Klątwa spętania - ebook
Klątwa spętania - ebook
Bracia Janek i Robert po stracie rodziców trafiają z naszego świata do krainy Elironu. Dołączają tam do Ordo Orphanes – Bractwa Sierot, które tworzą Piotruś Pan zaprzyjaźniony z Jamesem Hookiem, Kai – zielarz i bibliofil o przeszłości złodziejaszka, milcząca i wojownicza Gerda, Marie zwana Kapturkiem, władająca mieczem jak nikt oraz bliźnięta Hansel i Gretel posiadający umiejętność tworzenia własnych hologramów...
Chwila. Brzmi znajomo? A jednak zupełnie inaczej...
Baśniowi bohaterowie, mityczna kraina, niszczycielskie moce, przedziwne stworzenia i niezwykłe miejsca, a tak naprawdę chodzi o prawdziwą przyjaźń i gotowość do poświęceń.
Mimo że jesteśmy sami, nikt z nas nie kroczy samotnie – mawiają główni bohaterowie. Mają przecież siebie. Mają Iskry – niezwykłe talenty, z pomocą których walczą o przetrwanie Elironu. I swoje przeznaczenie.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366955431 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZMĄCONY SPOKÓJ
Pierwsze płatki grudniowego śniegu zaczęły nieśpiesznie opadać w kierunku ziemi. Niebo, z początku stalowoszare i ciemne, pociemniało jeszcze bardziej i śnieżyca na dobre wkroczyła w senne zaułki ulicy Brzozowej, sypiąc miarowo tysiącami białych drobinek, które szybko zaczęły pokrywać drogi i chodniki.
Dom państwa Roztockich stał na uboczu, odgrodzony od innych płotem z brązowych dębowych desek. Dwupiętrowa budowla, zwieńczona smukłym kominem, wyrzucała z siebie kłęby siwego dymu, który, niesiony wiatrem, ginął w śnieżnej zawierusze.
Tego wieczoru Tomasz Roztocki siedział na krześle ustawionym pomiędzy łóżkami swoich synów i czytał na głos jedną ze swych ulubionych baśni, trzymając w rękach książkę w grubej zielonej oprawie. Była to stara księga, którą dostał jeszcze od swojego ojca. Na okładce widniały złote litery, tworzące tytuł „Najpiękniejsze baśnie świata”.
– „Czerwony Kapturek podszedł więc do łóżka i odsunął zasłony. Leżała tam babcia z czepkiem nasuniętym głęboko na twarz i wyglądała jakoś dziwnie”.
– „Och, babciu, dlaczego masz takie wielkie ręce?”
– „Abym cię lepiej mogła trzymać”.
– „Ale dlaczego masz tak strasznie wielki pysk?” – czytał pan Roztocki, zmieniając głos, najpierw gdy wcielał się w dziewczynkę, a później w wilka.
– Dlaczego babcia ma pysk? – przerwał mu Janek, młodszy z chłopców, który siedział przed mamą, otulony jej ramionami. – Nasza babcia ma buzię, a nie pysk!
– Bo to jest wilk przebrany za babcię, głupku – odpowiedział Robert, jego brat. – Nie słuchałeś? Wilk zastawił pułapkę na Czerwonego Kapturka, żeby go zjeść!
– Nie jestem głupi! Sam jesteś głupek! I mądl… mąrl… montrala! – odparł urażony Janek.
– Chłopcy, nie kłóćcie się – powiedziała pojednawczo mama. – Poza tym prosiłam cię wielokrotnie, żebyś nie przezywał Jasia. Każdy ma prawo czegoś nie zrozumieć. Miałeś dawać przykład swojemu bratu, pamiętasz? Rozmawialiśmy o tym w zeszłym tygodniu. Sam przyznałeś mi rację, że powinieneś się nim opiekować i pomagać mu, kiedy zajdzie taka potrzeba.
– Ale… – Robert nie dawał za wygraną, tata jednak szybko mu przerwał.
– Nie ma żadnego „ale”. Albo zaczniecie się obaj grzecznie zachowywać, albo kończymy czytanie na dzisiaj.
Chłopcy buńczucznie patrzyli na siebie ze swoich łóżek. Widać było, że żaden z nich nie chciał przeprosić jako pierwszy.
– Czekam – naciskał pan Roztocki.
– Przepraszam – powiedzieli bracia z ociąganiem niemal jednocześnie. W ich głosach jednak pobrzmiewały jeszcze nutki urazy.
Tata patrzył na synów, przewiercając spojrzeniem to jednego, to drugiego, po czym poprawił okulary na nosie i wznowił czytanie.
– Na czym skończyliśmy? Ach, tak.
– „Ale dlaczego masz tak strasznie wielki pysk?”
– „Abym cię łatwiej mogła zjeść!”
– „Ledwo to powiedział, wilk wyskoczył z łóżka i połknął biednego Czerwonego Kapturka”.
*****
– Dobrze, że był tam myśliwy, bo inaczej ta historia źle by się skończyła – wyszeptał Robert do mamy, kiedy ta przykrywała go kołdrą po samą szyję.
Nie chciał obudzić Jaśka, który zdążył zasnąć, zanim tata dokończył czytanie „Czerwonego Kapturka”. Mama pocałowała chłopca w czoło, odsuwając jego czarną grzywkę. Robert miał ciemne włosy po mamie, natomiast jego młodszy brat odziedziczył jasne po tacie.
– Taka historia nie mogła się źle skończyć. Dobro zawsze triumfuje nad złem, ponieważ jest potężniejsze – powiedziała pani Roztocka, podnosząc nieco rolety w oknie, aby w pokoju po zgaszeniu lampki nie zaległy całkowite ciemności.
– Zawsze? – dopytywał się Robert, któremu powieki zaczynały już bardzo ciążyć.
– Zawsze, synku.
Chłopiec z coraz większym trudem obserwował krzątaninę mamy po pokoju.
– Przepraszam, że nazwałem Jaśka głupkiem, ale on czasami nic nie rozumie – wymamrotał w końcu.
Mama przysiadła przy nim. Popatrzyła czule na swojego synka i pogładziła go po policzku.
– Zdaję sobie z tego sprawę, ale pamiętaj, że krytykowanie go za to, że czegoś nie rozumie, nie jest dobrym wyjściem. To ty jesteś starszym bratem i chcielibyśmy z tatą, abyś pomagał mu, gdy zajdzie taka potrzeba.
– Ale ja też przecież nie wiem wszystkiego!
– Zgadza się, kochanie. Nikt nie oczekuje, że rozwiążesz każdy jego problem. Ma także mnie i tatę, ale musisz pamiętać, że jesteście rodzeństwem, na dobre i na złe, i że powinniście się od siebie nawzajem uczyć. Jeśli nie będziecie się szanowali, to inni też nie będą was szanować. Rodzina jest zawsze najważniejsza.
– Oj, mamo, przecież wiem!
– Cieszę się. Śpij już i niech ci się przyśni coś pięknego. Dobranoc, synku – powiedziała mama, wychodząc i zamykając drzwi do pokoju.
– Dobranoc – odpowiedział niewyraźnie i ledwo słyszalnie Robert, zapadając w słodki sen.
*****
W połowie nocy śnieg przestał padać. Ustało także wycie mroźnego wiatru i ulica Brzozowa pogrążyła się w całkowitej ciszy. Jedynym światłem, jakie padało na domy oraz pokryte białym puchem dachy, był żółtawy blask równo ustawionych latarni.
Sielski obraz zimowego zastoju zmącił nagle jakiś ciemny, czworonożny kształt, który wynurzył się z krzaków rosnących naprzeciwko domu państwa Roztockich, jednym susem przeskoczył dębowy płot i podbiegł do frontowych drzwi.
Po chwili nie było już na ganku tej pso- czy też wilkopodobnej istoty, ale człowiek w długim szarym płaszczu, o kruczoczarnych włosach i brodzie. Mężczyzna majstrował przez jakiś czas przy zamku i zaraz potem drzwi domu otworzyły się, ukazując ciemność przedpokoju.
Tajemniczy gość wszedł bezszelestnie do środka, poruszając się w całkowitym mroku, tak jakby jego oczy były przyzwyczajone, a wręcz do tego stworzone. Węsząc niczym zwierzę, mężczyzna wkroczył do przestronnego pokoju gościnnego, w którym niedogasły w kominku ogień dawał jeszcze nieco światła. Przystanął na moment i zgarbiony nasłuchiwał. W panującym mroku przypominał polującego drapieżnika, czekającego na swoją ofiarę.
Nic nie mąciło idealnej ciszy, wznowił więc swój bezszelestny pochód. Był już bliski postawienia pierwszego kroku na schodach prowadzących na górę, gdy usłyszał cichy, melodyjny głos za swoimi plecami:
– Witaj, Baltazarze.
Mężczyzna zwrócił się sprężyście w kierunku miejsca, z którego dobiegał głos. Obnażył zęby niczym zaskoczone zwierzę i wydobył spod płaszcza dwa krótkie miecze – czarne jak jego długie włosy i broda.
– Co ty tutaj robisz? – zasyczał.
Nowo przybyła postać wyraźnie go zaskoczyła.
– Nie wchodź mi w drogę, smarkulo. Czy ty w ogóle wiesz, w jaką kabałę się pakujesz, przybywając do tego miejsca? – Z jego gardła wydobył się pomruk przypominający warczenie. – Zostałem wysłany z misją i nie zdołasz powstrzymać mnie przed jej wypełnieniem.
Groźba pozostała jednak chwilowo bez pokrycia, ponieważ nie wykonał najmniejszego ruchu, aby potwierdzić swoje harde słowa.
Naprzeciwko mężczyzny, w przeciwległym końcu pokoju stała dziewczyna w czerwonym płaszczu, której twarz przesłonięta była kapturem.
– Nie wierzę w bajki. A ta twoja wielka misja to jedynie małe dziecko, które śpi na górze. Więc owszem: powstrzymam – powiedziała pewnym głosem. – Jeszcze masz okazję wyjść stąd cało. Albo… – zmrużyła oczy – dokończę to, czego nie zrobił królewski łowczy. Nie muszę chyba wspominać, że kiedyś przyjdzie nam wyrównać rachunki za Aine.
Uśmiechnęła się i szybkim ruchem wyciągnęła miecz ukryty pod płaszczem. Prosta, pozbawiona zdobień broń płynnie obracała się w dłoni dziewczyny, która przyjęła pozycję szermierczą i wysunęła przed siebie cienką klingę.
– Przecież wiesz, że jestem w tym dobra. Śmiem nawet twierdzić, że odkąd się zestarzałeś, jestem w tym lepsza od ciebie. Ponowię po raz ostatni moją propozycję: odejdź i nie wracaj. Ten dom jest pod moją opieką.
– Co ty knujesz, durne dziewczę? – warknął Baltazar. – Skoro wiesz, gdzie jesteśmy, musisz także zdawać sobie sprawę z tego, z jaką istotą się mierzymy. On musi zginąć. Musi! By Eliron mógł przetrwać! I wiele innych światów, w których postawiłby swoją przeklętą stopę. Przecież wiesz, że to jedyne wyjście. Jestem tutaj z JEJ polecenia! – Mężczyzna zmarszczył brwi, wyraźnie zastanawiając się nad czymś. – Skąd w ogóle wiesz, że Ker’Asu jest w tym świecie? Kto cię tutaj przysłał?
Dziewczyna w czerwonym płaszczu nie odpowiedziała, zbliżyła się jedynie do przeciwnika o dwa kroki. Nie opuściła przy tym ostrza, nadal wymierzone było w środek klatki piersiowej czarnowłosego. Baltazar przesunął się w kierunku kominka, chowając swoją broń i unosząc ręce w geście poddania się.
– Nie ma sensu walczyć – powiedział cicho, przymilnie.
Nagle za oknem rozległo się wycie wilka, a potem drugiego i trzeciego. Dziewczyna lekko obróciła zakapturzoną głowę w kierunku okna i zaczęła nasłuchiwać. Ten krótki moment wystarczył, by mężczyzna błyskawicznym ruchem wyjął z kominka dwa tlące się polana, które w jego rękach rozpaliły się na nowo.
Z rozmachem cisnął jednym z nich w regał z książkami, które szybko zajęły się ogniem. Drugie wylądowało na sofie z piętrzącymi się ozdobnymi poduszkami. Baltazar z wyrazem triumfu na twarzy rzucił się w kierunku okna, zmieniając się w wilka. Szyba rozprysnęła się na drobne kawałeczki pod jego ciężarem. Kiedy wylądował bezpiecznie na zewnątrz, pognał przed siebie, by po chwili zniknąć w zaroślach.
Dziewczyna stała nieruchomo przez kilka uderzeń serca, wahając się, czy gasić pożar, czy też ruszyć w pościg za Baltazarem, kiedy usłyszała dochodzący z piętra męski głos:
– Kto tam jest?
Pożar rozprzestrzeniał się w zawrotnym tempie i było już za późno, by z nim walczyć. Postać w czerwonym płaszczu krzyknęła jedynie: „Pożar! Pali się!” i rzuciła się do ucieczki.
Chwilę później pan Roztocki znalazł się na dole i z przerażeniem ujrzał, co się dzieje. Płomienie były już niemal wszędzie, pożerając każdy skrawek drewna i meble niczym żywa, niezwykle wygłodniała bestia.
– Magda! Pali się! Ratujmy dzieci! – krzyczał na całe gardło, wbiegając po schodach tak szybko, jakby goniło go sto diabłów.
Wpadł do sypialni chłopców, budząc ich gwałtownie. Robert przecierał oczy, próbując zetrzeć resztki snu, które sklejały mu powieki i czyniły je ciężkimi. Jaś rozpłakał się przestraszony, ale tata szybko wziął go na ręce. Chwilę później do pokoju wbiegła mama. Włosy miała w nieładzie i pośpiesznie naciągała szlafrok na koszulę nocną.
– Magda, szybko! Weź Jasia na ręce i biegnij na zewnątrz. Ja wezmę Roberta. Pali się, musimy uciekać!
Pani Roztocka bez zbędnych pytań przechwyciła płaczącego Jasia i skierowała się do frontowych drzwi.
– Chodź, synku, prędko! – rzucił tata, chwytając za rękę starszego z braci.
Pobiegli w tym samym kierunku co wcześniej mama z Jasiem. Kaszląc, przedostali się przez zadymiony i piekielnie gorący pokój gościnny, w którym płomienie rozszalały się na dobre i w zastraszającym tempie zaczęły rozprzestrzeniać się na resztę domu.
Kiedy wydostali się na zewnątrz, pierwszy łyk mroźnego powietrza był wspaniałym, choć nieco oszałamiającym doznaniem. Pan Roztocki szybko podbiegł do swojej żony.
– Wszystko dobrze? Gdzie jest Jaś?
– Jest tut… – Mama urwała, zdając sobie sprawę, że jej młodszego syna nigdzie nie ma. – Był tutaj jeszcze sekundę temu! Był! Trzymał mnie za rękę! – w jej głosie narastała panika.
– Poczekajcie tutaj! – zawołał tata. – Sprawdzę, czy nie wrócił do domu!
– Tomek, uważaj na siebie! – krzyknęła pani Roztocka, ale nie miała pewności, czy mąż ją usłyszał.
Robert patrzył na to, jak tata, zasłoniwszy sobie usta oraz nos rękawem szlafroka, wchodzi do płonącego budynku, żeby odnaleźć jego zaginionego brata.
Chłopiec zauważył też, że z domu obok wybiega ich sąsiadka, pani Malinowska. Grube szkła jej okularów szybko zaszły parą.
– Magda, co się dzieje? Usłyszałam krzyki i…
– Ela, pali się! Tomek wrócił do środka szukać Jasia!
– Tutaj jestem!
Robert z mamą odwrócili się jak na komendę i popatrzyli na młodszego z chłopców, który oburącz przyciskał do piersi znajomą książkę w grubej zielonej oprawie ze złotym napisem na okładce.
– Ale… jak? – nie dowierzała pani Roztocka. – I skąd masz tę…? Mój Boże! Tomek! Ela, błagam, przypilnuj ich. Muszę sprawdzić, co z Tomkiem!
Mama wahała się tylko przez chwilę. Nie chciała zostawić chłopców samych, ale przerażało ją to, co mogło spotkać jej męża w piekielnym pandemonium, jakie rozszalało się już na dobre. Podjąwszy trudną decyzję, rzuciła się w kierunku domu, z którego do tej pory nie wyszedł pan Roztocki.
Kiedy tylko przekroczyła próg, płomienie buchnęły nagle niczym z olbrzymiego pieca i przednia ściana domu runęła z ogłuszającym łoskotem.
Robert i Jaś stali w milczeniu i totalnym osłupieniu, trzymając się za ręce i wpatrując w ognistą pułapkę, w której zniknęli ich rodzice.
Wszystko zdawało się zwalniać, jakby czas przestawał mieć jakiekolwiek znaczenie. Pani Elżbieta wołała o pomoc. Jej mąż, który wyszedł z domu, krzyczał do telefonu komórkowego. Zaczęli pojawiać się inni sąsiedzi. Ktoś okrył chłopców kocem. Gdzieś z oddali dobiegał ryk syreny wozu strażackiego. Noc stała się tak jasna, jakby nastał nowy dzień. ■ROZDZIAŁ 1.
ZEW
– Uwaga! Nie rozchodzimy się! Za chwilę wracamy do świetlicy. Dzisiejsze popołudnie spędzimy przy grach planszowych i na zajęciach w grupach.
Wśród dzieci dał się słyszeć pomruk niezadowolenia. Nikt nie lubił zabaw w świetlicy, zwłaszcza gdy za oknem świeciło sierpniowe słońce. Nawet duchota oraz piekący okrąg na nieboskłonie nie były w stanie odebrać najmłodszym chęci do zabawy na świeżym powietrzu. Najgłośniej protestowały nastolatki, dla których perspektywa czterech godzin spędzonych z młodszymi od siebie zdawała się torturą o wiele gorszą niż letnia spiekota.
– Tylko bez takich! – kontynuowała niczym niezrażona wychowawczyni grupy C. – Proszę, by starsi pomogli młodszym w zorganizowaniu sobie czasu. Mamy gry planszowe, puzzle, bloki i kredki, a na dole dostępny jest stół do ping-ponga. Kolacja o dziewiętnastej. Tylko bez WYBRYKÓW, proszę! – Słowo „wybryków” zostało zaakcentowane z olbrzymią pieczołowitością.
Pani Zduńska, wychowawczyni grupy C i wicedyrektorka domu dziecka, „wybrykami” nazywała dokuczanie i znęcanie się starszych dzieci nad młodszymi. Oczywiście każdy wiedział, że tym z grupy D, czyli najstarszym, wolno było znacznie więcej niż innym, ale przejawy agresji i okrucieństwa były zdecydowanie potępiane oraz surowo karane. Szkopuł tkwił w tym, że wychowawcy rzadko wiedzieli, co tak naprawdę się działo, gdy dorośli znikali z pola widzenia.
W domu dziecka panowała ściśle ustalona hierarchia. Oczywiście wiadomo było wszem i wobec, że dorośli rządzili dziećmi, ale wśród wychowanków także obowiązywały pewien podział i organizacja. Najstarsi uważali, że narzucony przez nich system wartości i reguł był jedynym słusznym porządkiem, ale młodsi wiedzieli swoje. Gdy opiekunowie znikali z pola widzenia, świat ośrodka rządził się tylko jednym prawem – prawem silniejszego lub sprytniejszego, choć niejednokrotnie bystry umysł musiał ostatecznie ustąpić przed silnymi pięściami.
Za murami tego wielkiego, szarego i niezbyt urokliwego dla oka budynku nie było prawdziwych przyjaźni. Każda prośba lub przysługa miała swoją cenę. Dzieci, które tutaj trafiały, próbowały przyzwyczaić się do nowych okoliczności w ich życiu, sytuacji, w której dotychczasowy świat musiał pozostać w przeszłości, a przyszłość nie oferowała bogatej palety kolorów i możliwości.
– Jasiek, chodź, pogramy w coś. Jeśli się pośpieszymy, znajdziemy kompletne puzzle albo szachy.
– Nie mam ochoty. Wolę zostać tutaj. Dlaczego mam iść do środka, skoro jest taka piękna pogoda?
– Przecież wiesz, że to nie ja ustalam plan zajęć – żachnął się Robert. – Zresztą nie chcę, żebyś był tutaj sam.
– Nie bój się, nie zginę! – odpowiedział Janek, związując gumką długie włosy, które opadały mu już na ramiona. Chwilę później otarł pot z czoła. – Ale dzisiaj gorąco.
– Pewnie dlatego Zduńska kazała nam siedzieć w tym bunkrze. Chodź, znajdziemy sobie coś do roboty.
Jasiek zeskoczył z ławki i pobiegł za bratem.
*****
Minęły niemal cztery lata od momentu, gdy trafili do domu dziecka, i prawie pięć od tragicznej śmierci rodziców. Z początku bracia przerzucani byli z jednego pogotowia opiekuńczego do drugiego, bo nie mieli krewnych, którzy mogliby zająć się rodzeństwem. Pojawiła się raz nawet jakaś rodzina, która chciała wziąć do siebie Janka, ale zrezygnowała, dowiedziawszy się, że ma jeszcze starszego brata.
Każdego wieczora Robert dziękował Opatrzności, że nie zostali z Jankiem rozdzieleni, że nadal może się nim opiekować.
Czas po śmierci Tomasza i Magdy Roztockich dzielił się na różne etapy. Bywało, że chłopców dosięgała czarna, bezbrzeżna rozpacz. Były okresy zagubienia, niepewności oraz strachu o dalszą przyszłość, całe noce, a także dni pełne łez i smutku. Zdarzały się momenty dziwnej obojętności, która zjawiała się nagle i tak samo szybko znikała. Były także te krótkie, jakże cenne chwile względnej radości, czerpanej z bycia razem, gdy braci podnosił na duchu fakt, że nadal mogą tworzyć coś na kształt rodziny. Nazywali to „pozostałością”, bo nie było nikogo poza nimi dwoma.
Chłopcom nie zostało zupełnie nic z ich rodzinnego domu. Nic poza wspomnieniami oraz księgą w zielonej oprawie, którą Jaś w jakiś niesamowity i niezrozumiały dla Roberta sposób wyniósł z płonącego budynku, jaki stał się grobem dla ich rodziców.
Młodszy z chłopców traktował książkę z baśniami jak skarb, jak najcenniejszy artefakt, i rzadko się z nią rozstawał.
Robert często wracał myślami do tej tragicznej w skutkach nocy, próbując złożyć w całość, w jakikolwiek sposób wyjaśnić sobie tamte wydarzenia, ale Janek wciąż powtarzał, że nic nie pamięta. Mówił, że stał obok mamy, a potem jakby zapadł w sen i gdy się obudził, książka tkwiła w jego rękach, a świat, który znał i kochał, zawalił się w jednej chwili, jak za dotknięciem magicznej różdżki.
Krótko po śmierci rodziców Robert obiecał sobie, że będzie chronił Jasia. Doskonale pamiętał słowa mamy, że rodzina jest najważniejsza, i zamierzał zadbać o to, co mu z niej pozostało.
Bez względu na wszystko.
*****
Życie w domu dziecka nie było złe. Bywały po prostu lepsze i gorsze dni.
Bracia robili wszystko, by pozostawać poza centrum zainteresowania. Przychodziło im to łatwo, ponieważ byli w takiej samej sytuacji jak inne dzieci i niczym tak naprawdę się nie wyróżniali. Strata rodziców lub inne przeciwności losu sprawiały, że w placówce dosyć często zjawiali się nowi wychowankowie, powiększając niemałe już grono.
Czas płynął, a chłopcy rośli. Robert z Jasiem byli nierozłączni i rzadko można ich było spotkać osobno. Lubili ze sobą przebywać i wszyscy wiedzieli, że bracia nie szukają innych znajomości czy przyjaźni.
Na początku ich pobytu w domu dziecka zdarzało się, że Janek płakał przez sen, co wywoływało salwy śmiechu i kpiny ze strony innych. Raz z tego powodu Robert wdał się w bójkę ze starszym i roślejszym od siebie chłopcem. Kiedy walczący zostali już rozdzieleni przez jedną z opiekunek, Robert uśmiechnął się, z jego rozciętej wargi cienkim strumyczkiem popłynęła krew, po czym mrużąc szybko puchnące lewe oko, powiedział do zapłakanego Jaśka:
– Nie martw się. Obiecałem mamie, że będę się tobą opiekował.
*****
Jaś szybko uczył się czytać i próbował wyciągnąć z każdej lekcji jak najwięcej. Robert nie był tak pilnym uczniem, ale też nie pozwalał sobie na zaniedbywanie nauki. Młodszy brat zdradził mu pewnego dnia, dlaczego tak bardzo stara się nauczyć płynnie czytać.
– Chcę im przeczytać to, co czytał nam tata – powiedział na wpół smutnym, a na wpół podekscytowanym głosem.
– Im? Innym dzieciom? – zapytał Robert.
– Tak. Bo tak sobie myślę, że one też chciałyby to usłyszeć. Żeby ktoś opowiedział im o tych wszystkich rzeczach.
– Nie wiem, czy ktokolwiek będzie chciał tego słuchać – odparł Robert z miną świadczącą o tym, że pomysłu brata nie uważa za najlepszy.
Trzy tygodnie później starszy z braci biegał po domu dziecka, gorączkowo poszukując Jasia. Bardzo się denerwował, ponieważ chłopiec nie znikał nigdy tak nagle. Najpierw sprawdził wszystkie miejsca, w których mieli zwyczaj przebywać, ale nigdzie nie znalazł brata.
Dopiero kiedy zajrzał do pokoju grupy A, zobaczył Jaśka otoczonego wianuszkiem najmłodszych wychowanków. Dzieci było trzynaścioro i wszystkie wpatrywały się jak urzeczone w chłopca siedzącego przed nimi po turecku i próbującego czytać „Jasia i Małgosię”. Nie szło mu to zbyt wprawnie, ale efekt i tak był piorunujący – wszystkie maluchy słuchały jak zahipnotyzowane, jakby nie było innego świata poza tym, który właśnie odkrywał przed nimi Janek.
Robert stał w cieniu, w progu słuchając opowieści, którą czytał im tata, i cicho płakał.
*****
Odkąd rządy w domu dziecka objął nowy dyrektor, pan Stefańczyk, ilość bójek oraz kradzieży znacznie się zmniejszyła.
Nowy system kar i nagród przyniósł olbrzymią zmianę w zachowaniu dzieci, a wychowawcy stali się milsi, częściej też dostrzegali przejawy agresji wśród wychowanków i reagowali na nie. Dorośli zaczęli rozmawiać ze swoimi podopiecznymi, próbowali tłumaczyć im fundamentalne granice oraz znaczenie takich pojęć jak dobro i zło, co nie zawsze dzieci mogły wynieść ze swoich rodzinnych domów.
Dwudziesty trzeci grudnia zaskoczył wszystkich ilością śniegu, który sypał nieprzerwanie dzień i noc. Dwudziestego czwartego po południu zaspy były już tak wysokie, że ruch na ulicy zamarł całkowicie. W powietrzu wyczuwalna była atmosfera świąt i choć kilkoro wychowanków nie chciało uczestniczyć w przygotowaniach do wigilijnej kolacji, reszta chętnie pomagała ubierać choinkę, dekorować pokoje i korytarze, a niektórzy pytali nawet, czy mogą pomóc w kuchni. Dzieci przesiadywały w małych grupkach i opowiadały sobie o tym, jak święta wyglądały w ich domach. Kilkoro, na myśl o tym, że nie są z rodzicami, zaczynało płakać, ale inne dzieci szybko je pocieszały.
Kolacja, wspólne śpiewanie kolęd oraz drobne prezenty sprawiły, że wychowankowie zbliżyli się do siebie, tworząc niewielką, ale zgraną społeczność. Na kilka dni zniknęły wszelkie kłótnie i niesnaski.
Wydawało się, że problemy w tajemniczy sposób przestały doskwierać dzieciom. Tworzyły się nowe grupki, w których współpraca i wzajemny szacunek zaczęły wprowadzać w życie podopiecznych poczucie przynależności i bycia potrzebnym, uczuć, na których tak bardzo im zależało, a których wcześniej brakowało w tym miejscu.
Wszystko to jednak zmieniło się, gdy trzeciego lutego w domu dziecka pojawił się Andrzej.
*****
– Oddawaj to, gnojku!
Robert odwrócił się, by zobaczyć, co dzieje się w końcu korytarza. Jego wzrok napotkał wysokiego, chudego jak patyk chłopaka, który trzymał wychowanka z najmłodszej grupy za koszulkę.
– Dawaj to albo zaraz będziesz zbierał zęby z podłogi!
Dziecko wyglądało na przerażone, ale kurczowo zaciskało coś w piąstce, chowając ręce za sobą.
– Nie! – krzyczał chłopiec. – To moje!
Z jego oczu pociekły łzy.
Robert ruszył przed siebie. Miał dość codziennych szykan Andrzeja i nie zamierzał dłużej ich tolerować.
– Zostaw go! – krzyknął, zbliżając się sprężystym krokiem do miejsca sprzeczki z wyrazem stanowczości na twarzy. – Zabrał ci coś, że tak się ciskasz?
– Ukradł mi coś. Zresztą nie twój interes. Spadaj!
Robert skrzyżował ręce na piersi i patrzył na młodszego chłopca, czekając na wyjaśnienia.
– Nieprawda! – wypalił tamten od razu. – Andrzej chciał mi zabrać łańcuszek! Dostałem go od taty!
– Ja ci zaraz… – Napastnik uniósł rękę, by uderzyć chłopca.
– Tylko spróbuj! – zagroził Robert. – A może zaczniesz z kimś, kto nie jest od ciebie połowę mniejszy, co?
Andrzej, niczym rażony piorunem, obrócił się w kierunku Roberta.
– Powtórz to – zażądał.
– Mówiłem… – Robert postąpił krok do przodu, gdy nagle ktoś złapał go za ramię.
– Nie warto. – Janek stał za nim z książką pod pachą. – Daj sobie spokój. Chcesz dostać karę?
– Nie, ale widzisz, co on wyprawia. Straszył Szymka.
Jaś spojrzał na wciśniętego w kąt, przerażonego małego chłopca.
– Szymek, uciekaj do pokoju. A jeśli Andrzej znowu będzie chciał zabrać ci łańcuszek, idź do pani Trelińskiej.
Chłopcu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Wymknął się bokiem i pobiegł przed siebie ile sił w nogach.
– Teraz masz problem – zagroził Andrzej. – Nie będziesz wiedział kiedy ani gdzie.
Robert chciał coś jeszcze powiedzieć, ale poczuł mocniejszy uścisk na ramieniu.
– Chodź – powiedział Janek. – Szkoda na niego czasu.
*****
Niesamowite, z jaką siłą złe ciągnie do złego.
Nie minęły dwa tygodnie od pojawienia się Andrzeja, a dawne zatargi, bójki i kradzieże zaczęły się na nowo. Gdzie tylko się pojawiał, wybuchały kłótnie. Mącił, podjudzał, jątrzył, szydził i szykanował, aż nawet najlepsi przyjaciele stawali przeciwko sobie. Cieszyło go cudze nieszczęście. Śmiał się w głos, gdy komuś powinęła się noga. Krótko mówiąc: gdzie był Andrzej, były i kłopoty.
Chłopak zdołał przeciągnąć na swoją stronę czterech innych, podobnych mu usposobieniem wychowanków i z dumą prezentował się jako przywódca bandy. Szkodził wszystkim, choć wychowawcom nigdy nie udało się przyłapać go na gorącym uczynku.
Od czasu, gdy Robert przeciwstawił się Andrzejowi, nie było dnia, by nie został trącony przez kogoś barkiem w przejściu czy żeby ktoś z chuligańskiej bandy go nie zaczepił. Robert znosił to w miarę spokojnie, zwłaszcza gdy był przy nim Jasiek, który za każdym razem powtarzał, że należy ich ignorować, bo w końcu się znudzą i dadzą mu spokój.
Znowu przyszło lato, zrobiło się gorąco i dzieci zaczęły przesiadywać głównie w rozległym ogrodzie, który znajdował się na tyłach domu dziecka.
Robert grał w koszykówkę z kilkoma innymi chłopcami, a Jaś siedział na krawędzi boiska, w cieniu rozłożystego kasztanowca i czytał baśnie, które kiedyś należały do ich ojca.
Żar niemiłosiernie lał się z nieba.
– Znasz ją już chyba na pamięć, co? – zapytał Robert, który przybiegł po piłkę.
Janek podniósł wzrok znad książki i założył za ucho kosmyk włosów.
– Czy ja wiem? Po prostu cały czas znajduję w niej coś ciekawego. Przeczytałem mnóstwo interesujących książek, ale ta mnie jakoś zawsze przyciąga. Nie wiem, może dlatego, że należała do taty?
Robert w przeciwieństwie do brata zawsze prosił rodziców o przycięcie włosów najkrócej, jak to było możliwe. Przejechał teraz dłonią po kilkucentymetrowej szczecinie.
– Ciekawe, czy tata znał tę książkę tak dobrze jak ty.
– Myślę, że tak. Zresztą zawsze lubił czytać – odpowiedział Jaś. – Pamiętam, jak mama często zwracała mu uwagę, aby posprzątał regał z książkami. Łatwo zbierał się na nich kurz.
– W końcu miał ich tyle, że…
Zza pleców Roberta dobiegł krzyk innych chłopców: „Grasz czy nie?!”.
– Przepraszam, pogadamy później.
– Jasne – odpowiedział Jaś i opuścił wzrok na stronice książki z baśniami świata.
*****
Janek siedział w pokoju na łóżku, kiedy zdał sobie sprawę, że Robert coś długo nie wraca spod prysznica. Wszyscy chłopcy już wyszli z łazienki i szykowali się do snu. „Dziwne” – pomyślał Janek i postanowił sprawdzić, co z bratem.
Zejście do łazienek późną, wieczorową porą nie było dla dzieci przyjemnym przeżyciem. Korytarz i klatka schodowa prowadząca do piwnicy, gdzie ulokowane były prysznice, tonęły w półmroku, ponieważ z reguły nie było komu wymienić przepalonych żarówek.
Wydawało się, że jest cicho, ale gdy Janek wytężył słuch, uchwycił stłumione głosy dochodzące z końca korytarza, który służył za magazyn i przechowalnię.
– I co? Nie jesteś już taki twardy? – wyraźnie usłyszał głos Andrzeja.
– A ty to niby co? Czterech na jednego? Szczyt bohaterstwa! – odgryzł się Robert.
Po chwili dało się słyszeć odgłosy szamotaniny i jęk bólu. Janek wypadł zza zakrętu. Dwóch chłopców trzymało jego brata za ręce. Trzeci pilnował, by się nie wyrwał, a Andrzej raz za razem, całkiem nieśpiesznie, wymierzał mu ciosy w brzuch.
Gniew, który Janek poczuł na ten widok, szybko zaczął się przeistaczać w dziką furię, rozlewającą się po całym ciele, drążącą i wypełniającą każdy jego zakamarek.
Wszelkie myśli wyparowały z głowy Jaśka. Zastąpił je ryk huraganowego wiatru, tumult nawałnicy przetaczającej się przez górskie szczyty. Chłopiec wyciągnął przed siebie obie ręce i nagle zerwał się wiatr, który pognał przez korytarz niczym pocisk. Gwałtowny poryw cisnął Andrzejem o ścianę i unieruchomił go. Dręczyciele zaczęli się rozglądać na wszystkie strony, aż zobaczyli postać Janka, którego długie włosy zdawały się tańczyć, szarpane podmuchami wiatru. Wyglądał jak ucieleśnienie nieposkromionego żywiołu.
Krzesła stojące pod ścianą, w większości połamane i zakurzone, uniosły się w powietrze i jakaś siła zaczęła ciskać nimi w bandę Andrzeja. Robert, niewiele myśląc, skulił się na podłodze i zakrył głowę rękami, żeby któreś przypadkiem w niego nie uderzyło.
Pandemonium, które się rozpętało, trwało kilka chwil, ale jego efekt był porażający. Janek opuścił ręce i krzesła runęły z łoskotem na ziemię. Wichura skończyła się tak samo nagle, jak się zaczęła.
Andrzej rzucił się biegiem w kierunku klatki schodowej, szerokim łukiem omijając słaniającego się Janka. Reszta bandy, bardziej poturbowana, również ruszyła w kierunku wyjścia. Michał przytrzymywał Grześka, któremu leciała krew z rozciętego łuku brwiowego. Marcel podążał za nimi żółwim tempem, jakby bolał go każdy centymetr ciała. Wszyscy wyglądali na mocno wystraszonych.
Robert został sam w końcu korytarza. Do tej pory nie był świadomy, że to właśnie Janek uratował go przed dalszym biciem. Podszedł powoli do młodszego brata, który osunął się z wyczerpania i ciężko dysząc, siedział oparty o ścianę.
– To byłeś ty? – zapytał Robert z niedowierzaniem. – Ty wywołałeś to… to… coś?
Janek wzruszył obojętnie ramionami.
– Robert, chce mi się spać. Nie wiem, jak to się stało, ale to do mnie przyszło, zjawiło się na zawołanie.
Robert przyjrzał się bratu.
– Chodź. Zaprowadzę cię do łóżka.
Janek nie oponował. Oparł się o brata i obaj ruszyli powoli schodami na górę.
*****
Następny dzień przywitał mieszkańców domu dziecka pochmurnym, niezwykle dusznym porankiem.
Młodzież zebrana w stołówce mówiła jedynie o wieczornym ognisku i pieczeniu kiełbasek. Gdy większość dzieci skończyła śniadanie i pomieszczenie wypełnił gwar prowadzonych rozmów, głos postanowił zabrać pan Stefańczyk, dyrektor ośrodka. W momencie gdy wstał i uniósł ręce, wszelkie rozmowy zaczęły stopniowo cichnąć, aż zapadła całkowita cisza.
– Wieczorem, jeśli tylko pogoda pozwoli, rozpalimy ognisko w ogrodzie. Zapraszam do wspólnej zabawy na świeżym powietrzu.
Szmer ekscytacji, który dał się słyszeć, zdradzał, że wszyscy czekają na to wydarzenie od dłuższego czasu.
Czerwcowe ogniska pozwalały dzieciom na dłuższe przebywanie na dworze i poznawanie świata w porze, którą tak rzadko miały okazję obserwować na zewnątrz, jako że godziny ciszy nocnej były restrykcyjnie przestrzegane.
– Ponadto – kontynuował dyrektor, przekrzykując szybko narastający gwar – chciałbym przypomnieć, że korytarz za prysznicami nie jest miejscem do zabawy, ale najwidoczniej ktoś postanowił mieć odmienne zdanie w tej kwestii i nie dość, że narobił bałaganu, to jeszcze doszczętnie zdemolował przechowywane tam krzesła. Jeśli przyłapię tam ponownie kogokolwiek i, co gorsza, na niszczeniu mienia ośrodka, osoba ta zostanie surowo ukarana. Ewentualnych towarzyszy takich nocnych eskapad również czeka ten sam los i nie będę wówczas wnikał, czy jedynie stali i się przyglądali. Wszyscy odpowiedzą tak samo.
Robert spojrzał na Janka, ale ten wpatrywał się w swój talerz z niemal nietkniętym śniadaniem. Miał smutny, nieobecny wyraz twarzy. Robert coraz bardziej zaczynał się o niego martwić. Głowił się, w jaki sposób to, co widział wieczorem, było możliwe. Wiedział, że to nie był sen, że wszystko wydarzyło się naprawdę i było jak najbardziej realne. Przed oczyma wciąż stawał mu obraz Janka z rękoma wyciągniętymi przed siebie i z wyrazem dziwnej obcości na twarzy.
Andrzej i jego banda nie zaczepiali ich od wczorajszego zdarzenia, ale bracia wiedzieli, że to jeszcze nie koniec.
Robert, wiedziony jakimś niejasnym przeczuciem, podniósł wzrok i napotkał utkwione w Janku spojrzenie Andrzeja.
*****
Często bywa tak, że czekanie na wydarzenia, na których nam zależy, zdaje się ciągnąć w nieskończoność i czas niemiłosiernie się ślimaczy.
Tym razem jednak dzień upłynął szybko i zapadł wieczór. Mimo gęstych chmur przesłaniających całe niebo burza nie nadeszła i ognisko odbyło się według planu. Duchota stała się niemal nie do wytrzymania i niewiele osób zebrało się wokół buchającego raźno ognia, pilnowanego przez wychowawców.
Bracia siedzieli w pobliżu boiska. Janek wertował strony swojej ukochanej, mocno nadszarpniętej już zębem czasu książki, ale Robert widział, że robi to dla zabicia czasu i żeby nie rozmawiać o tym, co wydarzyło się wczorajszego wieczoru.
– Jasiek… – zaczął niepewnie Robert – przecież wiesz, że możesz mi zaufać. Nie rozumiem, co się stało, ale spróbuję ci pomóc.
Jego brat dalej patrzył na kartki, przerzucając je po kilka naraz.
– Nie chodzi o zaufanie – powiedział po dłuższej chwili milczenia. – Nie wiem, co się ze mną dzieje. Ja… Ja…
Robert przysunął się bliżej Jaśka.
– Spokojnie – szepnął. – Mnie możesz powiedzieć.
– Ja się boję! – wybuchnął nagle Janek. – Nie wiem, co się stało. To znaczy wiem, ale nie rozumiem, jak to jest możliwe! – Chłopiec był na granicy płaczu.
– Hej. – Robert objął go ramieniem. – Nie martw się. Rozwiążemy ten problem razem.
Młodszy z braci uniósł głowę i założył włosy za uszy. Po jego twarzy spływały cienkie strużki łez, które zdawały się żłobić w jego policzkach malutkie kanaliki. Jakby w odpowiedzi na jego nastrój w oddali rozległ się pierwszy grzmot nadchodzącej burzy. Chłopcy jednocześnie popatrzyli w granatowo-czarne niebo, które raz za razem rozświetlały błyskawice. Był to spektakularny, urzekający widok, od którego trudno było oderwać wzrok.
– Zbierajmy się, bo zaraz zacznie padać – rzucił Robert, wstając z drewnianej ławki.
W obliczu gwałtownie zbliżającej się nawałnicy wychowawcy zaczęli zwoływać dzieci i w grupach odprowadzać je do środka. Nagle zerwał się porywisty wiatr, który przyniósł ze sobą pierwsze krople deszczu.
Chłopcy już prawie dotarli do drzwi, kiedy Janek zatrzymał się.
– Co się stało? – zapytał Robert.
– Zostawiłem książkę na ławce pod drzewem.
Bracia pośpiesznie pobiegli z powrotem w kierunku boiska. I wówczas zobaczyli Andrzeja stojącego z książką taty pod pachą i uśmiechającego się szyderczo. Skinął głową w kierunku tyłu ogrodu, gdzie odbywało się ognisko i gdzie nikogo już nie było. Bracia ruszyli za nim, choć wiedzieli, że banda Andrzeja już tam na nich czeka.
Nie mylili się.
Ognisko jeszcze się paliło, ale nie było ryzyka pożaru, bo coraz mocniejszy deszcz prędzej czy później by je ugasił. Dręczyciele czekali w parach. Dwóch stało po lewej stronie paleniska, dwóch po prawej. Andrzej przystanął i demonstracyjnie otworzył książkę, po czym wyrwał z niej kilka stron. Zgniótł je i rzucił kulę papieru w ogień.
– Nie! – krzyknął Janek.
Robert ruszył, by wyrwać książkę Andrzejowi, ale natychmiast zatrzymali go Marcel i Grzesiek. Przytrzymali go za ręce, tak jak na korytarzu zeszłej nocy. Nie mógł im się wyrwać, a Michał, który szybko do nich doskoczył, uderzył go pięścią w twarz. Z nosa Roberta pociekła krew.
– To za rozciętą brew – powiedział tylko.
Andrzej patrzył na Jaśka z sadystycznym uśmiechem na twarzy, metodycznie wyrywając stronę po stronie i wrzucając je do ogniska, gdzie płonęły w pomarańczowo-żółtych płomieniach. Mżawka zaczęła przeradzać się już w regularny deszcz i czasami z ogniska dobywał się głośny syk.
– I co teraz zrobisz, dziwaku? – rzucił Andrzej w kierunku Janka. – No, pokaż, na co cię stać. Nie wiem, jak wczoraj zrobiłeś tę sztuczkę, ale powiesz mi, i to szybko. Inaczej niewiele zostanie z twojej ukochanej książeczki.
Janek patrzył to na Roberta, to na książkę.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Puść Roberta i oddaj mi to, co do mnie należy.
– Zła odpowiedź. – Andrzej odwrócił się i cisnął książką w płomienie.
Ogień natychmiast zaczął pożerać papier.
Janek opuścił głowę, a włosy przesłoniły mu twarz. Potężny wicher zerwał się i targnął drzewami z taką siłą, że wydawało się, iż powyrywa je z korzeniami. Deszcz przeszedł w ulewę, a błyskawice rozświetliły panujące ciemności. Zdawało się, że rozbuchany na dobre żywioł skoncentrował się nad Jaśkiem.
Gdy chłopiec uniósł głowę, Andrzej i jego banda odskoczyli jak oparzeni. Źrenice Janka rozszerzyły się i wypełniły białka. Granat, szarość i czerń mieszały się ze sobą, tworząc miniaturową burzę zamkniętą w jego oczach. Wiatr targnął długimi włosami chłopca, ukazując jego dzikie, nieziemskie wręcz oblicze.
– Przestań! – krzyknął przerażony Andrzej. – Znowu jakaś sztuczka!
– Skoro tylko sztuczka, to dlaczego tak bardzo się boisz? – zapytał Janek, a jego głos zaczął przypominać grom rysujący się na nieboskłonie, zimny i metaliczny. – Mówiłem: puść nas wolno, ale nie chciałeś słuchać.
Janek podniósł ręce, a Andrzej i Michał, którzy nie trzymali Roberta, zaczęli się zapadać, grzęznąć w ziemi jak w ruchomych piaskach. Nim się obejrzeli, byli uwięzieni do pasa.
– Zróbcie coś! – darł się Andrzej, który całkowicie spanikował.
Dwóch pozostałych chłopaków chwyciło sporej wielkości kamienie leżące przy palenisku.
– Dziwak! – Cisnęli nimi jak pociskami.
Lecz kamienie nie sięgnęły celu. Janek wyciągnął przed siebie dłoń, jakby nakazywał im, by się zatrzymały, a te, w jakiś niewytłumaczalny sposób, spełniły jego rozkaz. Chwilę lewitowały przed chłopcem, aż ten nagle wykonał ruch, jakby odpędzał natarczywą muchę. Kamienie ze świstem poleciały z powrotem w kierunku członków bandy.
Robertowi zrobiło się ich nawet żal, gdy kamienie dotarły do celu. Spojrzał na brata. Ten patrzył swymi dziwnymi oczami na dogasające ognisko, z którego wystawała poczerniała pozostałość po jego największym skarbie.
Deszcz przestał padać, a okrzyki przerażenia i bólu pokonanych napastników stawały się coraz głośniejsze.
Burza oddalała się. Nagle Janek ponownie uniósł do góry zaciśniętą pięść. Bezgłośny piorun uderzył w ziemię tuż za nim. Z mglistych oparów szybko zaczął się tworzyć owalny kształt, który rozbłysnął biało-niebieskim, oślepiającym światłem.
– Chodź. Już czas – powiedział Janek do Roberta. Jego głos nadal brzmiał obco.
– Ale dokąd? – zapytał niepewnie Robert, który czuł, że zaczyna mu się udzielać przerażenie bandy Andrzeja.
– Nie słyszysz? Wzywają nas. – Jego młodszy brat był całkowicie spokojny.
– Kto nas wzywa i dokąd?
– Jak to dokąd? – Jasiek uśmiechnął się. – Do domu.
I wkroczył raźnym krokiem w świetlisty portal. ■