- W empik go
Klejnoty: powieść - ebook
Klejnoty: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 547 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Olecka, czterdziestokilkoletnia wysoka, tęga brunetka, przemalowana na jasnozłoty kolor, siedziała w krześle pośrodku sypialni nad tubem, pełnym namydlonej wody, od której bił zapach perfum, i z wyrazem znużenia w oczach paliła papierosa.
Była zła na córkę. Właściwie – bez powodu. Tak, nagle, podczas ubierania, przypomniała jej się sprzeczka z przed kilku miesięcy, po której zresztą miały sto innych, nawet gwałtowniejszych, ale kapryśne nerwy Oleckiej czepiły się tamtej właśnie i rozgoryczenie odżyło w niej tak żywe i świeże, jakby rzecz działa się przed chwilą. Kasia powtarzała nieraz, że jej matka posiadała cudowną lodownię w duszy, w której gniewy i urazy znakomicie się konserwowały. Można je było wydobywać po latach i zawsze były gotowe do użytku. Olecka uważała tę swoją charakterystykę za dowód złośliwości Kasi. Obie stwierdzały jedno, że nigdy ze sobą nie mogły dojść do ładu. Oleckiej wymagania były dość trudne do spełnienia, gdyż w ich myśl Kasia powinna ją była równocześnie traktować i jako matronę, i jako rówieśnicę, a czasami nawet jak młodszą siostrę. Jeżeli jednak Kasia przybierała tradycyjny ton uszanowania dla matki, Oleckiej wydawało się to fałszywe, sztuczne i robione ze złośliwą intencją, żeby ją postarzyć. Kasia miała dwadzieścia cztery lata i skończyła wyższe kursy ogrodnicze. Pod względem usposobienia stanowiła kontrast z żywą, nerwową i wiecznie rozkrzyczaną matką. Raczej stroniła od ludzi i potrafiła całemi godzinami przesiadywać zamknięta w swoim pokoju, co w odczuciu Oleckiej stanowiło pewną formę zboczenia umysłowego.
– Rozumiem – powtarzała – że tak się mogą zamykać przed ludźmi fałszerze pieniędzy, ale nie istota normalna, obdarzona zdrowym rozsądkiem. – Kasia miała na to zawsze jedną odpowiedź, że wcale jej nie zależy, aby ją matka uważała za normalną istotę. Temi krótkiemi logicznemi replikami doprowadzała matkę do furji. Zwłaszcza lakonizmem. Olecka mogła wszystko znieść, wszystkiego wysłuchać pod warunkiem, żeby to było długo i obszernie wypowiedziane.
Do sypialni weszła nagle pokojówka Władzia, od której Olecka pożyczała na procent pieniędzy. Władzia była zawsze uroczysta i sztywna. W ciągu dziesięcioletniej służby u Oleckiej nie roześmiała się ani razu, przynajmniej w obecności swoich pań. Matka i córka zastanawiały się nieraz, czy Władzia w swojem towarzystwie jest taka sama. Sztywność pokojówki odpowiadała pojęciom Oleckiej o stylu służby, ale zarazem doprowadzała ją nieraz do szalonych paroksyzmów wściekłości. Tak była jednak u Władzi zadłużona, na co składały się zaległe pensje i pożyczki na kwiaty, że nie mogła się z nią rozstać i nawet musiała prowadzić pewnego rodzaju politykę kompromisów, aby Władzia w nieodpowiedniej chwili nie porzuciła służby. Nie zanosiło się jednak na to, aby owa odpowiednia chwila kiedykolwiek nadeszła, ponieważ Olecka potrafiła najuroczyściej przysiąc sobie, że nigdy ani grosza od Władzi nie weźmie, dać jeszcze na to córce słowo honoru, żeby w ten sposób związać się moralnym przymusem, i w pięć minut później iść do Władzi o pożyczkę.
– Czy pan Dziewanowicz już przyszedł – zwróciła się do Władzi.
– O, już dawno.
– Co robi panienka?
– Zamknęła się na klucz w swoim pokoju. Olecka wzruszyła ramionami i wsadziła bose nogi do tubu.
– Cóżto za woda? – wykrzyknęła, spoglądając ze złością na Władzię. – Zimna i brudna!
– No, bo już z pół godziny, jak się pani umyła.
– Zapomniałam. Niechno Władzia pomoże mi się ubrać, bo sama wciąż się zamyślam. Zwariować można od tych wszystkich kłopotów.
Dziewanowicz siedział przy fortepianie i jednym palcem wybierał z nut jakąś melodję. Robił to machinalnie. W myśli obliczał, ile godzin rocznie tracił na wyczekiwanie na Olecką, która, nic przez cały dzień nie robiąc, nigdy nie potrafiła tak czasu rozłożyć, żeby go móc przyjąć odrazu. Tem ją przywitał.
– Wie pani, ile ja czasu rocznie przesiaduję sam w tym salonie? Dwa tygodnie.
– Napewno to panu wyliczyła Kasia. Ona jest specjalistka od takich statystyk.
Dziewanowicz, który nauczył się z nieuchwytnych prawie odcieni tonu odgadywać nastroje Oleckiej, wiedział po tych pierwszych słowach, że trafił na zły humor. Rozpoczynała się gra jak na loterii. Jednem odezwaniem się mógł wywołać gwałtowny atak, albo wprowadzić Olecka w jak najlepsze usposobienie i wszystkie odrzucił. Ponieważ Olecka ubrana była w wieczorową suknię, więc zaryzykował wreszcie pytanie, które wydało mu się już zupełnie neutralne.
– Pani wychodzi?
– Wychodzę.
– Dokąd?
– Do Podlaskich. Na bridża.
– Nic mi pani nie wspominała, że tam jest bridż dzisiaj.
– Trudno, żebym panu wszystko mówiła.
I nagle, zmieniając ton, wybuchnęła prawie z płaczliwą skargą w głosie.
– Kasia mnie denerwuje!
Dziewanowicz doznał wrażenia ulgi. Bat się histerycznych scen Oleckiej, przeniesienie zaś punktu ciężkości na córkę łagodziło odrazu sytuację. Mógł wystąpić w pojednawczej roli zaufanego przyjaciela.
– Dlaczego? – odezwał się z dobrotliwem zdziwieniem.
– Bo przy niej zwariować można! Teraz zamknęła się w swoim pokoju na klucz. Ja nerwowo nie znoszę, jak kto się zamyka na klucz. Może to jest śmieszne, ale trudno. Mam chyba prawo wymagać, żeby się rodzona córka liczyła choć trochę z mojemi nerwami.
– Zauważyłem, że Kasia w ostatnich czasach była jakaś melancholijna.
– Z głupoty!
– Może się zakochała – uśmiechnął się Dziewanowicz.
Olecka aż się cofnęła w tył.
– Ona? Czy pan oszalał? Ta dziewczyna nie ma za grosz uczucia!
– Nie wiem.
– Ale ja wiem. Zupełny kołek. I to kołek z warjacjami. Wie pan, jaki jest teraz jej najnowszy pomysł? Wybiera się na posadę.
– A pani?
– Mieć córkę ogrodniczką? Dziękuję panu. To dobre dla zubożałej inteligencji.
Olecka do najdrobniejszych myśli była przesiąknięta snobizmem. Pochodziła z ziemiańskiej rodziny, która miała wielkie arystokratyczne pretensje i wymagała, aby ją tytułowano hrabiną. Opierało się to natem, że jeden z Oleckich, stryj jej męża, nabył papieski hrabiowski tytuł. Rodzice jej stracili cały majątek doszczętnie. Zmorą życia Oleckiej był jej brat Paweł Zagonowski. Jako dorastający chłopak uciekł z domu i przez kilkanaście lat niewiadomo było gdzie przebywa, ani co się z nim dzieje. W okresie tym Olecka bardzo go kochała i żyła romantyczną legendą, jaką wytworzyła sobie o jego przygodach. Z tej legendy, jedynego w ciągu życia poetycznego wzlotu wyobraźni Oleckiej, sprawdziło się tylko to, że brat nie umarł zagranicą, jak powszechnie przypuszczano, ale z tajemniczej tułaczki wrócił bez grosza, znękany, z powodu zupełnego braku wykształcenia do niczego niezdolny. W Warszawie nie zbliżał się do rodziny i po pewnym czasie Oleckimi, którzy wszyscy mieli pęd do snobizmu, wstrząsnęła gromowa wieść, że Jerzy, ten fantasta, awanturnik, romantyk, jak się wydawało przed laty, ożenił się z właścicielką pracowni mereżek, wdową z czworgiem dzieci, i spełniał w małej pracowni funkcję jakiegoś administratora czy kasjera. Sklepik znajdował się na ulicy Śniadeckich w pobliżu pola wyścigowego. Pewnego razu, wracając z wyścigów, po derby, w wyjątkowo pogodny, ciepły dzień, Olecka zobaczyła nagle w oknie parterowego mieszkania przy sklepie brata z całą rodziną. Siedział, a właściwie leżał na oknie bez marynarki i kołnierzyka, spostrzegł ją, poznał i ostentacyjnie zaczął jej się kłaniać, posyłając rękami pocałunki. To zdarzenie, po którem Olecka dwa tygodnie nie wychodziła z domu, napełniało ją taką nerwową odrazą do ulicy Sniadeckich i całej okolicznej dzielnicy, że od tego czasu przestała bywać na wyścigach. I to był drugi powód, dla którego, poza wydaniem dzieł ojca, wyczekiwała śmierci brata. Dziewanowicz po chwilowem milczeniu odezwał się lekceważącym tonem.
– Eh! Posada, posada. Na zamiarach się skończy. Kasia chciałaby poprostu jakiejś zmiany w życiu.
Olecka nie zwróciła już na jego słowa uwagi, zajęta poprawianiem jakiegoś szczegółu toalety, przyczem tyle razy podniosła suknię do wysokości majtek, że wywierało to już wrażenie gimnastycznego ćwiczenia.
– Odprowadzi mnie pan?
– Owszem.
– Właściwie mógłby pan iść ze mną do Podlaskich.
– Nie mam czasu.
– Eh, co za naiwne wykręty! U mnieby pan cały wieczór siedział.
– Dziśbym nie siedział. Na chwilę tylko wpadłem. Muszę rodzinie poświęcić wieczór.
Olecka uśmiechnęła się ironicznie.
– Feta familijna?
– Nie, nie feta – odparł Dziewanowicz z leciutkim akcentem niezadowolenia w głosie. – Żona przywiozła Stasia ze Szwajcarji, a za dwa dni wyjeżdżają na wieś.
– Jakżeż się Staś miewa?…
– Ogromnie się poprawił.
– To już zostają w kraju?
– Nie, przyszłą zimę będą musieli jeszcze w górach przemieszkać.
– Jak mnieby się pobyt w górach przydał – westchnęła Olecka.
Dziewanowicz głośno się roześmiał.
– Panu łatwo kpić ze wszystkiego, jak pan nie ma trosk, ani kłopotów. Ja się boję nawet takiego głupiego bridża. Jeszcze przegram – katastrofa!
– Niech pani weźmie ode mnie grosz na szczęście.
– Doskonale. Niech pan mi włoży do torebki. Torebka leżała na stole. W chwili, gdy Dziewanowicz sięgnął po nią, Olecka dorzuciła półgłosem.
– Tylko jedną stówkę drobnemi, bo mi będą potrzebne. Muszę tej idjotce powiedzieć, że wychodzę.
Po chwili Dziewanowicz usłyszał gwałtowne chrobotanie klamką i krzyk Oleckiej.
– Otwieraj! Ja wychodzę. Mogłabyś się z panem Aleksandrem przywitać!
Kasia weszła za matką do salonu. W milczeniu podała Dziewanowiczowi rękę, zaszyła się głęboko w fotel, założyła nogę na nogę i przybrała taki wyraz twarzy, jakgdyby sama była w pokoju.
– Gdyby pan jej nie znał, przysiągłby pan, że głucha i niema. Prawda? Na miłość boską! Niech pan patrzy! Ta dziewczyna ma dwie różne pończochy na nogach.
Kasia spojrzała na swoje łydki.
– Rzeczywiście. Nie zauważyłam.
– Więc o czem ty myślisz?
Kasia wzruszyła ramionami. Wcale nie była podobna do matki. Miała rodzaj urody niezwykły i niełatwo rzucający się w oczy. Śniada, z bardzo przejrzystą cerą, ciemna blondynka, z dużemi siwemi oczami zawsze wyglądała tak, jakby przed chwilą wyszła z kąpieli. Na wrażenie to składał się zupełny brak szminek, pudrów i nawet niezaondulowane włosy, które prostą ramą okalały jej twarz, wykończoną świeżemi, prześlicznemi ustami. Szyję miała wysmukłą, ręce z długiemi palcami o bardzo krótko obciętych paznokciach. Ulubioną jej pozycją było zakładanie nogi na nogę w ten sposób, żeby brodą móc dotknąć kolana. Z fanatyczną zawziętością pracowała nad wyrobieniem w sobie silnej woli.
– Nie markuj tylko po nocy, bo szkoda światła – rzuciła na pożegnanie Olecka, która mniej więcej trzy razy na tydzień dowiadywała się od pokojówki, że albo w łazience, albo w salonie zostawiała na całą noc światło.
Dziewanowicz żył przez szereg lat z Olecką i włożył w ten romans pod względem zmysłowym i uczuciowym wszystko, co miał w sobie najgorętszego. Działo się to jeszcze za życia jej męża. Olecka, owdowiawszy, nie żądała nawet od Dziewanowicza, aby się dla niej rozwiódł, bo wiedziała, że jużby tego nie zrobił. Ale nie straciła przywiązania Dziewanowicza, który stał się rodzajem przyjaciela i opiekuna jej i córki i wiernie rezerwował dla nich pewien fragment swojego życia, czego psychicznym motywem był kult dla siebie samego i roztkliwienie się nad własnemi wspomnieniami. Wzruszało go to, że mógł rzucać najważniejsze zajęcia na jakiś pierwszy lepszy jej telefon, godzinami wyczekiwać po zakazanych dziurach, cierpieć i męczyć się z powodu wszystkich zerwań, w które nie wierzył, rozpamiętywać naiwne głupstwa w celu przypodobania się Oleckiej, aż do udawania przez szeregi godzin istoty pozbawionej wszelkich potrzeb fizycznych, aby nie urazić estetyzmu kochanki. Ten szczegół wybijał mu się nawet w roztkliwieniach najsilniej. Słowem – kultywował bezpowrotnie pogrzebany okres szaleństw swojego życia. Dawał też Oleckiej wydatną pomoc materjalną, ale wszystko tonęło w jej chorobliwej rozrzutności. W rezultacie uważał ją za nieznośną babę.
– Więc pan przez kilka dni będzie teraz niewidzialny? – odezwała się Olecka po chwili milczenia.
– Dlaczego? Jutro wieczorem wpadnę, jeżeli panie będą w domu.
Olecka utkwiła wzrok w świetlnej reklamie, która migotała na narożniku kamienicy. Drobne, kolorowe światełka biegały z góry na dół i z powrotem, jakby żywe ogniste stworzonka. Poprzez turkot, warczenie motorów, szum i dzwonki tramwajów wybijały się raz po raz hałaśliwe tony radja i ten cały gwar współczesnego wieczoru, jakaś zaciekła bójka kolorów i dźwięków napełniła ją nagle melancholja. Kokietowała się od pewnego czasu myślą o samobójstwie i czasami starała tak zasugestjonować, żeby naprawdę w to uwierzyć, a na dnie tych pogróżek kryło się utajone przeświadczenie, że w ten sposób zastraszy los i wywoła jakąi szczęśliwą dla siebie odmianę.
Wcielony w żywego człowieka automat policyjny magicznym ruchem otworzył motory i samochody ruszyły. Olecka na nowo podjęła rozmowę. Rytm ulicy panował nad jej mózgiem. Chwilowa luka spowodowała przygaszenie myśli.
– Ja nie mogę robić projektów do jutra. Może się rano powieszę.
Dziewanowicz znów się roześmiał. Był to zwykły jego sposób reagowania na przedłużające się skargi Oleckiej, co ona stale nazywała bydlęctwem.
* * *
Podlascy mieszkali we własnym domu na Lesznie. Od ulicy stała niepozorna odrapana kamienica i nikt nie mógł domyślać się za nią eleganckiego pałacyku z wypieszczonym ogrodem – Mieszkanie było urządzone solidnie i po staroświecku, przeładowane ciemno czerwonemi aksamitami i adamaszkami, tak jak je urządził, zbogaciwszy się, ojciec Podlaskiej, fabrykant bryczek i powozów z owych czasów, gdy cały ten przemysł ześrodkowywał się w obszernych podwórzach orotowskiego Leszna. Olecka przyszła jak zwykle ostatnia i zastanowiło ją, że wśród zaproszonych gości był ktoś, kogo nie znała.
– A cóżto za nowe obyczaje? – roześmiała się, witając z Podlaską.
– Jakie?
– U państwa zawsze się spotyka przecież tylko znajomych.
Podlaska, otyła, rozlana blondynka, której grubość podkreślała jeszcze jasna suknia, przyjęła tę uwagę jako komplement dla tradycjonalizmu ze strony arystokratycznej snobki.
– To bardzo miły człowiek – odparła tonem jakby usprawiedliwienia.
– Kto to?
– Tarniński.
– Jest taki jubiler w Warszawie.
– A to właśnie on jest właścicielem tej firmy.
– Ach, to on!
W Oleckiej starły się dwa uczucia. Zlekceważenia człowieka, który był tylko jubilerem, i niesłychanego zaciekawienia z podświadomym mglistym projektem, czy nie udałoby się coś, kiedyś przy sposobności wziąć na kredyt.
Wygląd jubilera podobał się Oleckiej. Umiał dobrze nosić na sobie ubranie, a od tego zaczynał się dla niej człowiek. Byt przystojny, to już jednak odgrywało mniejszą rolę. Olecka wogóle odznaczała się brakiem zmysłowości. Mężczyźni budzili w niej zaciekawienie tylko jako pewne towarzystwo – światowe symbole. Natomiast w sposobie zachowania się, rozmów i flirtów wywierała złudne wrażenie kobiety niesłychanie zmysłowej. Podczas bridża Tarniński okazał się tak doskonałym i poprawnym graczem, że odrazu nabrała dla niego uznania i zaczęta go kokietować.
Przy kolacji usiedli obok siebie.
– To dziwne, że ja pana nie znałam nawet z widzenia.
– Bo ja stale mieszkałem w Paryżu. W kraju iestem dopiero od kilku miesięcy.
– Czy pan w Paryżu także prowadził sklep jubilerski?
– Nie.
– A co pan robił?
– Skończyłem uniwersytet, a potem zapisałem się do akademji sztuk pięknych na rzeźbę.
– Więc pan nie jest jubilerem, tylko artystą?
– Ani jubilerem, ani artystą, ani przyrodnikiem, chociaż studjowałem przyrodę.
– To najlepiej.
– Najgorzej. Teraz właśnie chcę zostać fachowym jubilerem.
– Zazdroszczę pańskiej żonie. Będzie się mogła obkładać na noc brylantami i rubinami. Pan jest oczywiście żonaty.
– Nie.
– Powinien się pan jak najprędzej ożenić, bo inaczej rozdaruje pan wszystkie kosztowności.
– Niema obawy.
Tarniński powiedział to żartem, ale był w jego głosie jakiś cień akcentu, który zgrzytnął w uszach Oleckiej niemile. Pomyślała odrazu, że musiał być twardy i skąpy – jak wszystkie łyki – zakończyła tę błyskawiczną refleksję.
– A kto jest ta pani, która siaduje w pańskim magazynie?
– Moja matka.
– Wobec tego, żeśmy się poznali, zostanę klijentką firmy. Ale ja przychodzę tylko sprzedawać biżuterję.
– Lojalnie panią uprzedzam, że będę się starał panią wyzyskać.
– O, ja się targuję, jak ostatnia handlarka. Potrafię gadać, aż mi ślina w ustach zaschnie.
– Zmierzymy się.
– A pan ma mocne nerwy?
– Bardzo.
– Ja wolę walczyć na swoim gruncie. Może pan do mnie przyjdzie obejrzeć to, co mam do sprzedania.
– Z największą przyjemnością.
Kolacja była krótka, traktowana tylko jako konieczny posiłek dla ludzi, którzy mieli piękne zadanie przed sobą. Kawę podano już do salonu. Olecka nie chciała jej pić, bo zauważyła od pewnego czasu, iż czarna kawa przynosiła jej nieszczęście. Przy grze budziła się w niej odrazu chciwość, i nieraz z trudem tylko zachowywała potrzebny spokój.
Orano w skupieniu, nie przerywając partji niepotrzebnemi rozmowami. Oleckiej strasznie się nie wiodło. Wogóle, zawsze poświęcała grze tylko część mózgu. Inna część zajęta była błyskawicznem rozważaniem najrozmaitszych rzeczy, które jej przynosiły nieszczęście. Oskarżała o to stoły, lampy, popielniczki, papierosy, a przedewszystkiem ludzi. Tego wieczoru, po pewnym czasie wybór jej padł na Tarnińskiego. Irytował ją jego spokój. I przypisywała mu niezrozumiałe niepowodzenie. Do złudzeń jej należało i to, że grała świetnie w bridża. Wreszcie wpadła w hałaśliwy humor. Była to już nieomylna oznaka najwyższego rozdrażnienia.
– Tak mnie ogrywacie, że mi na taksówkę nie zostanie, i będę musiała wracać piechotą – śmiała się, ale powracała wciąż do tego żartu, powtarzając go w coraz to innej formie.
Pierwsze dodatnie wrażenie, jakie wywarł na niej Tarniński, zacierało się z gwałtowną szybkością. W pozornie regularnej i przystojnej twarzy dostrzegła wybitnie ordynarne rysy. Wydało jej się, że był za elegancko jak na takie przyjęcie ubrany, w smokingu, podczas gdy wszyscy inni mężczyźni mieli ciemne marynarki. Syntezą tych myśli stał się złośliwy aforyzm, że z chama zawsze cham wyjdzie, choćby się nie wiem jak charakteryzował i stroił. Ale przedewszystkiem drażnił ją sposób gry Tarnińskiego, w którym się dopatrywała zupełnego cynizmu, to znaczy gry nie dla idealnej rozrywki, ale dla chęci wygrania.
– Objektywnie biorąc, jest to chciwiec, oszust i wyzyskiwacz – myślała. – A najgorsza to, że będę musiała sprzedać mu te marne resztki, które mi pozostały, bo do kogóż pójdę. I zedrze mnie bez miłosierdzia.
Bridż ciągnął się do czwartej rano. Olecka przegrała w ostatecznym rezultacie kilkanaście złotych z groszami. Na Tarnińskiego nie mogła już patrzeć. Ale kiedy wyszli na ulicę, zwróciła się nagle do niego.
– Niech mnie pan odwiezie.
– Do jakich to człowiek upodleń już dochodzi, jak nie ma ani grosza – rozpaczała nad sobą w drodze. – Muszę znosić jego antypatyczne towarzystwo, żeby zaoszczędzić trzy złote. – I ogarnęło ją rozgoryczenie do Dziewanowicza, który może był czasami poczciwy, ale głupi i dziwnie niesubtelny, co się najjaskrawiej przejawiało w jego morałach o rozrzutności.
– Łatwo jest takie nauki ludziom dawać, skoro się jest samemu dyrektorem banku. Przyjaciel, przyjaciel ale pożyczki w swoim banku nigdy mi nie pozwolił zaciągnąć.
W logice Oleckiej pożyczka bankowa stanowiła coś zupełnie odrębnego od prywatnych zasiłków, jakich jej udzielał Dziewanowicz. I nieraz czuła do niego szczery żal, że jej uniemożliwiał korzystanie z niewyzyskanych jeszcze źródeł. Przez całą drogę nie odpowiadała prawie wcale Tarnińskiemu, który udawał, że tego nie zauważa. Kiedy stanęli przed domem, Olecka wyciągnęła z torebki sto złotych.
– Może mi pan na drobne zmieni, bo nie mam na bramę.
Tarniński nie miał stu złotych zmienić, ale pożyczył jej złotówkę. Nie dała jej dozorcy, postanowiwszy takie jubilerskie pieniądze schować na szczęście.III.
Wtulona w kąt przedziału trzeciej klasy, Kasia machinalnie patrzyła w okno. Dzień zapowiadał się chmurny, mżył drobny deszcz. Pociąg biegł wzdłuż rzadkiego sosnowego lasu, poprzecinanego dróżkami, na których lśniły strugi wody w koleinach. Między lasem a torem ciągnęły się piasczyste wydmy i rzadkie poletka, pokryte lichem zbożem. Co jakiś czas między drzewami migał kopiec, zakończony świeżo ciosanym kołkiem. Od całego tego widoku wiała bezbrzeżna martwota i melancholja. Kasia nie mogła się otrząsnąć z nerwowego wrażenia, że życie zostało tylko w pociągu, a cały świat dokoła wymarł. Nagłą otuchą i radością w duszy czepiła się czerwonych maków.
W przedziale miała tylko jedną towarzyszkę podróży, otyłą i rezolutną damę o typowo prowincjonalnym wyglądzie. Dama ta urządziła sobie na ławce posłanie i spała jak zabita. Namawiała Kasię, żeby zrobiła to samo. Kasia chciałaby jej rady usłuchać, ale po kwadransie leżenia uczuła, że nie zaśnie. I wolała siedzieć. Ogarniał ją coraz większy strach przed posadą. Wykształcenie jej było czysto teoretyczne, odbywała wprawdzie praktyki, ale we wzorowo urządzonych ogrodach, pod kierunkiem fachowców, gdzie wszystko szło jak w zegarku. Czuła, że to doświadczenie na niewiele się przyda. I niepokój jej przechodził chwilowo w przerażenie. Wyobrażała sobie, że poprostu popełnia jakieś nadużycie. Stał jej wciąż przed oczami straszny obraz, kiedy państwo Zabłoccy, przekonawszy się, że z niczem nie potrafi dać sobie rady, wyrzucą ją i będzie musiała wracać do Warszawy.
– Za nic w świecie, za nic w świecie – przelatywało jej przez mózg i postanowiła pracować bez wytchnienia od świtu do nocy, żeby tem się w ich oczach okupić.Śpiąca dama westchnęła nagle głęboko, otworzyła oczy i usiadła na ławce. Sennym wzrokiem popatrzyła na Kasię i odezwała się z uśmiechem.
– Pani już nie śpi?
Kasia czuła się jakby w obowiązku usprawiedliwienia, że nie skorzystała z praktycznych rad swej towarzyszki.
– Nie mogę sypiać w wagonie.
– Daleko pani jedzie?
Kasia wymieniła nazwę stacji. Otyła dama spojrzała w okno i odparła.
– Za pięć minut będziemy. Ja tę drogę znam – zaczęła objaśniać Kasię – że wystarczy mi tylko wyjrzeć, żebym wiedziała, gdzie jesteśmy. A pani do kogo?
– Do państwa Zabłockich.
– Aa, do Zabłockich.
Baba kiwnęła kilka razy głową z nieokreślonym uśmiechem.
– Pani ich zna?
– Ja tu znam wszystkich w okolicy. Moje strony. Przepraszam bardzo, czy to może pani na posadę ogrodniczki?
– Tak.
Kasi zbudziło się odrazu sto pytań w głowie, ale wszystkie wydawały jej się niedelikatne. I tylko wzrokiem wpiła się w nieznajomą, jakgdyby czekaiąc, żeby tamta sama odgadła je wszystkie i zaczęła odpowiadać. Twarz otyłej damy przybrała trochę ironiczny wyraz i to wywarło na Kasię niemile wrażenie.
– Pani może także jedzie do państwa Zabłockich – odezwała się nieśmiało.
– Nie, ja jadę o stację dalej – wymieniła nazwę powiatowego miasta. – No, no, no – ciągnęła, mierząc Kasię od stóp do głowy badawczem spojrzeniem – nigdy w życiu nie domyśliłabym się, że pani jest ogrodniczką.
Kasia zaczerwieniła się gwałtownie. Do trwóg, które ją nękały przez całą noc, dołączyła się teraz nowa. Że nieszczęsnym swoim wyglądem odrazu na wstępie zrazi Zabłockich.
– Zabłoccy bardzo przyzwoici ludzie. Ale administratora mają łajdaka. Gbur, zarozumiały, a na niczem się nie zna. Opowiada, że miał majątek w Rosji. Nikt tego nie widział i nie sprawdzi. Ja mam sklep w mieście i prowadzę z nim interesy. Nigdy w życiu takiego kutwy nie spotkałam. Wszystko mu nie dogadza. Wszystko złe. Oj, będzie pani miała z nim ciężkie życie.
Słuchając tych narzekań, Kasia drętwiała ze strachu. Ale nie miała już czasu o nic się wypytywać. Pociąg zatrzymał się na stacji. Jeszcze z okna wagonu Kasia dostrzegła przy przejeździe elegancką bryczkę, zaprzężoną w dwa konie, i młodego chłopaka w liberyjnej czapce. Domyślała się, że to były konie z Zalesia i widok eleganckiej bryczki sprawił jej przyjemność. W ponurych nastrojach drogi widziała się wciąż na wózku z mlekiem. Ale kiedy znalazła się ze swojemi walizkami na peronie, nie miała odwagi podejść do bryczki, żeby się nie narazić na rozczarowanie. Przez chwilę stała bezradna. Przez machinalne przyzwyczajenie wyczekiwała, żeby się nią ktoś zajął. Ale chłopak na koźle gapił się bezmyślnie przed siebie i widoczne było, że nic go dokoła nie obchodzi. Na szczęście zwrócił na nią uwagę pomocnik zawiadowcy. Strojąc zaspaną i nieogoloną twarz w szarmancki uśmiech, zbliżył się z ukłonem.
– Przepraszam. Pani może do państwa Zabłockich?
Kasia spojrzała na niego jak na zbawcę, z uczuciem niewypowiedzianej wdzięczności.
– Tak.
– Konie czekają. Zechce pani załączyć moje uszanowanie państwu Zabłockim.
Widoczne było, że starał się zawiązać rozmowę i czekał jakiejś zachęcającej odpowiedzi. Ale Kasia była tak zdenerwowana, że na żadną odpowiedź zdobyć się nie mogła.Żeby się wydostać na drogę do Zalesia bryczka musiała zawrócić na drugą stronę plantu, w tej chwili jednak zbliżał się pociąg towarowy i trzeba było czekać na jego przejście. Pomocnik zawiadowcy odszedł trochę urażony. Kasi wydało się nagle, że zachowała się wobec niego niegrzecznie. I zabolało ją, że on mógł to sobie tłumaczyć jako lekceważenie. W niczem nie chciała być podobna do matki. Niecierpliwiły ją nieskończone szeregi węglarek upstrzone wapnem. Wreszcie pociąg przeszedł. Za ostatnim wagonem migotało jeszcze przez chwilę, jakby ogłupiałe w dziennym blasku, czerwone światełko.
Bryczka potoczyła się polną drogą wśród dojrzewających zbóż, wśród których rosło mnóstwo chabrów. Olecka nie mogła spojrzeć na chabry, żeby nie powiedzieć, że był to ulubiony kwiat cesarza Wilhelma pierwszego. Mówiła to takim tonem, jak gdyby tylko z tego powodu zwracała wogóle na chabry uwagę. Kasia wyobraziła sobie minę matki, dźwięk jej głosu i żachnęła się niecierpliwie. Wyjeżdżając z domu, postanowiła zmienić się do niepoznania. Uważała, że na to nowe samodzielne życie była jeszcze zbyt słaba i małostkowa.
Szare, napęczniałe od deszczu chmury wlokły się nisko nad ziemią. Drogę raz po raz przecinały kałuże, woda chlupała pod kotami i bryczka wciąż się zapadała to na jedną, to na drugą stronę. Na kłosach lśniły wielkie krople deszczu. Okolica była równa, płaska, poprzetykana tu i ówdzie gęstszemi kępami drzew. Jedna z nich wywierała zdaleka wrażenie jakiegoś dziwacznego potwora. Kręty tułów tworzył szereg rozciągniętych chłopskich chałup, a stercząca ponad drzewami wieża kościelna wyglądała jakby szyja, zakończona śpiczastym dziobem. Kiedy zbliżyli się do wsi, Kasia uczuła przyspieszone bicie serca. Dach w następnej grupie drzew, to już był dwór w Zalesiu.
– No, stało się – pomyślała – jakgdyby wobec siebie samej starając się nadrabiać miną.
We dworze, ma się rozumieć, wszyscy jeszcze spali. Bryczka zajechała przed niewielką parterową oficynę i służąca, młoda dziewczyna w chustce na głowie i krótkiej parodiującej najnowszą modę sukni, z pod której wystawały grube, czerwone, pokaleczone łydy, wniosła rzeczy do pokoju. Pierwszem wrażeniem Kasi była woń stęchlizny. Zdawało się, że okno, miesiącami widocznie nieotwierane, zaschło i zarosło. Kasia nie mogła sobie sama z niczem dać rady. Dopiero we dwie ze służącą poodciągały jakoś zasuwki. Zresztą, pokój wydał jej się bardzo miły. Był długi, wąski i przez to trochę ciemny. Okno zasłaniała rozłożysta akacja. Ale Kasia, która chciała dopatrywać się we wszystkiem tylko dobrych stron, pocieszyła się odrazu, że właśnie w upały będzie chłodny i przyjemny. Koło drzwi stał olbrzymi, gliniany piec, umeblowanie składało się ze zwykłego żelaznego łóżka, starej, spaczonej i niedomykającej się szafy, chwiejącego się stołu i kilku krzeseł.
– Aż zadużo – brawowała Kasia. – Gości nie będę przyjmowała.
Do pokoju wszedł trochę nieśmiało miły, mądry, poczciwy kundel z jasnobronzowemi oczami i ciemną łatą na uchu. Przez chwilę przypatrywał się Kasi badawczo. Pogłaskała go po głowie i uczula się nagle mniej samotna.
– Jeszcze cię na łańcuch nie wzięli? – wrzasnęła służąca – czekaj, będziesz tu łapami podłogę zadeptywał! Ja ci pokażę!
Pies opuścił ogon i z przerażeniem wybiegł na dwór. Kasia wyszła za nim do ogrodu. Kundel, jakby wiedząc, że już coś zaważył w jej życiu, stanął w zarośniętej zielskiem uliczce i patrzył, nastroszywszy uszy. Czuła, że gdyby nie obecność służącej, zbliżyłby się znowu.
– Nie wiem, jak się nazywasz, piesku – szeptała, łącząc się z nim w niechęci do krzykliwej dziewczyny. – Ale wiem, że się będziemy kochali. Nie zostawisz mnie samej. Prawda, że nie zostawisz?
Zbliżyła się – i pogłaskała go ostrożnie po ostrej szerści. Był tak mokry od deszczu, że musiała po tej pieszczocie obetrzeć rękę chustką. To jakby rozśmieszyło kundla. Wspiął jej się na ramiona i zostawił na bluzce dwie brudne smugi. Było to szczere, gorące uczucie, ale widocznie znał już przesądy ludzkie, bo zaraz chlustnął w krzaki z taką miną, jakby mocno przewinił.
– O, pani już krzyczy na podwórzu – zagulgotała dziewczyna, która z głupkowatem zaciekawieniem podglądała psa i Kasię.
Kasia drgnęła. Zrobiło jej się naprzemian gorąco i zimno. Ale pani Zabłocka była naturalna i prosta. Odrazu przywitała Kasię jak dobrą znajomą.
– Nie przestraszyła się pani deszczu? To prawdziwa klęska. Wszystko wygnije, jak jeszcze popada.
Ton ubolewania dziwnie nie licował z wyrazem jej oczu i twarzy.
I odrazu zabrała Kasię do dworu na śniadanie.
– Wyspała się pani w drodze?
– Nie – odparła machinalnie Kasia i zawstydziła się odrazu. Wydało jej się, że popełniła pierwszy nietakt. Przecież skoro przyjechała objąć posadę, to właśnie należało skłamać, że była wypoczęta i gotowa do pracy.
– To niech się pani po śniadaniu kładzie spać. I tak dopiero po obiedzie będę mogła pani coś niecoś pokazać. Ja teraz jadę w pole, a tutaj bezemnie nikt pani nie objaśni. Muszę się wszystkiem sama zajmować. Mało się nie rozerwę. Mąż mój stale mieszka w Warszawie. Jest dyrektorem fabryki. Przyjeżdża tu tylko jako gość.
– To pani sama prowadzi całe gospodarstwo?
– Sama. Mam rządcę, bardzo miłego człowieka, jeśli chodzi o towarzystwo, ale tak niedołężnego, że sama muszę wszystkiego doglądać. To jest nasz daleki krewny, posiadał kiedyś bardzo duży majątek, ale zostało wszystko po bolszewickiej stronie.
Kasia obserwowała Zabłocką z pewnem zdziwieniem. Zupełnie inaczej ją sobie wyobrażała na podstawie korespondencji. Myślała, że zobaczy kobietę poważną, trochę pedantkę i bardzo wymagającą. Tymczasem Zabłocką odrazu nadała rozmowie taki ton, jakgdyby Kasia przyjechała tylko z wizytą. Ubrana była kokieteryjnie w różową, jedwabną, mocno podniszczoną i poplamioną suknię, na głowie miała jakiś zalotny czepeczek i płytkie pantofle na wysokich obcasach, strasznie powykrzywianych. Jedna z ciotek Kasi także sama gospodarowała i była zajadłą szlagonką. Ubierała się nawpół po męsku, zawsze w długich butach. I Kasia tak mniej więcej wyobrażała sobie Zabłocką.
– Widzi pani, jak się zaszargałam – krzyknęła Zabłocką, pokazując Kasi zamoczone do kolan pończochy. – Muszę się przebrać.
Wyszła z pokoju i po chwili wróciła w takich samych cienkich pończochach i powykrzywianych pantoflach.
– Wzięłabym panią ze sobą na pole, ale coraz gorzej pada. Nic z pielenia nie będzie.
– Ja się wcale deszczu nie boję – roześmiała się Kasia.
– Bo pani jest ogrodniczka. Ogrodnikom zawsze zamalo deszczu. Ale ja mam nisko położone grunty i wszystko mi zalewa. Już skąd tylko można wodę spuszczają, bo się aż na bruzdy przelewa.
W sieni rozległy się kroki.
– O, jest i pan Węgrzyński. Myślałam, że się spóźni na śniadanie. Zaraz państwa poznajomię, bo to pani sąsiad. Taki mamy mały dom, że tylko oficyna nas ratuje. Ale mój mąż o niczem nie myśli. I tak cudem jakimś doprowadziłam po tej wojnie budynki do ładu.
– To państwo całą wojnę tu przemieszkać?
– Ale gdzietam. Myśmy Zalesię kupili rok temu. Do pokoju wszedł wysoki barczysty mężczyzna, pocałował Zabłocką w rękę i uśmiechnął się do Kasi.
– Oj, źle pani trafiła. Wszystkie maliny pani ogniją. Nie będzie co zbierać. Chociaż tu ogród bardzo zapuszczony, jak się pani zaraz przekona, ale maliny zapowiadały się doskonale.
– Czy państwo maliny prowadzą na sprzedaż? Węgrzyński machnął ręką.
– To dopiero wszystko piękne projekty na przyszłość. Będzie pani miała masę roboty. Za dwa lata powinniśmy maliny wywozić wagonami. Ja zaraz mam do pani prośbę.
– Słucham. – Kasia powiedziała to urzędowym tonem ze skupieniem w głosie.
Węgrzyński nieznacznie się uśmiechnął.
– Nie mogę się doprosić, żeby posadzli choć parę krzaków czarnych porzeczek. Przecież to najlepsza nalewka na świecie na czarnych porzeczkach.
– Panu tylko nalewki na myśli – wtrąciła – Zabłocka.
– No, dziś na tę wilgoć, to się chyba do obiadu czegoś dobrego napijemy.
– Pan i na suszę pije.
– Ja się dopiero naprawdę rozpiję, jak będę miał czarne porzeczki. Nasadzi mi pani? Może chociaż raz moja prośba nie zostanie głosem wołającego na puszczy. Dostanie pani dziesięć fur nawozu.
– Dam ja panu wziąć jedną taczkę nawozu! – wykrzyknęła Zabłocka. – Wszystko siejemy na ugorach, nic nam się nie rodzi.
– Ciągle powtarzam, że trzeba dokupić inwentarza. Co to znaczy te trochę krowin na taki majątek.
– Mało pan ma koni?
– Et – machnął ręką Węgrzyński. – A bo to ja dbam o konie. To dyrektorska fantazja. Zeżrą do połowy zimy wszystek owies a potem stoją przy pustych żłobach, bo nie mają siły robić. Te konie to największa klęska.
Kasia przysłuchiwała się tej rozmowie z zachwytem. Przesuwało się przed nią życie wsi, jędrne, proste, pozornie drobiazgowe i przyziemne, a w rzeczywistości ogarniające największe zagadnienia bytu ludzkiego. Wiedziała, że każda łopata śmierdzącego nawozu zmienia się w najcudowniejszy zapach kwiatu, czy smak owocu. I zdawała sobie sprawę, że ten gnój ma większą wartość od szczerego złota, bo bez niego nie byłoby ani chleba, ani dobrobytu, ani szczęścia. W atmosferze tej rozmowy zapomniała o zwątpieniach i obawach, jakie ją nękały w wagonie, i aż ją podrywało do pracy. Ale Zabłocka, wciąż zapowiadając, że musi jechać w pole, nie wstawała od stołu, paliła papierosa za papierosem i zaczęła się dobrotliwie a zajadle kłócić z Węgrzyńskim, czy na jakimś dołku ze świerkiem groch się urodzi, czy nie.
Węgrzyński z obwisłemi wąsami i hetmańskim wyrazem twarzy musiał być z natury pasjonatem, bo co chwila podskakiwał na krześle, walił pięścią w stół i oczy nabiegały mu krwią. Wyglądał wtedy tak, jakby chciał zaraz rozszarpać człowieka. Ale nie było to groźne, bo bezpośrednio od takich wybuchów przechodził do pogodnego śmiechu.
– Widzi pani, jakie ja mam tu życie – zwracał się do Kasi.
– Myślałby kto, że i prawda – dogadywała Zabłocka.
Kasia rozglądała się po jadalni. Pokój był duży, ale strasznie zaniedbany. Podłoga, malowana niegdyś olejno, zupełnie wydeptana, z krzeseł, krytych skórą, zwisały strzępy obicia, a w bardzo cennym stylowym kredensie brakowało dwóch szyb. Widać było, że meble były kosztowne i niegdyś piękne, ale najokropniej zniszczone. To samo cechowało i zastawę stołową. Obrus nie miał ani jednego czystego miejsca, a Kasia i Węgrzyński pili herbatę w poobtłukanych filiżankach.
Kasia nie potrafiła się w charakterze dworu zorientować. Zabłocka w listach wciąż zapowiadała, że najważniejszą jej troską jest dbałość o drobiazgowy ład i porządek, a tymczasem rzeczywistość przeczyła temu. Ale Zabłocka podobała jej się, a jeszcze bardziej Węgrzyński. Z chwilowego zamyślenia zbudził ją nagle podniesiony głos Zabłockiej.
– Przez te pańskie głupie pomysły, ja z torbami pójdę. Ciekawam, kto się wtedy mojemi dziećmi zaopiekuje?
– Pani ma dużo dzieci? – zapytała Kasia.
– Troje. Najstarszy chłopak z ojcem w Warszawie. A młodsze na wsi. Zaraz je pani pozna.
I, zerwawszy się od stołu, zaczęła krzyczeć na cały dom.
– Panno Jadwigo! Panno Jadwigo!
Do jadalni weszła majestatycznym krokiem niesłychanie gruba osoba w pretensjonalnej szafirowej sukni w ponsowe kwiaty. Lepkie, tłuste, krótko obcięte włosy ledwo okrywały jej głowę. Mrużąc oczy, zmierzyła Kasię badawczem spojrzeniem. I protekcjonalnie skinęła jej głową.
– A gdzie dzieci?
– Nie chcą wstawać. Mówią, że deszcz.
– Mają rację – zauważył Węgrzyński. – Jabym sam się położył z powrotem.
– Do czego to podobne – irytowała się Zabłocka – żeby dzieci codzień o innej porze wstawały. Przecież trzeba je przyuczyć do bezwzględnego porządku i systematyczności.
Panna Jadwiga zawróciła ku drzwiom. Miała jakiś dziwny, kołyszący się kaczy chód. Zabłocka zatrzymała ją zaraz.
– A pani dokąd?
– No, chcę dzieci wyciągnąć z łóżek.
– Li, niech pośpią. Mają się szargać po mokrej trawie, to niech lepiej polezą. A my w pole jedziemy – zwróciła się do Kasi.
– Doskonale.
– Tylko ja się herbaty jeszcze napiję.
Kasia od dłuższego czasu doznawała takiego uczucia, jakgdyby chciała o coś bardzo ważnego się zapytać i, mimo wysiłków myśli, nie mogła sobie przypomnieć o co. I nagle zamajaczyła jej mokra ścieżka w ogrodzie i jasno bronzowe oczy przyjaciela kundla. Z ożywieniem zwróciła się do Węgrzyńskiego.
– Proszę pana, jak się nazywa tutaj taki pies z ciemną łatą na uchu?
– To Reks napewno. Ten hultaj. On się zawsze wymiga od łańcucha.
– Strasznie kochane psisko!
– Wszystkie młode zające już powyduszał. To mieszaniec z wyżłem. Całe noce gania po polach.
– Odkąd panu mówię, żeby go pan zastrzelił. Tylko inne psy bałamuci – wtrąciła Zabłocka.
– Cóżto ja jestem hycel? – wybuchnął Węgrzyński. – Nie może go pani kazać parobkom zastrzelić?
– Ja nie mogę w służbie rozwijać okrucieństwa. I zresztą poco go pan każe brać na łańcuch? Potem dzieci ciągle łażą do budy, żeby go spuszczać.
Kasia, którą na chwilę ogarnęło przerażenie, zrozumiała, że psu nie grozi najmniejsze niebezpieczeństwo. I jej sympatja do nowych znajomych jeszcze bardziej wzrosła.
– Cóż Warszawa? – zwróciła się nagle do niej panna Jadwiga, która zdążyła już wypić trzy filiżanki kawy.
– Nie wiem, o co pani chodzi?
– Czy rzeczywiście przyjmuje się ten kolor tilleul?
– Jaki znów kolor? – wykrzyknął Węgrzyński. Panna Jadwiga zmierzyła go pogardliwem spojrzeniem.
– Owszem, noszą – odparła Kasia.
– Tylko niech się panie o politykę nie pokłócą – ciągnął Węgrzyński. – Bo tam póki o kolorach mowa, to jeszcze dobrze. Można mieć nawet inne zdanie. Ale jak panna Jadwiga zacznie politykować, to iuż się robi groźna.
– Z panem nie politykuję. Na polityce trzeba się znać – odparła panna Jadwiga z druzgocącą wyniosłością.
– Ja się na polityce nie znam – uśmiechnęła się Kasia.
– To tak jak ja – odparł ze śmiechem Węgrzyński. – Dlatego będziemy żyli w zgodzie. No, ale trzeba zajrzeć trochę do gospodarstwa, bo tak moglibyśmy do obiadu przegadać.
– Pani pozwoli jednak, że ja się spróbuję rozejrzeć po ogrodzie – zwróciła się Kasia do Zabłockiej. – Już nie pada.
Pobrnęła odważnie przez mokre, zarosłe zielskiem ścieżki i zakurzone kwatery owocowe. Ogród przedstawiał się wręcz okropnie. Wszystko, co w nim rosło, było pół zdziczałe, nieowocujące i dla fachowej oceny Kasi pozbawione najzupełniej sensu. Nad malinami, o których wspominał Węgrzyński, poprostu załamała ręce. Był to szereg nieokopanych krzaków, zacienionych olbrzymiemi gruszami o nadpróchniałych gałęziach. Nieszczęsne jedwabnice, nadające się już od szeregu lat pod siekierę, wznosiły poobcinane konary w górę, jak okaleczałe ramiona. Kasia chodziła od drzewa do drzewa i dotykała kory rękami, jakgdyby chcąc sprawdzić rzeczywistość swoich wrażeń. Niedaleka już była od myśli, że zmęczona podróżą zasnęła i że śnił jej się… jakiś fantastyczny ogród, naumyślnie doprowadzony do ruiny. Przed oczami wyrosła jej nagle gromada starych, suchych mioteł, pozatykanych w rozmokłą ziemię. Był to śliwnik. Minęła śliwki i znalazła się między krzywo porobionemi zagonami, z których sterczały zrzadka zielone wiechy szparagów. Wiotkie, nasiąknięte wodą, bezsilnie nachylały się ku głębokim brózdom. O kilkanaście kroków dalej, zwarły się w jedną nieprzeniknioną masę zrośnięte wąsami, jak murawa, i zamęczone zielskiem truskawki.
– Boże, Boże, czy ja dam sobie z tem radę – westchnęła Kasia.
Zawędrowała wreszcie do inspektów. Ta część ogrodu przylegała do podwórza. Przez dziury w płocie, między pokrzywami zobaczyła rozwrzeszczane i namiętnie paprające się w kałużach kaczki. Rozpryskiwały wodę skrzydłami i nurzały brzuszki w błocie. Nagle zerwały się i z przeciągłem kwakaniem pocłapały jak na komendę w stronę zabudowań, tworząc długi sznur dziwacznych istotek, ubranych w białe i fraki i czarne kamizelki.
Po kilku dniach Kasia zdała już sobie dokładnie sprawę z charakteru gospodarstwa w Zalesiu. I zupełnie zgadzała się z Węgrzyńskim, który utrzymywał, że wszystko tam było nie z prawdziwego zdarzenia. Sam Zabłocki niebardzo dbał o majątek. Węgrzyński nie mówił tego wyraźnie, ale Kasia mogła się domyśleć, że Zabłocki nabył Zalesie tylko po to, aby się pozbyć żony z Warszawy. Zabłocka pochodziła ze wsi i wiecznie o wsi tylko marzyła. Ale o gospodarstwie nie miała najmniejszego pojęcia. Kasia polubiła ją zresztą odrazu bardzo. Zabłocka była niesłychanie pogodna i wesoła, a przytem wyjątkowo poczciwa. Od świtu do nocy kręciła się po gospodarstwie, zaniedbując najzupełniej dom i ogród. Co chwila wydawała jakieś rozporządzenia, które doprowadziłyby Zalesie w krótkim czasie do zupełnej ruiny, na szczęście jednak nikt tych rozporządzeń nie wykonywał. A i ona sama zapominała o nich natychmiast. Prawdziwą opatrznością dla majątku był Węgrzyński, dziwne połączenie gwałtowności i niedołęstwa. Znał się doskonale na roli i miał dużo rozsądku.