Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Klementyna: powieść dla dorastających panien osnuta na tle życia Klementyny z Tańskich Hofmanowej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klementyna: powieść dla dorastających panien osnuta na tle życia Klementyny z Tańskich Hofmanowej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 407 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść dla do­ra­sta­ją­cych pa­nien osnu­ta na tle ży­cia Kle­men­ty­ny z Tań­skich Hof­ma­no­wej

Na­pi­sa­ła

Te­re­sa Ja­dwi­ga

Z 6 il­lu­stra­cy­ami

Konst. Gor­skie­go

War­sza­wa,

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa

Kra­ków, G. Ge­be­th­ner i Sp.

1905

Дозволено Цензурою

Варшава, 4 Декабря 1903 г.

Pra­cę tę po­świę­cam

ku czci mat­ki mo­jej,

Teo­do­zyi z Ga­łę­zow­skich Papi.

Te­re­sa Ja­dwi­ga.

Dnia 29 paź­dzier­ni­ka 1903 r.WIĄ­ZAN­KA ZA­CNYCH MY­ŚLI KLE­MEN­TY­NY Z TAŃ­SKICH HOF­MA­NO­WEJ

Każ­dy znać po­wi­nien przy­najm­niej głów­ne swo­je uspo­so­bie­nie, wie­dzieć, gdzie w du­szy jego ła­twiej­szy jest przy­stęp do­bre­mu, a gdzie sil­niej­szej obro­ny prze­ciw złe­mu trze­ba. Tego po­zna­nia uży­wać jest obo­wią­za­ny ku lep­szej zna­jo­mo­ści po­win­no­ści swo­ich i ku do­kład­niej­sze­mu ich wy­peł­nia­niu.

* * *

Chcąc kosz­to­wać praw­dzi­we­go szczę­ścia, trze­ba za­wcza­su koło nie­go pra­co­wać; nie zbie­ra w je­sie­ni, kto nie siał na wio­snę.

* * *

Czło­wiek na tej zie­mi do­sko­na­łym nig­dy, ale co­dzień lep­szym być może. Nie­tyl­ko po­stę­po­wać co­raz da­lej, ale wzno­sić się co­raz wy­żej ma pra­wo.

* * *

Do­bra, po­myśl­ność ziem­ską skła­da­ją­ce, mogą być po­moc­ni­ka­mi szczę­ścia, ale źró­dłem jego jest sama tyl­ko cno­ta, Cno­ta, owa mo­ral­ność, owa wy­pła­ta wier­na i chęt­na wszyst­kich po­win­no­ści, owo speł­nie­nie do­bro­wol­ne cho­ciaż­by naj­trud­niej­sze­go do­bre­go, owo po­ko­na­nie cho­ciaż­by naj­po­wab­niej­sze­go złe­go.

* * *

Do­sko­na­le­nie się na­sze gra­nic nie ma… a to dla­te­go, że nam je­dy­nie go­nić do­sko­na­łość wol­no.

* * *

Są bo­le­ści, któ­rych żad­na myśl ziem­ska uko­ić nie może… trze­ba im wiec ko­niecz­nie szu­kać ulgi wy­żej.

* * *

W nie­szczę­ściu przy­stał płacz, ale tyl­ko przed Bo­giem; choć za­snu­te Iza­mi oczy mogą przej­rzeć nie­bo, lecz kie­dy na lu­dzi, na ziem­skie spra­wy chcesz pa­trzeć, otrzej łzy… Mę­stwo jest cno­tą nie­tyl­ko męż­czyzn… ale i ko­biet – i ko­bie­ty mają swo­je dni bi­twy.I. Ro­dzi­ce.

Strasz­na bu­rza sza­la­ła nad Wy­czuł­ka­mi. Z czar­nych chmur, przed któ­re­mi ucie­kło słoń­ce, lały się po­to­ki wody; pio­ru­ny, hu­cząc groź­nie, pi­sa­ły zło­wiesz­cze zna­ki po ciem­nem skle­pie­niu nie­ba, zie­mia drża­ła chwi­la­mi; drze­wa, mio­ta­ne wi­chrem, ję­cza­ły płacz­li­wie. Zda­wa­ło się, że Bóg no­wym po­to­pem za­mie­rza znisz­czyć zie­mię…

A jed­nak mimo pio­ru­nów, wi­chru i desz­czu, mimo stra­chu, jaki owa bu­rza bu­dzi­ła w ser­cach naj­od­waż­niej­szych miesz­kań­ców Wy­czu­łek, w jed­nym domu, wzno­szą­cym się na skra­ju tej wio­ski i oto­czo­nym to­po­la­mi, było spo­koj­nie.

W ob­szer­nej izbie, oświe­tlo­nej bla­skiem pło­ną­ce­go na ko­mi­nie ognia, sku­pi­ła się cała ro­dzi­na: ro­dzi­ce, trzy cór­ki, z któ­rych naj­star­sza li­czy­ła za­le­d­wie lat dzie­sięć, dwie star­sze pa­nien­ki, nie prze­cho­dzą­ce lat dwu­dzie­stu, sio­stry pani domu i dwaj ich bra­cia, nie­do­ro­śli jesz­cze chłop­cy.

Dwie star­sze cór­ki, Alek­san­dra i Zo­sia, sie­dzia­ły obok ojca, naj­młod­sza Kle­mu­nia, tro­chę ułom­na, obok mat­ki na ta­bu­re­cie, z gło­wą opar­tą o jej ko­la­na.

Ci­sza pa­no­wa­ła w po­ko­ju. Wszy­scy zda­wa­li się być za­słu­cha­ni w gło­sy bu­rzy. Czar­ne oczy Kle­mu­ni pa­trza­ły bar­dzo po­waż­nie. Mat­ka gła­dzi­ła w za­my­śle­niu ciem­ne wło­sy dziew­czyn­ki i kie­dy nie­kie­dy skie­ro­wy­wa­ła spoj­rze­nie na męża, chcąc wy­czy­tać z jego źre­nic, czy nie oba­wia się pio­ru­nów, lecz wi­dząc zu­peł­ny spo­kój na jego czo­le, zwra­ca­ła zno­wu wzrok na swo­ją naj­młod­szą.

Coś nie­mal dzie­cin­ne­go było w spoj­rze­niu i w ru­chach pani Tań­skiej. Me wy­glą­da­ła ona na mat­kę, lecz na star­szą sio­strę swo­ich có­rek.

– Czyż tak cały wie­czór prze­sie­dzi­my? – ode­zwa­ła się na­raz naj­żyw­sza z gro­na, dzie­się­cio­let­nia Ole­sia. – Przy­krzeć mi się za­czy­na.

– Cóż chcesz ro­bić? Do lasu, ni na łąkę nie po­bie­gnie­cie w taką ule­wę, w domu tań­ców nie wy­pra­wi­cie, gdy nie­bo się gnie­wa. Mu­si­cie cze­kać cier­pli­wie, aż uspo­koi się na­wał­ni­ca – od­po­wie­dzia­ła ła­god­nie pani Tań­ska.

– Mam proś­bę do mamy – prze­mó­wi­ła nie­śmia­ło Kle­mu­nia.

– Jaką?

– Nie wiem, czy mama pa­mię­ta obiet­ni­cę, jaką nam uczy­ni­ła, gdy­śmy wszyst­kie trzy le­ża­ły cho­re na odrę?…

– Nie pa­mię­tam.

– Przy­po­mnij ją za­tem mat­ce, Kle­mu­niu – wmie­szał się do roz­mo­wy pan Tań­ski.

Kle­mu­nia za­ru­mie­ni­ła się.

– Ro­dzi­ce wspól­nie czu­wa­li nad nami pod­czas tej cho­ro­by – po­czę­ła jed­nak mó­wić – po no­cach nie sy­pia­li. Sami po­da­wa­li nam le­kar­stwa, po­pra­wia­li nam po­dusz­ki, naj­roz­ma­it­sze przy­słu­gi nam od­da­wa­li, my wszak­że mimo to nie za­wsze by­wa­ły­śmy grzecz­ne. Ole­sia czę­sto, gdy mama wy­szła z po­ko­ju, le­kar­stwo z flasz­ki wy­le­wa­ła, by, jak mó­wi­ła, prę­dzej wy­szło; Zo­sia zrzu­ca­ła koł­drę z sie­bie, wo­ła­jąc, że jej za go­rą­co; ja wy­my­ka­łam się ci­cha­czem z łóż­ka do ga­bi­ne­tu, ojca po książ­kę, by czy­tać gło­śno sio­strom. Pew­ne­go dnia pod­pa­trzy­ła nas słu­żą­ca i oskar­ży­ła przed mamą. Ale do­bra, aniel­ska ma­tecz­ka nie zła­ja­ła nas, tyl­ko ła­god­nie przed­sta­wi­ła, jak na­sze nie­po­słu­szeń­stwo może nam je­dy­nie za­szko­dzić; na za­koń­cze­nie, ka­za­ła nam przy­rzec, iż wię­cej nig­dy nie do­pu­ści­my się po­peł­nio­nych do­tych­czas wy­stęp­ków i obie­ca­ła, że je­że­li nadal bę­dzie­my po­słusz­ne, to, gdy wy­zdro­wie­je­my, bę­dzie­my mo­gły każ­da za­nieść do niej proś­bę, kto­rą speł­ni nie­za­wod­nie.

– Przy­po­mi­na­ni so­bie – rze­kła, śmie­jąc się we­so­ło, pani Tań­ska. – Ole­sia, jak tyl­ko wsta­ła, za­żą­da­ła kawy ze śmie­tan­ką i do­sta­ła ogrom­ną fi­li­żan­kę. Zo­sia pro­si­ła, bym po­da­ro­wa­ła jej bia­łą czu­bat­kę i ho­du­je so­bie kur­kę. Ty jed­na o nic jesz­cze nie pro­si­łaś. Mów prze­to, jaka jest two­ja proś­ba.

Kle­mu­nia pod­nio­sła oży­wio­ne oczy na mat­kę.

– Wszak praw­da, że gdy kogo ko­cha­my, to pra­gnie­my znać nie­tyl­ko jego po­wierz­chow­ność, ale też jego du­szę, jego prze­szłość, wszyst­ko, co się łą­czy z tą oso­bą? – ode­zwa­ła się znacz­nie śmie­lej te­raz.

– Nie prze­czę. Lecz do cze­góż zmie­rza twój wstęp po­waż­ny? – spy­ta­ła z uśmie­chem pani Tań­ska.

– Do proś­by, jaką za­no­szę, by nam mama opo­wie­dzia­ła dzie­je swe­go ży­cia – od­par­ła Kle­mu­nia.

Sło­wa te spra­wi­ły dziw­ne wra­że­nie na pani Tań­skiej: wy­raz jej twa­rzy rap­tem spo­waż­niał, na czo­le uka­za­ła się głę­bo­ka bróz­da; trwa­ło to wszak­że jed­ną, prze­lot­ną chwi­lę, po­czem bia­łe jej czo­ło zno­wu się wy­gła­dzi­ło, błę­kit­ne oczy oży­wi­ły, uśmiech po­wró­cił na usta.

– Do­brą mia­łam mło­dość i do­bre dzie­ciń­stwo – po­czę­ła mó­wić za­pa­trzo­na w prze­strzeń, iak­by ową prze­szłość wi­dzia­ła w mro­kach, za­peł­nia­ją­cych ob­szer­ną izbę. – Mało jest tak mi­łych dla mego umy­słu ob­ra­zów, jak ten, któ­ry no­sze w ser­cu, wy­ry­ty wspo­mnie­nia­mi z domu ro­dzi­ciel­skie­go… Dom ojca na­sze­go był praw­dzi­wie pa­try­ar­chal­ny. Licz­ną mia­łam ro­dzi­nę: by­łam pią­tem dziec­kiem z ko­lei i kil­ko­ro młod­szych po­sia­da­łam jesz­cze ro­dzeń­stwa. Dla sióstr star­szych i bra­ci mia­łam wie­le sza­cun­ku, młod­si na­wza­jem mnie sza­no­wa­li. Wszy­scy zaś czci­li­śmy nie­mal na­szych ro­dzi­ców: ży­cze­nie ich było dla nas roz­ka­zem, po­chwa­ła – naj­słod­szą na­gro­dą, na­ga­na – naj­bo­le­śniej­szą karą. Swo­bod­ne, we­so­łe, ko­cha­ją­ce się, nie­win­ne, na­uka­mi nie­obar­cza­ne zby­tecz­nie, pę­dzi­ły­śmy ży­cie szczę­śli­we… Oj­ciec nasz był le­ka­rzem, prak­ty­kę miał licz­ną, więc dom nasz na­le­żał do za­moż­niej­szych. Ro­dzi­ce zaj­mo­wa­li pierw­sze pię­tro w dwu­okien­nej ka­mie­ni­cy na Sta­rem Mie­ście, my dziew­czę­ta pod opie­ką "ma­da­me" dru­gie, bra­cia z na­uczy­cie­lem par­ter.

Co­dzień rano scho­dzi­li­śmy się wszy­scy już o siód­mej w po­ko­ju ro­dzi­ców na wspól­ną mo­dli­twę. Tam oj­ciec od­ma­wiał gło­śno "Oj­cze nasz, Zdro­waś i Wie­rzę" oraz hymn Jana Ko­cha­now­skie­go: "Kto się w opie­kę poda Panu swe­mu", my, klę­cząc za nim po dwo­je, po­wta­rza­li­śmy ci­cho jego sło­wa.

Po wspól­nym pa­cie­rzu, a po­tem śnia­da­niu, roz­cho­dzi­li­śmy się każ­de do swo­ich obo­wiąz­ków. Oj­ciec śpie­szył do cho­rych na mia­sto i do zam­ku, gdyż był na­dwor­nym le­ka­rzem kró­la Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, bra­cia do szko­ły Pi­jar­skiej; my z ma­da­me za­sia­da­ły­śmy w swo­im po­ko­ju do na­uki, któ­ra ogra­ni­cza­ła się na ucze­niu się wo­ka­buł fran­cu­skich i pi­sa­niu li­stów fran­cu­skich oraz grze na kla­wi­kor­dzie; mat­ka przez ten czas zaj­mo­wa­ła się do­mem.

Obiad sku­piał zno­wu całą ro­dzi­nę. Przy­jem­nie pły­nę­ły go­dzi­ny przy sto­le. Oj­ciec dzie­lił się z nami no­wi­na­mi, ze­bra­ne­mi w mie­ście, bra­cia opo­wia­da­li o fi­glach, pła­ta­nych w szko­le.

Po obie­dzie zwy­kle ktoś z go­ści nas od­wie­dzał, gdyż oj­ciec miał licz­ne sto­sun­ki, cza­sa­mi mat­ka ze star­sze­mi cór­ka­mi wy­bie­ra­ła się w od­wie­dzi­ny; a gdy nikt w domu się nie zja­wił i mat­ka nig­dzie nie wy­szła, wów­czas wie­czo­ry spę­dza­li­śmy z ro­dzi­ca­mi. Oj­ciec czy­tał gło­śno "Ży­wo­ty świę­tych" Skar­gi, my dziew­czę­ta z mat­ką szy­ły­śmy dla bied­nych cie­płe ka­fta­ny, bra­cia stru­ga­li z drze­wa fi­gu­ry do ja­se­łek lub inne za­baw­ki, i czas mile upły­wał.

Cza­sa­mi by­wa­li­śmy w te­atrze. Oj­ciec miał abo­no­wa­ną lożę na przed­sta­wie­nia pol­skie i wło­skie, więc star­sze dzie­ci ko­lej­no za­bie­rał z sobą.

Ko­cha­ły­śmy ojca bar­dzo, ale i ba­ły­śmy się go jed­no­cze­śnie: po­wa­gą i sło­dy­czą, jaką się od­zna­czał, oraz wiel­ką sta­now­czo­ścią po­tra­fił on wzbu­dzać w nas bo­jaźń i mi­łość. Star­szym był znacz­nie od żony, więc i ona go się lę­ka­ła. Opo­wie­dzia­ła raz nam mat­ka, ja­kie­go wra­że­nia do­zna­ła, gdy po raz pierw­szy prze­stą­pi­ła próg domu męża… Wy­obraź­cie so­bie, wpro­wa­dziw­szy żonę do swe­go miesz­ka­nia, od­da­lił się na­raz do przy­le­głe­go po­ko­ju, a gdy po­wró­cił, poda! jej pęk klu­czy i gan­dzia­rę (1). "Oto go­dła obec­ne jej­mo­ści" – ode­zwał się su­ro­wym gło­sem: -"wy­szłaś za wdow­ca, któ­ry ma syna, więc w dniu dzi­siej­szym zo­sta­łaś go­spo­dy­nią i mat­ką jed­no­cze­śnie. Daję ci zna­ki tych po­waż­nych god­no­ści. Klu­czy strzeż pil­nie, aby nie­ład i zło­dziej nie za­kra­dły się do twe­go domu; gan­dzia­ry uży­waj na pa­sier­ba, je­śli­by cię nie sza­no­wał dla twej mło­do­ści".

Usły­szaw­szy ostat­nie sło­wa, bab­ka wa­sza ochło­nę­ła, że gan­dzia­ra nie na nią przy­go­to­wa­na.

Su­ro­wym był nasz oj­ciec, ale za­cnym i do­brym bar­dzo – opo­wia­da­ła da­lej pani Tań­ska. – Iluż on bied­nych le­czył dar­mo, ilu wsparł wła­snym gro­szem! To też Bóg bło­go­sła­wił ro­dzi­com. Choć po nie­bie snu­ły się wów­czas chmu­ry groź­niej­sze, niż te, ja­kie dziś nas stra­szą;

–- (1) Ba­tog.

choć stąd i zo­wąd złe wie­ści do­bie­ga­ły, choć oj­ciec nie­raz po­wró­cił do domu z czo­łem moc­no zmarsz­czo­nem, ja­koś nie trwo­ży­li­śmy się zby­tecz­nie. Z na­dzie­ją pa­trzy­li­śmy w przy­szłość, z wia­rą, że mi­ło­sier­ny Bóg nie do­zwo­li, by z owych chmur wy­padł pio­run dru­zgo­czą­cy.

Nie sądź­cie, by tro­ski oso­bi­ste były zu­peł­nie nie­zna­ne ro­dzi­com. Któż jest wol­ny od nich? Z osiem­na­ścior­ga dzie­ci tyl­ko dzie­się­cio­ro wy­cho­wa­li ro­dzi­ce: ośmio­ro cho­ro­wa­ło dłu­go i cięż­ko i w koń­cu do trum­ny kłaść je mu­sie­li. Jed­nak nie­szczę­ścia te nie za­sia­ły go­ry­czy w du­szach ojca i mat­ki, nie wpro­wa­dzi­ły nie­zgo­dy do ich domu. Oj­ciec nasz ma­wiał za­wsze: "Czło­wiek po­wi­nien zno­sić nie­szczę­ście, jak dąb bu­rze. Nie wol­no nam po­zwa­lać prze­ciw­no­ściom po­chy­lać nas i ła­mać". Sło­wa te na­uczy­ły cier­pieć męż­nie mat­kę na­szą i nas wszyst­kie dzie­ci.

Pew­ne­go dnia spa­dło na nas wiel­kie nie­szczę­ście. Mia­łam wów­czas do­pie­ro lat trzy­na­ście. Było to po­łu­dnie. Oj­ciec po­wró­cił do domu, lecz nie po­wi­taw­szy nas, jak zwy­kle, uśmie­chem, od­da­lił się do sie­bie i na­ka­zał, aby­śmy się ci­cho spra­wo­wa­li. Mat­ka po­dą­ży­ła za nim. Nie­cier­pli­wie jej ocze­ki­wa­li­śmy. Po­wró­ci­ła nie­ba­wem i uspo­ko­iła nas. "Drob­nost­ka – rze­kła – zro­bi­ła się ojcu kro­sta na no­dze i draż­ni go. Pew­no wrze­dzion­ka. Przy­ło­ży­łam ka­ta­plazm. Za parę dni bę­dzie zdrów".

Nie­ste­ty, omy­li­ła się: trze­cie­go dnia oj­ciec, za­miast wstać z łóż­ka, do trum­ny się prze­niósł. Ta kro­sta nie­wiel­ka na­gle się roz­sze­rzy­ła, w prze­cią­gu kil­ku go­dzin za­ję­ła całą nogę; wda­ła się gan­gre­na i spro­wa­dzi­ła śmierć…

Cięż­ki to był cios dla na­szej mat­ki. Mło­da, roz­piesz­czo­na wy­go­da­mi, drob­ne­mi dzieć­mi oto­czo­na, stra­ci­ła na­raz nie­tyl­ko ro­zum­ne­go prze­wod­ni­ka i opie­ku­na tkli­we­go, ale jed­no­cze­śnie byt spo­koj­ny. A jed­nak ani je­den krzyk roz­pa­czy, ani je­den jęk bólu nie za­mą­cił umie­ra­ją­ce­mu ostat­niej jego go­dzi­ny. Oj­ciec nasz umie­rał ci­cho, pięk­nie wo­bec zgro­ma­dzo­nych dzie­ci i do­mow­ni­ków: wy­spo­wia­dał się, przy­jął Sa­kra­men­ta, po­bło­go­sła­wił nas, żonę i po­że­gnał przy­ja­ciół… Sko­nał, trzy­ma­jąc w dło­niach kru­cy­fiks he­ba­no­wy, przy­wie­zio­ny z Rzy­mu, ten sam, przed któ­rym od­ma­wia­no co­dzień rano i wie­czór mo­dli­twy, a któ­ry wło­ży­cie mi tak­że w ręce, gdy będę umie­ra­ła.

– Da Bóg, ta chwi­la nie tak pręd­ko jesz­cze na­stą­pi – ode­zwał się pan Tań­ski, ko­rzy­sta­jąc, iż opo­wia­da­ją­ca, wzru­szo­na wspo­mnie­niem śmier­ci ojca, za­mil­kła.

Pani Tań­ska pod­nio­sła peł­ne mi­ło­ści spoj­rze­nie na męża.

– Nie pra­gnę wca­le umie­rać, tak mi do­brze z wami – rze­kła.

I otrzą­snąw­szy się z wra­że­nia, po­czę­ła da­lej snuć po­wieść wła­sne­go ży­cia:

– Całą War­sza­wę ścią­gnął po­grzeb na­sze­go ojca – mó­wi­ła nie bez pew­ne­go od­cie­nia dumy. – We wszyst­kich oczach ma­lo­wa­ło się współ­czu­cie, gdy spoj­rze­li na wdo­wę w gru­bej ża­ło­bie, oto­czo­ną dzie­się­cior­giem dzie­ci, z któ­rych dwie star­sze cór­ki, Ka­ro­li­nę i Te­re­sę, już mę­żo­wie pro­wa­dzi­li, a dwo­je pia­stun­ki nio­sły jesz­cze na ręku.

Tuż za trum­ną w kre­pie i czer­ni szła mat­ka i my dzie­ci, za nami krew­ni, przy­ja­cie­le, po­tem tłum sie­rot i wdów ubo­gich, któ­re rów­nież stra­ci­ły ojca do­bre­go i tkli­we­go opie­ku­na. Wszy­scy ża­ło­wa­li za­cne­go czło­wie­ka.

Dzia­dek wasz po­cho­wa­ny zo­stał w ko­ście­le Mi­sy­ona­rzy. Do­tych­czas po le­wej stro­nie w tej świą­ty­ni wi­dzieć moż­na czar­ną mar­mu­ro­wą ta­bli­cę, a na niej wy­ry­ty na­pis:

"Jan Bap­ty­sta Czem­piń­ski, dok­tór me­dy­cy­ny Jego Kró­lew­skiej Mo­ści. Żył lat 65, umarł 7 lu­te­go r.1786".

Oj­ciec nasz su­mien­ną pra­cą i oszczęd­no­ścią ze­brał spo­ry ma­ją­tek – 200,000 złtpl. Ale, nie­ste­ty, źle umie­ścił owe pie­nią­dze. Na­był od Je­zu­itów ogrom­ny plac nad Wi­słą, wy­bu­do­wał tam kil­ka ka­mie­nic, mły­nów oraz ma­ga­zy­nów, na­zwał to miej­sce Czem­piń­skiem i po­wsta­ło tara jak­by małe pań­stwo, bo za­lud­ni­ło się. Lecz pań­stwo owo do­cho­dów nie przy­no­si­ło: ubo­ga lud­ność za­le­ga­ła w wy­pła­cie, więc gdy… po śmier­ci ojca uby­ły do­cho­dy, ja­kie przy­no­si­ła prak­ty­ka le­kar­ska i pen­sya kró­lew­skie­go le­ka­rza, roz­po­czę­ły się kło­po­ty ma­te­ry­al­ne, któ­re co rok się zwięk­sza­ły. Jed­nak, gdy czas ser­decz­ną ranę za­go­ił, daw­na po­go­da wró­ci­ła do na­sze­go domu, mimo wiel­kich zmian, ja­kie w nim za­szły. Mat­ka za­pro­wa­dzi­ła wszel­kie moż­li­we oszczęd­no­ści, wie­le rze­czy zbyt­kow­nych sprze­da­ła, wie­le sto­sun­ków ze­rwa­ła. Nie opła­ka­li­śmy Iza­mi tych zmian, we­so­ło było w domu, bo mi­łość ser­decz­na nas łą­czy­ła i przy­ja­ciół szcze­rych nam nie bra­kło. Zię­cio­wie po­ma­ga­li mat­ce wy­cho­wy­wać sy­nów, za­męż­ne cór­ki sta­ra­ły się ulgę przy­no­sić w kło­po­tach go­spo­dar­skich. I w świe­cie szer­szym ja­koś ja­śniej było, więc i to przy­czy­nia­ło się, że w ser­cach na­szych było we­so­ło; pa­trzy­li­śmy z wia­rą w przy­szłość.

Była to zima. Świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia zwa­bi­ły do nas ciot­ki. Pie­kły­śmy struc­le, przy­go­to­wy­wa­ły­śmy ozdo­by do ja­se­łek; nie było dnia, by nas nie od­wie­dził kto z do­brych zna­jo­mych i nie przy­niósł cie­ka­wej, a jed­no­cze­śnie po­cie­sza­ją­cej wie­ści. Opo­wia­da­li nam o za­cnych dzia­ła­niach pa­nów i kró­la, któ­rzy wła­śnie na sej­mie, od­daw­na się to­czą­cym, ukła­da­li nowe pra­wa o zmia­nach ro­zum­nych, ja­kie mają być za­pro­wa­dzo­ne w kra­ju.Świę­ta mi­nę­ły szczę­śli­wie, Nowy Rok roz­po­czął gło­śny i we­so­ły kar­na­wał. Bra­ły­śmy udział w za­ba­wach, gdyż od śmier­ci ojca już czte­ry lata upły­nę­ły; na­wet u nas tań­czo­no kil­ka razy, ale przy­ję­cia by­wa­ły bar­dzo skrom­ne. Nie znie­chę­ca­ło to jed­nak mło­dzie­ży, któ­rej co­raz wię­cej by­wa­ło u nas.

– By­wał wów­czas bar­dzo czę­stym go­ściem u pani Czem­piń­skiej se­kre­tarz w ga­bi­ne­cie in­te­re­sów za­gra­nicz­nych, wasz oj­ciec – ode­zwał się pan Tań­ski, prze­rwaw­szy nie­spo­dzia­nie opo­wia­da­nie żony. – Ocza­ro­wa­ny za­wsze uśmiech­nię­tą pan­ną Ma­ryą, spę­dzał on w domu jej mat­ki bar­dzo przy­jem­ne chwi­le.

– Pro­sze­nie prze­szka­dzać – uda­jąc za­gnie­wa­ną, rze­kła pani Tań­ska.

I po­czę­ła da­lej opo­wia­dać:

– Pan se­kre­tarz uży­wał do­brej sła­wy w to­wa­rzy­stwie. Był bar­dzo przy­jem­ny, zno­sił nam za­wsze cie­ka­we no­wi­ny ze świa­ta szer­sze­go, więc ujął na­szą mat­kę i gdy się o mnie dnia pew­ne­go oświad­czył, zo­stał przy­ję­ty. Dnia 29 stycz­nia r.1791 od­był się nasz ślub.

Za­po­mnia­łam w domu męża o kło­po­tach go­spo­dar­skich, za­po­mnia­łam wy­ma­wiać ta­kie wy­ra­zy, jak: "To za dro­gie", "Na to nas nie stać". Oto­czo­na zbyt­kiem, pę­dzi­łam ży­cie swo­bod­ne, ko­cha­na i ko­cha­ją­ca czu­łam się bar­dzo, bar­dzo szczę­śli­wą. Żad­na tro­ska nie za­sę­pi­ła na­sze­go nie­ba, bo też był to rok tak bar­dzo dla wszyst­kich szczę­śli­wy! Przy­by­cie na świat Ole­si po­więk­szy­ło na­sze oso­bi­ste szczę­ście. Te­raz już sta­ie jed­na z sióstr u nas miesz­ka­ła. Mó­wi­ły, że chcą mi w pra­cy ulżyć. By­łam im ser­decz­nie za to wdzięcz­ną, gdyż ojca wa­sze­go czę­sto spra­wy szer­sze zmu­sza­ły opusz­czać War­sza­wę, a ja, mimo wro­dzo­ne­go mi we­so­łe­go uspo­so­bie­nia, sa­mot­no­ści nig­dy nie zno­si­łam. Sio­stry ko­lej­no prze­by­wa­ły u nas. Jeź­dzi­łam z nie­mi na za­ba­wy, go­ści ra­zem z nie­mi przyj­mo­wa­łam. We­so­ło pły­nę­ły nam dni…

Ale, nie­ste­ty, szczę­ście rzad­ko kie­dy bywa trwa­łem; na­raz po­czę­ły uka­zy­wać się na ho­ry­zon­cie chmu­ry, oj­ciec wasz po­czął wra­cać do domu smut­ny, mil­czą­cy, z czo­łem zmarsz­czo­nem… Jam wszak­że nie py­ta­ła, co to zna­czy: lę­ka­łam się spło­szyć cie­ka­wo­ścią zło­te moje dni.

Ile­kroć py­ta­nie na­su­wa­ło się na me usta, sta­wa­ła mi za­wsze przed oczy­ma owa bo­gin­ka grec­ka, Pan­do­ra, o któ­rej ma­da­me na lek­cy­ach nam opo­wia­da­ła, i głos ja­kiś zda­wał się szep­tać do mnie: "Pa­mię­tasz, jak gorz­ko opła­ka­łam swo­ją cie­ka­wość?" Więc nie py­ta­łam rnę­ża o przy­czy­nę smut­ku, ale piesz­czo­tą i we­so­ło­ścią usi­ło­wa­łam spło­szyć brzyd­kie zmarszcz­ki z jego czo­ła. On wdzięcz­nym był mi za to i ma­wiał czę­sto: "Jeno w domu na­bie­ram otu­chy do ży­cia".

– W isto­cie, gdy­by nie ty, gdy­by nie owa… do­bra chwi­la od­po­czyn­ku, ja­kiej w domu wła­snym za­ży­wa­łem w owych cięż­kich chwi­lach, kto wie, czy nie był­bym tak skoń­czył, jak wie­lu – ode­zwał się pan Tań­ski, z mi­ło­ścią spoj­rzaw­szy na żonę.

"Wdzięcz­nem spoj­rze­niem od­po­wie­dzia­ła mu ona na te sło­wa, po­czem tak mó­wić po­czę­ła:

– Co­raz ciem­niej ro­bi­ło się do­ko­ła, co­raz czę­ściej wy­jeż­dżał wasz oj­ciec z domu. W koń­cu do­wie­dzia­łam się przy­czy­ny jego za­sę­pie­nia: choć nie py­ta­łam, zna­leź­li się tacy, co mi po­wie­dzie­li, iż gro­zi nam naj­strasz­niej­szą ze wszyst­kich klęsk – woj­na do­mo­wa…

Uczy­ła nas ma­da­me trosz­kę hi­sto­ryi po­wszech­nej, a naj­ob­szer­niej sta­ro­żyt­nej; wie­dzia­ły­śmy prze­to od niej, że Gre­ków zgu­bi­ła woj­na do­mo­wa; sły­sza­łam od niej o sław­nym Mem­no­ne­sie, któ­ry, gdy Gre­cy ze­bra­li się, by ra­dzić, czy pro­wa­dzić woj­nę brat­nią, za­miast wy­rzec swo­je zda­nie, wziął do ręki pło­ną­cą po­chod­nię i dom wła­sny pod­pa­lił. Czy­nem tym po­wie­dział wy­raź­nie bra­ciom: "Tą woj­ną pod­pa­li­cie wła­sne gniaz­da i zgi­nie­cie mar­nie w pło­mie­niach".

Nie­raz ze­bra­nym u nas go­ściom przy­po­mi­na­łam tę po­wieść. Wzdy­cha­li wów­czas cięż­ko trzę­śli gło­wa­mi i mil­cze­li, jak Mem­no­nes, a jam ich rów­nież ro­zu­mia­ła: czu­li się bez­sil­ni… Co­raz po­sęp­niej ro­bi­ło się do­ko­ła, co­raz wię­cej zmarsz­czek zbie­ga­ło się na czo­le wa­sze­go ojca. W tych to cza­sach ty, Zo­siu, przy­szłaś na świat. Może dla­te­go tak bla­dą i smut­ną zwy­kle je­steś: nie przy­świe­ca­ło twej ko­leb­ce owo we­so­łe, cie­płe słoń­ce, ja­kie oto­czy­ło swy­mi peł­ny­mi bla­sku pro­mie­nia­mi ko­ły­skę Ole­si… Gdy na was pa­trzę, to czy­ni­cie na mnie wra­że­nie: Ole­sia róży, któ­ra kwit­nie tam tyl­ko, gdzie słoń­ce w peł­ni świe­ci, Zo­sia – kon­wa­lii, wy­ro­słej w cie­niu la­sów.

– O, ja lu­bię cień i ci­szę! – od­par­ła Zo­sia. – Smut­ku się nie boję.

– Nie cier­pię ciem­no­ści, ci­szy i smut­ku – ode­zwa­ła się żywo Ole­sia. – Przy­świe­ca­ło mej ko­leb­ce słoń­ce i świe­cić bę­dzie nadal, świe­cić musi!

Sło­wa te wy­wo­ła­ły zmarszcz­kę na czo­ło pana Tań­skie­go.

– Nie za­wsze idzie­my tą dro­gą, któ­rą pra­gnę­li­by­śmy iść – ode­zwał się po­waż­nie. – Wola Boża sil­niej­sza od ludz­kiej.

– Dla­cze­goż Bóg miał­by nie chcieć, że­bym była szczę­śli­wą? – za­py­ta­ła z min­ką za­dą­sa­ną Ole­sia.

– Bo ci dużo brak do do­sko­na­ło­ści, a cier­pie­nie wy­ra­bia czło­wie­ka – od­parł oj­ciec.

Prze­stra­szy­ły te sło­wa mat­kę i przy­gar­nę­ła naj­star­szą, cór­kę do ser­ca.

– Czyż tyl­ko cier­pie­nie wy­ra­bia czło­wie­ka? Dla­cze­goż­by szczę­ście nie mia­ło go czy­nić co­raz lep­szym i mę­dr­szym? – za­py­ta­ła nie­śmia­ło.

Pan Tań­ski wes­tchnął.

– Nie­ste­ty, ta­kich nie­wie­lu w ży­ciu – od­parł – a na­sza Ole­sia po­dob­no na­le­żeć bę­dzie do tych, któ­rzy całe ży­cie przy­po­mi­na­ją krnąbr­ne dzie­ci: dziec­ko, gdy uj­rzy ró­zgę, po­kor­nie je na­tych­miast; czło­wiek do­ro­sły po­pra­wia się, gdy go smu­tek do­tknie…

Na chwi­lę w po­ko­ju za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie. Jęk wi­chru i hu­cze­nie gro­mów zno­wu było sły­chać do­no­śniej. Ale pani Tań­ska nie­ba­wem po­czę­ła snuć da­lej prze­rwa­ne opo­wia­da­nie:

– Smut­nie skoń­czy­ła się dla wszyst­kich woj­na do­mo­wa, o któ­rej wspo­mnia­łam. Któż nie po­niósł wów­czas strat ser­decz­nych, nie prze­żył chwil tra­gicz­nych? My­śmy do wy­bra­nych nie na­le­że­li. Gru­ba ża­ło­ba po­kry­ła nasz dom… Nie­raz wam opo­wia­da­łam, jak moc­no po­ko­cha łam ro­dzi­ców swe­go męża. Ro­dzo­nych le­piej nie ko­cha­łam. Stra­ci­łam, nie­ste­ty, obo­je w jed­nym dniu, i to w tak tra­gicz­ny spo­sób, że dzień ich śmier­ci nie wyj­dzie mi nig­dy z pa­mię­ci…

Był to wie­czór. Oj­ciec wasz po­je­chał do cho­rych; ja sie­dzia­łam z ciot­ką Ju­styn­ką, któ­ra wów­czas ba­wi­ła u nas. Ga­wę­dzi­ły­śmy zra­zu, a po­tem za­mil­kły­śmy ja­koś i po­grą­ży­ły­śmy się w za­my­śle­niu. Okna mego po­ko­ju wy­cho­dzi­ły na Wi­słę. Ja­kieś gwa­ry gło­śniej­sze, niż zwy­kle, do­cho­dzi­ły z uli­cy, a słoń­ce roz­to­czy­ło krwa­we świa­tło na wid­no­krę­gu.

Jak dłu­go mil­cza­ły­śmy, tego nie wiem. Zbu­dzi­łam się z za­du­my, gdyż ktoś zwol­na uchy­lił drzwi. Pod­nio­słam czo­ło i zo­ba­czy­łam wcho­dzą­ce­go ojca wa­sze­go. Bla­dy był nie­zwy­kle… zda­wał się chwiać. Za­nie­po­ko­jo­na pod­bie­głam do nie­go.

– "Czy się co sta­ło? Czyś sła­by?" – za­py­ta­łam.

On drzwi za­mknął i ujął moją dłoń.

– "Bę­dziesz od­waż­ną?" – za­py­tał gło­sem zmie­nio­nym.

– "Je­stem" – od­par­łam.

– "Ro­dzi­ce moi nie żyją" – rzekł ci­cho. Z ust mo­ich wy­darł się krzyk.

– "Nie żyją!… Obo­je?… " – po­wtó­rzy­łam, przy­pusz­cza­jąc, iż go źle sły­sza­łam.

On dłoń oparł na mo­jem ra­mie­niu.

– "Po­żar ogar­nął ich do­mek… zgi­nę­li w pło­mie­niach… Zmów za ich du­sze pa­cierz" – rzekł drżą­cym gło­sem. -"Bądź od­waż­ną" – do­dał-wi­dząc że bled­nę.

To po­wie­dziaw­szy, rzu­cił się na fo­tel i twarz ukrył w dło­niach. My­śmy uklę­kły w oknie i zmó­wi­ły­śmy pa­cierz za umar­łych. Te­raz sio prze­ko­na­łam, że owo krwa­we świa­tło szło nic od słoń­ca za­cho­dzą­ce­go, ale od łuny, któ­rą po­żar po nie­bie roz­to­czył.

Wiel­kie zmia­ny za­szły w War­sza­wie w prze­cią­gu kil­ku mie­się­cy. Pru­sa­cy roz­sie­dli sio w na­szej sto­li­cy. Rzą­dy były bar­dzo cięż­kie. Wszy­scy urzęd­ni­cy miej­sco­wi zo­sta­li usu­nię­ci, obo­wiąz­ki ich Niem­cy ob­ję­li…

Pani Tań­ska umil­kła. Wzru­sze­nie od­ję­ło jej mowę. Pod­nio­sła wzrok na męża. Zda­wa­ła się go pro­sić, by ją wy­rę­czył. On zgo­dził się chęt­nie.

– Do licz­by lu­dzi, po­zba­wio­nych chle­ba na­le­ża­łem i ja – po­czął mó­wić. – Stra­ci­łem urząd, od lat wie­lu pia­sto­wa­ny, i za­bra­no mi ka­pi­tał, jaki mia­łem w ban­ku umiesz­czo­ny. W woj­nie do­mo­wej, któ­ra, przez lat dwa nie­po­ko­iła na­szą zie­mię, stra­ci­łem prze­to: ro­dzi­ców, pra­cę i ma­ją­tek, ale nie stra­ci­łem wszyst­kie­go. Zgrze­szył­bym cięż­ko, gdy­bym to po­wie­dział. Stra­ci­łem wie­le i zy­ska­łem wie­le w tych dniach cięż­kich. Wów­czas to do­pie­ro po­zna­łem, jak za­cną mam żonę i jak ser­decz­nych przy­ja­ciół… Z ja­kim­że spo­ko­jem, z jaką re­zy­gna­cyą znio­sła mat­ka wa­sza zmia­nę losu! Nie ja, lecz ona była wów­czas siłą na­sze­go ogni­ska.

Z jaką ocho­tą śpie­szy­li do mnie krew­ni i przy­ia­cie­le z radą, z po­mo­cą. Pań­stwo Łusz­czew­scy bar­dzo za­moż­ni oby­wa­te­le, do­brzy zna­jo­mi nasi, we­zwa­li mnie do sie­bie. Po­sia­da­li oni roz­le­gle do­bra, le­żą­ce w po­bli­żu sto­li­cy. Jed­ną ze swo­ich wio­sek od­da­li mi w dzier­ża­wę, kau­cyi nie żą­da­jąc. Przy­ją­łem pro­po­zy­cyę, cho­ciaż za­ję­cie nie od­po­wia­da­ło moim zdol­no­ściom i nie mia­łem za­mi­ło­wa­nia do rol­nic­twa. Ale mu­sia­łem za­pew­nić so­bie i wam chleb po­wsze­dni. Wów­czas to prze­nie­śli­śmy się tu­taj do Wy­czu­łek… Ma­leń­kie by­ły­ście jesz­cze wte­dy, Ole­siu i Zo­siu, nie od­czu­ły­ście prze­to zmia­ny losu. Kle­mu­ni nie było jesz­cze na świe­cie. Od­czuć mo­gła tę zmia­nę tyl­ko mat­ka wa­sza. Od ko­leb­ki wy­cho­wa­na w do­stat­kach, na­raz prze­nie­sio­na zo­sta­ła do cha­ty sło­mą kry­tej, gdyż w Wy­czuł­kach dwo­ru nie­ma i nie było, a prze­cież na­wet jed­no sło­wo zdzi­wie­nia nie wy­bie­gło z jej ust, gdy­śmy tu­taj przy­je­cha­li. Z uśmie­chem na ustach spo­ży­wa­ła pro­ste po­tra­wy, z któ­rych nasz obiad tu­taj się skła­dał; piosn­ką sło­dzi­ła so­bie za­ję­cia do­mo­we, ja­kim od­da­wać się od­tąd mu­sia­ła sama; z po­god­nem czo­łem wi­ta­ła mnie, po­wra­ca­ją­ce­go z pola i piesz­czo­tą roz­pę­dza­ła chmu­rę z czo­ła, jaką Pra­ca fi­zycz­na zwy­kle u mnie wy­wo­łu­je; wle­wa­ła mi sło­wa­mi otu­chy na­dzie­ję w ser­ce, go­rycz z du­szy wy­ga­nia­ła.

Cięż­kie, bar­dzo cięż­kie prze­cho­dzi­li­śmy zra­zu chwi­le. Ileż to razy z po­wo­du bra­ku gro­sza zmu­sze­ni by­li­śmy sprze­da­wać daw­ne po oj­cach pa­miąt­ki. Gdy Kle­mu­nia przy­by­ła na świat, by opła­cić chrzest, sprze­da­łem srebr­ne świecz­ni­ki: dzia­dek ko­ściel­ny i bab­ka po­da­wa­li cię, dzie­ci­no moja, do chrztu, gdyż go­ści spra­szać nie chcia­łem. A jed­nak, wie­rzaj­cie mi, ja tej zmia­ny losu nie­szczę­ściem nie na­zwał­bym, bom w tych smut­nych dniach do­znał tyle słod­kich chwil dzię­ki mat­ce wa­szej; to toż co­dzien­nie dzię­ko­wa­łem wów­czas Bogu, że mi dał tak do­brą i ro­zum­ną, tak ser­decz­ną i ja­sną, tak od­waż­ną i pra­co­wi­tą to­wa­rzysz­kę ży­cia.

– Ko­cha­łam za­wsze mamę. Od dziś dnia czcić ją będę – ode­zwa­ła się Kle­mu­nia, skła­da­jąc po­ca­łu­nek na ręce pani Tań­skiej. – Pa­mię­tam, gdy cho­ro­wa­łam na odrę i oj­ciec po­wie­dział do mamy: "Ma­ry­niu, od­bierz Kle­mu­ni książ­kę, bo w tej cho­ro­bie czy­ta­nie szko­dzi oczom", jam pła­ka­ła i wy­rze­ka­ła, jak gdy­by mi kto krzyw­dę wy­rzą­dził. Mu­szę się na­uczyć cier­pieć ci­cho, pięk­nie i z god­no­ścią.

– Wy­po­wie­dzia­łaś to, o czem ja my­śla­łam – ode­zwa­ła się nie­śmia­ło Zo­sia.

– Cho­ciaż­bym ty­siąc razy po­wie­dzia­ła "Mu­szę na­uczyć się cier­pieć ci­cho", wiem, że nie na­uczę się! – wy­krzyk­nę­ła Ole­sia. – Toć lżej robi się na ser­cu, gdy wy­pła­cze­my na­sze zmar­twie­nie.

– Tak mó­wią ci, któ­rzy sie­bie tyl­ko ko­cha­ją – ode­zwał się pan Tań­ski. – Mat­ka two­ja, Ole­sia mnie i was wię­cej, niż sie­bie, ko­cha­ła.

Ole­sia za­my­śli­ła się.

– Cze­mu Pan Bóg na lu­dzi do­brych zsy­ła zmar­twie­nia? – rze­kła. – Do­praw­dy, tak być nie po­win­no. Ro­dzi­ce byli za­wsze do­brzy, i Pan Bóg ode­brał im ma­ją­tek.

– Co tam ma­ją­tek! – ode­zwa­ła się pani Tań­ska. – Skrom­ne jest na­sze po­ło­że­nie, jed­nak nig­dy gło­du nie do­zna­je­my, nig­dy zim­no nam nie do­ku­cza i na brak we­so­ło­ści na­rze­kać nie moż­na. Iz­deb­no, Gu­zów, Stru­gi do­star­cza­ją wam nie­ma­ło roz­ry­wek.

Przy tych sło­wach pięk­ne oczy pani Tań­skiej oży­wi­ły się, na ustach zja­wił się uśmiech nie­mal swa­wol­ny.

Za­baw­na przy­go­da zda­rzo­na w Iz­deb­nie sta­nę­ła mi w pa­mię­ci – rze­kła, By­łam wów­czas pięt­na­sto­let­nią dziew­czy­ną. Przy­pa­da­ły wła­śnie imie­ni­ny pan­ny Do­ro­ty Szy­ma­now­skiej. Sta­ro­ści­na, jej mat­ka, za­pro­si­ła są­sia­dów na uro­czy­stość ro­dzin­ną. Na­le­że­li­śmy do za­pro­szo­nych. Trzy cór­ki do­ro­słe, lat 18 nie prze­cho­dzą­ce, były wów­czas w domu. Pan­na Do – rota nie wię­cej li­czy­ła. Ży­ły­śmy z nią w ser­decz­nej przy­jaź­ni, więc z ra­do­ścią po­śpie­szy­ły­śmy na imie­ni­ny. Me za­wio­dły nas na­dzie­je. Go­ści zje­cha­ło bar­dzo wie­le. Wszy­scy cale trzy dni za­ba­wi­li, gdyż uprzej­ma sta­ro­ścin;) ka­za­ła po­zdej­mo­wać koła z po­wo­zów, aby nikt wcze­śniej od­je­chać nie mógł. Mło­dziut­ka wów­czas i bar­dzo oży­wio­na pan­na Do­ro­ta bo­ga­ta była w po­my­sły no­wych roz­ry­wek. Uroz­ma­ica­ła nam czas tań­ca­mi, po­ło­wem ryb, pło­ną­cych przy świe­tle po­chod­ni, san­ną i gra­mi to­wa­rzy­skie­mi. Trze­cie­go dnia ktoś z go­ści rzu­cił myśl, aby prze­brać się w róż­ne stro­je na­ro­do­we, lub za kwia­ty. Wszy­scy przy­kla­snę­li pro­jek­to­wi. Damy po­czę­ły ob­my­ślać ko­sty­umy. Ja po­sta­no­wi­łam po­zo­stać ma­ków­ką. Zro­bi­łam so­bie z czer­wo­nej ma­te­ryi sztucz­ną ma­ków­kę, jako strój na gło­wę, i drob­ny­mi ma­ka­mi, wła­sną rów­nież ręką zro­bio­ny­mi, przy­stro­iłam bia­łą swo­ją suk­nię. Sio­strze mo­jej Ju­sty­nie przy­szła ocho­ta prze­brać się za Włosz­kę. Mia­ła w swo­jej gar­de­ro­bie czer­wo­ną spód­ni­cę i far­tu­szek wzo­rzy­sty oraz sze­ro­ką szar­fę; tę upię­ła na gło­wie na wzór Ne­apo­li­ta­nek. Bra­kło jej wszak­że jesz­cze poń­czoch czar­nych je­dwab­nych, lecz i temu za­ra­dzi­ła: przy­po­mnia­ła so­bie, że nasz oj­ciec ta­ko­we po­sia­da, i nie py­ta­jąc o po­zwo­le­nie, wy­ję­ła je w se­kre­cie z tło­mocz­ka i ustro­iła się.

Wie­czór ko­sty­umo­wy udał się do­sko­na­le. Tań­czy­li­śmy do go­dzi­ny 8 rano. Na­sza Włosz­ka jed­nej chwi­li nie od­po­czy­wa­ła.

Zmę­czo­ne i roz­ma­rzo­ne wró­ci­ły­śmy do prze­zna­czo­ne­go nam w Iz­deb­nie po­ko­ju, w któ­rym mie­ści­ły­śmy się wspól­nie z ro­dzi­ca­mi. Ju­styn­ka, chcąc no­gom przy­nieść ulgę, przedew­szyst­kiem naj­przód zdję­ła trze­wi­ki. Ja gło­wą się za­ję­łam: ma­ków­ka mnie ci­snę­ła. Wtem krzyk prze­ra­że­nia roz­legł się w po­ko­ju. Wszy­scy zwró­ci­li­śmy spoj­rze­nia na Ju­sty­nę, po­zna­li­śmy bo­wiem jej głos.

– "Co to zna­czy?" – za­py­tał oj­ciec, od­jąw­szy zwol­na od ust fa­jecz­kę, któ­rą zwy­kle pa­lił, za­nim udał się na spo­czy­nek.

Ju­styn­ka w od­po­wie­dzi szyb­kim ru­chem ścią­gnę­ła poń­czo­chy z nóg i, pod­nió­sł­szy ra­mio­na w górę, pa­dła przed oj­cem na ko­la­na.

Si­li­łam się, by śmie­chem nie par­sk­nąć, tak ko­micz­nie wy­glą­da­ła, lecz su­ro­we spoj­rze­nie ojca za­trzy­ma­ło mi śmiech na ustach.

– "Co zna­czą te strzę­py?" – za­py­tał, wska­zu­jąc po­dar­te poń­czo­chy, któ­re­mi Ju­styn­ka, łka­jąc na cały głos, po­wie­wa­ła nad swo­ją gło­wą.

A gdy nie otrzy­mał od­po­wie­dzi, do­dał: "Po­zna­ję w tym łach­ma­nie swo­ją wła­sność znisz­czo­ną. Skąd wać­pan­na wzię­łaś te poń­czo­chy?"

– "Z tło­mo­ka" – wy­ją­ka­ła Ju­styn­ka.

– "Uka­ra­łaś się sama do­sta­tecz­nie" – rzekł oj­ciec, nie zmie­nia­jąc tonu. – "Wy­pa­dek ten niech cię na­uczy, jak nie­bez­piecz­nie jest stro­ić się w cu­dze piór­ka. Te­raz uklęk­nij przed ob­ra­zem Mat­ki Naj­święt­szej i zmów trzy zdro­waś­ki, jako po­ku­tę za prze­stą­pie­nie siód­me­go przy­ka­za­nia".

Ju­styn­ka po­chy­li­ła się z po­ko­rą do ko­lan ojca i speł­ni­ła jego roz­kaz. Je­stem pew­na, iż zmó­wi­ła wów­czas, prócz trzech po­zdro­wień, jesz­cze mo­dli­twę dzięk­czyn­ną, iż z du­żej chmu­ry taki mały deszcz spadł na nią.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: