Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Klejnoty: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klejnoty: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 547 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Olec­ka, czter­dzie­sto­kil­ko­let­nia wy­so­ka, tęga bru­net­ka, prze­ma­lo­wa­na na ja­sno­zło­ty ko­lor, sie­dzia­ła w krze­śle po­środ­ku sy­pial­ni nad tu­bem, peł­nym na­my­dlo­nej wody, od któ­rej bił za­pach per­fum, i z wy­ra­zem znu­że­nia w oczach pa­li­ła pa­pie­ro­sa.

Była zła na cór­kę. Wła­ści­wie – bez po­wo­du. Tak, na­gle, pod­czas ubie­ra­nia, przy­po­mnia­ła jej się sprzecz­ka z przed kil­ku mie­się­cy, po któ­rej zresz­tą mia­ły sto in­nych, na­wet gwał­tow­niej­szych, ale ka­pry­śne ner­wy Olec­kiej cze­pi­ły się tam­tej wła­śnie i roz­go­ry­cze­nie od­ży­ło w niej tak żywe i świe­że, jak­by rzecz dzia­ła się przed chwi­lą. Ka­sia po­wta­rza­ła nie­raz, że jej mat­ka po­sia­da­ła cu­dow­ną lo­dow­nię w du­szy, w któ­rej gnie­wy i ura­zy zna­ko­mi­cie się kon­ser­wo­wa­ły. Moż­na je było wy­do­by­wać po la­tach i za­wsze były go­to­we do użyt­ku. Olec­ka uwa­ża­ła tę swo­ją cha­rak­te­ry­sty­kę za do­wód zło­śli­wo­ści Kasi. Obie stwier­dza­ły jed­no, że nig­dy ze sobą nie mo­gły dojść do ładu. Olec­kiej wy­ma­ga­nia były dość trud­ne do speł­nie­nia, gdyż w ich myśl Ka­sia po­win­na ją była rów­no­cze­śnie trak­to­wać i jako ma­tro­nę, i jako ró­wie­śni­cę, a cza­sa­mi na­wet jak młod­szą sio­strę. Je­że­li jed­nak Ka­sia przy­bie­ra­ła tra­dy­cyj­ny ton usza­no­wa­nia dla mat­ki, Olec­kiej wy­da­wa­ło się to fał­szy­we, sztucz­ne i ro­bio­ne ze zło­śli­wą in­ten­cją, żeby ją po­sta­rzyć. Ka­sia mia­ła dwa­dzie­ścia czte­ry lata i skoń­czy­ła wyż­sze kur­sy ogrod­ni­cze. Pod wzglę­dem uspo­so­bie­nia sta­no­wi­ła kon­trast z żywą, ner­wo­wą i wiecz­nie roz­krzy­cza­ną mat­ką. Ra­czej stro­ni­ła od lu­dzi i po­tra­fi­ła ca­łe­mi go­dzi­na­mi prze­sia­dy­wać za­mknię­ta w swo­im po­ko­ju, co w od­czu­ciu Olec­kiej sta­no­wi­ło pew­ną for­mę zbo­cze­nia umy­sło­we­go.

– Ro­zu­miem – po­wta­rza­ła – że tak się mogą za­my­kać przed ludź­mi fał­sze­rze pie­nię­dzy, ale nie isto­ta nor­mal­na, ob­da­rzo­na zdro­wym roz­sąd­kiem. – Ka­sia mia­ła na to za­wsze jed­ną od­po­wiedź, że wca­le jej nie za­le­ży, aby ją mat­ka uwa­ża­ła za nor­mal­ną isto­tę. Temi krót­kie­mi lo­gicz­ne­mi re­pli­ka­mi do­pro­wa­dza­ła mat­kę do fur­ji. Zwłasz­cza la­ko­ni­zmem. Olec­ka mo­gła wszyst­ko znieść, wszyst­kie­go wy­słu­chać pod wa­run­kiem, żeby to było dłu­go i ob­szer­nie wy­po­wie­dzia­ne.

Do sy­pial­ni we­szła na­gle po­ko­jów­ka Wła­dzia, od któ­rej Olec­ka po­ży­cza­ła na pro­cent pie­nię­dzy. Wła­dzia była za­wsze uro­czy­sta i sztyw­na. W cią­gu dzie­się­cio­let­niej służ­by u Olec­kiej nie ro­ze­śmia­ła się ani razu, przy­najm­niej w obec­no­ści swo­ich pań. Mat­ka i cór­ka za­sta­na­wia­ły się nie­raz, czy Wła­dzia w swo­jem to­wa­rzy­stwie jest taka sama. Sztyw­ność po­ko­jów­ki od­po­wia­da­ła po­ję­ciom Olec­kiej o sty­lu służ­by, ale za­ra­zem do­pro­wa­dza­ła ją nie­raz do sza­lo­nych pa­rok­sy­zmów wście­kło­ści. Tak była jed­nak u Wła­dzi za­dłu­żo­na, na co skła­da­ły się za­le­głe pen­sje i po­życz­ki na kwia­ty, że nie mo­gła się z nią roz­stać i na­wet mu­sia­ła pro­wa­dzić pew­ne­go ro­dza­ju po­li­ty­kę kom­pro­mi­sów, aby Wła­dzia w nie­od­po­wied­niej chwi­li nie po­rzu­ci­ła służ­by. Nie za­no­si­ło się jed­nak na to, aby owa od­po­wied­nia chwi­la kie­dy­kol­wiek na­de­szła, po­nie­waż Olec­ka po­tra­fi­ła naj­uro­czy­ściej przy­siąc so­bie, że nig­dy ani gro­sza od Wła­dzi nie weź­mie, dać jesz­cze na to cór­ce sło­wo ho­no­ru, żeby w ten spo­sób zwią­zać się mo­ral­nym przy­mu­sem, i w pięć mi­nut póź­niej iść do Wła­dzi o po­życz­kę.

– Czy pan Dzie­wa­no­wicz już przy­szedł – zwró­ci­ła się do Wła­dzi.

– O, już daw­no.

– Co robi pa­nien­ka?

– Za­mknę­ła się na klucz w swo­im po­ko­ju. Olec­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i wsa­dzi­ła bose nogi do tubu.

– Cóż­to za woda? – wy­krzyk­nę­ła, spo­glą­da­jąc ze zło­ścią na Wła­dzię. – Zim­na i brud­na!

– No, bo już z pół go­dzi­ny, jak się pani umy­ła.

– Za­po­mnia­łam. Nie­chno Wła­dzia po­mo­że mi się ubrać, bo sama wciąż się za­my­ślam. Zwa­rio­wać moż­na od tych wszyst­kich kło­po­tów.

Dzie­wa­no­wicz sie­dział przy for­te­pia­nie i jed­nym pal­cem wy­bie­rał z nut ja­kąś me­lo­dję. Ro­bił to ma­chi­nal­nie. W my­śli ob­li­czał, ile go­dzin rocz­nie tra­cił na wy­cze­ki­wa­nie na Olec­ką, któ­ra, nic przez cały dzień nie ro­biąc, nig­dy nie po­tra­fi­ła tak cza­su roz­ło­żyć, żeby go móc przy­jąć od­ra­zu. Tem ją przy­wi­tał.

– Wie pani, ile ja cza­su rocz­nie prze­sia­du­ję sam w tym sa­lo­nie? Dwa ty­go­dnie.

– Na­pew­no to panu wy­li­czy­ła Ka­sia. Ona jest spe­cja­list­ka od ta­kich sta­ty­styk.

Dzie­wa­no­wicz, któ­ry na­uczył się z nie­uchwyt­nych pra­wie od­cie­ni tonu od­ga­dy­wać na­stro­je Olec­kiej, wie­dział po tych pierw­szych sło­wach, że tra­fił na zły hu­mor. Roz­po­czy­na­ła się gra jak na lo­te­rii. Jed­nem ode­zwa­niem się mógł wy­wo­łać gwał­tow­ny atak, albo wpro­wa­dzić Olec­ka w jak naj­lep­sze uspo­so­bie­nie i wszyst­kie od­rzu­cił. Po­nie­waż Olec­ka ubra­na była w wie­czo­ro­wą suk­nię, więc za­ry­zy­ko­wał wresz­cie py­ta­nie, któ­re wy­da­ło mu się już zu­peł­nie neu­tral­ne.

– Pani wy­cho­dzi?

– Wy­cho­dzę.

– Do­kąd?

– Do Pod­la­skich. Na bri­dża.

– Nic mi pani nie wspo­mi­na­ła, że tam jest bridż dzi­siaj.

– Trud­no, że­bym panu wszyst­ko mó­wi­ła.

I na­gle, zmie­nia­jąc ton, wy­buch­nę­ła pra­wie z płacz­li­wą skar­gą w gło­sie.

– Ka­sia mnie de­ner­wu­je!

Dzie­wa­no­wicz do­znał wra­że­nia ulgi. Bat się hi­ste­rycz­nych scen Olec­kiej, prze­nie­sie­nie zaś punk­tu cięż­ko­ści na cór­kę ła­go­dzi­ło od­ra­zu sy­tu­ację. Mógł wy­stą­pić w po­jed­naw­czej roli za­ufa­ne­go przy­ja­cie­la.

– Dla­cze­go? – ode­zwał się z do­bro­tli­wem zdzi­wie­niem.

– Bo przy niej zwa­rio­wać moż­na! Te­raz za­mknę­ła się w swo­im po­ko­ju na klucz. Ja ner­wo­wo nie zno­szę, jak kto się za­my­ka na klucz. Może to jest śmiesz­ne, ale trud­no. Mam chy­ba pra­wo wy­ma­gać, żeby się ro­dzo­na cór­ka li­czy­ła choć tro­chę z mo­je­mi ner­wa­mi.

– Za­uwa­ży­łem, że Ka­sia w ostat­nich cza­sach była ja­kaś me­lan­cho­lij­na.

– Z głu­po­ty!

– Może się za­ko­cha­ła – uśmiech­nął się Dzie­wa­no­wicz.

Olec­ka aż się cof­nę­ła w tył.

– Ona? Czy pan osza­lał? Ta dziew­czy­na nie ma za grosz uczu­cia!

– Nie wiem.

– Ale ja wiem. Zu­peł­ny ko­łek. I to ko­łek z war­ja­cja­mi. Wie pan, jaki jest te­raz jej naj­now­szy po­mysł? Wy­bie­ra się na po­sa­dę.

– A pani?

– Mieć cór­kę ogrod­nicz­ką? Dzię­ku­ję panu. To do­bre dla zu­bo­ża­łej in­te­li­gen­cji.

Olec­ka do naj­drob­niej­szych my­śli była prze­siąk­nię­ta sno­bi­zmem. Po­cho­dzi­ła z zie­miań­skiej ro­dzi­ny, któ­ra mia­ła wiel­kie ary­sto­kra­tycz­ne pre­ten­sje i wy­ma­ga­ła, aby ją ty­tu­ło­wa­no hra­bi­ną. Opie­ra­ło się to na­tem, że je­den z Olec­kich, stryj jej męża, na­był pa­pie­ski hra­biow­ski ty­tuł. Ro­dzi­ce jej stra­ci­li cały ma­ją­tek do­szczęt­nie. Zmo­rą ży­cia Olec­kiej był jej brat Pa­weł Za­go­now­ski. Jako do­ra­sta­ją­cy chło­pak uciekł z domu i przez kil­ka­na­ście lat nie­wia­do­mo było gdzie prze­by­wa, ani co się z nim dzie­je. W okre­sie tym Olec­ka bar­dzo go ko­cha­ła i żyła ro­man­tycz­ną le­gen­dą, jaką wy­two­rzy­ła so­bie o jego przy­go­dach. Z tej le­gen­dy, je­dy­ne­go w cią­gu ży­cia po­etycz­ne­go wzlo­tu wy­obraź­ni Olec­kiej, spraw­dzi­ło się tyl­ko to, że brat nie umarł za­gra­ni­cą, jak po­wszech­nie przy­pusz­cza­no, ale z ta­jem­ni­czej tu­łacz­ki wró­cił bez gro­sza, znę­ka­ny, z po­wo­du zu­peł­ne­go bra­ku wy­kształ­ce­nia do ni­cze­go nie­zdol­ny. W War­sza­wie nie zbli­żał się do ro­dzi­ny i po pew­nym cza­sie Olec­ki­mi, któ­rzy wszy­scy mie­li pęd do sno­bi­zmu, wstrzą­snę­ła gro­mo­wa wieść, że Je­rzy, ten fan­ta­sta, awan­tur­nik, ro­man­tyk, jak się wy­da­wa­ło przed laty, oże­nił się z wła­ści­ciel­ką pra­cow­ni me­re­żek, wdo­wą z czwor­giem dzie­ci, i speł­niał w ma­łej pra­cow­ni funk­cję ja­kie­goś ad­mi­ni­stra­to­ra czy ka­sje­ra. Skle­pik znaj­do­wał się na uli­cy Śnia­dec­kich w po­bli­żu pola wy­ści­go­we­go. Pew­ne­go razu, wra­ca­jąc z wy­ści­gów, po der­by, w wy­jąt­ko­wo po­god­ny, cie­pły dzień, Olec­ka zo­ba­czy­ła na­gle w oknie par­te­ro­we­go miesz­ka­nia przy skle­pie bra­ta z całą ro­dzi­ną. Sie­dział, a wła­ści­wie le­żał na oknie bez ma­ry­nar­ki i koł­nie­rzy­ka, spo­strzegł ją, po­znał i osten­ta­cyj­nie za­czął jej się kła­niać, po­sy­ła­jąc rę­ka­mi po­ca­łun­ki. To zda­rze­nie, po któ­rem Olec­ka dwa ty­go­dnie nie wy­cho­dzi­ła z domu, na­peł­nia­ło ją taką ner­wo­wą od­ra­zą do uli­cy Snia­dec­kich i ca­łej oko­licz­nej dziel­ni­cy, że od tego cza­su prze­sta­ła by­wać na wy­ści­gach. I to był dru­gi po­wód, dla któ­re­go, poza wy­da­niem dzieł ojca, wy­cze­ki­wa­ła śmier­ci bra­ta. Dzie­wa­no­wicz po chwi­lo­wem mil­cze­niu ode­zwał się lek­ce­wa­żą­cym to­nem.

– Eh! Po­sa­da, po­sa­da. Na za­mia­rach się skoń­czy. Ka­sia chcia­ła­by po­pro­stu ja­kiejś zmia­ny w ży­ciu.

Olec­ka nie zwró­ci­ła już na jego sło­wa uwa­gi, za­ję­ta po­pra­wia­niem ja­kie­goś szcze­gó­łu to­a­le­ty, przy­czem tyle razy pod­nio­sła suk­nię do wy­so­ko­ści maj­tek, że wy­wie­ra­ło to już wra­że­nie gim­na­stycz­ne­go ćwi­cze­nia.

– Od­pro­wa­dzi mnie pan?

– Owszem.

– Wła­ści­wie mógł­by pan iść ze mną do Pod­la­skich.

– Nie mam cza­su.

– Eh, co za na­iw­ne wy­krę­ty! U mnie­by pan cały wie­czór sie­dział.

– Dziś­bym nie sie­dział. Na chwi­lę tyl­ko wpa­dłem. Mu­szę ro­dzi­nie po­świę­cić wie­czór.

Olec­ka uśmiech­nę­ła się iro­nicz­nie.

– Feta fa­mi­lij­na?

– Nie, nie feta – od­parł Dzie­wa­no­wicz z le­ciut­kim ak­cen­tem nie­za­do­wo­le­nia w gło­sie. – Żona przy­wio­zła Sta­sia ze Szwaj­car­ji, a za dwa dni wy­jeż­dża­ją na wieś.

– Jak­żeż się Staś mie­wa?…

– Ogrom­nie się po­pra­wił.

– To już zo­sta­ją w kra­ju?

– Nie, przy­szłą zimę będą mu­sie­li jesz­cze w gó­rach prze­miesz­kać.

– Jak mnie­by się po­byt w gó­rach przy­dał – wes­tchnę­ła Olec­ka.

Dzie­wa­no­wicz gło­śno się ro­ze­śmiał.

– Panu ła­two kpić ze wszyst­kie­go, jak pan nie ma trosk, ani kło­po­tów. Ja się boję na­wet ta­kie­go głu­pie­go bri­dża. Jesz­cze prze­gram – ka­ta­stro­fa!

– Niech pani weź­mie ode mnie grosz na szczę­ście.

– Do­sko­na­le. Niech pan mi wło­ży do to­reb­ki. To­reb­ka le­ża­ła na sto­le. W chwi­li, gdy Dzie­wa­no­wicz się­gnął po nią, Olec­ka do­rzu­ci­ła pół­gło­sem.

– Tyl­ko jed­ną stów­kę drob­ne­mi, bo mi będą po­trzeb­ne. Mu­szę tej idjot­ce po­wie­dzieć, że wy­cho­dzę.

Po chwi­li Dzie­wa­no­wicz usły­szał gwał­tow­ne chro­bo­ta­nie klam­ką i krzyk Olec­kiej.

– Otwie­raj! Ja wy­cho­dzę. Mo­gła­byś się z pa­nem Alek­san­drem przy­wi­tać!

Ka­sia we­szła za mat­ką do sa­lo­nu. W mil­cze­niu po­da­ła Dzie­wa­no­wi­czo­wi rękę, za­szy­ła się głę­bo­ko w fo­tel, za­ło­ży­ła nogę na nogę i przy­bra­ła taki wy­raz twa­rzy, jakg­dy­by sama była w po­ko­ju.

– Gdy­by pan jej nie znał, przy­siągł­by pan, że głu­cha i nie­ma. Praw­da? Na mi­łość bo­ską! Niech pan pa­trzy! Ta dziew­czy­na ma dwie róż­ne poń­czo­chy na no­gach.

Ka­sia spoj­rza­ła na swo­je łyd­ki.

– Rze­czy­wi­ście. Nie za­uwa­ży­łam.

– Więc o czem ty my­ślisz?

Ka­sia wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Wca­le nie była po­dob­na do mat­ki. Mia­ła ro­dzaj uro­dy nie­zwy­kły i nie­ła­two rzu­ca­ją­cy się w oczy. Śnia­da, z bar­dzo przej­rzy­stą cerą, ciem­na blon­dyn­ka, z du­że­mi si­we­mi ocza­mi za­wsze wy­glą­da­ła tak, jak­by przed chwi­lą wy­szła z ką­pie­li. Na wra­że­nie to skła­dał się zu­peł­ny brak szmi­nek, pu­drów i na­wet nie­za­on­du­lo­wa­ne wło­sy, któ­re pro­stą ramą oka­la­ły jej twarz, wy­koń­czo­ną świe­że­mi, prze­ślicz­ne­mi usta­mi. Szy­ję mia­ła wy­smu­kłą, ręce z dłu­gie­mi pal­ca­mi o bar­dzo krót­ko ob­cię­tych pa­znok­ciach. Ulu­bio­ną jej po­zy­cją było za­kła­da­nie nogi na nogę w ten spo­sób, żeby bro­dą móc do­tknąć ko­la­na. Z fa­na­tycz­ną za­wzię­to­ścią pra­co­wa­ła nad wy­ro­bie­niem w so­bie sil­nej woli.

– Nie mar­kuj tyl­ko po nocy, bo szko­da świa­tła – rzu­ci­ła na po­że­gna­nie Olec­ka, któ­ra mniej wię­cej trzy razy na ty­dzień do­wia­dy­wa­ła się od po­ko­jów­ki, że albo w ła­zien­ce, albo w sa­lo­nie zo­sta­wia­ła na całą noc świa­tło.

Dzie­wa­no­wicz żył przez sze­reg lat z Olec­ką i wło­żył w ten ro­mans pod wzglę­dem zmy­sło­wym i uczu­cio­wym wszyst­ko, co miał w so­bie naj­go­ręt­sze­go. Dzia­ło się to jesz­cze za ży­cia jej męża. Olec­ka, owdo­wiaw­szy, nie żą­da­ła na­wet od Dzie­wa­no­wi­cza, aby się dla niej roz­wiódł, bo wie­dzia­ła, że już­by tego nie zro­bił. Ale nie stra­ci­ła przy­wią­za­nia Dzie­wa­no­wi­cza, któ­ry stał się ro­dza­jem przy­ja­cie­la i opie­ku­na jej i cór­ki i wier­nie re­zer­wo­wał dla nich pe­wien frag­ment swo­je­go ży­cia, cze­go psy­chicz­nym mo­ty­wem był kult dla sie­bie sa­me­go i roz­tkli­wie­nie się nad wła­sne­mi wspo­mnie­nia­mi. Wzru­sza­ło go to, że mógł rzu­cać naj­waż­niej­sze za­ję­cia na ja­kiś pierw­szy lep­szy jej te­le­fon, go­dzi­na­mi wy­cze­ki­wać po za­ka­za­nych dziu­rach, cier­pieć i mę­czyć się z po­wo­du wszyst­kich ze­rwań, w któ­re nie wie­rzył, roz­pa­mię­ty­wać na­iw­ne głup­stwa w celu przy­po­do­ba­nia się Olec­kiej, aż do uda­wa­nia przez sze­re­gi go­dzin isto­ty po­zba­wio­nej wszel­kich po­trzeb fi­zycz­nych, aby nie ura­zić es­te­ty­zmu ko­chan­ki. Ten szcze­gół wy­bi­jał mu się na­wet w roz­tkli­wie­niach naj­sil­niej. Sło­wem – kul­ty­wo­wał bez­pow­rot­nie po­grze­ba­ny okres sza­leństw swo­je­go ży­cia. Da­wał też Olec­kiej wy­dat­ną po­moc ma­ter­jal­ną, ale wszyst­ko to­nę­ło w jej cho­ro­bli­wej roz­rzut­no­ści. W re­zul­ta­cie uwa­żał ją za nie­zno­śną babę.

– Więc pan przez kil­ka dni bę­dzie te­raz nie­wi­dzial­ny? – ode­zwa­ła się Olec­ka po chwi­li mil­cze­nia.

– Dla­cze­go? Ju­tro wie­czo­rem wpad­nę, je­że­li pa­nie będą w domu.

Olec­ka utkwi­ła wzrok w świetl­nej re­kla­mie, któ­ra mi­go­ta­ła na na­roż­ni­ku ka­mie­ni­cy. Drob­ne, ko­lo­ro­we świa­teł­ka bie­ga­ły z góry na dół i z po­wro­tem, jak­by żywe ogni­ste stwo­rzon­ka. Po­przez tur­kot, war­cze­nie mo­to­rów, szum i dzwon­ki tram­wa­jów wy­bi­ja­ły się raz po raz ha­ła­śli­we tony ra­dja i ten cały gwar współ­cze­sne­go wie­czo­ru, ja­kaś za­cie­kła bój­ka ko­lo­rów i dźwię­ków na­peł­ni­ła ją na­gle me­lan­chol­ja. Ko­kie­to­wa­ła się od pew­ne­go cza­su my­ślą o sa­mo­bój­stwie i cza­sa­mi sta­ra­ła tak za­su­ge­stjo­no­wać, żeby na­praw­dę w to uwie­rzyć, a na dnie tych po­gró­żek kry­ło się uta­jo­ne prze­świad­cze­nie, że w ten spo­sób za­stra­szy los i wy­wo­ła ja­kąi szczę­śli­wą dla sie­bie od­mia­nę.

Wcie­lo­ny w ży­we­go czło­wie­ka au­to­mat po­li­cyj­ny ma­gicz­nym ru­chem otwo­rzył mo­to­ry i sa­mo­cho­dy ru­szy­ły. Olec­ka na nowo pod­ję­ła roz­mo­wę. Rytm uli­cy pa­no­wał nad jej mó­zgiem. Chwi­lo­wa luka spo­wo­do­wa­ła przy­ga­sze­nie my­śli.

– Ja nie mogę ro­bić pro­jek­tów do ju­tra. Może się rano po­wie­szę.

Dzie­wa­no­wicz znów się ro­ze­śmiał. Był to zwy­kły jego spo­sób re­ago­wa­nia na prze­dłu­ża­ją­ce się skar­gi Olec­kiej, co ona sta­le na­zy­wa­ła by­dlęc­twem.

* * *

Pod­la­scy miesz­ka­li we wła­snym domu na Lesz­nie. Od uli­cy sta­ła nie­po­zor­na odra­pa­na ka­mie­ni­ca i nikt nie mógł do­my­ślać się za nią ele­ganc­kie­go pa­ła­cy­ku z wy­piesz­czo­nym ogro­dem – Miesz­ka­nie było urzą­dzo­ne so­lid­nie i po sta­ro­świec­ku, prze­ła­do­wa­ne ciem­no czer­wo­ne­mi ak­sa­mi­ta­mi i ada­masz­ka­mi, tak jak je urzą­dził, zbo­ga­ciw­szy się, oj­ciec Pod­la­skiej, fa­bry­kant bry­czek i po­wo­zów z owych cza­sów, gdy cały ten prze­mysł ze­środ­ko­wy­wał się w ob­szer­nych po­dwó­rzach oro­tow­skie­go Lesz­na. Olec­ka przy­szła jak zwy­kle ostat­nia i za­sta­no­wi­ło ją, że wśród za­pro­szo­nych go­ści był ktoś, kogo nie zna­ła.

– A cóż­to za nowe oby­cza­je? – ro­ze­śmia­ła się, wi­ta­jąc z Pod­la­ską.

– Ja­kie?

– U pań­stwa za­wsze się spo­ty­ka prze­cież tyl­ko zna­jo­mych.

Pod­la­ska, oty­ła, roz­la­na blon­dyn­ka, któ­rej gru­bość pod­kre­śla­ła jesz­cze ja­sna suk­nia, przy­ję­ła tę uwa­gę jako kom­ple­ment dla tra­dy­cjo­na­li­zmu ze stro­ny ary­sto­kra­tycz­nej snob­ki.

– To bar­dzo miły czło­wiek – od­par­ła to­nem jak­by uspra­wie­dli­wie­nia.

– Kto to?

– Tar­niń­ski.

– Jest taki ju­bi­ler w War­sza­wie.

– A to wła­śnie on jest wła­ści­cie­lem tej fir­my.

– Ach, to on!

W Olec­kiej star­ły się dwa uczu­cia. Zlek­ce­wa­że­nia czło­wie­ka, któ­ry był tyl­ko ju­bi­le­rem, i nie­sły­cha­ne­go za­cie­ka­wie­nia z pod­świa­do­mym mgli­stym pro­jek­tem, czy nie uda­ło­by się coś, kie­dyś przy spo­sob­no­ści wziąć na kre­dyt.

Wy­gląd ju­bi­le­ra po­do­bał się Olec­kiej. Umiał do­brze no­sić na so­bie ubra­nie, a od tego za­czy­nał się dla niej czło­wiek. Byt przy­stoj­ny, to już jed­nak od­gry­wa­ło mniej­szą rolę. Olec­ka wo­gó­le od­zna­cza­ła się bra­kiem zmy­sło­wo­ści. Męż­czyź­ni bu­dzi­li w niej za­cie­ka­wie­nie tyl­ko jako pew­ne to­wa­rzy­stwo – świa­to­we sym­bo­le. Na­to­miast w spo­so­bie za­cho­wa­nia się, roz­mów i flir­tów wy­wie­ra­ła złud­ne wra­że­nie ko­bie­ty nie­sły­cha­nie zmy­sło­wej. Pod­czas bri­dża Tar­niń­ski oka­zał się tak do­sko­na­łym i po­praw­nym gra­czem, że od­ra­zu na­bra­ła dla nie­go uzna­nia i za­czę­ta go ko­kie­to­wać.

Przy ko­la­cji usie­dli obok sie­bie.

– To dziw­ne, że ja pana nie zna­łam na­wet z wi­dze­nia.

– Bo ja sta­le miesz­ka­łem w Pa­ry­żu. W kra­ju ie­stem do­pie­ro od kil­ku mie­się­cy.

– Czy pan w Pa­ry­żu tak­że pro­wa­dził sklep ju­bi­ler­ski?

– Nie.

– A co pan ro­bił?

– Skoń­czy­łem uni­wer­sy­tet, a po­tem za­pi­sa­łem się do aka­dem­ji sztuk pięk­nych na rzeź­bę.

– Więc pan nie jest ju­bi­le­rem, tyl­ko ar­ty­stą?

– Ani ju­bi­le­rem, ani ar­ty­stą, ani przy­rod­ni­kiem, cho­ciaż stu­djo­wa­łem przy­ro­dę.

– To naj­le­piej.

– Naj­go­rzej. Te­raz wła­śnie chcę zo­stać fa­cho­wym ju­bi­le­rem.

– Za­zdrosz­czę pań­skiej żo­nie. Bę­dzie się mo­gła ob­kła­dać na noc bry­lan­ta­mi i ru­bi­na­mi. Pan jest oczy­wi­ście żo­na­ty.

– Nie.

– Po­wi­nien się pan jak naj­prę­dzej oże­nić, bo in­a­czej roz­da­ru­je pan wszyst­kie kosz­tow­no­ści.

– Nie­ma oba­wy.

Tar­niń­ski po­wie­dział to żar­tem, ale był w jego gło­sie ja­kiś cień ak­cen­tu, któ­ry zgrzyt­nął w uszach Olec­kiej nie­mi­le. Po­my­śla­ła od­ra­zu, że mu­siał być twar­dy i ską­py – jak wszyst­kie łyki – za­koń­czy­ła tę bły­ska­wicz­ną re­flek­sję.

– A kto jest ta pani, któ­ra sia­du­je w pań­skim ma­ga­zy­nie?

– Moja mat­ka.

– Wo­bec tego, że­śmy się po­zna­li, zo­sta­nę kli­jent­ką fir­my. Ale ja przy­cho­dzę tyl­ko sprze­da­wać bi­żu­ter­ję.

– Lo­jal­nie pa­nią uprze­dzam, że będę się sta­rał pa­nią wy­zy­skać.

– O, ja się tar­gu­ję, jak ostat­nia han­dlar­ka. Po­tra­fię ga­dać, aż mi śli­na w ustach za­schnie.

– Zmie­rzy­my się.

– A pan ma moc­ne ner­wy?

– Bar­dzo.

– Ja wolę wal­czyć na swo­im grun­cie. Może pan do mnie przyj­dzie obej­rzeć to, co mam do sprze­da­nia.

– Z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią.

Ko­la­cja była krót­ka, trak­to­wa­na tyl­ko jako ko­niecz­ny po­si­łek dla lu­dzi, któ­rzy mie­li pięk­ne za­da­nie przed sobą. Kawę po­da­no już do sa­lo­nu. Olec­ka nie chcia­ła jej pić, bo za­uwa­ży­ła od pew­ne­go cza­su, iż czar­na kawa przy­no­si­ła jej nie­szczę­ście. Przy grze bu­dzi­ła się w niej od­ra­zu chci­wość, i nie­raz z tru­dem tyl­ko za­cho­wy­wa­ła po­trzeb­ny spo­kój.

Ora­no w sku­pie­niu, nie prze­ry­wa­jąc par­tji nie­po­trzeb­ne­mi roz­mo­wa­mi. Olec­kiej strasz­nie się nie wio­dło. Wo­gó­le, za­wsze po­świę­ca­ła grze tyl­ko część mó­zgu. Inna część za­ję­ta była bły­ska­wicz­nem roz­wa­ża­niem naj­roz­ma­it­szych rze­czy, któ­re jej przy­no­si­ły nie­szczę­ście. Oskar­ża­ła o to sto­ły, lam­py, po­piel­nicz­ki, pa­pie­ro­sy, a przedew­szyst­kiem lu­dzi. Tego wie­czo­ru, po pew­nym cza­sie wy­bór jej padł na Tar­niń­skie­go. Iry­to­wał ją jego spo­kój. I przy­pi­sy­wa­ła mu nie­zro­zu­mia­łe nie­po­wo­dze­nie. Do złu­dzeń jej na­le­ża­ło i to, że gra­ła świet­nie w bri­dża. Wresz­cie wpa­dła w ha­ła­śli­wy hu­mor. Była to już nie­omyl­na ozna­ka naj­wyż­sze­go roz­draż­nie­nia.

– Tak mnie ogry­wa­cie, że mi na tak­sów­kę nie zo­sta­nie, i będę mu­sia­ła wra­cać pie­cho­tą – śmia­ła się, ale po­wra­ca­ła wciąż do tego żar­tu, po­wta­rza­jąc go w co­raz to in­nej for­mie.

Pierw­sze do­dat­nie wra­że­nie, ja­kie wy­warł na niej Tar­niń­ski, za­cie­ra­ło się z gwał­tow­ną szyb­ko­ścią. W po­zor­nie re­gu­lar­nej i przy­stoj­nej twa­rzy do­strze­gła wy­bit­nie or­dy­nar­ne rysy. Wy­da­ło jej się, że był za ele­ganc­ko jak na ta­kie przy­ję­cie ubra­ny, w smo­kin­gu, pod­czas gdy wszy­scy inni męż­czyź­ni mie­li ciem­ne ma­ry­nar­ki. Syn­te­zą tych my­śli stał się zło­śli­wy afo­ryzm, że z cha­ma za­wsze cham wyj­dzie, choć­by się nie wiem jak cha­rak­te­ry­zo­wał i stro­ił. Ale przedew­szyst­kiem draż­nił ją spo­sób gry Tar­niń­skie­go, w któ­rym się do­pa­try­wa­ła zu­peł­ne­go cy­ni­zmu, to zna­czy gry nie dla ide­al­nej roz­ryw­ki, ale dla chę­ci wy­gra­nia.

– Ob­jek­tyw­nie bio­rąc, jest to chci­wiec, oszust i wy­zy­ski­wacz – my­śla­ła. – A naj­gor­sza to, że będę mu­sia­ła sprze­dać mu te mar­ne reszt­ki, któ­re mi po­zo­sta­ły, bo do ko­góż pój­dę. I ze­drze mnie bez mi­ło­sier­dzia.

Bridż cią­gnął się do czwar­tej rano. Olec­ka prze­gra­ła w osta­tecz­nym re­zul­ta­cie kil­ka­na­ście zło­tych z gro­sza­mi. Na Tar­niń­skie­go nie mo­gła już pa­trzeć. Ale kie­dy wy­szli na uli­cę, zwró­ci­ła się na­gle do nie­go.

– Niech mnie pan od­wie­zie.

– Do ja­kich to czło­wiek upodleń już do­cho­dzi, jak nie ma ani gro­sza – roz­pa­cza­ła nad sobą w dro­dze. – Mu­szę zno­sić jego an­ty­pa­tycz­ne to­wa­rzy­stwo, żeby za­osz­czę­dzić trzy zło­te. – I ogar­nę­ło ją roz­go­ry­cze­nie do Dzie­wa­no­wi­cza, któ­ry może był cza­sa­mi po­czci­wy, ale głu­pi i dziw­nie nie­sub­tel­ny, co się naj­ja­skra­wiej prze­ja­wia­ło w jego mo­ra­łach o roz­rzut­no­ści.

– Ła­two jest ta­kie na­uki lu­dziom da­wać, sko­ro się jest sa­me­mu dy­rek­to­rem ban­ku. Przy­ja­ciel, przy­ja­ciel ale po­życz­ki w swo­im ban­ku nig­dy mi nie po­zwo­lił za­cią­gnąć.

W lo­gi­ce Olec­kiej po­życz­ka ban­ko­wa sta­no­wi­ła coś zu­peł­nie od­ręb­ne­go od pry­wat­nych za­sił­ków, ja­kich jej udzie­lał Dzie­wa­no­wicz. I nie­raz czu­ła do nie­go szcze­ry żal, że jej unie­moż­li­wiał ko­rzy­sta­nie z nie­wy­zy­ska­nych jesz­cze źró­deł. Przez całą dro­gę nie od­po­wia­da­ła pra­wie wca­le Tar­niń­skie­mu, któ­ry uda­wał, że tego nie za­uwa­ża. Kie­dy sta­nę­li przed do­mem, Olec­ka wy­cią­gnę­ła z to­reb­ki sto zło­tych.

– Może mi pan na drob­ne zmie­ni, bo nie mam na bra­mę.

Tar­niń­ski nie miał stu zło­tych zmie­nić, ale po­ży­czył jej zło­tów­kę. Nie dała jej do­zor­cy, po­sta­no­wiw­szy ta­kie ju­bi­ler­skie pie­nią­dze scho­wać na szczę­ście.III.

Wtu­lo­na w kąt prze­dzia­łu trze­ciej kla­sy, Ka­sia ma­chi­nal­nie pa­trzy­ła w okno. Dzień za­po­wia­dał się chmur­ny, mżył drob­ny deszcz. Po­ciąg biegł wzdłuż rzad­kie­go so­sno­we­go lasu, po­prze­ci­na­ne­go dróż­ka­mi, na któ­rych lśni­ły stru­gi wody w ko­le­inach. Mię­dzy la­sem a to­rem cią­gnę­ły się pia­sczy­ste wy­dmy i rzad­kie po­let­ka, po­kry­te li­chem zbo­żem. Co ja­kiś czas mię­dzy drze­wa­mi mi­gał ko­piec, za­koń­czo­ny świe­żo cio­sa­nym koł­kiem. Od ca­łe­go tego wi­do­ku wia­ła bez­brzeż­na mar­two­ta i me­lan­chol­ja. Ka­sia nie mo­gła się otrzą­snąć z ner­wo­we­go wra­że­nia, że ży­cie zo­sta­ło tyl­ko w po­cią­gu, a cały świat do­ko­ła wy­marł. Na­głą otu­chą i ra­do­ścią w du­szy cze­pi­ła się czer­wo­nych ma­ków.

W prze­dzia­le mia­ła tyl­ko jed­ną to­wa­rzysz­kę po­dró­ży, oty­łą i re­zo­lut­ną damę o ty­po­wo pro­win­cjo­nal­nym wy­glą­dzie. Dama ta urzą­dzi­ła so­bie na ław­ce po­sła­nie i spa­ła jak za­bi­ta. Na­ma­wia­ła Ka­się, żeby zro­bi­ła to samo. Ka­sia chcia­ła­by jej rady usłu­chać, ale po kwa­dran­sie le­że­nia uczu­ła, że nie za­śnie. I wo­la­ła sie­dzieć. Ogar­niał ją co­raz więk­szy strach przed po­sa­dą. Wy­kształ­ce­nie jej było czy­sto teo­re­tycz­ne, od­by­wa­ła wpraw­dzie prak­ty­ki, ale we wzo­ro­wo urzą­dzo­nych ogro­dach, pod kie­run­kiem fa­chow­ców, gdzie wszyst­ko szło jak w ze­gar­ku. Czu­ła, że to do­świad­cze­nie na nie­wie­le się przy­da. I nie­po­kój jej prze­cho­dził chwi­lo­wo w prze­ra­że­nie. Wy­obra­ża­ła so­bie, że po­pro­stu po­peł­nia ja­kieś nad­uży­cie. Stał jej wciąż przed ocza­mi strasz­ny ob­raz, kie­dy pań­stwo Za­błoc­cy, prze­ko­naw­szy się, że z ni­czem nie po­tra­fi dać so­bie rady, wy­rzu­cą ją i bę­dzie mu­sia­ła wra­cać do War­sza­wy.

– Za nic w świe­cie, za nic w świe­cie – prze­la­ty­wa­ło jej przez mózg i po­sta­no­wi­ła pra­co­wać bez wy­tchnie­nia od świ­tu do nocy, żeby tem się w ich oczach oku­pić.Śpią­ca dama wes­tchnę­ła na­gle głę­bo­ko, otwo­rzy­ła oczy i usia­dła na ław­ce. Sen­nym wzro­kiem po­pa­trzy­ła na Ka­się i ode­zwa­ła się z uśmie­chem.

– Pani już nie śpi?

Ka­sia czu­ła się jak­by w obo­wiąz­ku uspra­wie­dli­wie­nia, że nie sko­rzy­sta­ła z prak­tycz­nych rad swej to­wa­rzysz­ki.

– Nie mogę sy­piać w wa­go­nie.

– Da­le­ko pani je­dzie?

Ka­sia wy­mie­ni­ła na­zwę sta­cji. Oty­ła dama spoj­rza­ła w okno i od­par­ła.

– Za pięć mi­nut bę­dzie­my. Ja tę dro­gę znam – za­czę­ła ob­ja­śniać Ka­się – że wy­star­czy mi tyl­ko wyj­rzeć, że­bym wie­dzia­ła, gdzie je­ste­śmy. A pani do kogo?

– Do pań­stwa Za­błoc­kich.

– Aa, do Za­błoc­kich.

Baba kiw­nę­ła kil­ka razy gło­wą z nie­okre­ślo­nym uśmie­chem.

– Pani ich zna?

– Ja tu znam wszyst­kich w oko­li­cy. Moje stro­ny. Prze­pra­szam bar­dzo, czy to może pani na po­sa­dę ogrod­nicz­ki?

– Tak.

Kasi zbu­dzi­ło się od­ra­zu sto py­tań w gło­wie, ale wszyst­kie wy­da­wa­ły jej się nie­de­li­kat­ne. I tyl­ko wzro­kiem wpi­ła się w nie­zna­jo­mą, jakg­dy­by cze­ka­iąc, żeby tam­ta sama od­ga­dła je wszyst­kie i za­czę­ła od­po­wia­dać. Twarz oty­łej damy przy­bra­ła tro­chę iro­nicz­ny wy­raz i to wy­war­ło na Ka­się nie­mi­le wra­że­nie.

– Pani może tak­że je­dzie do pań­stwa Za­błoc­kich – ode­zwa­ła się nie­śmia­ło.

– Nie, ja jadę o sta­cję da­lej – wy­mie­ni­ła na­zwę po­wia­to­we­go mia­sta. – No, no, no – cią­gnę­ła, mie­rząc Ka­się od stóp do gło­wy ba­daw­czem spoj­rze­niem – nig­dy w ży­ciu nie do­my­śli­ła­bym się, że pani jest ogrod­nicz­ką.

Ka­sia za­czer­wie­ni­ła się gwał­tow­nie. Do trwóg, któ­re ją nę­ka­ły przez całą noc, do­łą­czy­ła się te­raz nowa. Że nie­szczę­snym swo­im wy­glą­dem od­ra­zu na wstę­pie zra­zi Za­błoc­kich.

– Za­błoc­cy bar­dzo przy­zwo­ici lu­dzie. Ale ad­mi­ni­stra­to­ra mają łaj­da­ka. Gbur, za­ro­zu­mia­ły, a na ni­czem się nie zna. Opo­wia­da, że miał ma­ją­tek w Ro­sji. Nikt tego nie wi­dział i nie spraw­dzi. Ja mam sklep w mie­ście i pro­wa­dzę z nim in­te­re­sy. Nig­dy w ży­ciu ta­kie­go ku­twy nie spo­tka­łam. Wszyst­ko mu nie do­ga­dza. Wszyst­ko złe. Oj, bę­dzie pani mia­ła z nim cięż­kie ży­cie.

Słu­cha­jąc tych na­rze­kań, Ka­sia drę­twia­ła ze stra­chu. Ale nie mia­ła już cza­su o nic się wy­py­ty­wać. Po­ciąg za­trzy­mał się na sta­cji. Jesz­cze z okna wa­go­nu Ka­sia do­strze­gła przy prze­jeź­dzie ele­ganc­ką brycz­kę, za­przę­żo­ną w dwa ko­nie, i mło­de­go chło­pa­ka w li­be­ryj­nej czap­ce. Do­my­śla­ła się, że to były ko­nie z Za­le­sia i wi­dok ele­ganc­kiej brycz­ki spra­wił jej przy­jem­ność. W po­nu­rych na­stro­jach dro­gi wi­dzia­ła się wciąż na wóz­ku z mle­kiem. Ale kie­dy zna­la­zła się ze swo­je­mi wa­liz­ka­mi na pe­ro­nie, nie mia­ła od­wa­gi po­dejść do brycz­ki, żeby się nie na­ra­zić na roz­cza­ro­wa­nie. Przez chwi­lę sta­ła bez­rad­na. Przez ma­chi­nal­ne przy­zwy­cza­je­nie wy­cze­ki­wa­ła, żeby się nią ktoś za­jął. Ale chło­pak na koź­le ga­pił się bez­myśl­nie przed sie­bie i wi­docz­ne było, że nic go do­ko­ła nie ob­cho­dzi. Na szczę­ście zwró­cił na nią uwa­gę po­moc­nik za­wia­dow­cy. Stro­jąc za­spa­ną i nie­ogo­lo­ną twarz w szar­manc­ki uśmiech, zbli­żył się z ukło­nem.

– Prze­pra­szam. Pani może do pań­stwa Za­błoc­kich?

Ka­sia spoj­rza­ła na nie­go jak na zbaw­cę, z uczu­ciem nie­wy­po­wie­dzia­nej wdzięcz­no­ści.

– Tak.

– Ko­nie cze­ka­ją. Ze­chce pani za­łą­czyć moje usza­no­wa­nie pań­stwu Za­błoc­kim.

Wi­docz­ne było, że sta­rał się za­wią­zać roz­mo­wę i cze­kał ja­kiejś za­chę­ca­ją­cej od­po­wie­dzi. Ale Ka­sia była tak zde­ner­wo­wa­na, że na żad­ną od­po­wiedź zdo­być się nie mo­gła.Żeby się wy­do­stać na dro­gę do Za­le­sia brycz­ka mu­sia­ła za­wró­cić na dru­gą stro­nę plan­tu, w tej chwi­li jed­nak zbli­żał się po­ciąg to­wa­ro­wy i trze­ba było cze­kać na jego przej­ście. Po­moc­nik za­wia­dow­cy od­szedł tro­chę ura­żo­ny. Kasi wy­da­ło się na­gle, że za­cho­wa­ła się wo­bec nie­go nie­grzecz­nie. I za­bo­la­ło ją, że on mógł to so­bie tłu­ma­czyć jako lek­ce­wa­że­nie. W ni­czem nie chcia­ła być po­dob­na do mat­ki. Nie­cier­pli­wi­ły ją nie­skoń­czo­ne sze­re­gi wę­gla­rek upstrzo­ne wap­nem. Wresz­cie po­ciąg prze­szedł. Za ostat­nim wa­go­nem mi­go­ta­ło jesz­cze przez chwi­lę, jak­by ogłu­pia­łe w dzien­nym bla­sku, czer­wo­ne świa­teł­ko.

Brycz­ka po­to­czy­ła się po­lną dro­gą wśród doj­rze­wa­ją­cych zbóż, wśród któ­rych ro­sło mnó­stwo cha­brów. Olec­ka nie mo­gła spoj­rzeć na cha­bry, żeby nie po­wie­dzieć, że był to ulu­bio­ny kwiat ce­sa­rza Wil­hel­ma pierw­sze­go. Mó­wi­ła to ta­kim to­nem, jak gdy­by tyl­ko z tego po­wo­du zwra­ca­ła wo­gó­le na cha­bry uwa­gę. Ka­sia wy­obra­zi­ła so­bie minę mat­ki, dźwięk jej gło­su i żach­nę­ła się nie­cier­pli­wie. Wy­jeż­dża­jąc z domu, po­sta­no­wi­ła zmie­nić się do nie­po­zna­nia. Uwa­ża­ła, że na to nowe sa­mo­dziel­ne ży­cie była jesz­cze zbyt sła­ba i ma­łost­ko­wa.

Sza­re, na­pęcz­nia­łe od desz­czu chmu­ry wlo­kły się ni­sko nad zie­mią. Dro­gę raz po raz prze­ci­na­ły ka­łu­że, woda chlu­pa­ła pod ko­ta­mi i brycz­ka wciąż się za­pa­da­ła to na jed­ną, to na dru­gą stro­nę. Na kło­sach lśni­ły wiel­kie kro­ple desz­czu. Oko­li­ca była rów­na, pła­ska, po­prze­ty­ka­na tu i ów­dzie gęst­sze­mi kę­pa­mi drzew. Jed­na z nich wy­wie­ra­ła zda­le­ka wra­że­nie ja­kie­goś dzi­wacz­ne­go po­two­ra. Krę­ty tu­łów two­rzył sze­reg roz­cią­gnię­tych chłop­skich cha­łup, a ster­czą­ca po­nad drze­wa­mi wie­ża ko­ściel­na wy­glą­da­ła jak­by szy­ja, za­koń­czo­na śpi­cza­stym dzio­bem. Kie­dy zbli­ży­li się do wsi, Ka­sia uczu­ła przy­spie­szo­ne bi­cie ser­ca. Dach w na­stęp­nej gru­pie drzew, to już był dwór w Za­le­siu.

– No, sta­ło się – po­my­śla­ła – jakg­dy­by wo­bec sie­bie sa­mej sta­ra­jąc się nad­ra­biać miną.

We dwo­rze, ma się ro­zu­mieć, wszy­scy jesz­cze spa­li. Brycz­ka za­je­cha­ła przed nie­wiel­ką par­te­ro­wą ofi­cy­nę i słu­żą­ca, mło­da dziew­czy­na w chu­st­ce na gło­wie i krót­kiej pa­ro­diu­ją­cej naj­now­szą modę suk­ni, z pod któ­rej wy­sta­wa­ły gru­be, czer­wo­ne, po­ka­le­czo­ne łydy, wnio­sła rze­czy do po­ko­ju. Pierw­szem wra­że­niem Kasi była woń stę­chli­zny. Zda­wa­ło się, że okno, mie­sią­ca­mi wi­docz­nie nie­otwie­ra­ne, za­schło i za­ro­sło. Ka­sia nie mo­gła so­bie sama z ni­czem dać rady. Do­pie­ro we dwie ze słu­żą­cą po­od­cią­ga­ły ja­koś za­suw­ki. Zresz­tą, po­kój wy­dał jej się bar­dzo miły. Był dłu­gi, wą­ski i przez to tro­chę ciem­ny. Okno za­sła­nia­ła roz­ło­ży­sta aka­cja. Ale Ka­sia, któ­ra chcia­ła do­pa­try­wać się we wszyst­kiem tyl­ko do­brych stron, po­cie­szy­ła się od­ra­zu, że wła­śnie w upa­ły bę­dzie chłod­ny i przy­jem­ny. Koło drzwi stał ol­brzy­mi, gli­nia­ny piec, ume­blo­wa­nie skła­da­ło się ze zwy­kłe­go że­la­zne­go łóż­ka, sta­rej, spa­czo­nej i nie­do­my­ka­ją­cej się sza­fy, chwie­ją­ce­go się sto­łu i kil­ku krze­seł.

– Aż za­du­żo – bra­wo­wa­ła Ka­sia. – Go­ści nie będę przyj­mo­wa­ła.

Do po­ko­ju wszedł tro­chę nie­śmia­ło miły, mą­dry, po­czci­wy kun­del z ja­sno­bron­zo­we­mi ocza­mi i ciem­ną łatą na uchu. Przez chwi­lę przy­pa­try­wał się Kasi ba­daw­czo. Po­gła­ska­ła go po gło­wie i uczu­la się na­gle mniej sa­mot­na.

– Jesz­cze cię na łań­cuch nie wzię­li? – wrza­snę­ła słu­żą­ca – cze­kaj, bę­dziesz tu ła­pa­mi pod­ło­gę za­dep­ty­wał! Ja ci po­ka­żę!

Pies opu­ścił ogon i z prze­ra­że­niem wy­biegł na dwór. Ka­sia wy­szła za nim do ogro­du. Kun­del, jak­by wie­dząc, że już coś za­wa­żył w jej ży­ciu, sta­nął w za­ro­śnię­tej ziel­skiem ulicz­ce i pa­trzył, na­stro­szyw­szy uszy. Czu­ła, że gdy­by nie obec­ność słu­żą­cej, zbli­żył­by się zno­wu.

– Nie wiem, jak się na­zy­wasz, pie­sku – szep­ta­ła, łą­cząc się z nim w nie­chę­ci do krzy­kli­wej dziew­czy­ny. – Ale wiem, że się bę­dzie­my ko­cha­li. Nie zo­sta­wisz mnie sa­mej. Praw­da, że nie zo­sta­wisz?

Zbli­ży­ła się – i po­gła­ska­ła go ostroż­nie po ostrej szer­ści. Był tak mo­kry od desz­czu, że mu­sia­ła po tej piesz­czo­cie obe­trzeć rękę chust­ką. To jak­by roz­śmie­szy­ło kun­dla. Wspiął jej się na ra­mio­na i zo­sta­wił na bluz­ce dwie brud­ne smu­gi. Było to szcze­re, go­rą­ce uczu­cie, ale wi­docz­nie znał już prze­są­dy ludz­kie, bo za­raz chlust­nął w krza­ki z taką miną, jak­by moc­no prze­wi­nił.

– O, pani już krzy­czy na po­dwó­rzu – za­gul­go­ta­ła dziew­czy­na, któ­ra z głup­ko­wa­tem za­cie­ka­wie­niem pod­glą­da­ła psa i Ka­się.

Ka­sia drgnę­ła. Zro­bi­ło jej się na­prze­mian go­rą­co i zim­no. Ale pani Za­błoc­ka była na­tu­ral­na i pro­sta. Od­ra­zu przy­wi­ta­ła Ka­się jak do­brą zna­jo­mą.

– Nie prze­stra­szy­ła się pani desz­czu? To praw­dzi­wa klę­ska. Wszyst­ko wy­gni­je, jak jesz­cze po­pa­da.

Ton ubo­le­wa­nia dziw­nie nie li­co­wał z wy­ra­zem jej oczu i twa­rzy.

I od­ra­zu za­bra­ła Ka­się do dwo­ru na śnia­da­nie.

– Wy­spa­ła się pani w dro­dze?

– Nie – od­par­ła ma­chi­nal­nie Ka­sia i za­wsty­dzi­ła się od­ra­zu. Wy­da­ło jej się, że po­peł­ni­ła pierw­szy nie­takt. Prze­cież sko­ro przy­je­cha­ła ob­jąć po­sa­dę, to wła­śnie na­le­ża­ło skła­mać, że była wy­po­czę­ta i go­to­wa do pra­cy.

– To niech się pani po śnia­da­niu kła­dzie spać. I tak do­pie­ro po obie­dzie będę mo­gła pani coś nie­coś po­ka­zać. Ja te­raz jadę w pole, a tu­taj bez­em­nie nikt pani nie ob­ja­śni. Mu­szę się wszyst­kiem sama zaj­mo­wać. Mało się nie ro­ze­rwę. Mąż mój sta­le miesz­ka w War­sza­wie. Jest dy­rek­to­rem fa­bry­ki. Przy­jeż­dża tu tyl­ko jako gość.

– To pani sama pro­wa­dzi całe go­spo­dar­stwo?

– Sama. Mam rząd­cę, bar­dzo mi­łe­go czło­wie­ka, je­śli cho­dzi o to­wa­rzy­stwo, ale tak nie­do­łęż­ne­go, że sama mu­szę wszyst­kie­go do­glą­dać. To jest nasz da­le­ki krew­ny, po­sia­dał kie­dyś bar­dzo duży ma­ją­tek, ale zo­sta­ło wszyst­ko po bol­sze­wic­kiej stro­nie.

Ka­sia ob­ser­wo­wa­ła Za­błoc­ką z pew­nem zdzi­wie­niem. Zu­peł­nie in­a­czej ją so­bie wy­obra­ża­ła na pod­sta­wie ko­re­spon­den­cji. My­śla­ła, że zo­ba­czy ko­bie­tę po­waż­ną, tro­chę pe­dant­kę i bar­dzo wy­ma­ga­ją­cą. Tym­cza­sem Za­błoc­ką od­ra­zu nada­ła roz­mo­wie taki ton, jakg­dy­by Ka­sia przy­je­cha­ła tyl­ko z wi­zy­tą. Ubra­na była ko­kie­te­ryj­nie w ró­żo­wą, je­dwab­ną, moc­no pod­nisz­czo­ną i po­pla­mio­ną suk­nię, na gło­wie mia­ła ja­kiś za­lot­ny cze­pe­czek i płyt­kie pan­to­fle na wy­so­kich ob­ca­sach, strasz­nie po­wy­krzy­wia­nych. Jed­na z cio­tek Kasi tak­że sama go­spo­da­ro­wa­ła i była za­ja­dłą szla­gon­ką. Ubie­ra­ła się na­wpół po mę­sku, za­wsze w dłu­gich bu­tach. I Ka­sia tak mniej wię­cej wy­obra­ża­ła so­bie Za­błoc­ką.

– Wi­dzi pani, jak się za­szar­ga­łam – krzyk­nę­ła Za­błoc­ką, po­ka­zu­jąc Kasi za­mo­czo­ne do ko­lan poń­czo­chy. – Mu­szę się prze­brać.

Wy­szła z po­ko­ju i po chwi­li wró­ci­ła w ta­kich sa­mych cien­kich poń­czo­chach i po­wy­krzy­wia­nych pan­to­flach.

– Wzię­ła­bym pa­nią ze sobą na pole, ale co­raz go­rzej pada. Nic z pie­le­nia nie bę­dzie.

– Ja się wca­le desz­czu nie boję – ro­ze­śmia­ła się Ka­sia.

– Bo pani jest ogrod­nicz­ka. Ogrod­ni­kom za­wsze za­ma­lo desz­czu. Ale ja mam ni­sko po­ło­żo­ne grun­ty i wszyst­ko mi za­le­wa. Już skąd tyl­ko moż­na wodę spusz­cza­ją, bo się aż na bruz­dy prze­le­wa.

W sie­ni roz­le­gły się kro­ki.

– O, jest i pan Wę­grzyń­ski. My­śla­łam, że się spóź­ni na śnia­da­nie. Za­raz pań­stwa po­zna­jo­mię, bo to pani są­siad. Taki mamy mały dom, że tyl­ko ofi­cy­na nas ra­tu­je. Ale mój mąż o ni­czem nie my­śli. I tak cu­dem ja­kimś do­pro­wa­dzi­łam po tej woj­nie bu­dyn­ki do ładu.

– To pań­stwo całą woj­nę tu prze­miesz­kać?

– Ale gdzie­tam. My­śmy Za­le­się ku­pi­li rok temu. Do po­ko­ju wszedł wy­so­ki bar­czy­sty męż­czy­zna, po­ca­ło­wał Za­błoc­ką w rękę i uśmiech­nął się do Kasi.

– Oj, źle pani tra­fi­ła. Wszyst­kie ma­li­ny pani ogni­ją. Nie bę­dzie co zbie­rać. Cho­ciaż tu ogród bar­dzo za­pusz­czo­ny, jak się pani za­raz prze­ko­na, ale ma­li­ny za­po­wia­da­ły się do­sko­na­le.

– Czy pań­stwo ma­li­ny pro­wa­dzą na sprze­daż? Wę­grzyń­ski mach­nął ręką.

– To do­pie­ro wszyst­ko pięk­ne pro­jek­ty na przy­szłość. Bę­dzie pani mia­ła masę ro­bo­ty. Za dwa lata po­win­ni­śmy ma­li­ny wy­wo­zić wa­go­na­mi. Ja za­raz mam do pani proś­bę.

– Słu­cham. – Ka­sia po­wie­dzia­ła to urzę­do­wym to­nem ze sku­pie­niem w gło­sie.

Wę­grzyń­ski nie­znacz­nie się uśmiech­nął.

– Nie mogę się do­pro­sić, żeby po­sadz­li choć parę krza­ków czar­nych po­rze­czek. Prze­cież to naj­lep­sza na­lew­ka na świe­cie na czar­nych po­rzecz­kach.

– Panu tyl­ko na­lew­ki na my­śli – wtrą­ci­ła – Za­błoc­ka.

– No, dziś na tę wil­goć, to się chy­ba do obia­du cze­goś do­bre­go na­pi­je­my.

– Pan i na su­szę pije.

– Ja się do­pie­ro na­praw­dę roz­pi­ję, jak będę miał czar­ne po­rzecz­ki. Na­sa­dzi mi pani? Może cho­ciaż raz moja proś­ba nie zo­sta­nie gło­sem wo­ła­ją­ce­go na pusz­czy. Do­sta­nie pani dzie­sięć fur na­wo­zu.

– Dam ja panu wziąć jed­ną tacz­kę na­wo­zu! – wy­krzyk­nę­ła Za­błoc­ka. – Wszyst­ko sie­je­my na ugo­rach, nic nam się nie ro­dzi.

– Cią­gle po­wta­rzam, że trze­ba do­ku­pić in­wen­ta­rza. Co to zna­czy te tro­chę kro­win na taki ma­ją­tek.

– Mało pan ma koni?

– Et – mach­nął ręką Wę­grzyń­ski. – A bo to ja dbam o ko­nie. To dy­rek­tor­ska fan­ta­zja. Ze­żrą do po­ło­wy zimy wszy­stek owies a po­tem sto­ją przy pu­stych żło­bach, bo nie mają siły ro­bić. Te ko­nie to naj­więk­sza klę­ska.

Ka­sia przy­słu­chi­wa­ła się tej roz­mo­wie z za­chwy­tem. Prze­su­wa­ło się przed nią ży­cie wsi, jędr­ne, pro­ste, po­zor­nie dro­bia­zgo­we i przy­ziem­ne, a w rze­czy­wi­sto­ści ogar­nia­ją­ce naj­więk­sze za­gad­nie­nia bytu ludz­kie­go. Wie­dzia­ła, że każ­da ło­pa­ta śmier­dzą­ce­go na­wo­zu zmie­nia się w naj­cu­dow­niej­szy za­pach kwia­tu, czy smak owo­cu. I zda­wa­ła so­bie spra­wę, że ten gnój ma więk­szą war­tość od szcze­re­go zło­ta, bo bez nie­go nie by­ło­by ani chle­ba, ani do­bro­by­tu, ani szczę­ścia. W at­mos­fe­rze tej roz­mo­wy za­po­mnia­ła o zwąt­pie­niach i oba­wach, ja­kie ją nę­ka­ły w wa­go­nie, i aż ją pod­ry­wa­ło do pra­cy. Ale Za­błoc­ka, wciąż za­po­wia­da­jąc, że musi je­chać w pole, nie wsta­wa­ła od sto­łu, pa­li­ła pa­pie­ro­sa za pa­pie­ro­sem i za­czę­ła się do­bro­tli­wie a za­ja­dle kłó­cić z Wę­grzyń­skim, czy na ja­kimś doł­ku ze świer­kiem groch się uro­dzi, czy nie.

Wę­grzyń­ski z ob­wi­słe­mi wą­sa­mi i het­mań­skim wy­ra­zem twa­rzy mu­siał być z na­tu­ry pa­sjo­na­tem, bo co chwi­la pod­ska­ki­wał na krze­śle, wa­lił pię­ścią w stół i oczy na­bie­ga­ły mu krwią. Wy­glą­dał wte­dy tak, jak­by chciał za­raz roz­szar­pać czło­wie­ka. Ale nie było to groź­ne, bo bez­po­śred­nio od ta­kich wy­bu­chów prze­cho­dził do po­god­ne­go śmie­chu.

– Wi­dzi pani, ja­kie ja mam tu ży­cie – zwra­cał się do Kasi.

– My­ślał­by kto, że i praw­da – do­ga­dy­wa­ła Za­błoc­ka.

Ka­sia roz­glą­da­ła się po ja­dal­ni. Po­kój był duży, ale strasz­nie za­nie­dba­ny. Pod­ło­ga, ma­lo­wa­na nie­gdyś olej­no, zu­peł­nie wy­dep­ta­na, z krze­seł, kry­tych skó­rą, zwi­sa­ły strzę­py obi­cia, a w bar­dzo cen­nym sty­lo­wym kre­den­sie bra­ko­wa­ło dwóch szyb. Wi­dać było, że me­ble były kosz­tow­ne i nie­gdyś pięk­ne, ale naj­okrop­niej znisz­czo­ne. To samo ce­cho­wa­ło i za­sta­wę sto­ło­wą. Ob­rus nie miał ani jed­ne­go czy­ste­go miej­sca, a Ka­sia i Wę­grzyń­ski pili her­ba­tę w po­ob­tłu­ka­nych fi­li­żan­kach.

Ka­sia nie po­tra­fi­ła się w cha­rak­te­rze dwo­ru zo­rien­to­wać. Za­błoc­ka w li­stach wciąż za­po­wia­da­ła, że naj­waż­niej­szą jej tro­ską jest dba­łość o dro­bia­zgo­wy ład i po­rzą­dek, a tym­cza­sem rze­czy­wi­stość prze­czy­ła temu. Ale Za­błoc­ka po­do­ba­ła jej się, a jesz­cze bar­dziej Wę­grzyń­ski. Z chwi­lo­we­go za­my­śle­nia zbu­dził ją na­gle pod­nie­sio­ny głos Za­błoc­kiej.

– Przez te pań­skie głu­pie po­my­sły, ja z tor­ba­mi pój­dę. Cie­ka­wam, kto się wte­dy mo­je­mi dzieć­mi za­opie­ku­je?

– Pani ma dużo dzie­ci? – za­py­ta­ła Ka­sia.

– Tro­je. Naj­star­szy chło­pak z oj­cem w War­sza­wie. A młod­sze na wsi. Za­raz je pani po­zna.

I, ze­rwaw­szy się od sto­łu, za­czę­ła krzy­czeć na cały dom.

– Pan­no Ja­dwi­go! Pan­no Ja­dwi­go!

Do ja­dal­ni we­szła ma­je­sta­tycz­nym kro­kiem nie­sły­cha­nie gru­ba oso­ba w pre­ten­sjo­nal­nej sza­fi­ro­wej suk­ni w pon­so­we kwia­ty. Lep­kie, tłu­ste, krót­ko ob­cię­te wło­sy le­d­wo okry­wa­ły jej gło­wę. Mru­żąc oczy, zmie­rzy­ła Ka­się ba­daw­czem spoj­rze­niem. I pro­tek­cjo­nal­nie ski­nę­ła jej gło­wą.

– A gdzie dzie­ci?

– Nie chcą wsta­wać. Mó­wią, że deszcz.

– Mają ra­cję – za­uwa­żył Wę­grzyń­ski. – Ja­bym sam się po­ło­żył z po­wro­tem.

– Do cze­go to po­dob­ne – iry­to­wa­ła się Za­błoc­ka – żeby dzie­ci co­dzień o in­nej po­rze wsta­wa­ły. Prze­cież trze­ba je przy­uczyć do bez­względ­ne­go po­rząd­ku i sys­te­ma­tycz­no­ści.

Pan­na Ja­dwi­ga za­wró­ci­ła ku drzwiom. Mia­ła ja­kiś dziw­ny, ko­ły­szą­cy się ka­czy chód. Za­błoc­ka za­trzy­ma­ła ją za­raz.

– A pani do­kąd?

– No, chcę dzie­ci wy­cią­gnąć z łó­żek.

– Li, niech po­śpią. Mają się szar­gać po mo­krej tra­wie, to niech le­piej po­le­zą. A my w pole je­dzie­my – zwró­ci­ła się do Kasi.

– Do­sko­na­le.

– Tyl­ko ja się her­ba­ty jesz­cze na­pi­ję.

Ka­sia od dłuż­sze­go cza­su do­zna­wa­ła ta­kie­go uczu­cia, jakg­dy­by chcia­ła o coś bar­dzo waż­ne­go się za­py­tać i, mimo wy­sił­ków my­śli, nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć o co. I na­gle za­ma­ja­czy­ła jej mo­kra ścież­ka w ogro­dzie i ja­sno bron­zo­we oczy przy­ja­cie­la kun­dla. Z oży­wie­niem zwró­ci­ła się do Wę­grzyń­skie­go.

– Pro­szę pana, jak się na­zy­wa tu­taj taki pies z ciem­ną łatą na uchu?

– To Reks na­pew­no. Ten hul­taj. On się za­wsze wy­mi­ga od łań­cu­cha.

– Strasz­nie ko­cha­ne psi­sko!

– Wszyst­kie mło­de za­ją­ce już po­wy­du­szał. To mie­sza­niec z wy­żłem. Całe noce ga­nia po po­lach.

– Od­kąd panu mó­wię, żeby go pan za­strze­lił. Tyl­ko inne psy ba­ła­mu­ci – wtrą­ci­ła Za­błoc­ka.

– Cóż­to ja je­stem hy­cel? – wy­buch­nął Wę­grzyń­ski. – Nie może go pani ka­zać pa­rob­kom za­strze­lić?

– Ja nie mogę w służ­bie roz­wi­jać okru­cień­stwa. I zresz­tą poco go pan każe brać na łań­cuch? Po­tem dzie­ci cią­gle łażą do budy, żeby go spusz­czać.

Ka­sia, któ­rą na chwi­lę ogar­nę­ło prze­ra­że­nie, zro­zu­mia­ła, że psu nie gro­zi naj­mniej­sze nie­bez­pie­czeń­stwo. I jej sym­pa­tja do no­wych zna­jo­mych jesz­cze bar­dziej wzro­sła.

– Cóż War­sza­wa? – zwró­ci­ła się na­gle do niej pan­na Ja­dwi­ga, któ­ra zdą­ży­ła już wy­pić trzy fi­li­żan­ki kawy.

– Nie wiem, o co pani cho­dzi?

– Czy rze­czy­wi­ście przyj­mu­je się ten ko­lor til­leul?

– Jaki znów ko­lor? – wy­krzyk­nął Wę­grzyń­ski. Pan­na Ja­dwi­ga zmie­rzy­ła go po­gar­dli­wem spoj­rze­niem.

– Owszem, no­szą – od­par­ła Ka­sia.

– Tyl­ko niech się pa­nie o po­li­ty­kę nie po­kłó­cą – cią­gnął Wę­grzyń­ski. – Bo tam póki o ko­lo­rach mowa, to jesz­cze do­brze. Moż­na mieć na­wet inne zda­nie. Ale jak pan­na Ja­dwi­ga za­cznie po­li­ty­ko­wać, to iuż się robi groź­na.

– Z pa­nem nie po­li­ty­ku­ję. Na po­li­ty­ce trze­ba się znać – od­par­ła pan­na Ja­dwi­ga z dru­zgo­cą­cą wy­nio­sło­ścią.

– Ja się na po­li­ty­ce nie znam – uśmiech­nę­ła się Ka­sia.

– To tak jak ja – od­parł ze śmie­chem Wę­grzyń­ski. – Dla­te­go bę­dzie­my żyli w zgo­dzie. No, ale trze­ba zaj­rzeć tro­chę do go­spo­dar­stwa, bo tak mo­gli­by­śmy do obia­du prze­ga­dać.

– Pani po­zwo­li jed­nak, że ja się spró­bu­ję ro­zej­rzeć po ogro­dzie – zwró­ci­ła się Ka­sia do Za­błoc­kiej. – Już nie pada.

Po­brnę­ła od­waż­nie przez mo­kre, za­ro­słe ziel­skiem ścież­ki i za­ku­rzo­ne kwa­te­ry owo­co­we. Ogród przed­sta­wiał się wręcz okrop­nie. Wszyst­ko, co w nim ro­sło, było pół zdzi­cza­łe, nie­owo­cu­ją­ce i dla fa­cho­wej oce­ny Kasi po­zba­wio­ne naj­zu­peł­niej sen­su. Nad ma­li­na­mi, o któ­rych wspo­mi­nał Wę­grzyń­ski, po­pro­stu za­ła­ma­ła ręce. Był to sze­reg nie­oko­pa­nych krza­ków, za­cie­nio­nych ol­brzy­mie­mi gru­sza­mi o nad­próch­nia­łych ga­łę­ziach. Nie­szczę­sne je­dwab­ni­ce, na­da­ją­ce się już od sze­re­gu lat pod sie­kie­rę, wzno­si­ły po­ob­ci­na­ne ko­na­ry w górę, jak oka­le­cza­łe ra­mio­na. Ka­sia cho­dzi­ła od drze­wa do drze­wa i do­ty­ka­ła kory rę­ka­mi, jakg­dy­by chcąc spraw­dzić rze­czy­wi­stość swo­ich wra­żeń. Nie­da­le­ka już była od my­śli, że zmę­czo­na po­dró­żą za­snę­ła i że śnił jej się… ja­kiś fan­ta­stycz­ny ogród, na­umyśl­nie do­pro­wa­dzo­ny do ru­iny. Przed ocza­mi wy­ro­sła jej na­gle gro­ma­da sta­rych, su­chych mio­teł, po­za­ty­ka­nych w roz­mo­kłą zie­mię. Był to śliw­nik. Mi­nę­ła śliw­ki i zna­la­zła się mię­dzy krzy­wo po­ro­bio­ne­mi za­go­na­mi, z któ­rych ster­cza­ły zrzad­ka zie­lo­ne wie­chy szpa­ra­gów. Wiot­kie, na­siąk­nię­te wodą, bez­sil­nie na­chy­la­ły się ku głę­bo­kim bróz­dom. O kil­ka­na­ście kro­ków da­lej, zwar­ły się w jed­ną nie­prze­nik­nio­ną masę zro­śnię­te wą­sa­mi, jak mu­ra­wa, i za­mę­czo­ne ziel­skiem tru­skaw­ki.

– Boże, Boże, czy ja dam so­bie z tem radę – wes­tchnę­ła Ka­sia.

Za­wę­dro­wa­ła wresz­cie do in­spek­tów. Ta część ogro­du przy­le­ga­ła do po­dwó­rza. Przez dziu­ry w pło­cie, mię­dzy po­krzy­wa­mi zo­ba­czy­ła roz­wrzesz­cza­ne i na­mięt­nie pa­pra­ją­ce się w ka­łu­żach kacz­ki. Roz­pry­ski­wa­ły wodę skrzy­dła­mi i nu­rza­ły brzusz­ki w bło­cie. Na­gle ze­rwa­ły się i z prze­cią­głem kwa­ka­niem po­cła­pa­ły jak na ko­men­dę w stro­nę za­bu­do­wań, two­rząc dłu­gi sznur dzi­wacz­nych isto­tek, ubra­nych w bia­łe i fra­ki i czar­ne ka­mi­zel­ki.

Po kil­ku dniach Ka­sia zda­ła już so­bie do­kład­nie spra­wę z cha­rak­te­ru go­spo­dar­stwa w Za­le­siu. I zu­peł­nie zga­dza­ła się z Wę­grzyń­skim, któ­ry utrzy­my­wał, że wszyst­ko tam było nie z praw­dzi­we­go zda­rze­nia. Sam Za­błoc­ki nie­bar­dzo dbał o ma­ją­tek. Wę­grzyń­ski nie mó­wił tego wy­raź­nie, ale Ka­sia mo­gła się do­my­śleć, że Za­błoc­ki na­był Za­le­sie tyl­ko po to, aby się po­zbyć żony z War­sza­wy. Za­błoc­ka po­cho­dzi­ła ze wsi i wiecz­nie o wsi tyl­ko ma­rzy­ła. Ale o go­spo­dar­stwie nie mia­ła naj­mniej­sze­go po­ję­cia. Ka­sia po­lu­bi­ła ją zresz­tą od­ra­zu bar­dzo. Za­błoc­ka była nie­sły­cha­nie po­god­na i we­so­ła, a przy­tem wy­jąt­ko­wo po­czci­wa. Od świ­tu do nocy krę­ci­ła się po go­spo­dar­stwie, za­nie­dbu­jąc naj­zu­peł­niej dom i ogród. Co chwi­la wy­da­wa­ła ja­kieś roz­po­rzą­dze­nia, któ­re do­pro­wa­dzi­ły­by Za­le­sie w krót­kim cza­sie do zu­peł­nej ru­iny, na szczę­ście jed­nak nikt tych roz­po­rzą­dzeń nie wy­ko­ny­wał. A i ona sama za­po­mi­na­ła o nich na­tych­miast. Praw­dzi­wą opatrz­no­ścią dla ma­jąt­ku był Wę­grzyń­ski, dziw­ne po­łą­cze­nie gwał­tow­no­ści i nie­do­łę­stwa. Znał się do­sko­na­le na roli i miał dużo roz­sąd­ku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: