Klejnot Sycylii - ebook
Klejnot Sycylii - ebook
Jako nowy prezes międzynarodowej firmy hotelarskiej należącej do rodziny Ferrara, ambitny Santo chce dokonać czegoś wyjątkowego. Zamierza uczynić z najstarszego hotelu firmy na zachodnim wybrzeżu Sycylii prawdziwy klejnot. Musi jednak wykupić ziemię od skłóconej od lat z Ferrarami rodziny Baracchich, co wydaje się nierealne. Santo liczy, że pomoże mu Fiammetta Baracchi, wnuczka seniora rodu, z którą, o czym nikt nie wie, trzy lata temu spędził namiętną noc…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-0564-1 |
Rozmiar pliku: | 687 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Członkowie zarządu firmy Ferrara Resorts siedzieli nieruchomo wokół stołu. Na wszystkich twarzach malował się szok. W absolutnej ciszy, tętniącej od niewypowiedzianych słów, okrzyków zdumienia i jęków protestu, Santo Ferrara uśmiechnął się szeroko.
– Liczę na to, że mój projekt zainteresował państwa, i że zarząd uzna go za warty realizacji. Dziękuję za uwagę – zakończył i niespiesznie zajął swoje miejsce za stołem, rozbawiony wrażeniem, jakie wywarł. Niektórzy spośród szacownych członków zarządu od dobrych paru minut siedzieli z otwartymi ustami, zupełnie nieświadomi tego, jak komiczny przedstawiają widok.
Mijały sekundy, a cisza trwała.
– Proszę cię, powiedz, że żartujesz – odezwał się wreszcie Cristiano, starszy z braci Ferrara. Choć wyraźnie silił się na spokój, brwi miał zmarszczone, a spojrzenie jego ciemnych oczu było pełne napięcia. – Twój projekt jest niewykonalny. Mam nadzieję, że to rozumiesz. Bo jeśli się przy nim uprzesz, możesz narazić na duże nieprzyjemności nie tylko siebie, ale i nas wszystkich.
Cały Cristiano, pomyślał Santo, maskując przypływ braterskiego uczucia chłodnym uśmiechem. Szczery, serdeczny ekstrawertyk. Wszystko po nim widać – troskę o bliskich, niepewność, czy młodszy brat sprawdzi się na stanowisku szefa wielkiej firmy, które przekazał mu, gdy ograniczył swoją działalność zawodową, żeby mieć więcej czasu dla żony i dwóch uroczych, lecz absorbujących córek.
Santo mógł zapewnić brata, że doskonale wie, z jakim ryzykiem wiąże się realizacja projektu, który przed chwilą przedstawił. Ale nie zamierzał się tłumaczyć. Cristiano musiał przestać traktować go jak dziecko. Skoro powierzył mu stanowisko szefa, nie powinien podważać jego autorytetu, pouczając go przy wszystkich, jakby miał do czynienia z niedoświadczonym stażystą, którego trzeba pilnować, żeby nie narobił poważnych błędów.
Niestety, Cristiano nie potrafił wyzbyć się tego denerwującego nawyku. Ciągle udzielał mu porad i napomnień. Odkąd Santo przejął stery firmy, praktycznie każda z jego decyzji była komentowana przez brata. Oczywiście, Cristiano robił to w dobrej wierze. Chciał się podzielić swoim doświadczeniem, oszczędzić młodszemu bratu stresu i niepewności, których sam zaznał, kiedy po nagłej śmierci ojca musiał porzucić beztroskie, młodzieńcze życie, żeby stanąć na czele rodzinnej firmy. Był tak nawykły do dbania o bliskich, że w swoim postępowaniu nie widział nic złego. Przez myśl mu nie przeszło, że jego chęć pomocy mogła być odebrana jako upokarzające prowadzenie za rączkę.
Santo uznał wreszcie, że nie pozostaje mu nic innego, jak zastosować terapię szokową. Jego plan sprowadzał się do tego, żeby na zebraniu zarządu zgłosić projekt, którego realizacja będzie graniczyła z niemożliwością, ale który będzie w jakiś szczególny sposób istotny dla budowania wizerunku firmy. Gdy Cristiano, jak to miał w zwyczaju, zacznie forsować swój punkt widzenia, Santo uprzejmie, ale zdecydowanie postawi na swoim. A kiedy zwycięstwo w pojedynku słownym, przeprowadzonym wobec całego zarządu, będzie należało do niego, pozostanie mu tylko… odnieść sukces, wcielając w życie wymyślony przez siebie, śmiały projekt.
– Wydaje ci się – powiedział dobitnie – że to rzecz niewykonalna. Ale to nie znaczy, że tak jest w istocie. Weź pod uwagę, że możesz się mylić, zwłaszcza że ostatnio zmieniły ci się życiowe priorytety. Chyba każdy przyzna, że mając trzy kobiety w domu, mężczyzna może… częściowo stracić bystrość myślenia.
Słowa zabrzmiały jednoznacznie – jak rzucona rękawica. Członkowie zarządu zerkali ukradkiem jeden na drugiego, ale wszyscy mieli dość rozsądku, żeby zachować milczenie.
– Chyba zapominasz, bracie, że wciąż zasiadam w zarządzie tej firmy – warknął Cristiano, wbijając w Santa ponure spojrzenie.
– O niczym nie zapominam, bracie – odparł Santo lodowato. – To raczej ty nie pamiętasz, że nie jesteś już głównym rozgrywającym. Sam podjąłeś decyzję, że się wycofujesz, żeby zająć się zmienianiem pieluch. Może więc na tym poprzestań, a kierowanie firmą zostaw innym.
Cisza ponad stołem zgęstniała, powietrze zdawało się drżeć od napięcia. Wszyscy zebrani siedzieli w absolutnym bezruchu, kuląc lekko ramiona. Nikt nie miał pewności, czy w następnej chwili bracia Ferrara nie rzucą się na siebie z pięściami, żeby, jak na rodowitych Sycylijczyków przystało, rozwiązać konflikt za pomocą mocnych i jednoznacznych argumentów.
Cristiano przyglądał się Santowi spod zmarszczonych brwi. Nagle potrząsnął głową i zaśmiał się głośno, szczerze.
– A niech cię, brachu. Odkąd przejąłeś prowadzenie firmy, pracujesz jak tytan i odnosisz sukces za sukcesem. Jesteś diabelnie bystry i śmiały. Ważysz się na rzeczy, na które ja na pewno bym się nie odważył. Sięgasz po nietypowe rozwiązania, których, przyznam szczerze, nie umiałbym znaleźć. Krótko mówiąc: jesteś urodzonym liderem i przekazanie ci fotela prezesa było prawdopodobnie najlepszą decyzją biznesową, jaką podjąłem. Ale nawet ty nie zdołasz dokonać tego, na co usiłujesz teraz się porwać.
Santo żachnął się, ale Cristiano nie dał sobie przerwać.
– Nie przeczę, że projekt, który przedstawiłeś, jest niezwykle atrakcyjny. Zwłaszcza że nasz hotel na zachodnim wybrzeżu wyspy to miejsce szczególne. Kolebka fortuny Ferrarów, pierwszy hotel, założony jeszcze przez naszego dziadka. Gdyby udało się zrobić z niego klejnot w naszej koronie, wydobyć potencjał tego miejsca, pokazać, jak nowoczesność wyrasta z tradycji i że harmonijne połączenie szacunku do przeszłości i otwarcia na przyszłość jest naszą siłą, naszym atutem… byłby to spektakularny sukces, który przyczyniłby się do popularności firmy i ugruntował jej pozycję w dzisiejszych, niepewnych czasach. Ale, jak sam doskonale wiesz, żeby rozszerzyć i uatrakcyjnić ofertę, przyciągnąć większe grono klientów, czy to zainteresowanych sportami wodnymi, czy wypoczynkiem w tradycyjnym, sycylijskim otoczeniu, potrzebujemy większego terenu. W tej chwili posiadamy tam zaledwie maleńki skrawek ziemi, praktycznie bez dostępu do morza. Żeby zrealizować swój projekt, musiałbyś kupić grunty leżące po sąsiedzku. A tak się składa, że są one własnością rodziny Baracchi.
Siedzący w rogu stołu szef działu prawnego westchnął głucho, przetarł twarz dłońmi i zacisnął palce na kilku kosmykach włosów, które jeszcze posiadał. Waśń dzieląca rody Ferrarów i Baracchich trwała od tak dawna, że nikt nie pamiętał, co było jej przyczyną. Każdy wiedział jednak, że waśń ta wciąż owocuje niechlubnymi epizodami bijatyk pomiędzy zwolennikami jednej i drugiej strony, którzy nadużyli wina w lokalnych trattoriach, oraz ciągnącymi się w nieskończoność sprawami sądowymi. Nestor rodu Baracchich od lat blisko pięćdziesięciu uważał za punkt honoru procesowanie się z Ferrarami o każdy drobiazg. Wszelka nadzieja, że waśń wreszcie umrze śmiercią naturalną, rozwiała się parę lat temu, kiedy tragiczny wypadek na nowo podsycił ogień nienawiści.
– Stary Baracchi nigdy w życiu nie sprzeda ci ziemi – pokręcił głową Cristiano. – Prędzej podziurawi cię kulami ze swojej wiekowej flinty, o ile tylko da radę nacisnąć spust. Podobno ostatnio coraz bardziej dokucza mu artretyzm. Daj mu spokój, Santo. Ten stary pieniacz jest nie tylko uparty, ale może też być naprawdę niebezpieczny.
– Ten stary pieniacz, jak go nazywasz, jest też biznesmenem. I doskonale zdaje sobie sprawę, że znalazł się w finansowych tarapatach, a oferta, którą mu złożymy, zapewni całej jego rodzinie spokój i dostatek na długie lata. Byłoby z jego strony zupełnie nierozsądne…
– Liczysz na jego rozsądek? – Cristiano uniósł ręce w geście bezradnego zdumienia. – Przecież wiesz, że ten człowiek nie kieruje się rozsądkiem, tylko gniewem i rozżaleniem.
– Owszem, wiem. – Santo skwitował wybuch brata skrzywieniem warg. – I wiem też, że ta cała waśń trwa już stanowczo zbyt długo. Cała Sycylia bawi się naszym kosztem od dobrych stu lat! Po prostu liczę na to, że Giuseppe Baracchi jest, podobnie jak my, zmęczony tą całą szopką. Jeśli przyjmie moją ofertę, zachowa twarz, będzie mógł zakopać topór wojenny i wreszcie odejść na zasłużoną emeryturę.
– W cuda wierzysz? Stary Baracchi raczej umrze, ba, raczej pozwoli, żeby wszyscy jego bliscy pomarli z głodu, niż pójdzie z nami na jakikolwiek układ. Myślisz, że nie zwracałem się do niego z podobnymi propozycjami? Wszystkie odrzucił. A było to, zanim jego wnuk…
Santo poczuł nagłe dźgnięcie bólu, jakby wbito mu sztylet pod żebro, dosięgając serca. Stracił oddech, kiedy zalała go czarna, dławiąca fala żalu i rozpaczy, jak zawsze na wspomnienie tamtej fatalnej nocy.
– Dobrze wiesz, że nie mam nic wspólnego z tym, co spotkało młodego Baracchiego – powiedział głucho. – Dobrze wiesz, jaka jest prawda.
– Oczywiście, że wiem. – Cristiano złagodniał. – Ale czy myślisz, że stary Baracchi przejmuje się tym, jaka jest prawda? Nie. Dla niego ważne jest, że ma na kogo zwalić winę za śmierć wnuka. A ty najlepiej nadajesz się na kozła ofiarnego, wziąwszy pod uwagę okoliczności.
Okoliczności? Na szczęście nikt nie miał pojęcia, co Santo Ferrara robił wtedy, gdy zginął młody Baracchi! Nikt, poza jedną, jedyną osobą, która wiedziała wszystko, bo była wtedy razem z nim. Ale, choć z nią od tamtego czasu ani razu nie rozmawiał, był pewien, że podjęła tę samą decyzję co on – żeby ten sekret zachować dla siebie.
– Jako prawnik – łysiejący mężczyzna odchrząknął, nerwowo poprawiając się na krześle – odradzałbym, w tej sytuacji…
Santo miał dość.
– Z punktu widzenia strategii i zyskowności mój projekt jest bez zarzutu – wycedził. – A jednak odradza mi się go, bo rodzina Baracchi mogłaby się obrazić, choć propozycja, którą zamierzam złożyć jej przedstawicielom, jest najzupełniej uczciwa. Czy myślicie, że jestem tchórzem?
– Wręcz przeciwnie, bracie. – Cristiano pokręcił głową z westchnieniem. – Wiemy dobrze, że jesteś odważny i bardzo niechętnie rezygnujesz z raz powziętej decyzji. Ale tym razem trafiła kosa na kamień. Giuseppe Baracchi nienawidzi każdego, kto nosi nazwisko Ferrara, a ciebie w szczególności. W dodatku, jest nieobliczalny. Kto wie, co może zrobić, kiedy poczuje się przyparty do muru. Jestem zdania, że rozsądnym wyjściem byłoby w ogóle pozbyć się tego hotelu, właśnie ze względu na jego usytuowanie. Nie przynosi dochodów, a jego utrzymanie sporo nas kosztuje. Nie sprzedaliśmy go dotąd, bo mama nie chciała o tym słyszeć. Uważała, że należy pielęgnować tradycję. Ale ostatnio rozmawiałem z nią i jest skłonna…
– Na pewno nie sprzedamy tego hotelu – uciął Santo. – Przekonasz się, że nie minie wiele czasu, a zacznie przynosić zyski, i to niebagatelne. Bo zamierzam zrobić z niego klejnot w naszej koronie. Ale do tego potrzebuję ziemi. Poszerzenie dostępu do morza nie wystarczy, chcę mieć wszystko. Całą zatokę.
Prawnik otworzył usta, a potem zamknął je bez słowa.
– To jeden z piękniejszych fragmentów wybrzeża, który na razie leży odłogiem i niszczeje – ciągnął Santo. – Odkupimy go od Baracchich, którzy wyraźnie nie mają środków, żeby wykorzystać jego potencjał, i udowodnimy, że potrafimy zrobić z niego turystyczną perełkę, zachowując nietknięte środowisko naturalne. Nie zamkniemy plaży; chciałbym, żeby była dostępna dla wszystkich. Zaproponujemy różne atrakcje: sporty wodne, nurkowanie, obserwacje morskiej fauny. To będzie nasza wizytówka.
– Pomysł, jak już tu powiedziano, teoretycznie jest znakomity. – Szef działu prawnego podniósł się z miną straceńca. – Ale poza… prawdopodobnie niechętnym nastawieniem pana Giuseppe Baracchiego do wszelkich propozycji, jakie mogłyby paść ze strony firmy Ferrara Resorts, istnieje jeszcze jeden problem. Na terenie należącym do Baracchich, na cyplu zamykającym zatokę od południa, leży Budka Ratownika. Choć w istocie cały nadmorski teren jest mocno zaniedbany, restauracja ta przynosi spore zyski.
– Racja. – W łagodnym tonie Santa można było usłyszeć lodowate nuty. – Z tym że nie tyle jest to kolejny problem, co kolejna przesłanka świadcząca o słuszności mojego projektu. Na razie Budka Ratownika stanowi dla nas konkurencję, i to niemałą. Ale kiedy będzie należała do nas, stanie się jeszcze jednym, niebagatelnym atutem.
– Kiedy będzie należała do nas?! – Cristiano zaśmiał się ponuro. – Bracie, czyżbyś nie wiedział, kto prowadzi tę restaurację?! Fiammetta Baracchi, wnuczka starego Giuseppe! Podobno stary chciał ją jak najwcześniej wydać za mąż, żeby mieć kłopot z głowy, ale ta diablica potrafiła się mu postawić. Skończyła elitarną szkołę gastronomiczną z wyróżnieniem, a potem wymogła na dziadku, żeby przekazał jej Budkę Ratownika. Kiedy ją przejmowała, była to marna, nadmorska smażalnia z trzema kulawymi stolikami, która oferowała frytki i cienkie piwsko. Nowa szefowa potrzebowała zaledwie kilku lat, żeby stworzyć restaurację słynną na całą wyspę. Nie wydała przy tym ani grosza na marketing; ta dziewczyna po prostu ma niezwykły talent. Budka Ratownika jest jej oczkiem w głowie. Jak, twoim zdaniem, Fia Baracchi przyjmie wiadomość, że zamierzasz kupić ziemię razem z restauracją?
Santo nie musiał się zastanawiać nad odpowiedzią.
Wiedział, co się stanie, jeśli los zetknie ze sobą ich dwoje. Zderzą się charaktery, posypią się iskry. Odżyje przeszłość.
Nie tylko przeszłość dwóch rodzin, waśń, która wyrosła przed laty z zatrutego ziarna zawiści i sprawiła, że żyjące po sąsiedzku sycylijskie rody rzuciły się sobie do gardła, zajadle walcząc o kawałek nadmorskiej ziemi, a potem o wszystko, o co tylko mogły. Także jego prywatna przeszłość. A zwłaszcza ten jej fragment, który starannie ukrywał. W rodzinie Ferrarów, gdzie każdy wiódł życie tak przykładne, że zdawało się skopiowane z obrazka w elementarzu, on jeden skrywał mroczną tajemnicę.
Fiammetta Baracchi.
Santo podniósł się zza stołu i nerwowym krokiem podszedł do ogromnego, panoramicznego okna, za którym rozciągało się szafirowe, skąpane w słońcu Morze Śródziemne. Choć wbił wzrok w szybę, nie dostrzegał ani migoczących w słońcu fal, ani mew żeglujących spokojnie na szeroko rozpostartych, białych skrzydłach. Przed oczami miał Fię Baracchi, taką, jak ją zapamiętał. Jej delikatne ramiona, które w rzeczywistości były o wiele mocniejsze, niż wyglądały. Jej cudowne ciało, jasne, smukłe i sprężyste jak u elfki. Jej dziewczęce, jędrne krągłości, świeże jak pąki róż. Długie, zgrabne nogi o wąskich kostkach. Szczupłą twarz o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych i małym, zabawnym nosku, usianym mnóstwem jasnozłotych piegów. Duże, wrażliwe usta, które wydawały się miękkie, nawet gdy je zaciskała w wyrazie uporu. Włosy, które przypominały roztańczone płomienie, i ogromne, szare jak dym oczy, w których czaiła się dzikość.
Nie widział jej od trzech lat.
– Fia nie pójdzie ci na rękę. Nienawidzi cię. – Cristiano przyglądał się bratu spod zmarszczonych brwi.
Czy to była nienawiść…?
Nie rozmawiał z Fią o uczuciach. Prawda była taka, że w ogóle z nią nie rozmawiał, nigdy i o niczym. Nawet tamtej letniej nocy, gdy w półmroku wypełnionym szumem morza i ich własnymi, gorączkowymi oddechami, zdzierali z siebie ubrania, a ręce drżały im z niecierpliwości. Choć działo się to przed trzema laty, pamiętał z zadziwiającą, sugestywną dokładnością, co czuł, gdy chłonęli siebie nawzajem, gdy odkrywali w pospiesznym zachwycie namacalną bliskość swoich ciał. Przemawiały ich palce, rozedrgane z pragnienia, i rozchylone, złaknione wargi. Sycili się sobą, zagubieni w otchłani zmysłów i w ciemnościach nocy. I przez cały ten czas nie zamienili ze sobą ani słowa.
Nie rozmawiali też później, z tej prostej przyczyny, że od tamtej pory się nie widzieli.
Przez długie trzy lata odsuwał od siebie wspomnienia nieopisanych chwil, które przeżył z Fią. Nie szukał kontaktu z nią, nie tylko dlatego, że zupełnie nie wiedział, co mógłby w świetle dnia powiedzieć o tym, czego doświadczyli w mroku nocy. Zachował pełną dyskrecję, bo z nich dwojga to ona ryzykowała więcej. Nosiła wszak nazwisko Baracchi. Gdyby Giuseppe dowiedział się, że jego wnuczka przeżyła szaloną, miłosną przygodę z młodym Ferrarą, zamieniłby jej życie w piekło. Nie dziwiło go więc jej milczenie.
– Ta rodzinna waśń trwa już stanowczo zbyt długo – wyrzucił z siebie gwałtownie, zdziwiony własną emocjonalną reakcją. – Czas ją zakończyć. Baracchi musi to zrozumieć.
– Pobożne życzenia, nawet najsłuszniejsze, to za mało. – Jego brat rozłożył bezradnie ręce. – Jak zamierzasz zakończyć tę waśń? Nie dalej jak dwa lata temu wnuk Giuseppe, jedyny męski potomek i spadkobierca nazwiska, zginął, bo nie wyrobił się na zakręcie i uderzył w mur. A że jechał twoim samochodem, dla starego Giuseppe to tak, jakbyś ty osobiście wysłał go na tamten świat. Myślisz, że kiedy pójdziesz przemówić mu do rozsądku, on poda ci rękę na powitanie, a potem siądziecie sobie na tarasie i przy szklaneczce grappy otworzycie nowy rozdział owocnej i zgodnej współpracy?
– Oferta, którą zamierzam mu złożyć, jest dla niego niezwykle korzystna. – Santo skrzyżował ramiona na piersi, starając się ukryć zniecierpliwienie.
– Pytanie tylko, czy zdążysz mu ją przedstawić, zanim wygarnie do ciebie ze swojej flinty – podsunął brat.
– Przestań – żachnął się Santo. – Baracchi nie będzie do mnie strzelał.
– Bo prawdopodobnie nie będzie musiał. – Cristiano uśmiechnął się niewesoło. – Jego wnuczka ma zapewne szybszy refleks i celniejsze oko, więc wyręczy dziadka.
Santo nie odpowiedział.
Jeżeli Fia Baracchi była równie zapalczywa, co namiętna, nie wykluczał, że istotnie mogłaby targnąć się na jego życie.
– Gotowe! – Fia ułożyła na talerzu porcję grillowanych czerwonych warzyw i umieściła na nich zsuniętą z rusztu złocistą doradę. Przybrała danie sporą garścią roszponki skropionej pikantnym winegretem i przyjrzała się swojemu dziełu z uczuciem czystej, radosnej satysfakcji. Soczysta papryka, młoda czerwona cebula i słodkie, dojrzałe w słońcu pomidorki, upieczone w ziołowej marynacie pachniały nieziemsko, a dorada, doprawiona morską solą i grubo mielonym kolorowym pieprzem, była przyrządzona dokładnie tak, jak trzeba, żeby wydobyć smak delikatnego, świeżego mięsa.
Idealnie. Miała ochotę roześmiać się na głos, kiedy odwracała się od kuchennego blatu z talerzem w dłoniach. Oczy jej błyszczały, a policzki miała zarumienione od gorąca buchającego z pieca albo od emocji. Fiammetta Baracchi uwielbiała gotować. Kiedy stała przy garnkach, czuła się jak artystka w natchnieniu.
– Gina?
– Ja to zaniosę. – Francesco, jej młody wspólnik, wyrósł przed nią jak spod ziemi. – Gina nie może w tej chwili obsłużyć stolika, bo… jest zajęta. Na parking zajechał jakiś facet czarnym lamborghini, więc pobiegła zobaczyć, kto to taki. Nasza Gina wciąż wierzy, że spotka księcia z bajki. – Młody człowiek uśmiechnął się z rozbawieniem, okręcił na pięcie i ruszył ku wahadłowym drzwiom prowadzącym do sali, w przelocie chwytając jeszcze tacę, na której stała butelka schłodzonego białego wina i karafka z wodą mineralną.
– Powiedz Ginie, żeby przestała podglądać gości i zajęła się pracą! – zawołała za nim Fia.
– Sama jej to powiedz, ja nie mam odwagi. – Francesco zatrzymał się w pół kroku i to uratowało go przed czołowym zderzeniem z niewysoką blondynką, która pędem wpadła do kuchni.
– Gina, uważaj trochę! Masz szczęście, że ta dorada nie wylądowała na podłodze, bo wysłalibyśmy cię łodzią na połów. Kończą nam się ryby.
Blondynka nie zwróciła najmniejszej uwagi na reprymendę. Jej bujne piersi falowały tak gwałtownie, że dekolt prostej, białej koszuli bez rękawów, którą nosiła pod fartuchem, rozchylał się coraz mocniej. W błękitnych oczach płonęła ekscytacja.
– Nie macie pojęcia, kto właśnie do nas przyjechał – wykrztusiła.
Fia spojrzała na nią z roztargnieniem i sięgnęła do lodówki po kotleciki z jagnięciny. Ułożyła mięso na drewnianej stolnicy i zaczęła je rozbijać wprawnymi, zdecydowanymi uderzeniami tłuczka.
– Wiesz, jak bardzo jesteś tu potrzebna – rzuciła, nie przerywając pracy. – Jeżeli porwie cię jakiś książę na białym koniu, nie poradzę sobie.
– Wiem, ale… – Gina splotła palce, potrząsnęła głową, nie mogąc ukryć rozgorączkowania. Zalotnie wystrzępione jasne kosmyki zatańczyły wokół jej rumianych policzków. – Ale…
– Ogarnij się, dziewczyno – zaśmiała się Fia. – W sezonie niemal codziennie gościmy tu jakąś znaną osobistość. Myślałam, że zdążyłaś się już przyzwyczaić.
Skropiła mięso sosem sojowym, natarła ostrą francuską musztardą i błyskawicznymi ruchami ułożyła kotlety na patelni, na cienkiej warstwie rozgrzanej oliwy. Zupełnie nie podzielała podekscytowania Giny. Dla niej goście byli po prostu gośćmi, obojętne, jakie nosili nazwiska. Przychodzili do Budki Ratownika, żeby dobrze zjeść, a jej zadaniem było ich nakarmić. I potrafiła zrobić to znakomicie.
Kiedy mięso się przyrumieniło, przewróciła je na drugą stronę i wlała na patelnię solidną porcję dżinu. Doda jeszcze owoce jałowca, a potem gęstą śmietanę. Poczeka, aż sos ściemnieje, i poda wszystko z kluseczkami własnej roboty.
– Ale to nie jest jakaś znana osobistość. – Gina zerknęła przez uchylone drzwi w głąb sali restauracyjnej. – O rany, ależ on jest przystojny! W rzeczywistości wygląda jeszcze lepiej niż na fotografiach.
– Nawet jeżeli ten facet jest piękny jak sam Apollo, to o ile nie ma rezerwacji, będzie musiał opuścić lokal. Dziś wieczorem mamy komplet. – Fia ostrożnie dolewała śmietanę do sosu, energicznie mieszając, żeby połączyć składniki.
– Nie możemy go odprawić z kwitkiem! – Gina wzięła się pod boki. – To jest Santo Ferrara we własnej osobie!
Santo Ferrara.
Fia zastygła w bezruchu, jakby te dwa słowa były magiczną formułą, która zamieniła ją w kamień. Nie mogła wydobyć głosu, nie mogła nawet odetchnąć. Palce zaciśnięte kurczowo na rączce patelni pobielały.
Santo Ferrara.
Nawet jej myśli zamarły. W głowie dźwięczały te dwa słowa, zwielokrotnione jakimś dziwnym echem; miała wrażenie, że nie potrafi do końca pojąć ich sensu.
Santo Ferrara.
Od trzech długich lat bała się tej chwili. Od trzech długich lat… na tę chwilę czekała. Nie była w stanie zdobyć się na żadną reakcję.
Sos na patelni zabulgotał, jakby domagając się jej uwagi, i to ją odblokowało. Mechanicznymi, sztywnymi ruchami zamieszała go jeszcze raz, zdjęła z ognia, wyjęła dwa talerze i ułożyła na nich porcje.
– Jagnięcina w sosie jałowcowym, kluseczki kładzione, młoda fasolka szparagowa w ziołowym winegrecie – odezwała się bezbarwnym tonem, podając talerze Ginie. – Dla pary, która siedzi na tarasie od strony morza. Zarezerwowali stolik miesiąc temu, specjalnie na dzisiejszy wieczór. Świętują rocznicę ślubu, więc upewnij się, że wszystko jest tak, jak sobie wymarzyli. Możesz im wspomnieć, że szefowa kuchni do jagnięciny poleca czerwone wytrawne wino, najlepiej cabernet-sauvignon…
Gina machinalnie wzięła od niej talerze, ale nie ruszyła się z miejsca.
– Nie rozumiem – wyrzuciła z siebie, gapiąc się na swoją szefową i przyjaciółkę oczami okrągłymi ze zdumienia. – Santo Ferrara, jeden z właścicieli Ferrara Resorts, właśnie wszedł do naszej restauracji, a ciebie to nic nie obchodzi? Każdego klienta, nawet takiego, którego stać tylko na frytki i piwo, traktujesz z rewerencją jak udzielnego księcia, a kiedy pojawia się ktoś naprawdę wyjątkowy, prawdziwy milioner, ignorujesz go. Jeżeli przyszedł tu zjeść, to może…
– Na pewno nie przyszedł tu jeść.
Żaden Ferrara nie usiadłby przy stoliku w lokalu należącym do kogoś z rodziny Baracchich z obawy, że zostanie otruty lub, w najlepszym wypadku, poczęstowany końską dawką środka na przeczyszczenie. Dlaczego więc Santo pojawił się nagle w jej lokalu, i to w porze, gdy było tu pełno gości? Musiał mieć jakiś naprawdę niezmiernie istotny powód…
Nagła, przerażająca myśl sprawiła, że oddech w jej płucach zamienił się w płomień.
A jeżeli Santo wie? Jeżeli w jakiś sposób dowiedział się prawdy, którą od trzech lat ukrywała?
Nie!
– Nie – powiedziała na głos, otaczając się ramionami, jakby chciała dodać sobie otuchy. To niemożliwe. Absolutnie niemożliwe.
Nikt nie wiedział.
Stała tak jeszcze chwilę, walcząc z pokusą, żeby uciec tylnymi drzwiami albo schować się w spiżarni i poczekać, aż Santo sobie pójdzie. Nie mogła tego zrobić. Już i tak trójka pomocników kuchennych rzucała jej ukradkowe, zaciekawione spojrzenia. Musiała wziąć się w garść.
Podniosła wysoko głowę i zmusiła się do uśmiechu.
– Kończymy na dzisiaj. Nie ma więcej zamówień, więc możecie już iść. Gina i Francesco pomogą mi zamknąć lokal. Dziękuję.
Kiedy młodzi pomocnicy pospiesznie odwiesili fartuchy i zniknęli, otworzyła oszklone drzwi wiodące na mały boczny taras. Wciągnęła głęboko powietrze przesycone zapachem ziół. W wielkich drewnianych skrzyniach rosły tu wszelkie ich gatunki, potrzebne w kuchni. Sama je uprawiała; lubiła to zajęcie prawie tak bardzo jak gotowanie. Odkąd pamiętała, kuchnia i ogród to był jej azyl. Tutaj szukała ciepła, spokoju i bezpieczeństwa, którego tak bardzo brakowało w jej rodzinnym domu. Tutaj nikt nie odbierał jej wolności, nie tłumił fantazji. Stworzyła to miejsce i dzięki niemu przetrwała. Tutaj czuła, że jest silna.
Ukryła twarz w rześko pachnącym gąszczu delikatnych listków bazylii, pogłaskała rozwichrzoną czuprynę macierzanki. W łagodnych podmuchach morskiej bryzy srebrzysta szałwia kołysała się lekko, a ciemny tymianek o sztywnych, drobnych listkach prężył się niczym żołnierz na warcie. Fia wyciągnęła z ziemi kilka szalotek i zerwała garść grubych, rozrośniętych pędów lubczyku. Przyrządzi ziołowy dressing, który powinien przez noc postać w lodówce, żeby bukiet smaków w pełni się rozwinął.
Wróciła do kuchni, ostrożnie, jak saper wchodzący na pole minowe. Opłukała szalotki i zioła, sięgnęła po deskę do krojenia i ostry nóż. Zabrała się do pracy, napięta jak struna, czekając na nieuniknione.
Nie czekała długo.
– Buonasera, Fia.
W głębokim, męskim głosie było coś mrocznego i miękkiego, coś, co przywodziło na myśl panterę czającą się do skoku. Fia nie miała cienia wątpliwości, do kogo należy ten głos, choć słyszała go po raz pierwszy w życiu. Obróciła się gwałtownie, zaciskając palce na nożu. W drzwiach kuchni stał Santo Ferrara.
Czy to możliwe, że nie widziała go od trzech lat? Teraz, kiedy na niego patrzyła, zdawało jej się, że to było wczoraj. Tak dobrze pamiętała intensywne spojrzenie jego czarnych oczu, w których lśniła żywa inteligencja i żelazna determinacja. Jego wyrazistą twarz, śmiało zarysowane łuki brwi pod wysokim czołem, misternie wyrzeźbione usta, których twardy grymas niezmiennie budził w niej jakąś dziwną, dojmującą tęsknotę… Jego szerokie ramiona, których kształt, piękny i dumny, wywoływał dreszcz zachwytu i pożądania, sprawiał, że opuszki palców mrowiły zachłanną niecierpliwością. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, sylwetkę smukłą i sprężystą. Wiedziała, że nienagannie skrojony ciemny garnitur skrywał ciało o żelaznej muskulaturze. Był najpiękniejszym mężczyzną, jakiego w życiu spotkała.
Każda normalna kobieta w obecności Santa Ferrary uśmiechałaby się uroczo, słała mu zalotne spojrzenia, a w duchu zanosiła żarliwe modły, żeby zwrócił na nią uwagę. Fia czuła, że narasta w niej dzika wściekłość. Miała ochotę rzucić mu się do gardła i zatopić w nim zęby albo z całej siły grzmocić pięściami w jego szeroką pierś. Tak mocno, żeby zabrakło mu tchu. Wszystko dlatego, że w jego obecności czuła się bezbronna. A było to uczucie, którego nie znosiła.
– Santo. Cóż za niespodzianka. – Zmrużyła oczy, uśmiechając się samymi ustami. Jej ton był nienagannie uprzejmy i zupełnie bezbarwny. – Sprawdzasz, co słychać u konkurencji?
– Owszem – powiedział swobodnie, idąc powoli w jej stronę. – Dotarły do mnie pogłoski, że prowadzisz niezłą restaurację. Przyszedłem się przekonać, ile w tym prawdy.
Czyli chodzi o biznes. Santo o niczym nie wie, przemknęło Fii przez myśl, i ulga sprawiła, że ugięły się pod nią kolana. Nie wie. Gdyby wiedział… nie przyszedłby tutaj, żeby się z nią przekomarzać. Przyszedłby, żeby ją zniszczyć.
– Masz informacje z dobrego źródła, bo tak się składa, że moja restauracja jest najlepsza na wyspie. Ale, niestety, nie będziesz mógł się o tym przekonać na własnej skórze, bo na dzisiejszy wieczór wszystkie miejsca są zarezerwowane.
– Jesteś tu szefową. Możesz w każdej chwili załatwić dla mnie stolik.
– Oczywiście, że mogę. Ale nie chcę. Baracchi i Ferrara przy wspólnym posiłku? Nic dobrego by z tego nie wynikło – rzuciła, siląc się na lekki ton.
Nie odpowiedział. W milczeniu podszedł do niej blisko, tak blisko, że musiała oprzeć się o kuchenny blat, żeby zachować dystans. Uśmiechnął się, a ona westchnęła bezgłośnie, wpatrzona w jego usta.
Wiedziała, że pomyśleli o tym samym. O nocy, kiedy to pewien Ferrara i pewna Baracchi posunęli się o wiele dalej niż wspólne spożywanie posiłku. Gdy rzucili się na siebie jak wygłodniali drapieżcy, żeby pożerać się nawzajem, ucztować dziko, aż do zupełnego nasycenia i całkowitego wyczerpania. Wciąż jeszcze pamiętała smak jego zachłannych ust, upajające ciepło ich niespodziewanej, gorączkowej bliskości i jego wspaniałą, męską siłę, gdy nacierał na nią, zatracał się w niej, sprawiając, że wibrowała wszechogarniającą, niewiarygodną rozkoszą.
Nie umiałaby wyjaśnić, co stało się tamtej nocy. Pamiętała, że czuła się fatalnie – przybita i bezradna. Zaszyła się więc w swojej tajnej kryjówce na plaży, w miejscu, które upodobała sobie od dziecka. Bliskość morza przynosiła jej ukojenie. Kiedy ją odnalazł, siedziała skulona, z kolanami podciągniętymi pod brodę i twarzą ukrytą w dłoniach. Nie poruszyła się. Dopiero gdy usiadł tuż obok i objął ją przyjacielskim, trochę nawet nieśmiałym gestem, podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Tonęła w odmętach smutku i samotności, a on emanował pewnością siebie i potężną, pozytywną witalnością. Chwyciła się go, jak tonący chwyta się życia. A w następnej chwili ogarnęło ich szaleństwo, którego żadne z nich się nie spodziewało. Rzeczywistość zbladła i znikła, wszystko przestało się liczyć, było tylko pragnienie, którego nie dało się wyrazić słowami. Mówiły o nim ich rozedrgane palce, rozchylone wargi i urywane oddechy. Szelest ubrań, które zrywali z siebie i rzucali na ziemię. Ich otwarte ramiona, ich ciała splatające się w uścisku.
A kiedy szaleństwo minęło, nie było im dane dzielić leniwych chwil, kiedy to leżeliby wtuleni w siebie, nasyceni i wyczerpani, zastanawiając się, jak ochronić skarb, który przed chwilą wspólnie odkryli. Albo gdy, zażenowani, wkładaliby pomięte ubrania, wyznając sobie, że popełnili błąd, którego nigdy, przenigdy nie zamierzają powtórzyć. Bo wtedy właśnie rozdzwonił się jej telefon, a kilka sekund później zawtórowała mu komórka Santa. Dowiedzieli się niemalże jednocześnie, że jej brat miał poważny wypadek. To było tak, jakby rozdzieliła ich jego krew. Rozstali się w śmiertelnej ciszy.
Nie spotkali się więcej. Santo nie miał pojęcia, że tamta noc zmieniła jej życie na zawsze.
Biorąc pod uwagę okoliczności, tak było najlepiej. Dla wszystkich. Ale jeżeli chciała utrzymać status quo, musiała pozbyć się Santa Ferrary ze swojego terytorium. Jak najprędzej.
– Przepraszam cię bardzo, ale nie mam czasu. Muszę wracać do pracy – powiedziała sztywno.
– A ja muszę pomówić z twoim dziadkiem. – Santo cofnął się o krok. Nie uśmiechał się już; ton jego głosu był rzeczowy, pozbawiony jakichkolwiek emocji. – Powiedz mi, gdzie go znajdę.
A jednak interesy. Czy Ferrarowie nigdy nie rezygnują?!
– Chyba życie ci niemiłe. – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – Przecież doskonale wiesz, że mój dziadek, delikatnie mówiąc, nie szaleje za tobą.
– A czy twój dziadek wie – wycedził, patrząc na nią spod zmrużonych powiek – że jego wnuczka za mną szaleje?
Nóż migotał w jej dłoni, kiedy siekała szalotki w drobniutką kosteczkę. Ani na chwilę nie zmyliła rytmu, choć przerażenie pozbawiło ją tchu. Czyżby Santo jej groził? Zamierzał ją szantażować ich wspólną przeszłością? Może uważał, że ma na nią haka i zamierzał to wykorzystać w pertraktacjach z Giuseppe?
– Mój dziadek jest w bardzo podeszłym wieku i ostatnio nie czuje się dobrze – powiedziała, starając się panować nad głosem. – Nie pozwolę, żebyś zawracał mu głowę. Jeżeli przyszedłeś porozmawiać o interesach, to możesz załatwić to ze mną. Zwłaszcza że to ja jestem właścicielką Budki Ratownika.
– Owszem, ale właścicielem gruntu jest Giuseppe.
– Chcesz kupić naszą ziemię?
– Może o tym nie wiesz, ale to była kiedyś nasza ziemia. – Jego głos był teraz lodowaty. – Cała zatoka należała do Ferrarów. Aż do dnia, kiedy jeden z twoich uroczych przodków wydarł ją mojemu prapradziadkowi, uciekając się do szantażu. Ale nie musisz się obawiać, nie zamierzam iść w jego ślady. Jestem gotów zapłacić duże pieniądze, żeby odzyskać tę ziemię.
Fia wrzuciła posiekane szalotki do kamionkowego naczynia i zaczęła kroić liście lubczyku. Wytrawny, korzenny zapach wypełnił kuchnię. Pochylona nad blatem, pozwoliła sobie na ciche westchnienie ulgi. Santo naprawdę miał na myśli tylko pertraktacje biznesowe. Nie przyszedł tu, żeby odgrzebywać ich wspólną przeszłość. Choć w zasadzie niewiele wiedziała o młodszym z braci Ferrarów, instynktownie czuła, że ma do czynienia z człowiekiem prawym. Ponieważ nosiła nazwisko Baracchi, mogła się spodziewać, że uważa ją za przeciwnika. Ale nawet jeśli mieliby walczyć, Santo walczyłby uczciwie. Dopóki stawką był tylko biznes, nie miała się czego obawiać. Mogła nawet poczuć dreszcz ekscytacji. Bo prawda była taka, że Fiammetta Baracchi lubiła wyzwania.
– Jestem najzupełniej pewna dwóch rzeczy – powiedziała spokojnie. – Po pierwsze, że nie jesteśmy odpowiedzialni za to, co nasi przodkowie zrobili lub czego nie zrobili, dopóki nie ma dowodów, a tylko pogłoski. I po drugie, że mój dziadek nigdy, przenigdy nie sprzeda ci ziemi, więc nie ma sensu, żebyś go niepokoił. Zwłaszcza że ostatnio jest słaby i szybko się męczy. Niepokoję się o jego serce.
– Twój dziadek może i ma prawie sto lat, ale to człowiek nie do zdarcia. Założę się, że jest zdrowy jak koń i nie potrzebuje ochroniarza w twojej osobie.
Fia przerwała siekanie ziół i obróciła się, nie wypuszczając noża z dłoni.
– Jest dziewiąta wieczór. Mój dziadek o tej porze nie przyjmuje już interesantów. A z całą pewnością nie przyjmuje ich w mojej kuchni. Najlepiej więc będzie, jeżeli sobie pójdziesz – zaakcentowała wypowiedź oszczędnym, ale wymownym ruchem noża.
– Tak bardzo się mnie boisz, że musisz grozić mi nożem? – Uniósł brew, autentycznie rozbawiony. – Dobrze wiesz, że mógłbym w jednej chwili cię rozbroić.
– Jesteś pewien? – Zmrużyła oczy. – Spróbuj.
Powietrze między nimi zadrgało od napięcia; zdawało się, że temperatura wokół podskoczyła o kilka stopni. Stali nieruchomo, wpatrzeni w siebie, oboje gotowi do ataku…
Chyba musiałam zwariować, pomyślała Fia. Powinna się go pozbyć, ostatecznie zniechęcić do kolejnych wizyt. To było najważniejsze. Od tego zależało… przetrwanie. Tymczasem, jakby za nic mając zdrowy rozsądek, prowokowała go. Albo pozwalała się prowokować. Wdawała się w rozgrywkę, która była tyleż nieodpowiedzialna, co ekscytująca. Bo rozumieli się bez słów. Czuła wyraźnie, jak narastają pomiędzy nimi emocje, zgodne, harmonijne i groźne, jak taniec godowy skorpionów. Czy była to wrogość? Nie, na pewno nie. Raczej niebezpieczna fascynacja. Ożywienie budzące w głębi ciała fale skoncentrowanej energii. Magnetyczne przyciąganie, które już kiedyś wymknęło im się spod kontroli. Kiedy byli razem, potrafili uwolnić coś, co intensywnością nie ustępowało potędze żywiołów.
Nie mogli być razem. Wiedziała o tym dobrze i ta świadomość nie powinna wywoływać w niej bolesnego ukłucia żalu. „Pamiętaj, dziecko, nigdy nie zadawaj się z Sycylijczykiem” – tyle zdołała wyszlochać jej matka, kiedy tuliła ją do siebie po raz ostatni. Ośmioletnia wówczas Fia nie wiedziała, co zdziwiło ją bardziej – ten nagły przypływ uczuć u obojętnej zwykle mamy, czy fakt, że zaraz potem mama znikła, i nie pojawiła się więcej. Kiedy była starsza, zrozumiała, że dziecinna Irlandka popełniła życiowy błąd, kiedy wyszła za mąż za Piera Baracchiego. Zakochała się do szaleństwa w mrocznym, tajemniczym i przystojnym jak sam diabeł nieznajomym. Wyobraziła sobie, że życie u jego boku pod słońcem Sycylii będzie przypominać romantyczną powieść. Myliła się, i to bardzo. Jej sycylijski mąż okazał się człowiekiem zapalczywym i grubiańskim. Zrobił jej dwójkę dzieci, które urodziła raczej z bezradności niż z miłości, oraz niezliczoną ilość siniaków. Gdy wreszcie zdobyła się na odwagę, żeby odejść, zażądał, żeby zostawiła mu dzieci. Była zbyt zniszczona psychicznie, zbyt słaba, żeby walczyć. Fia i jej brat wychowywali się więc u ojca, który zatrzymał ich chyba tylko po to, żeby mieć na kim wyładowywać złość. Dostawało się zwłaszcza jej, może dlatego, że urodę odziedziczyła po matce. Rosła więc samotna, płochliwa i nieufna jak dzikie zwierzątko. A potem spotkała Sycylijczyka. I choć nie była słaba ani naiwna jak jej matka, znalazła się w podobnym niebezpieczeństwie.
Nie mogła dopuścić do tego, żeby sytuacja się powtórzyła.
– Na spotkanie z dziadkiem możesz umówić się telefonicznie, choć naprawdę nie wiem po co. A teraz muszę cię, niestety, przeprosić, bo mam pilną pracę.
Uśmiechnęła się zdawkowo, jak osoba, która próbuje w uprzejmy sposób pozbyć się natręta, i wróciła do siekania ziół. Szalotka i lubczyk – proste, genialne połączenie smaków, które stworzyła sama arcymistrzyni natura. Żeby je podkreślić, doda oliwę z pierwszego tłoczenia, świeżo zmielony pieprz, morską sól…
Mocna, śniada dłoń przykryła jej rękę. Fia stłumiła okrzyk, wyprostowała się gwałtownie i oparła plecami o twardą, męską pierś. Santo stał tuż za nią.
– Pamiętasz…? – powiedział prawie bezgłośnie, z ustami tuż przy jej uchu.
Czy pamiętała? Boże drogi, jak mogłaby zapomnieć choć na chwilę? Wspomnienie tamtej nocy było z nią cały czas. Santo nie miał pojęcia, jak bardzo było żywe, konkretne i absorbujące.
Nie odpowiedziała, a on się nie odsunął.
Stali tak, bez drgnienia, bez tchu, czując, jak narastające pożądanie tętni w skroniach, jak pełga coraz jaśniejszym płomieniem wewnątrz ich ciał. Wreszcie ona uniosła ku niemu twarz, a on odszukał jej spojrzenie wzrokiem, w którym szalał pożar…
Drzwi prowadzące na zaplecze otworzyły się nagle.
– Szefowo? Pewien przystojny młodzieniec bardzo się za tobą stęsknił – odezwała się miękko Gina, przestępując próg kuchni.
Fia nie odsunęła się od Santa. Nie zdążyła. Dostrzegła ponad ramieniem Giny małą główkę o czarnej, potarganej od snu czuprynie, i zrozumiała, że przepadła. W ułamku sekundy poprzedzającym katastrofę, której następstw nie umiała nawet sobie wyobrazić, zdążyła jeszcze pomyśleć, że tylko niewiarygodnemu szczęściu zawdzięcza, że udało jej się utrzymać sekret przez całe trzy lata. Ale to szczęście właśnie się skończyło. Jej sekret, wyrwany ze snu, szlochał rozpaczliwie, wyginając buzię w podkówkę.
Sparaliżowana przerażeniem, bezradna, mogła tylko obserwować rozgrywającą się przed nią scenę, jakby oglądała film puszczony w zwolnionym tempie: Gina niosąca w ramionach płaczące dziecko, Santo cofający się o krok, zwracający spojrzenie w ich stronę… Chłopczyk wyciągający rączki do mamy, wyrywający się swojej opiekunce… Osłupienie malujące się na twarzy mężczyzny, który jeszcze nic nie rozumie…
– Musiało mu się przyśnić coś złego, bo obudził się z płaczem. – Gina mocniej przytuliła chłopca. – Pomyślałam, że przyniosę ci go na chwilę, a sama zacznę sprzątać ze stolików. Już dobrze, maleńki – zwróciła się do dziecka, podając je Fii. – Twoja mamma jest tutaj, widzisz, cały czas tu była, tuż obok, za ścianą. Zaraz cię utuli, uspokoi i zaśniesz jak suseł.
Fia nie wahała się ani chwili. W obliczu zbliżającej się katastrofy, świadoma, że Santo Ferrara przygląda jej się spod zmarszczonych brwi, wzięła synka od Giny, posadziła go sobie na biodrze i zakołysała się płynnie, kojąco, ze swobodą wynikającą z codziennej wprawy.
W następnej chwili dwie rzeczy wydarzyły się jednocześnie.
Chłopiec przestał płakać i zerknął ciekawie na wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę, który stał obok jego mamy.
A ów mężczyzna popatrzył w oczy chłopca, które były tak czarne jak jego własne, i gwałtownie pobladł.