Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Klechdy starożytne. Podania i powieści ludowe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klechdy starożytne. Podania i powieści ludowe - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 486 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Kie­dy pierw­szej wio­sny prze­mi­nie po­ra­nek, jak miło wskrze­szać pa­mię­cią te sny dzie­cin­ne, te cuda i po­wie­ści, któ­rych peł­no by ka­wek na sło­tę, każ­dy nie­mal do swo­jej ko­ły­ski na­wią­zał i ma­rzył o nich ma­łym pa­cho­lę­ciem, gdy ze czwo­ra­ków pod­no­sił wy­żej czo­ło ku nie­bu!

Ale nie ten cel je­dy­nie mają ni­niej­sze Klech­dy, by mi­łym dzie­cin­nym chwi­lom na­sze­go ży­wo­ta za­śpie­wa­ły al­le­lu­ja: zbiór ich ma dać po­znać fan­ta­zję ludu pol­skie­go, a ra­zem uka­zać cząst­kę nie­pi­śmien­nej li­te­ra­tu­ry, któ­ra do­tąd w ca­łym ja­śnie­je bla­sku przy ogni­sku cha­ty sie­la­nów. Któż ich nie zna? Kto nie przy­po­mi­na, a z wspo­min­kiem nie wes­tchnie za tymi laty, gdy je chci­wie chwy­ta­ło ucho dzie­cin­ne, gdy każ­dy wte­dy był za baj­ka­mi, jak on sta­ry szlach­cic po­ety, za szum­ką i dum­ką?

Niech po ro­sie jęk­nie dum­ka,

Niech za­szu­mi w le­sie szum­ka,

To jak­bym był opę­ta­ny,

W lasy, pola, słuch, wzrok nęcę,

Za­słu­cha­ny, za­pła­ka­ny,

Wra­cam du­mać po pio­sen­ce.

A za­drze­mię, to mi łażą

Szum­ki, dum­ki po­nad twa­rzą,

Po­nad okiem, po­nad czo­łem;

Drze­mię z dum­ką, jak z anio­łem.

Ja­skół­ka przy­po­mi­na wio­snę, te klech­dy niech ci przy­po­mną twe­go przy­ja­cie­la; niech jak ten ptak ro­dzin­ny, co ule­pia gniazd­ko pod two­ją strze­chą, i klech­dy moje znaj­dą słod­kie przy­ję­cie pod two­im da­chem. Po­sy­łam ci owoc mo­ich wę­dró­wek, plon lat wie­lu, uzbie­ra­ny to na wą­tłych tra­twach gó­ra­li, to w śnie­go­wych gó­rach, na piasz­czy­stym Ma­zow­szu i czar­nej gle­bie kra­kow­skiej, to w la­sach Kur­pi i na rów­ni­nach sta­re­go Pod­la­sia. One w dym­nej cha­cie skra­ca­ły przy­dłuż­sze wie­czo­ry. Ro­dzo­ne sio­stry pie­śni ludu, wię­cej przy­sia­dłe do zi­mo­wych wie­czer­nic niż pie­śni.

Spoj­rzyj na te koła wiej­skich słu­cha­czy i opo­wia­da­cza! Noc już na dwo­rze ciem­na, zim­ny wiatr po­świ­stu­je, śnie­go­wa za­mieć wszyst­ko okry­wa, a w cha­cie przy pie­cu i ko­mi­nie nie czu­ją zim­na, przy cie­ple ognia nie sły­szą po­świ­stu wi­chru słu­cha­jąc ba­jek i po­wie­ści: bo te po­wie­ści peł­ne cu­dów i dzi­wów prze­stra­sza­ją, za­chwy­ca­ją, sil­niej niż do na­szych prze­mó­wią do serc pro­stych sie­lan, gdyż dla nich żyją cuda, wi­dzą je jesz­cze i wie­rzą w nie szcze­rze.

Do­bry opo­wia­dacz bu­dzi w nich prze­strach i ra­dość na prze­mian. Oto noc, zę­ba­ta strzy­ga pisz­czy na da­chu, upiór wy­cho­dzi z mo­gi­ły, wil­ko­łak wyje za pło­tem, a całe koło drży prze­stra­chem i z bi­ją­cym ser­cem ści­ska się co­raz bli­żej jed­no dru­gie­go jak trwoż­li­we owce.

A tu ksią­żę moż­ny spra­wia we­se­le, hu­czą graj­ki, mio­dy leją po pod­ło­dze i wszy­scy ra­do­śnie klasz­czą w ręce, bo o prze­stra­chu za­po­mnie­li, już nie sły­szą ani strzy­gi, ani wil­ko­ła­ka za pło­tem.

Ileż lat już upły­nę­ło, ile zmian w tych la­tach, ale baj­ki za­wsze ba­wi­ły po­ko­le­nia ludu.

Słu­cha­li­śmy je z za­ję­ciem, z czy­stą wia­rą, bo z całą uf­no­ścią w dzi­wy: za­po­mnie­li po­tem o nich,gdy prze­sta­li­śmy wie­rzyć w dzi­wy, zo­sta­wu­jąc w spu­ściź­nie jako cac­ko dla na­szych dzie­ci, a nikt prze­cież nie zwa­żał, że w nich praw­dzi­wa ro­do­wa, przed­chrze­ści­jań­ska jesz­cze, od­dy­cha fan­ta­zja.

Nie­raz pra­gną­łeś, mój dru­hu, mieć od­świe­żo­ne w pa­mię­ci, szu­ka­łeś z tę­sk­no­tą i pra­gnie­niem, bu­dzi­łeś je w du­szy swo­jej peł­nej po­ezji. Otóż ci więc po­sy­łam: wi­dzisz w nich do­wód, żem pa­mię­tał o to­bie, żeś mi bli­ski ser­ca!

Niech one po­słu­żą ci do wskrze­sze­nia ja­kie­go ob­ra­zu, a ja do­syć się cie­szyć nie prze­sta­nę, gdy – będę mógł wy­rzec: "Klech­dy moje, na próż­no was w świat nie po­sła­łem."

Ja­chron­ka nad Na­rwią 1837 r.

A po­wie­ści ludu chce­cie?

Na­ród baje jako dzie­cię!

T. L

Nie po­gar­dzaj baj­ką gmin­ną, ona się wy­snu­wa z ser­ca ludu, z jego po­jęć, ma­rzeń, na­dziei, z ca­łe­go jego bytu w pew­nej epo­ce: dla­te­go też ob­ja­wia w so­bie ży­wot­ne pier­wiast­ki na­ro­du, jego cha­rak­ter i po­gląd na ży­cie. L. Sztyr­mer, Ka­ta­lep­tyk, t. 1.

Do li­te­ra­tu­ry ludu jak na­le­żą pie­śni i dumy, przy­po­wie­ści i przy­sło­wia, tak rów­nie po­wie­ści, któ­re pod na­zwą ba­jek z ust do ust prze­cho­dzą. Jak pierw­sze skła­da­ją praw­dzi­wą po­ezję kra­jo­wą, księ­gę fi­lo­zo­fii, ro­zu­mu ro­do­we­go i do­świad­cze­nia, tak ostat­nie tym są u ludu, czym na­sze ro­man­se hi­sto­rycz­ne, oby­cza­jo­we, uczu­cio­we i fan­ta­stycz­ne. Do­tąd po­mię­dzy lu­dem, tak w Pol­sce jako i na ca­łej Rusi, są opo­wia­da­cze wiel­ce ce­nie­ni, któ­rzy w gro­nie wiej­skim, wśród zi­mo­wej doby, przy za­mie­ci śnież­nej, pra­wie­niem ba­jek skra­ca­ją we­so­ło dłu­gie go­dzi­ny nocy. A w tych baj­kach czę­sto znaj­dziesz praw­dę hi­sto­rycz­ną, owi­nio­ną gru­bą ba­śni pa­ję­czy­ną, czę­ściej prze­są­dy wy­sta­wio­ne ze wszyst­ki­mi szcze­gó­ła­mi, za­wa­dzi tu nie­kie­dy i sta­ro­świec­ka myśl sło­wiań­sko-przed­chrze­ści­jań­ska. Zwy­czaj za­po­mnia­ny daje tak­że wą­tek do po­wie­ści. Licz­ba ich jest mno­ga, ale ze­brać wszyst­kie, spi­sać i ob­ja­śnić, nie tak rzecz ła­twa ani po­dob­na, by jed­na ręka po­tra­fi­ła ten ogrom w ca­łej zu­peł­no­ści ob­jąć. Je­że­li do zbio­ru przy­słów zna­leźć moż­na w daw­nej li­te­ra­tu­rze na­szej nie­ma­łą po­moc, a pie­śni ludu za­ję­ły umy­sły i żywo oko­ło nich krzą­tać się za­czę­to, tedy po­wie­ści nie tknię­te, za­jąw­szy myśl moją, i na moje przy­szły ręce.

Pusz­czam więc je jak pta­ki mło­de z gniaz­da, nie­pew­ne lotu i przy­ję­cia na tej zie­mi, na któ­rej się zro­dzi­ły lub na któ­rej wę­drow­ne z stron da­le­kich już się od wie­lu­set lat przy­swo­iły.

Klech­dy po­dzie­lić moż­na na trzy czę­ści:

Do pierw­szej na­le­żą sta­ro­żyt­ne po­da­nia przed­chrze­ści­jań­skich jesz­cze wie­ków, jak po­wie­ści o po­wie­trzu, wi­chrze, wil­ko­ła­ku itp. Po­da­nia przy­wią­za­ne do miejsc ja­kich czy zwa­lisk zam­ko­wych, czy skał i ka­mie­ni, gór, rzek, je­zior, ja­skiń i pie­czar.

Do dru­giej – oso­by wpraw­dzie hi­sto­rycz­ne, ale o któ­rych albo kro­ni­ki na­sze mil­czą, lub małe dają ob­ja­śnie­nia. Tu na­le­żą za­praw­dę naj­sta­ro­żyt­niej­si bo­ha­te­ro­wi, mę­żo­wie ol­brzy­miej siły, któ­rych pa­mięć lud w oso­bach Wa­li­gó­ry i Wy­rwi­dę­bu za­cho­wał, sław­ne­go roz­bój­ni­ka

Ma­de­ja, a w koń­cu cza­ro­dzie­ja Twar­dow­skie­go.

Do ostat­nie­go rzę­du i naj­ob­fit­sze­go na­le­żą po­wie­ści o cza­rach i cza­row­ni­cach, o za­klę­tych kró­le­wi­cach i kró­lew­nach, o cu­dow­nych zam­kach itp.

We wszyst­kich rej wio­dą buj­ne ma­rze­nia wy­obraź­ni i cu­dow­ność. Cu­dow­ność ta za­wsze upra­gnio­na, nie tyl­ko się w sa­mych Klech­dach od­bi­ja, wy­obraź­nia ludu tak jest jej peł­ną, że moż­na rzec, iż do ży­wo­ta jego na­le­ży. Jesz­cze nie stra­ci­ły sta­ro­daw­ne­go uro­ku i swo­jej po­ezji ciem­ne bory, rze­ki i je­zio­ra: pierw­sze wi­dzi za­miesz­ka­ne ru­sał­ka­mi, maj­ka­mi, a w gó­rach dzi­wo­żo­na­mi.

Na srebr­nej wo­dzie sta­re­go Bugu i Bia­łej Wo­dzie, i hi­sto­rycz­nym Go­ple plą­sa­ją bo­gun­ki i to­piel­ce szko­dli­wi. Nie tyl­ko zie­mię za­lud­ni­ły nad­zwy­czaj­ne isto­ty, po­wie­trze na­wet jest ich peł­ne.

W po­sta­ci lśnią­cej gwiaz­dy mło­da dziew­czy­na wi­dzi ko­chan­ka, ku nie­mu wzdy­cha i wy­cią­ga dło­nie, by go przy­jąć w swo­je ra­mio­na. Świe­tli­ki noc­ne są du­sze po­ku­tu­ją­ce: wiatr gwał­tow­ny po­ru­sza zły duch je­dy­nie, rów­nie jak za­miesz­ku­je piec sta­ry z roz­wa­lo­nej cha­ty i sta­rą wierz­bę. Nie do­syć, w po­sta­ci sowy śmierć prze­po­wia­da, tu­ma­ni i błą­dzi kro­kiem bied­ne­go wę­drow­ca. Za­klę­te du­sze jesz­cze dy­szą w roz­wa­li­nach daw­nych zam­ków, a jęk po­gro­bo­wy, któ­ry ucho ludu sły­szy, jest jak­by wes­tchnie­niem upa­dłe­go gro­du.

Jesz­cze za­klę­cia swo­jej nie stra­ci­ły mocy; po­tę­gą sło­wa fli­sy do­zna­ją bu­rzy. Nie­je­den za­klę­ty mło­dzian w wil­czej skó­rze po­ku­tu­je dłu­go, a pod pió­rem wro­ny, kru­ka i orła za­klę­te po­tom­stwo wiel­kich ro­dzin kry­je wiel­kie imio­na i sta­re her­by.

Cze­re­da po­ku­tu­ją­cych w róż­nych po­sta­ciach nie znik­nę­ła w na­szym wie­ku, a je­że­li nie sły­chać o nich po mia­stach, w sio­łach, na dro­gach roz­staj­nych, w gó­rach i po la­sach jęk ich ci­chy i bo­le­sny bu­dzi trwoż­li­we echa. Trąb­ki po­ku­tu­ją­cych my­śli­wych roz­le­ga­ją się po knie­jach prze­rze­dzo­nych, lubo się nie mię­sza­ją jak daw­niej z po­mru­kiem niedź­wie­dzia.

Cho­ciaż upio­rom nie uci­na­ją gło­wy, ser­ca osi­ko­wym nie prze­bi­ja­ją ko­łem ani na czar­nym źreb­cu nie szu­ka­ją ich mo­gił, prze­cież wi­do­mie uka­zu­ją się do­tąd, a wie­le po­wie­ści do­kład­nie sa­mych opi­su­ją upio­rów.

Cza­row­ni­ce na ło­pa­tach i mio­tłach swo­bod­nie jeż­dżą na Łysą Górę, cho­ciaż je nie pła­wią ani mę­czą jak przed stu laty.

Cu­dow­ność ta i fan­ta­stycz­ność roz­la­ła się mgłą wi­do­mą na ca­łej Sło­wiańsz­czyź­nie. Jak daw­niej mnie­mał lud, tak i do­tąd wie­rzy, że księ­życ i słoń­ce musi się co­dzien­nie płu­kać w nie­ziem­skich pa­do­łach, peł­nych stu­dzien­nej wody, by za­wsze błysz­cza­ły ja­snym świa­tłem. A

to świa­tło sło­necz­ne, prze­cież pro­mień skwar­ny, przed któ­rym to­piel­cy i upio­ry ucie­ka­ją, dla któ­rych jest zgub­nym, za­bi­ja w kra­inie Ser­bów ich sta­ro­daw­ne­go wład­cę. Za­trzy­maj­my uwa­gę nad tą klech­dą Ser­bów.1. TRO­JAN

1

– Po­daj mi ko­nia! prę­dzej mi po­daj, już słoń­ce od daw­na za­szła. Gwiaz­dy już świe­cą i księ­życ świe­ci, a rosa błysz­czy na smu­gach. Wiatr, cie­pły ustał, a choć po­wie­wa, nie pali ża­rem, lecz chło­dzi. Więc da­lej na koń! bo każ­da chwi­la jest chwi­lą dla mnie stra­co­ną. Z bi­ją­cą pier­sią od daw­na cze­ka czar­no­bre­wa kra­sa­wi­ca. Lo­tem po­świ­stu, lo­tem go­łę­bim, na rą­czym ko­niu po­sko­czę, bo noc już krót­ka, dzień taki dłu­gi, a w nocy tyl­ko żyć mogę.

Tak wo­łał Tro­jan, król męż­nych Ser­bów, nie zno­sząc pro­mie­ni słoń­ca: nie za­znał bla­sku ani dnia nig­dy bia­łe­go w ży­ciu nie wi­dział. Al­bo­wiem gdy­by choć je­den pro­mień za­świe­cił gło­wie Tro­ja­na, roz­pły­nął­by się jak chmu­ra desz­czem, zwło­ka­mi jego by­ła­by rosa.

2

Po­słusz­ny gier­mek wy­wo­dzi ko­nia, Tro­jan nań ska­cze i leci, a wier­ny gier­mek Tro­ja­na z ko­py­ta za nim po­śpie­sza.

– Chłod­no i wietrz­no! to doba dla mnie! – za­wo­ła Tro­jan ra­do­sny – gwiaz­dy choć świe­cą, księ­życ choć świe­ci, bla­dym pro­mie­niem nie grze­ją. Rosa kro­pli­sta jak bia­ły ko­ral okry­wa łąki zie­lo­ne, a w każ­dej kro­pli oglą­dam żywą twarz gwiaz­dy i twarz księ­ży­ca. Ja­kie mil­cze­nie i jaka ci­sza! nic nie prze­rwie za­du­ma­nia, pu­chacz za­le­d­wo z ciem­ne­go lasu smęt­nym się gło­sem ozo­wie.

– O! pa­nie mój – na to słu­ga od­rzek­nie – wolę ja słoń­ce, dzień bia­ły, choć ża­rem pali, pro­mie­niem grze­je, mil­szyć jak nocy cie­nie dzień bia­ły. Bo w cie­niu nocy nic nie uwi­dzę, żad­nej bar­wy nie roz­róż­nię: czy to bo­sil­jak, czy­li to róża, bar­wi­nek albo fio­łek, ciem­no­ta nocy za jed­no sta­wia, na próż­no szu­kać oczy­ma. Oto w tej do­bie wszyst­ko za­sy­pia, ptak i lu­dzie, i zwie­rzę­ta, cza­sa­mi jeno z wio­ski nad dro­gą, z wie­śnia­ka cha­ty pło­mień za­bły­śnie, cza­sa­mi tyl­ko stróż wier­ny domu, po­czuw­szy wil­ka albo cu­dze­go, szcze­ka­niem echo roz­bu­dzi.

Jak mo­rza fale, kło­si­ste zbo­że ru­szo­ne wia­tru po­wie­wem chwie­je się, kła­nia, lecz w ci­szy noc­nej żad­ne­go pta­ka nie sły­szym. Bo śpie­wak wio­sny, sza­ry skow­ro­nek, zbu­dzo­ny pro­mie­niem słoń­ca, bi­jąc skrzy­deł­ki nad mie­dzą wzla­ta i wita z słoń­cem dzień bia­ły, w nocy jak każ­dy czło­wiek za­sy­pia, by po­krze­pić swo­je siły, a my, o pa­nie! wśród noc­nych cie­ni, noc­ne­go zmro­ku, le­ci­my!

3

Z dala za­ja­śniał dwo­rzec z mo­drze­wia, bo w każ­dym oknie świa­tło bły­ska­ło, tam na Tro­ja­na cze­ka­ła luba, przy­jąć go w swo­je ob­ję­cia. Tro­jan po­dwo­ił razy na ka­nia i bie­żał po­lo­tem strza­ły, prze­bie­ga chy­żo i most li­po­wy, chy­żo po­dwó­rzec ka­mien­ny.

Sta­nął przed gan­kiem, ze­sko­czył z ko­nia, bie­gnie w kom­na­ty zna­jo­me.

Stał dłu­go gier­mek trzy­ma­jąc ko­nie, sen mu za­kle­ja po­wie­ki, otrząsł się ze snu i rzekł do sie­bie:

– O! już kury daw­no pie­ją, trze­ba zbu­dzić mego pana, dro­ga nie­ma­ła jesz­cze do zam­ku, a nie­dłu­go bę­dzie świ­tać.

Pod­cho­dzi pod drzwi kom­na­ty i ży­la­stą bije dło­nią.

– Zbudź się, pa­nie! zbudź się, pa­nie! bo nie­dłu­go za­cznie świ­tać, do­sia­daj­my prę­dzej koni, po­wra­caj­my już do zam­ku.

– Snu mi, słu­go, nie prze­ry­waj! – Tro­jan się gniew­ny ozo­wie – wiem ja le­piej, kie­dy świ­ta, kie­dy ha­sło śmier­ci mo­jej – słoń­ce – za­bły­śnie pro­mie­niem. Pil­nuj ko­nie, cze­kaj na mnie!

Po­słusz­ny gier­mek nie od­rzekł sło­wa i zno­wu dłu­gi czas cze­kał. Spoj­rzy przed sie­bie – świ­ta­nie zo­rzy z prze­stra­chem wi­dzi: więc bie­gnie, ży­la­stą dło­nią sil­niej ude­rza w po­dwo­je ciem­nej kom­na­ty.

– Zbudź się, o pa­nie! – woła z roz­pa­czą – wi­dzia­łem zo­rzy świ­ta­nie! Je­śli na chwi­lę zo­sta­niesz jesz­cze, pro­mień cię słoń­ca za­bi­je.

– Po­cze­kaj chwi­lę, za­raz po­bie­gnę, byle na ko­nia dość cza­su, nim po zo­rzy bły­śnie słoń­ce, będę w mu­rach swe­go zam­ku.

Po­słusz­ny gier­mek cze­ka tro­skli­wie, na­resz­cie po dłu­gim sta­niu wy­bie­ga Tro­jan, ska­cze na ko­nia i bie­gnie po­lo­tem strza­ły.

4

Le­d­wo po­dwó­rzec prze­biegł ka­mien­ny, na pół li­po­we­go mo­stu, aż wi­dzi świa­tło zza góry ja­sne.

– Pa­nie! to słoń­ce! – wy­krzyk­nie gier­mek.

– Więc chwi­la śmier­ci zbyt bli­ska! – z go­ry­czą od­rzek­nie Tro­jan. – Zsię­dę z ru­ma­ka na chłod­ną zie­mię, przy­ci­snę cia­ło nie­szczę­sne, okryj mię płasz­czem, a o za­cho­dzie przy­by­waj z bie­gu­nem po mnie.

I ska­cze z ko­nia drżą­cy i sła­by, pada na zie­mię wil­got­ną, a wier­ny gier­mek swo­je­go pana kry­je tro­skli­wie pod gru­bym płasz­czem.

Sam z ru­ma­ka­mi śpie­szy do zam­ku, w że­la­zną ude­rza bra­mę.

– Otwórz! odźwier­ny, otwórz co prę­dzej! – woła drżą­cym gło­sem słu­ga.

Spadł most zwo­dzo­ny, wpa­da do zam­ku i cze­ladź wszel­ką zwo­łu­je.

– Gdzie pan? gdzie Tro­jan? – py­ta­ją wszy­scy.

On ze łza­mi ko­nia wska­zał.

– Pan na polu roz­cią­gnio­ny, na wil­got­nej zie­mi leży, skry­ty pod płaszcz, o za­cho­dzie mam po nie­go śpie­szyć z ko­niem.

5

Był dzień skwar­ny, wiatr nie po­wiał, słoń­ce pie­kło jak ogni­sko. Pod płasz­czem stu­lo­ny

Tro­jan, drżąc z go­rą­ca i bo­jaź­ni, po­przy­się­gał so­bie w du­chu, że je­że­li wyj­dzie cały, już nie bę­dzie cze­kał zo­rzy.

Szli pa­ste­rze pę­dząc trzo­dy i na­de­szli na Tro­ja­na. Pa­trzą, wi­dzą, że płaszcz leży, więc pod­no­szą: wi­dzą człe­ka, na­gle cały płaszcz zrzu­ci­li. Tro­jan krzy­czy i za­kli­na:

– Za­kryj płasz­czem mię, czło­wie­cze! nie do­pusz­czaj ognia, słoń­ca!

Próż­no bła­gał i za­kli­nał: słoń­ce świe­ci, a pro­mie­nie pro­sto w twarz Tro­ja­na biją. Ucichł na­gle, bo już oczy w dwie się kro­ple roz­pły­nę­ły, taje gło­wa, szy­ja, pier­si – w krót­kiej do­bie całe cia­ło, jak­by w łzy się za­mie­ni­ło. A pa­miąt­ka zwłok Tro­ja­na w kro­plach rosy chwi­lę błysz­czy, skwar­ny pro­mień żaru słoń­ca i te kro­ple pręd­ko su­szy.

6

O za­cho­dzie wier­ny słu­ga z dwo­rza­na­mi zam­ku śpie­szy: nie za­sta­je już Tro­ja­na. Wi­dzi jeno, że płaszcz leży, ręce ła­mie i za­wo­dzi. Próż­ne łzy twe, próż­ne żale, one pana nie obu­dzą.

Z Tro­ja­na zam­ku gru­zy zo­sta­ły, a w kom­na­cie jego ciem­nej, kędy nig­dy pro­mień słoń­ca nie za­ja­śniał, nie za­świe­cił, dziś ja­skół­czym gniaz­dom świe­ci i wil­got­ne su­szy ścia­ny!

Przy­to­czy­li­śmy to po­da­nie Ser­bów na do­wód, że nie bra­ku­je tego ro­dza­ju po­wie­ści i w in­nych po­ko­le­niach wiel­kie­go szcze­pu Sło­wian. Tro­jan w mgle wie­ków tak od­bi­ja, jak na­sze

Wa­li­gó­ry i Ma­de­je.

Z wiel­kiej licz­by klech­dów sta­ro­żyt­nych kro­ni­ka­rze jed­nę nam prze­cho­wa­li ze sło­wiań­skich cza­sów. Po­słu­chaj­my po­wie­ści, któ­rą nam Basz­ko i za­słu­żo­ny he­ral­dyk Bar­tosz Pa­proc­ki opo­wia­da­ją zgod­nie. Za­po­mniał już o niej lud dzi­siaj, a jed­nak­że daw­niej po­wszech­nie w oko­li­cach Tyń­ca i Wi­śli­cy zna­ną była, przy­to­czyć ją więc mu­szę jako waż­ny i cie­ka­wy, po­mnik tej ga­łąz­ki li­te­ra­tu­ry.2. WAL­GIERZ WDA­ŁY

Wda­ły Wal­gierz albo Wal­ter, hra­bia na Tyń­cu i pan zam­ku ty­niec­kie­go, ba­wiąc się w po­stron­nych kra­inach dla przej­rze­nia spraw ry­cer­skich, za­trzy­mał się na dwo­rze kró­la fran­cu­skie­go.

Mąż uro­dzi­wy, od­wa­gi i zręcz­no­ści nie­po­śled­niej, w go­ni­twach i tur­nie­jach pierw­szy dank od­no­sił i oczy wszyst­kich zwró­cił na sie­bie, szcze­gól­niej cór­ki kró­lew­skiej imie­niem

Hel­gun­dy. Dla niej przy­jął urząd pod­cza­sze­go, a gdy misy sta­wiał na sto­le, uwa­żał, z ja­kim za­ję­ciem wpa­try­wa­ła się w jego ob­li­cze, jak oczy­ma ści­ga­ła każ­de po­ru­sze­nie do­rod­ne­go dwo­rza­ni­na.

Był na tym­że dwo­rze Ari­nal­dus, kró­le­wicz nie­miec­ki. Ten, roz­ko­cha­ny w Hel­gun­dzie, jak­kol­wiek wzgar­dy do­zna­wał, cią­gle go­rzał na­mięt­ną mi­ło­ścią. Wal­gierz dla uję­cia so­bie wię­cej na­dob­nej kró­lew­nej, prze­ku­piw­szy stró­że zam­ko­we, co­dzien­nie pod­cho­dził pod jej okna i gło­sem mi­łym i dźwięcz­nym śpie­wał dumy smut­ne.

Hel­gun­da zbu­dzo­na, za­chwy­co­na śpie­wem nie­wi­do­me­go tru­ba­du­ra, przy­wo­łać roz­ka­za­ła straż­ni­ków zam­ku, aże­by jej wy­ja­wi­li noc­ne­go śpie­wa­ka. Gdy ci, prze­ku­pie­ni, nie chcie­li wy­znać praw­dy tłu­ma­cząc się, że z za­kry­tym ob­li­czem przy­cho­dzi, kró­lew­na śmier­cią im za­gro­ziw­szy zmu­si­ła do wy­da­nia Wal­gie­rza. Po­czę­ła go do­pie­ro za­pal­czy­wiej mi­ło­wać, a po­tem i do sie­bie na po­kój wzy­wać. Tam po­sta­no­wi­ła, wi­dząc prze­szko­dy od ojca, uciec z

Wal­gie­rzem do Pol­ski.

Ale za­zdro­sny Ari­nald wy­wie­dział się ta­jem­ni­cy, śpie­szy do swe­go kró­le­stwa, przez któ­re mu­siał Wal­gierz po­wra­cać, i na Re­nie za­ka­zaw­szy prze­woź­ni­kom, aby mniej nie bra­li jak grzyw­nę zło­ta, sta­ra­li się przy tym ucie­ka­ją­ce­go za­trzy­mać.

Wal­gierz z Hel­gun­dą wkrót­ce nad­bie­ga, roz­ka­zu­je su­ro­wo prze­woź­ni­kom, by go co prę­dzej na dru­gi brzeg wy­sa­dzi­li, a gdy ci, za­trwo­że­ni, po­słusz­ni Wal­gie­rzo­wi za­żą­da­li za­pła­ty, ten rzu­ca zło­to, wpław Ren prze­by­wa i ku Pol­sce śpie­szy.

Ari­nald do­wia­du­je się, że Wal­gierz już Ren prze­był, uzbra­ja się co prę­dzej, do­sia­da bie­gu­na i do­pę­dza prze­ciw­ni­ka.

– Stój, zdraj­co! – wo­łał nań z da­le­ka – prze­wo­zu nie za­pła­ci­łeś i kró­lew­ską có­ręś ukradł!

– Kła­miesz! – od­wró­ciw­szy się Wal­gierz od­po­wie­dział – prze­wóz za­pła­ci­łem, a córa kró­lew­ska do­bro­wol­nie ze mną je­dzie.

Po­pę­dli­wy Ari­nald wy­zy­wa go na po­je­dy­nek, z wa­run­kiem, że kto zo­sta­nie zwy­cięz­cą, zo­sta­nie pa­nem i kró­lew­nej, i łupu prze­ciw­ni­ka.

Roz­po­czy­na się bój­ka. Hel­gun­da, co sta­ła za Wal­gie­rzem, ży­cząc mu zwy­cię­stwa, była bodź­cem Ari­nal­do­wi, sto­jąc mu na oczach. Nie­miec za­grze­wa­ny jej wi­do­kiem parł sil­nie

Wal­gie­rza, tak, że ten co­fać się przy­mu­szo­ny, uj­rzał przed sobą ko­chan­kę, dla któ­rej bój za­cię­ty to­czył. Wi­dok jej za­pa­lił go moc­niej: ude­rza, oba­la wro­ga na zie­mię i bez li­to­ści za­bi­ja.

Zdzie­ra zbro­ję, a ze zwy­cię­skim łu­pem i kró­lew­ną po­wra­ca do zam­ku swo­je­go, Tyń­ca.

Ale za­le­d­wie przy­był, pod­da­ni ża­ło­bli­wie się uskar­ża­li na Wi­sła­wa pięk­ne­go, ksią­żę­cia wi­ślic­kie­go z rodu Po­pie­la jesz­cze, o cięż­kie krzyw­dy, ja­kich do­zna­wać mu­sie­li. Wal­gierz, gdy na próż­no żą­dał spra­wie­dli­wo­ści, roz­gnie­wa­ny zbie­ra swo­je ry­cer­stwo i w jed­nej bi­twie roz­biw­szy Wi­sła­wa cho­rą­gwie, sa­me­go jak brań­ca okuć roz­ka­zał i do wie­ży wsa­dził na zam­ku ty­niec­kim.

Wkrót­ce na roz­kaz kró­la Wal­gierz po­śpie­szył sta­nąć ze swo­im za­stę­pem do obro­ny gra­nic.

Hel­gun­da roz­pa­cza­ła przy od­jeź­dzie męża. Gdy za­ję­ty wy­pra­wą ry­cer­ską dłu­go nie przy­by­wał,

Hel­gun­da opły­wa­jąc we wszel­kie do­stat­ki po­czę­ła tę­sk­nić i zwie­rzy­ła się wier­nej słu­żeb­ni­ce z uskar­że­niem: "żem ani dziew­ka, ani żona, ani też wdo­wa".

Zro­zu­mia­ła przy­wią­za­na a prze­bie­gła służ­ka tę­sk­ni­cę swo­jej pani; ra­dzi prze­to, że w zam­ku jest wię­zień do­rod­ny, co ją po­tra­fi uko­ić.

Wpro­wa­dzo­no pięk­ne­go Wi­sła­wa, roz­ku­te­go z wię­zów, do kom­na­ty Hel­gun­dy; ta, za­po­mniaw­szy po­przy­się­żo­nej wia­ry mę­żo­wi, nie tyl­ko sta­je się wy­stęp­ną, ale z więź­niem do Wi­śli­cy ucie­ka.

Po skoń­czo­nej wy­pra­wie wo­jen­nej przy­by­wa na Ty­niec Wal­gierz okry­ty sła­wą ry­cer­ską.

Lecz za­le­d­wie wje­chał na po­dwó­rzec zam­ko­wy, zdzi­wio­ny, nie wi­dząc Hel­gun­dy, co zwy­kle wy­bie­ga­ła za mury na po­wi­ta­nie męża, za­py­tu­je służ­by, dwo­rzan i cze­la­dzi o po­wód i od­bie­ra okrop­ną wia­do­mość, że ucie­kła z Wi­sła­wem.

Unie­sio­ny ze­mstą i roz­pa­czą, sam je­den, w tej sa­mej zbroi okry­tej ku­rza­wą, śpie­szy do

Wi­śli­cy. Hel­gun­da była samą, Wi­sław na łowy wy­je­chał. Chy­tra i zdra­dziec­ka nie­wia­sta wy­bie­ga prze­ciw Wal­gie­rza, a pa­da­jąc na ko­la­na, skar­ży Wi­sła­wa, że ją prze­mo­cą upro­wa­dził z

Tyń­ca, za­kli­na, by się ukrył we wska­za­nej ko­mo­rze, a wyda mu Wi­sła­wa dla za­spo­ko­je­nia słusz­nej ze­msty.

Usłu­chał Wal­gierz, lecz za póź­no po­znał zdra­dę wia­ro­łom­nej żony: na­pad­nię­ty, prze­mo­cą oku­ty w kaj­da­ny. Wi­sław, lę­ka­jąc się, by wię­zień nie uszedł, od­dał go pod straż swo­jej sio­stry

Ryn­gi.

Dla więk­szej mę­czar­ni Wal­gie­rza po­sa­dzo­no go na że­la­znym wole, a ob­róż z szyi przy­bi­to do ścia­ny. Tak sku­ty miał za wię­zie­nie kom­na­tę, gdzie w po­bli­sko­ści Wi­sław z Hel­gun­dą w oczach więź­nia oka­zy­wa­li swo­ją mi­łość. Wal­gierz mu­siał pa­trzeć na wia­ro­łom­ną żonę i okrut­ne­go zwo­dzi­cie­la i wro­ga, lecz nic nie mó­wił po­nu­re za­cho­wu­jąc mil­cze­nie.

Ryn­ga, ma­jąc do­zór nad nim, szpet­na aż do obrzy­dze­nia, li­tu­jąc Wal­gie­rza mę­czar­ni, a wię­cej w nim roz­ko­cha­na, obie­cu­je z wię­zów uwol­nić z wa­run­kiem, że ją poj­mie za mał­żon­kę, a ży­cie usza­nu­je bra­ta.

– Przy­sta­ję i przy­rze­kam wszyst­ko! – od­rzekł Wal­gierz chci­wy uwol­nie­nia – jeno roz­kuj mię z tych kaj­dan i po­daj mój oręż nie­złom­ny.

Ryn­ga otwo­rzy­ła kłód­ki kaj­dan i miecz Wal­gie­rzo­wi od­da­ła, wi­siał on al­bo­wiem na osob­nej ścia­nie. Wal­gierz już wol­ny, oręż za ple­cy­ma ukrył, za­cho­wu­jąc zwy­czaj­ną po­stać bo­le­sną, mil­czą­cą, po­nu­rą.

Hel­gun­da z Wi­sła­wem jak zwy­kle przy­szli się pie­ścić na zwy­czaj­nym miej­scu. Wal­gierz pierw­szy raz do nich się ode­zwał, prze­rwaw­szy upo­rne do­tąd mil­cze­nie.

– Cóż rzek­nie­cie, gdy­bym ja te­raz nad wami po­mścił krzyw­dy i cier­pień mo­ich?

Hel­gun­da po­dzi­wem i trwo­gą prze­ję­ta do­strze­ga­jąc, że oręż Wal­gie­rza nie wisi na ścia­nie, rze­kła do ko­chan­ka:

– Wi­sła­wie! ja się go lę­kam, patrz, i mie­cza już nie ma Wal­gie­rza!

Ale Wi­sław, ufa­jąc wier­no­ści swo­jej sio­stry, od­rzekł z po­gar­dą, spo­glą­da­jąc na więź­nia:

– Gdy­byś miał i sto mie­czów, nie lę­kam się wca­le, a na­wet ci od­pusz­czę, gdy­byś mię i za­bił.

Wal­gierz zrzu­ca kaj­da­ny z wy­nie­sio­nym mie­czem sta­je nad ło­żem: spu­ścił go z za­ma­chem i wy­ci­snął dwa ję­kli­we wes­tchnie­nia ko­na­ją­cej Hel­gun­dy i Wi­sła­wa.

Po­mściw­szy się krzyw­dy swo­jej, z Ryn­gą na Ty­niec po­wró­cił, za­braw­szy wszyst­kie skar­by, któ­re tak zręcz­nie Ryn­ga uwio­zła i śmierć bra­ta ukry­ła, że dwo­rza­nie i ry­ce­rze Wi­sła­wa do­pie­ro się o mor­der­stwie do­wie­dzie­li, kie­dy Wal­gierz ze zbaw­czy­nią Ryn­gą w wa­row­nym już sta­nę­li Tyń­cu.

Zwło­ki Hel­gun­dy po­cho­wa­no w Wi­śli­cy. Kro­ni­karz Go­dzi­sław Basz­ko pi­sze, że w roku

1242 wi­dział jesz­cze na ka­mie­niu gro­bo­wym twarz Hel­gun­dy wy­ry­tą. Bar­tosz Pa­proc­ki za do­wód po­da­je, że Wal­gierz do ro­dzi­ny To­por­czy­ków na­le­żał, iż po wsiach sta­ro­daw­nie do

Tyń­ca na­le­żą­cych: "kie­dy na gwałt wo­ła­ją, tedy krzy­czą: Sta­rza! Sta­rza! albo: Sta­ry­koń!

Sta­ry­koń! a te ro­dzi­ny z daw­ne­go wie­ku są jed­nej z To­por­czy­ka­mi dziel­ni­cy".

Jak we­dle na­sze­go po­dzia­łu klech­dy dru­giej czę­ści uwa­żać na­le­ży za hi­sto­rycz­ne, za kro­ni­kę ludu, w któ­rej za­cho­wał sta­rych bo­ha­te­rów, pa­mięć roz­bój­ni­ka Ma­de­ja i cza­row­ni­ka

Twar­dow­skie­go; pierw­szej czę­ści, jako szcząt­ki wia­ry, po­dań i wy­obraź­ni sło­wiań­skiej, z przed­chrze­ści­jań­skiej epo­ki; część trze­cia naj­licz­niej­sza, lubo w niej gdzie­nieg­dzie prze­bi­ja myśl uryw­ko­wa, ro­dzin­na, kra­jo­wa, w więk­szej po­ło­wie nosi ce­chę zu­peł­nie obcą. Klech­dy tu ob­ję­te za wę­drow­ne uwa­żać na­le­ży i stąd wiel­kie znaj­du­je­my z nich po­do­bień­stwo do azja­tyc­kich po­wie­ści. Nie dzi­wo­ta! Wie­le spod skwar­ne­go słoń­ca i pu­styń piasz­czy­stych Azji przy­nie­śli ry­ce­rze nasi, co wal­czy­li w cza­sie kru­cjat świę­tych, do­bi­ja­jąc się gro­bu Chry­stu­sa na próż­no, wię­cej przy­nie­śli ba­jek pąt­ni­cy, co dłu­go po­tem wę­dro­wa­li do Je­ro­zo­li­my lub ich się na­uczy­li od pąt­ni­ków wło­skich, hisz­pań­skich, fran­cu­skich, z któ­ry­mi tak w Rzy­mie, jak

Lo­re­cie i tylu cu­dow­nych miej­scach za­bie­ra­li zna­jo­mość. Tym pąt­ni­kom, czy­li piel­grzy­mom, win­ni­śmy wpro­wa­dze­nie naj­przód wi­do­wisk po­boż­nych. Wra­ca­ją­cy z wę­dró­wek od Zie­mi

Świę­tej, z Rzy­mu, Kom­po­stel­li, Lo­re­tu, nu­ci­li pie­śni o cu­dach świę­tych, o dzi­wach, któ­re wi­dzie­li, o dzie­jach męki Zba­wi­cie­la, o ży­wo­cie Pan­ny Ma­rii itp. Mię­sza­li do tego ba­śnie i śmiesz­no­ści i lud pro­sty ba­wi­li; zbie­ra­ły się gro­ma­dy pąt­ni­ków po wsiach, mia­stecz­kach, a śpie­wa­jąc przy­gry­wa­li na kob­zie. Płasz­cze ich i ka­pe­lu­sze, okry­te sko­ru­pa­mi pła­zów, ob­raz­ka­mi świę­tych, róż­ni­ły ich strój od in­nych. Wy­sta­wia­no im pod­nie­sio­ne miej­sca na ryn­kach i cmen­ta­rzach ko­ściel­nych, do śpie­wów przy­da­wa­no migi. Uda­wa­nie osób roz­mo­wy utwo­rzy­ło coś po­dob­ne­go do sztu­ki te­atral­nej. Ba­śnie te sil­ny wpływ wy­wie­rać mu­sia­ły, bo lud gro­ma­da­mi zbie­gał do ich słu­cha­nia. Po­wta­rza­no je so­bie przy ogni­sku do­mo­wym, prze­twa­rza­no, a tak z cza­sem wie­le i ro­dzin­nych ob­ra­zów przy­bra­ło ko­lo­ryt wschod­ni.

Do­bry i wier­ny ob­raz ta­kie­go pąt­ni­ka wy­sta­wia nam ko­me­dia z cza­sów Zyg­mun­ta III-go, pod na­pi­sem Mię­so­pust albo tra­gi­co­co­ma­edia na dni mię­so­pust­ne, nowo dla sta­nów roz­ma­itych po­da­na 1612 r. 4-to, gdzie nie­zna­jo­my au­tor wy­pro­wa­dza na sce­nę piel­grzy­ma, co opo­wia­da nie­sły­cha­ne bred­nie z no­we­go świa­ta:

PIEL­GRZYM

Gdym z gra­nic wy­szedł, oba­czy­łem ska­ły

Dziw­nie wy­so­kie, któ­re tuż mi się być zda­ły.

Sze­dłem do nich dwie le­cie, pra­wie nie prze­sta­jąc,

Tak we dnie, jako w nocy tuż ich być mnie­ma­jąc.

Tam przy­szedł­szy, iżem miał zmor­do­wa­ne nogi,

Spo­czą­łem; a pół roku szu­ka­łem zaś dro­gi,

Cho­dząc oko­ło ska­ły; a że przy­je­cha­li

Kup­cy z gra­nic, co mi wstęp na wierzch po­ka­za­li

Po dra­bi­nie z piór pta­sich! za­le­d­wie tam wla­złem

Za całe trzy mie­sią­ce, gdzie dziw­ny zna­la­złem

Gaj!

ŁA­PI­KU­FEL

Nuże, po­wia­daj! tam­ten gaj był jaki?

PIEL­GRZYM

Miał bar­dzo dziw­ne drze­wa, miał ro­dzaj wsze­la­ki,

Nie tyl­ko co ich zna­my, ale nie­wi­dzia­ne!

Dru­gie że­la­zne, srebr­ne, zło­te i mie­dzia­ne.

Są w tym gaju na so­snach wszyst­kie list­ki zło­te,

Szysz­ki z ka­mie­ni dro­gich, trud­no u nas o te!

Ba! co więk­sza, o co kto spy­tał, po­wia­da­ły,

I co ma być swych cza­sów, tam pro­ro­ko­wa­ły!

W tym gaju wi­dzia­łem

Mrów­ki więk­sze niż sło­nie i iść tam nie śmia­łem,

Po­tem wi­dzia­łem pchłę, je­śli się nie mylę,

Co sko­czy­ła tuż przez mię, da­lej niż na milę.

ŁA­PI­KU­FEL

Musi tam być mróz wiel­ki?

PIEL­GRZYM

Jak kto sło­wo rze­cze,

To mar­z­nie na po­wie­trzu, niź­li się do­wle­cze,

A gdy jest kto opo­dal, to zmar­z­łe zo­sta­je

Przez zimę, aż na wio­snę le­d­wie się roz­ta­je.

Co w przy­to­czo­nym wy­jąt­ku z tej ko­me­dii opo­wia­da Piel­grzym o gaju, gdzie drze­wa srebr­ne, zło­ci­ste i że­la­zne, po­dob­ne opi­sy zna­leźć moż­na w baj­kach do te­raz krą­żą­cych u ludu. Oto opo­wiast­ka zna­na w Kra­kow­skiem po­nad Wi­słą i u Ma­zu­rów, ma­ją­ca zwią­zek z tym, co opo­wia­dał pąt­nik o za­mar­z­łych sło­wach.3. ZA­MAR­Z­ŁE SŁO­WA

Szedł ubo­gi piel­grzym i za­szedł mię­dzy ta­kie ska­ły, że z nich wyj­ścia nie było. Prze­sie­dział lato, na­de­szła zima, a zima tak sro­ga, że pta­stwo zmar­z­łe ze zło­tym pie­rzem upa­da­ło z po­wie­trza. Prze­zięb­nię­ty piel­grzym cze­kał pew­nej śmier­ci, gdy uj­rzał so­bo­la, jak szpa­rą w ogrom­nej ska­le prze­bie­gał. Spoj­rzy i zo­ba­czył ura­do­wa­ny, że tędy jest dro­ga: – Tu więc dro­ga!

– za­wo­łał – ale sło­wa jego za­mar­z­ły, a on sam z wiel­kie­go mro­zu w ka­mień się ob­ró­cił.

Nad­szedł w to samo miej­sce dru­gi piel­grzym i rów­nie jak pierw­szy nie mógł zna­leźć wyj­ścia spo­śród skał wy­so­kich. Już po­czął roz­pa­czać i pła­kać rzew­li­wie, kie­dy wio­sen­ne, skwa­rem do­pie­ka­ją­ce słoń­ce, zmar­z­nię­te sło­wa pierw­sze­go piel­grzy­ma od­ta­ja­ły. Spoj­rzy – wi­dzi, że leżą sło­wa, któ­re lód ze śnie­giem czar­nym za­kry­wał, a te­raz się świe­żą mu­raw­ką okry­ły.

Przy­szedł bli­żej i prze­czy­tał: "Tu więc dro­ga!" Po­szedł więc za, tym prze­wod­ni­kiem, zna­lazł nie­świa­do­me przej­ście i już pro­sto stam­tąd do gro­bu Pana Je­zu­sa za­szedł.

Koń­czę te słów kil­ka, po­trzeb­nych do zro­zu­mie­nia klech­dów: same one uka­żą oczom ro­zu­mu i ta­len­tu całą swo­ją war­tość po­etyc­ką. Do­kład­ny zbiór tych po­dań od­wiecz­nych i po­wie­ści, przy zbio­rach pra­co­wi­tych dum i pie­śni a oraz przy­słów i przy­po­wie­ści ludu, je­dy­nie może praw­dzi­we pięt­no ro­dzin­ne­go du­cha wy­kryć, ob­ja­śnić i otwo­rzyć dla użyt­ku po­ezji i dzie­jów bo­ga­te miny bo­ga­te­go krusz­czu, któ­ry do­tąd w za­po­mnie­niu ukry­ty zo­sta­wał, bez żad­ne­go użyt­ku, jak dro­gie żyły sre­bra, za­la­ne w głę­biach na­sze­go Ol­ku­sza.

Pi­sa­łem w War­sza­wie 20 grud­nia 1835 r.4. OCZY UROCZ­NE

1

Bo­ga­ty szlach­cic w mu­ro­wa­nym dwo­rze miesz­kał nad Wi­słą. Wszyst­kie okna tego dwo­ru wy­cho­dzi­ły na wspa­nia­łą rze­kę: nie było żad­ne­go ani od stro­ny go­ściń­ca, ani też ob­szer­ne­go gum­na. Dłu­ga ale­ja lip, mię­dzy któ­ry­mi prze­cho­dzi­ła dro­ga do dwo­ru szlach­ci­ca, za­ro­sła tra­wą i chwa­stem, wska­zy­wa­ła, że nie­wie­le są­sia­dów to sa­mot­ne sie­dli­sko od­wie­dza, że nie znaj­dziesz tu daw­nej go­ścin­no­ści.

Pan, tego dwo­ru od lat sied­miu do­pie­ro się z da­le­kie­go po­wia­tu spro­wa­dził, ale wie­śnia­cy mało go zna­li i na­wet z bo­jaź­nią uni­ka­li: okrop­ne bo­wiem po­wie­ści bie­ga­ły o nim.

Z bo­ga­tych ro­dzi­ców uro­dzo­ny nad brze­ga­mi Sanu, od ko­ły­ski nie­szczę­śli­wa mu przy­świe­ca­ła gwiaz­da: miał oczy urocz­ne, któ­re cho­ro­bę i śmierć lu­dziom za­da­wa­ły. Kie­dy spoj­rzał w złą go­dzi­nę na by­dlę, za­raz zde­chło, je­że­li co po­chwa­lił, nisz­cza­ło za­raz. Oj­ciec i mat­ka ze zgry­zo­ty po­mar­li, a pan urocz­ny – jak go w oko­li­cy na­zy­wa­no, gdzie nie­na­li­czo­ne zrzą­dził swo­imi oczy­ma szko­dy – przedaw­szy po ro­dzi­cach ma­ją­tek, prze­niósł się nad brze­gi

Wi­sły i za­miesz­ki­wał dwór mu­ro­wa­ny. Wszyst­kich po­od­da­lał lu­dzi, zo­sta­wiw­szy jeno do­mow­ni­ka sta­re­go, któ­ry go na ręku wy­pia­sto­wał i któ­re­mu je­dy­nie złe oczy pana nie szko­dzi­ły wca­le.

Pan urocz­ny rzad­ko wy­jeż­dżał z domu, bo za jego oczy­ma cią­gnę­ły się klę­ski, śmierć i cho­ro­by, dla­te­go cią­gle sie­dział obok pana sta­ry słu­ga, co go ostrze­gał, gdzie wieś, mia­sto czy czło­wie­ka zo­ba­czył; wte­dy pan za­kry­wał oczy nie­szczę­śli­we albo je spusz­czał i za­pa­try­wał się na wiąz­kę gro­cho­win, za­wsze w no­gach po­ło­żo­ną.

Zna­jąc swo­je oczy, któ­ry­mi po­mi­mo woli nie­szczę­ścia i klę­ski spro­wa­dzał, ka­zał wy­mu­ro­wać dwór ob­szer­ny, ale wszyst­kie okna ob­ró­cił na Wi­słę, chcąc tym spo­so­bem, aże­by lu­dziom nie szko­dził ani na wła­sne za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie nie pa­trzył: dwa razy już mu bo­wiem spło­nę­ły, kie­dy spoj­rzał w złej go­dzi­nie. Mimo to prze­kli­na­li go fli­sy i z trwo­gą uka­zy­wa­li na duże okna mu­ro­wa­ne­go dwo­ru, skąd oczy nie­jed­ne­mu za­da­ły cho­ro­bę, a bu­rza za­wsze nie­mal w przy­sta­ni na prze­ciw­nym brze­gu, wprost bia­łe­go – jak na­zy­wa­no – dwo­ru, wie­le stat­ków uszko­dzi­ła.

Od­wa­żył się flis je­den: pod­pły­nął na ło­dzi do bia­łe­go dwo­ru i chciał wi­dzieć pana urocz­ne­go.

Sta­ry słu­ga prze­stra­szo­ny wpro­wa­dził do kom­na­ty ja­dal­nej zu­chwa­łe­go że­gla­rza. Pan je­dząc obiad, roz­gnie­wa­ny, że mu nie­zna­jo­my prze­szka­dza, spoj­rzał na przy­chod­nia po­nu­ro, a flis do­stał ta­kiej fe­bry, że sło­wa prze­mó­wić nie mógł i upadł na pro­gu.

Sta­ry słu­ga z roz­ka­zu li­to­ści­we­go pana wy­niósł go do ło­dzi, dużo dał pie­nię­dzy i od­wiózł na brzeg prze­ciw­ny. Dłu­go śmia­łek cho­ro­wał: kie­dy zdo­łał mó­wić, okrop­ny ob­raz, w któ­rym wy­sta­wił dwór bia­ły i urocz­ne­go pana, prze­stra­szył jesz­cze wię­cej wszyst­kich fli­sów, co go z cie­ka­wo­ścią oto­czy­li. Od tego cza­su każ­dy że­glarz pły­nąc po Wi­śle od­wra­cał oczy od bia­łe­go dwo­ru, z ci­cha się mo­dlił i drżał na samo wspo­mnie­nie złych oczu groź­ne­go pana.

2

Już lat dzie­sięć mi­nę­ło; jak dwór bia­ły był prze­stra­chem oko­licz­nych miesz­kań­ców i fli­sów.

Nikt nie od­wie­dzał pana urocz­ne­go, a nie­szczę­śli­wy pę­dził sa­mot­ne go­dzi­ny.

Sro­ga na­sta­ła zima; sta­da­mi wil­cy wo­ko­ło dwo­ru groź­nym gło­sem wyli, a pan domu sie­dział smęt­ny przy ko­mi­nie, na któ­rym wiel­ki go­rzał ogień, prze­wra­ca­jąc kar­ty ja­ko­wejś księ­gi.

Sta­ry słu­ga już wszyst­kie drzwi po­za­my­kał i w tej­że sa­mej kom­na­cie, z dru­giej stro­ny ko­mi­na usiadł­szy, ogrze­wał sta­re i prze­mar­z­łe cia­ło, na­pra­wia­jąc sieć na ryby.

– Sta­ni­sła­wie! – rzekł pan do nie­go – czy du­żo­ście ryb w prze­rę­bli na­ło­wi­li?

– Nie­wie­le, pa­nie! ale bę­dzie do­syć dla nas obu­dwu.

– Praw­da! – mó­wił nie­szczę­śli­wy bo­gacz – już tyle lat, a my za­wsze sa­mot­ni – nie­szczę­śli­wa go­dzi­na, kie­dy mnie uro­dzi­ła mat­ka! Za­wsze sam, żyję jak pu­stel­nik, bo lu­dzie ucie­ka­ją przede mną!

I otarł łzy, co zwil­ży­ły nie­szczę­śli­we oczy.

Na­gle usły­sze­li na dzie­dziń­cu głos ludz­ki wzy­wa­ją­cy ra­tun­ku. Za­drżał pan domu, tak daw­no nie sły­szał ob­ce­go gło­su; sta­ry słu­ga wy­biegł z kom­na­ty, a za nim pan urocz­ny z lamp­ką w ręku.

Przed samą sie­nią sta­ły sa­nie kry­te, obok nich stał sę­dzi­wy czło­wiek wo­ła­jąc ra­tun­ku.

Sko­ro uj­rzał wy­cho­dzą­cych ze świa­tłem, wy­niósł z sani omdla­łą żonę, a sta­ry słu­ga po­mógł wy­sia­dać prze­stra­szo­nej, mło­dej i pięk­nej cór­ce.

Przy­ło­żo­no dre­wek na ko­min, otrzeź­wio­no ze­mdla­łą mat­kę, pan domu ra­do­sny i we­so­ły do­był za­ple­śnia­łych bu­te­lek wę­grzy­na i suto sę­dzi­we­go ojca pięk­nej cór­ki ra­czył.

Sta­ry słu­ga uśmie­chał się skry­cie, pa­trząc na ra­dość i we­so­łe lica swe­go pana, któ­re za­wsze po­nu­rość i smu­tek od ko­leb­ki osia­da­ły.

Gość przy­by­ły, roz­grza­ny sta­rym wę­grzy­nem, opo­wia­dał, jak w dro­dze za­sko­czo­ny bu­rzą zmy­lił z dro­gi, a po dłu­gim błą­dze­niu, na­po­tkaw­szy gro­ma­dę za­ja­dłych wil­ków, za­le­d­wie uciec po­tra­fił i schro­nić się na po­dwó­rzu bia­łe­go dwo­ru.

Wnet roz­pa­ko­wa­no sa­nie, a stru­dze­ni, zzię­bli i wy­stra­sze­ni po­dróż­ni zna­leź­li cie­pły i wy­god­ny spo­czy­nek. Zno­wu ci­sza daw­na za­le­gła kom­na­ty, a ogień na ko­min­ku sła­bym jeno przy­świe­cał po­ły­skiem.

3

Ze­gar ścien­ny ude­rzył pierw­szą po pół­no­cy: sta­ry Sta­ni­sław drze­mał przy ko­mi­nie pil­nu­jąc ognia, gdy za­skrzyp­nę­ły drzwi od sy­pial­ni pana i wy­szedł urocz­ny nie ro­ze­bra­ny wca­le.

Słu­ga zdzi­wio­ny prze­tarł oczy i po­mruk­nął, snem roz­ma­rzo­ny:

– Co! pa­ni­sko bied­ne jesz­cze nie śpi?

– Ci­cho! sta­ry mój dru­hu! – od­rzekł pan we­so­ło – spać nie mogę i bo­daj­bym nig­dy nie za­snął, a był tak szczę­śli­wy, jako dzi­siaj.

I usiadł w wiel­kim krze­śle przy ko­mi­nie, uśmie­chał się ra­do­śnie i po­czął pła­kać.

– Płacz! płacz bied­niąt­ko! – po­my­ślał Sta­ni­sław – prę­dzej może wy­pła­czesz z uro­ku nie­szczę­śli­we oczy.

– Gdy­by mi Bóg dał to, co za­my­ślam – mó­wił do sie­bie pan urocz­ny – ni­cze­go bym na tym nie za­żą­dał świe­cie. Już lat trzy­dzie­ści żyję sa­mot­nie jak pu­stel­nik albo zbro­dzień: a prze­cież nie ska­la­łem się wy­stęp­kiem, nie po­my­śla­łem o zbrod­ni! Tyl­ko oczy! oczy moje!

Smu­tek za­sę­pił ob­li­cze przed chwi­lą ra­do­sne, lecz wkrót­ce znów uśmiech osiadł na daw­nym miej­scu: wi­dać, że pro­myk na­dziei spę­dzał po­nu­rość.

– Mój sta­ry przy­ja­cie­lu! – a Sta­ni­sław spoj­rzał we­so­ło – ja może się oże­nię!

– Daj to Boże! – za­wo­łał słu­ga – ale gdzież szu­kać przy­szłej mo­jej pani?

Pan po­wstał z krze­sła, zbli­żył się na pal­cach do drzwi bocz­nej kom­na­ty, gdzie po­dróż­ni znu­że­ni smacz­no za­sy­pia­li, a wska­zu­jąc ręką, wy­rzekł z ci­cha: – tam!

Sta­ni­sław kiw­nął gło­wą, jak­by po­chwa­lał wy­bór do­bry, i przy­rzu­cił drew na ko­min. Pan za­du­ma­ny od­szedł do sy­pial­ni, a sta­ry słu­ga po­mru­ku­jąc: – daj to, Boże; ale nie doj­rze­ją te grusz­ki na wierz­bie! – za­snął twar­do.

4

Rano zbu­dził się po­dróż­ny, ale o dal­szej dro­dze nie mógł po­my­śleć dla sła­bo­ści mał­żon­ki.

Pan domu z ra­do­ścią się do­wie­dział, że dni kil­ka za­ba­wią, a Sta­ni­sław już za­czął wie­rzyć, że doj­rze­ją grusz­ki na wierz­bie.

Gość, był to szlach­cic nie­ma­jęt­ny, lecz choć nie miał do zbyt­ku, żył uczci­wie i o nic ni­ko­go nie pro­sił. Upodo­bał so­bie uprzej­me­go go­spo­da­rza i po ty­go­dniu gosz­cze­nia rzekł raz do swo­jej już wie­le zdrow­szej mał­żon­ki:

– Mał­go­siu! coś nasz ła­ska­wy go­spo­darz sma­li cho­lew­ki do na­szej Ma­ry­si i ona, jak ba­czę, nie od tego. Nie­źleć by to było.

– Wi­dzi ci się tak jeno! – od­rze­kła żona – ale w du­szy rada była, że co ro­iła so­bie po gło­wie i mąż po­twier­dził.

– Człek nie ubo­gi, nie mło­kos, nic mu nie bra­ku­je – mó­wił da­lej cho­dząc po kom­na­cie – na­sza też dziew­ka nie krzy­wa i doj­rza­ła w la­tach, że już moż­na od­dać w ten stan świę­ty i po­bło­go­sła­wić.

Po wie­cze­rzy gość sę­dzi­wy po­pi­jał sta­re­go wę­grzy­na, mu­skał czu­pry­nę i słu­chał z uśmie­chem, jak pan domu w po­kor­nej mo­wie upra­szał o rękę pan­ny Ma­rian­ny.

– Po­do­ba­łeś mi się, wasz­mość – od­rzekł po dłu­gim na­my­śle. – I kie­dy o wia­no nie py­tasz ani go żą­dasz, a masz do­syć wła­sne­go chle­ba, nie­chże i przę­dzie ką­dziel w wa­szym dwo­rze, a ro­dzi dziel­nych sy­nów.

We trzy mie­sią­ce pan urocz­ny miał żonę. Zni­kła tra­wa i chwa­sty z alei li­po­wej, bo je stra­to­wa­ło mnó­stwo koni i ko­las, co zwio­zły krew­nia­ków i przy­ja­ciół pan­ny mło­dej na we­se­le do bia­łe­go dwo­ru. – W kil­ka­na­ście dni gwar ucichł; a dro­ga li­po­wa zno­wu za­czę­ła za­ra­stać tra­wą i po­krzy­wą.

5

Nad­cho­dzi­ła dru­ga zima, a to­wa­rzy­stwo we dwo­rze po­więk­szy­ło się tyl­ko o jed­nę pa­nią domu.

Licz­na cze­ladź, któ­rą przy­jął, wkrót­ce po­ucie­ka­ła, usły­szaw­szy, że pan ich ma tak nie­szczę­śli­we oczy. Kil­ka po­zo­sta­łych do­znaw­szy od nich cięż­kiej cho­ro­by po­rzu­ci­ło dwór bia­ły, a mło­da i do­rod­na pani w cięż­kich prze­wra­ca­ła się bó­lach na bo­ga­tym łożu; tyl­ko mąż przy­wią­za­ny – z od­wró­co­ną gło­wą ści­skał jej ręce zim­ne i skrze­płe.

Wie­dzia­ła, że mąż ma złe oczy; wie­dzia­ła, że nimi po­więk­szał jej cier­pie­nia i bóle, a jed­nak szcze­rze przy­wią­za­na bła­ga­ła stra­pio­ne­go o jed­no spoj­rze­nie.

– Ma­rio! – za­wo­łał z cięż­kim wes­tchnie­niem – wiem, że nie będę z tobą szczę­śli­wy, do­pó­ki mam te oczy: wy­łup mi je! Oto nóż ostry, a z twej ręki nie bę­dzie mię bo­leć.

Wzdry­gnę­ła się żona na tak okrop­ne żą­da­nie, a pan urocz­ny, wi­dząc ją nie­za­chwia­ną, upadł na krze­sło i rzew­nie po­czął pła­kać.

– Na cóż mi ten dar boży, to szczę­ście, któ­re­go czło­wiek oczy­ma do­zna­je, kie­dy wzrok mój klę­skę nie­sie! Ty cho­ru­jesz cięż­ko, Ma­rio! wie­rzę: bo uschnie na­wet drze­wo pięk­ne, gdy nań w złej go­dzi­nie spoj­rzę. Ale bądź spo­koj­ną, na­sze dzie­cię nie zo­ba­czy już tych oczu, nie za­szko­dzą mu też w ni­czym i nie bę­dzie pa­mię­ci ojca prze­kli­nać!

Ję­kiem tyl­ko od­po­wie­dzia­ła cho­ra mał­żon­ka.

Pan urocz­ny wy­szedł zo­sta­wiw­szy sta­re­go słu­gę: wkrót­ce dwa prze­ciw­ne krzy­ki ode­zwa­ły się z dwóch stron prze­ciw­nych bia­łe­go dwo­ru.

Za­kwi­li­ło dzie­cię na­ro­dzo­ne w sy­pial­ni; roz­legł się, krzyk bo­le­sny, do­no­śny, mę­ski w kom­na­cie, gdzie go­rzał na ko­mi­nie ogień. Płacz dzie­cię­cy zwia­sto­wał jego przyj­ście na świat, że uj­rza­ło pro­mień słoń­ca a krzyk mę­ski, że oj­ciec tego nie­mow­lę­cia po­że­gnał się z tym słoń­cem na za­wsze. Dwa oczy, jak dwa krysz­ta­ły, z skrwa­wio­nym no­żem upa­dły na zie­mię.

6

W sześć lat okna wy­bi­to i z prze­ciw­nej stro­ny, skąd wi­dok był na ob­szer­ną wieś i gum­na, fli­sy pod sa­mym bia­łym dwo­rem mie­li przy­stań wy­god­ną. Pani domu zdro­wa i we­so­ła cie­szy­ła się pięk­ną jak anioł có­recz­ką, któ­ra śle­pe­go ojca opro­wa­dza­ła.

Wie­śnia­cy, co stro­ni­li od pana urocz­ne­go, te­raz na wi­dok śle­pe­go pana i dzie­cię­cia nie ucie­ka­li jak daw­niej. Znik­nę­ła ci­chość po­gro­bo­wa, bo dwo­rza­nie i cze­ladź na­peł­nia­li tak nie­gdyś dwór bia­ły sa­mot­ny.

Sta­ni­sław już zgar­bio­ny laty za­ko­pał oczy swe­go pana w ogro­dzie. Raz zdję­ty cie­ka­wo­ścią, czy się jesz­cze za­cho­wa­ły, od­grze­bał zie­mię i spoj­rzał. Iskrzy­ły się jak świe­ce: le­d­wie ich blask od­bił się o twarz jego, zmarsz kami okry­tą, za­drżał, upadł i sko­nał.

Pierw­szy raz i ostat­ni za­szko­dzi­ły sta­re­mu słu­dze oczy urocz­ne­go pana! Dłu­go lu­dzie ga­da­li, że dla­te­go mu daw­niej oczy nie szko­dzi­ły, bo go pan wiel­ce ko­chał, ser­ce prze­to odej­mo­wa­ło im siłę: te­raz same, za­grze­ba­ne w zie­mi, na­bra­ły więk­szej mocy i za­bi­ły wier­ne­go słu­gę!

Pan śle­py ser­decz­nie go ża­ło­wał: wy­sta­wił mu pięk­ny na­gro­bek z krzy­żem, pod któ­rym fli­sy mo­dlić się zwy­kli, gdy w przy­sta­ni od­po­czy­wa­li pod bia­łym dwo­rem.5. NĘ­DZA Z BIE­DĄ

1

Pan wo­je­wo­da miał za­mek wspa­nia­ły od zło­ta i mar­mu­rów; wy­so­kie wie­że wzno­si­ły się na wzgó­rzu po­nad Wi­słą, ka­pli­ca zam­ko­wa lśni­ła zło­tem, bo mie­dzią była gru­bo wy­zła­ca­ną po­kry­ta. Dwór miał licz­ny, cho­rą­gwie na­dwor­ne­go woj­ska jezd­nych i pie­szych. Jak zaj­rza­łeś okiem, wszyst­ko: jego pola, jego mia­sta, jego wsie nie­na­li­czo­ne, lasy, bory i pusz­cze, w któ­rych mno­gie sta­da zwie­rzy­ny bu­ja­jąc swo­bod­nie ocze­ki­wa­ły na pana wo­je­wo­dy strza­ły za­bój­cze.

Po pierw­szych lo­dach Wi­słę okry­wa­ły jak sta­do ła­bę­dzi stat­ki ła­dow­ne zbo­żem pana wo­je­wo­dy, wy­sy­łał on je do Gdań­ska, na mo­rze, a w za­mian przy­wo­ził wory zło­ta, któ­re zsy­py­wał do skarb­cu swo­ich an­te­na­tów.

Kie­dyś wszedł na po­ko­je zam­ko­we, dro­gie ada­masz­ko­we obi­cia, zło­to­li­te ma­te­rie okry­wa­ły ścia­ny, w kom­na­cie ja­dal­nej przy kre­den­sie sto­sa­mi le­ża­ły zło­ci­ste kon­wie, na­lew­ki, pu­cha­ry, srebr­ne tace, ta­le­rze, pół­mi­ski, wazy. Jak pan wo­je­wo­da za­siadł do sto­łu, sy­pa­ło się z róż­nych za­ką­tów mro­wie dwo­rzan, cze­la­dzi, a wszyst­ko zgłod­nia­łe żar­ło, a wszyst­ko łak­ną­ce piło po­tęż­nie. Ka­pe­la na­dwor­na pod prze­wo­dem wy­bla­dłe­go Wło­cha brzmia­ła z chó­ru i co dzień we­so­ło pan z dwo­rem swo­im zja­dał ca­łe­go wołu tucz­ne­go, spa­śne­go wie­prza, trzy kor­ce żyta chle­bem, dru­gie tyle psze­ni­cy w ko­ła­czach, klu­skach i mar­ce­pa­nach, wy­pi­jał becz­kę wina, dzie­więć be­czek piwa i becz­kę mio­du. Po obie­dzie wsta­wał pan wo­je­wo­da z czer­wo­ny­mi po­licz­ka­mi, dwo­rza­nie z czer­wień­szy­mi jesz­cze, do­sia­da­li wte­dy na ko­nie, strze­la­li z pi­sto­le­tów do celu, zdej­mo­wa­li ko­pia­mi pier­ście­nie, a pan naj­zręcz­niej­sze­go uda­ro­wy­wał to łań­cu­chem zło­ci­stym, to pu­cha­rem srebr­nym, to dał mu ko­nia z rzę­dem. I tak dzień po dniu pa­da­ły pod to­po­rem tucz­ne woły, wy­su­sza­no becz­ki z wi­nem i mio­dem z piw­nic, a prze­cież ni­cze­go nie za­bra­kło nig­dy, bo za zło­to ze sprze­da­nych stat­ków zbo­żem ła­do­wa­nych nowe co­raz sta­da na­pę­dza­no wo­łów jesz­cze tucz­niej­szych, spro­wa­dza­no z Wę­gier więk­sze becz­ki sław­ne­go wina, a z Li­twy ko­wień­skich mio­dów.

2

W dzień skwar­ny, go­rą­cy, let­ni, pod cie­niem gę­stej lipy sta­ły dwie isto­ty, wię­cej do wid­mów niż lu­dzi po­dob­ne. Trzy­ma­jąc się za ręce, spo­glą­da­ły na za­mek wspa­nia­ły.

Pierw­sze wy­bla­dłe, zżół­kłe, żu­pan dziu­ra­wy, ka­wał­kiem nie­gdyś bo­ga­te­go pasa prze­pa­sa­ne, buty dziu­ra­we, czap­kę po­dar­tą; była to Bie­da.

Dru­gie skó­ra a ko­ści, oczy za­mglo­ne, ob­li­cze skrzy­wio­ne gło­dem, ob­wi­nię­te sta­ło płach­tą zbru­dzo­ną, nie mia­ło na­wet ko­szu­li na so­bie. Była to Nę­dza. Nie­roz­łącz­ni to­wa­rzy­sze z sobą sto­jąc pod lipą taką wie­dli roz­mo­wę:

BIE­DA

– Patrz, moja swa­cho, jak pięk­ny za­mek, co tu stat­ków ła­dow­nych psze­ni­cą; sły­szysz, we­so­ła ka­pe­la brzmi gło­śno. Ach, gdy­by się tam do­stać na chwil­kę!

NĘ­DZA

– I cze­góż pra­gniesz, czy tam nas pusz­czą? Spoj­rzyj, bra­ma za­war­ta, a choć­by mur prze­sa­dzić, co nam ła­two, bry­ta­ny duń­skie ka­zał­by wo­je­wo­da spu­ścić z łań­cu­chów, po­szczwa­no by nas jak wil­ków lub niedź­we­dzi.

BIE­DA
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: