego! Miałbym kłopoty – powiedział, zerkając na przechodzącego obok kolegę strażnika, żeby upewnić się, czy na pewno usłyszał. Jednocześnie uśmiechnął się do dzieci porozumiewawczo i przyzwalająco pokiwał głową.
Uff! Byli wciąż na świecie dorośli, z którymi można się było dogadać.
– Ale jeszcze plecaki.
Zatrzymali się w pół kroku. Olek przytulił do siebie plecak obronnym gestem. Chciałby go zatrzymać. Miał w nim wszystko, co ważne, różne przydatne drobiazgi ukryte w tylu fantastycznych kieszeniach... Popatrzył jednak na strażnika, a później na Pulpeta, i zrozumiał, że z czegoś musi zrezygnować. Po minie mężczyzny było widać, że wejście z bagażem, nawet tak niewielkim, nie wchodzi w grę. Upieranie się przy tym i tłumaczenie, jaki jest dla Olka cenny, było stratą czasu. Chłopiec niechętnie oddał plecak w obce ręce. Przeczuwał, że będzie tego żałował.
Zegary to niebezpieczne urządzenia. Niby tylko odmierzają czas, ale w gruncie rzeczy pokazują o wiele więcej, mianowicie – kiedy coś się wydarzy, nawet jeśli dokładnie nie wiadomo, czego się spodziewać. Niektóre zegary to tykające ostrzeżenia. Jak ten pozostawiony w muzeum ostatniej nocy. Choć zebrani na wernisażu miłośnicy malarstwa nie mieli o tym pojęcia, coś wisiało w powietrzu.
Julka i Olek z Pulpetem na rękach weszli do ogromnego holu wyłożonego płytami z szarego marmuru. Przez jego środek, jak przez salę audiencyjną w jakimś pałacu, biegł długi czerwony dywan. W pierwszej chwili zauważyli to, co było największe: zawieszony wysoko nad nimi przeszklony, półokrągły sufit, schody z piękną kamienną balustradą, które zaczynały się pod dwiema przeciwległymi ścianami i łączyły na wysokości pierwszego piętra, i wspaniałe półokrągłe wejście prowadzące gdzieś dalej, do kolejnych sal wystawowych. Dopiero później spojrzeli na tłumek gości, który otaczał profesor Strzałkowską tak, że z daleka było widać tylko czubek jej głowy. Przepchnęli się do przodu i Julka energicznie pomachała ciotce, szalenie eleganckiej w jedwabnej, połyskliwej tunice. Widać było, że jest bardzo przejęta. Obok niej dostrzegli młodego mężczyznę z bujną, ciemną czupryną. Kręcone włosy opadały mu na czoło. Raz po raz oglądał się za siebie na obraz, zasłonięty przed oczami zebranych tkaniną w kolorze starego złota.
Ciotka zauważyła Julkę i uśmiechnęła się do niej ciepło, ale nie przerwała wywodu.
– Zawsze, kiedy patrzę na ten obraz, czuję wzruszenie – wyznała i oczy jej zwilgotniały. – Na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym szczególnym. To tylko pusty nadmorski pejzaż. Niewielki format. Ale jest w dziele Moneta coś wyjątkowego. To światło. Niezwykłe światło Normandii. Kiedy na nie patrzę – ciotka powstrzymała chęć odwrócenia się w stronę zasłoniętego płótna – czuję radość na myśl, że mogłabym się tam znaleźć sama. I zgadzam się na tę samotność.
W tłumie rozległo się parsknięcie i dziewczęcy chichot. Ciotka straciła wątek. Powiodła wzrokiem po twarzach gości, szukając osoby, która nie umiała docenić prawdziwej sztuki. Jednak to Olek znalazł ją pierwszy. Dostrzegł roześmianą dziewczynę w sukience w kwiatki i już nie mógł oderwać od niej wzroku. Pochylała się w stronę szczupłej, ubranej równie kolorowo ciemnowłosej kobiety. Ich podobieństwo od razu rzucało się w oczy.
Były to Fela i Kaja. Obie prawie tego samego wzrostu, mimo różnicy wieku szeptały sobie do ucha jak koleżanki. W pewnej chwili zorientowały się, że zrobiło się cicho. Za cicho. Dziewczyna, niespeszona ani odrobinę, rozejrzała się i zauważyła Olka. Miała niebieskie oczy. Jak jeziora czy coś... Chłopcu zabrakło porównania. Czuł się tak, jakby wpadł do wody i naraz zdał sobie sprawę, że nie umie pływać. Był to stan bliski paniki, który na szczęście trwał zaledwie chwilę. Kiedy niebieskie spojrzenie przesunęło się na Pulpeta, serce Olka przestało wyczyniać dzikie harce w jego klatce piersiowej i świat wrócił do względnej równowagi. Względnej, bo Olek nadal gapił się na nieznajomą dziewczynkę, nie słysząc i nie widząc, co się wokół niego dzieje. Nie zauważył więc miny Julki, która z niepokojem przyglądała mu się z boku.
Kilka sekund przed końcem wyznaczonego przez zegar czasu ciotka podjęła swoją opowieść. Myślami była znowu w Normandii. Pod stopami miała ciepły, niemal biały piasek.
– Dwadzieścia lat temu Plaża w Pourville została skradziona z tutejszego muzeum. Kilka lat temu udało się ją odzyskać. Dziś, po żmudnej renowacji, z dumą mogę ją państwu ponownie zaprezentować. Oto najważniejszy obraz wystawy Perły Poznania – zakończyła z ogniem w oczach.
Brawa, z początku nieśmiałe, przybrały na sile, gdy podeszła do obrazu, chwyciła za brzeg zasłony i pociągnęła. Mężczyzna z kręconymi włosami odczepił tkaninę z drugiej strony. Przez chwilę krótszą niż ułamek sekundy zebrani mogli podziwiać wyjątkowe światło i pustkę normandzkiego wybrzeża. Przez oklaski przebiły się pierwsze dźwięki muzyki. Zdumiona ciotka popatrzyła na swojego asystenta, jakby domagała się wyjaśnienia. Na to jednak nie było już czasu, bo oto rozległo się głośne BUM! i Plaża w Pourville wyleciała w powietrze.Dym rozwiał się, ukazując zasłany szczątkami obrazu czerwony dywan. W powietrzu unosiły się jeszcze sztywne od farby strzępki płótna i kolorowe serpentyny, którymi sprawca żartowniś ozdobił ładunek wybuchowy. Ludzie powoli wstawali z podłogi. Niektórzy, przekonani widać, że eksplozja była zaplanowana, klaskali, ale brawa zaraz ucichły. Podniósł się szum, jaki powstaje, gdy wiele osób zaczyna mówić naraz.
Przestraszony Pulpet zeskoczył z ramion Olka i pobiegł na oślep przed siebie.
– Pulpet! Wracaj! – krzyknął chłopiec, ale w narastającej wrzawie pies i tak nie usłyszał. Olek miał zamiar go gonić, ale to, co działo się w holu przed obrazem, było znacznie bardziej interesujące. Został więc i zafascynowany wpatrywał się w pobojowisko szeroko otwartymi oczami. W końcu nie co dzień natrafiał na wybuchowe dzieła sztuki.
Julka zostawiła go i przedarła się do ciotki.
– Co się stało? – zapytała zdezorientowana.
Profesor Strzałkowska, której w chwili eksplozji udało się odsunąć na bezpieczną odległość, z rozpaczą patrzyła na największą perłę Poznania. W miejscu, gdzie jeszcze przed momentem pluskały szmaragdowe fale, rozbijające się o brzeg, teraz ziała wielka dziura.
– Nie wiem. Nic nie rozumiem – powiedziała bezradnie i złapała się za serce. – Słabo mi.
Julka objęła ją z jednej strony. Z drugiej podbiegł mężczyzna z lokami, który przez cały czas trzymał się w pobliżu. Rozglądał się za krzesłem. Upewniwszy się, że pani profesor nie zemdleje, zniknął na chwilę i zaraz je przyniósł. Ciotka odsunęła je jednak zdecydowanym gestem.
– Panie Karolu – powiedziała z nagłą mocą, zaskakującą w obliczu tak dramatycznego zdarzenia. – Niechże mnie pan zostawi. Policja! Trzeba zawiadomić policję!
Mężczyzna przytaknął gorliwie i poklepał się po ubraniu, żeby zlokalizować telefon. Nie mógł go jednak wymacać, bo cały się trząsł, jakby miał dreszcze. Zanurzał dłonie w kolejnych kieszeniach i przebierał nerwowo palcami to w tych, to w tamtych, a miał ich zaskakująco dużo w spodniach i marynarce. Wreszcie z kieszeni na piersi wyciągnął telefon.
– Tak... Już... Już dzwonię – mówił urywanym głosem. Wybierał przy tym trzycyfrowy numer, myląc się raz po raz, bo drżały mu ręce.
Nagle wyrósł przy nich Olek. Oczy mu błyszczały, policzki poczerwieniały z emocji.
– Wybuchł... Kompletnie go rozerwało! – powiedział z podziwem.
Julka miała ochotę go udusić. Przecież wszyscy to widzieli, po co było jeszcze o tym mówić? Patrzyła niespokojnie na ciotkę, która pobladła i zachwiała się na nogach, jakby dopiero teraz w pełni zrozumiała ogrom nieszczęścia. Plaża, na którą mogłaby się wybrać samotnie, cudowna cicha plaża przestała istnieć.
– Jednak usiądę – zdecydowała i z pomocą Julki osunęła się na krzesło.
Karolowi udało się w końcu zapanować nad swoim ciałem i nawiązać współpracę z telefonem. Prowadził z policją bardzo rzeczową rozmowę, choć może niepotrzebnie wdawał się w szczegóły.
– Chciałbym zgłosić... Eee... Chciałbym zgłosić wybuchnięcie Moneta. – Kiedy już przebrnął przez trudny początek, dalej poszło jak z płatka. – Imię? Claude. Jaki stan? Nooo, rozerwało go na kawałeczki. Malutkie. Nie, nie dzwoniłem na pogotowie. – Przysłuchująca się ciotka spojrzała na niego czujnie. – Bo to jest obraz! – podniósł głos. – Obraz Moneta! Plaża w Pourville! Bo jestem zdenerwowany! BARDZO zdenerwowany! – ostatnie zdanie wykrzyczał do telefonu.
Julka podeszła do zniszczonego płótna i zajrzała do dziury po wybuchu. Nic. Tylko ciemność. Poświeciła do środka telefonem. Pusto, jeśli nie liczyć resztek ładunku, których wolała nie dotykać. Kucnęła i zaczęła zbierać z dywanu barwne skrawki. Może da się to jakoś posklejać, zastanawiała się w duchu, ale ani trochę w to nie wierzyła. Fragmentów było zbyt dużo. Czy jakikolwiek konserwator obrazów podjąłby się ułożenia tak trudnej układanki? I czy było to w ogóle możliwe?
– Po co to zbierasz? – zdziwił się Olek, który usiadł na dywanie i z boku przyglądał się jej wysiłkom.
– To Monet – wyjaśniła. – Nie chcę, żeby go zadeptali.
– To już mu chyba nie zaszkodzi... Tak myślę – dodał po chwili.
– To nie myśl – sarknęła Julka – tylko pomóż. Nie możemy go tak zostawić. Jest bezcenny.
– Był – sprostował z posępną miną, ale posłuchał.
Zbierali strzępki metodycznie, ramię przy ramieniu, kolano przy kolanie, w cichym porozumieniu. Nikt im nie przeszkadzał. Ani zdenerwowany Karol, przemierzający hol wielkimi krokami w oczekiwaniu na stróżów prawa, ani ciotka, która jeszcze nie doszła do siebie. Julka rzuciła jej niespokojne spojrzenie, ale widząc, że na jej twarz wrócił delikatny rumieniec, zajęła się pracą. Biedny Monet. W czasie przygotowań do otwarcia wystawy słyszała o nim to i owo. Profesor Strzałkowska z entuzjazmem opowiadała, że był impresjonistą. Jednym z tych artystów, którzy malowali rzeczywistość nie taką, jaka była, ale jaka się wydawała. Dotyczyło to przede wszystkim kolorów, które na ich obrazach były jasne i pełne światła. Wcześniej nikt tak nie malował. Właśnie te kolory Julka chciała teraz ratować.
Olek miał swoje zdanie na temat skrawków, które walały się pod nogami. Na jego oko nie pomógłby im nawet najlepszy konserwator dzieł sztuki na świecie. Wyglądały, jakby wypadły z niszczarki! Zbierał je jednak wytrwale, skoro Julce tak na tym zależało. Może chciała w ten sposób pocieszyć ciotkę? Jeśli tak, nie powinien zostawiać jej z tym samej.
– Niezłe puzzle, co? – rozległ się nad ich głowami jakiś głos.
Olek po gwałtownej reakcji swojego serca poznał, że to odezwała się dziewczyna o oczach jak jeziora. Uklękła obok i nagle jej twarz znalazła się bardzo blisko. Chyba mam zawał, pomyślał w popłochu, i ostrożnie dotknął swojej klatki piersiowej. Serce było na miejscu. Bębniło jak szalone, trochę tak jak wtedy, gdy Olek robił coś pierwszy raz w życiu i bardzo chciał, żeby mu się udało. Co miałoby mu się udać lub nie udać tym razem? Nie miał pojęcia. Na wszelki wypadek przycisnął dłoń do piersi bardzo mocno, jakby chciał powstrzymać tego perkusistę, który się w niej zadomowił, żeby się nie zabębnił na śmierć. Chrząknął, żeby dodać sobie pewności siebie. Kątem oka zauważył, że Julka przygląda mu się podejrzliwie, i pod jej spojrzeniem, badawczym i jakby zdziwionym, poczuł się nieswojo.
Wszystko to spadło na niego tak nagle i trwało tak krótko, że oszołomiony nawet nie próbował zrozumieć, co się właściwie stało. Gdy ochłonął na tyle, by dalej zbierać strzępki płótna, a tak naprawdę udawać, że zbiera, i ukradkiem przypatrywać się profilowi nieznajomej dziewczynki, gdzieś w głębi budynku rozległo się trzaśnięcie drzwi i miarowe tupanie, jakby do muzeum wtargnął oddział wojska.
Wszystkie głowy odwróciły się w stronę wejścia. Przez hol parła ku obrazowi zwarta grupka ciemnych postaci. Trzech policjantów i policjantka w mundurach, i ON, detektyw w cywilu prowadzący śledztwo. Odchylił połę marynarki i pokazał odznakę, chociaż nie musiał tego robić, bo od razu było widać, że on jest najważniejszy. Wyglądał dość niepozornie. Gdyby Olek spotkał go na ulicy, nigdy by nie zgadł, czym mężczyzna się zajmuje. Raczej niski i krępy, z wyraźnym wąsikiem i zakolami, przypominał chłopcu tatę. Z tą różnicą, że był starszy. Sporo starszy. W klapie jego marynarki srebrzył się jakiś znaczek. Jakby krzyżyk. Nie, samolot, rozpoznał chłopiec, gdy detektyw podszedł bliżej i stanął przed smętnymi szczątkami cennego obrazu.
– Nareszcie! – westchnęła profesor Strzałkowska i wyprostowała się na krześle, jakby wstąpił w nią nowy duch.
Policjanci wyprężyli się w pozycji na baczność. Niebieskooka dziewczyna przypatrywała im się z zaciekawieniem. Potem zlustrowała wzrokiem detektywa.
– Ten to jest dopiero ważny – zauważyła scenicznym szeptem, który w nagłej ciszy usłyszał nie tylko Olek.
Julka energiczne pokiwała głową.
– Ciekawe, czy zawsze chodzi ze świtą...
Policjant w cywilu zmierzył je takim spojrzeniem, że Olkowi zimny dreszcz przebiegł po plecach.
– Pst! – syknął ostrzegawczo. Dziewczyny zrobiły urażone miny.
– Inspektor Rafalski – przedstawił się nowo przybyły. – Przejmuję tu dowodzenie. Spocznij.
Jego podkomendni jednocześnie zmienili pozycję. Trzeba przyznać, że mieli doskonałą synchronizację. Jeden ruch, jeden dźwięk. Inspektor popatrzył na nich z aprobatą. Sprawiał wrażenie surowego, ale sprawiedliwego. I piekielnie skutecznego. Ciekawe, ilu zbirów złapał w życiu...
– Zabezpieczyć materiał dowodowy – rozkazał. – Nowak, monitoring!
Chudemu jak wykałaczka, niewysokiemu Nowakowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Stuknął obcasami i odmaszerował energicznym krokiem. Drugi policjant podszedł do obrazu i, tak samo jak wcześniej Julka, obejrzał dziurę, a później zajrzał do środka. Założył gumowe rękawiczki i wyjął to, co pozostało z umieszczonej za obrazem bomby. Inspektor Rafalski pstryknął palcami i na jego twarzy zagościł na chwilę wyraz niezadowolenia. Wskazał wzrokiem dywan upstrzony kolorowymi skrawkami. Trzeci policjant i policjantka rzucili się je zbierać z takim zaangażowaniem, jakby od tego zależało ich życie. Zresztą może i zależało, pomyślał Olek. Rysy Rafalskiego złagodniały, jednak tylko na moment, bo zaraz znowu brwi zbiegły mu się u nasady nosa.
– Kto zawiadomił policję? – zapytał takim tonem, jakby miał na myśli najcięższe przestępstwo.
Onieśmielony Karol tkwiący u boku profesor Strzałkowskiej zrobił malutki krok do przodu i odezwał się niepewnie:
– To byłem ja i...
Rafalski uciszył go machnięciem dłoni i po swojemu pstryknął palcami, które wydały suchy, nieprzyjemny dźwięk. Wpatrywał się w twarze gości, jakby chciał ich prześwietlić wzrokiem.
– Kto jest odpowiedzialny za ten bałagan? – warknął.
– Ja – blada ciotka poderwała się z krzesała. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy...
Inspektor jej także przerwał machnięciem dłoni. Starsza pani otworzyła usta, jakby miała zamiar dodać coś jeszcze, ale ręka znowu przecięła powietrze i rozległy się dwa pstryknięcia. Palce Rafalskiego nie lubiły próżnować. Ciotka zacisnęła usta.
– Proszę państwa – zaczął Rafalski, patrząc na zebranych srogim wzrokiem – polskie muzealnictwo otrzymało dotkliwy cios. Nie wiemy, z czyich rąk, ale się dowiemy! Ci, którzy ośmielili się zniszczyć jedyny obraz Moneta w polskich zbiorach, zostaną zidentyfikowani...
I dobrze, ucieszył się Olek. Oderwał wzrok od niepozornego detektywa i znowu zapatrzył się na nieznajomą dziewczynkę. Gapił się na nią bezkarnie, a ona przyglądała się jednemu z puzzli, który trzymała w dłoni. Długo się przyglądała. Jakby skrawek płótna był ósmym cudem świata. Byłoby to zrozumiałe, gdyby tkwił na miejscu, w obrazie... Cały Monet z pewnością był cudem, przynajmniej dla niektórych... – rozważał Olek – podczas gdy jeden tyci fragment...
– Przepraszam bardzo – odezwała się dziewczynka, z niedowierzaniem kręcąc głową.
Rafalski pstryknął, zniecierpliwiony.
– Nie przeszkadzaj, kiedy dorośli mówią – zganił ją i podjął wątek: – ... Zostaną zidentyfikowani, a następnie surowo ukarani.
– Ale to nie był oryginalny Monet! – wtrąciła się znowu niebieskooka, którą najwyraźniej niełatwo było zbić z tropu.
Przez tłumek zebranych przeszedł pomruk.
– Co za bzdura! – wykrzyknął inspektor.
– Wybuchła kopia mojej mamy.
– CO?! – zawołali jednym głosem Rafalski, ciotka, Karol i autorka domniemanej kopii, kobieta w mandarynkowej sukience. Wszyscy czworo mieli bardzo głupie miny.
– To – skwitowała sprawczyni zamieszania i z rozbawieniem pstryknęła palcami, aż Rafalski zatrząsł się z oburzenia.
Olek westchnął mimo woli. Była naprawdę niesamowita.