- W empik go
Klepsydra - ebook
Klepsydra - ebook
KLEPSYDRA — druga wydrukowana książka poetycka tego autora. Zawartość pozornie chaotyczna tematycznie, ale wspólnym mianownikiem jest upływ czasu. Można by powtórzyć za Kurtem Goetzem: „Czas to dobry nauczyciel. Szkoda tylko, że uśmierca swoich uczniów.”, ale brzmi to zbyt pesymistycznie. Autor woli bawić się z czasem, często zaprezentować swoiste poczucie humoru. Według autora poezja ma oddziaływać na czytelnika, tworzyć pewną interakcję i budować nastrój. Czy to się mu udaje, warto sprawdzić.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8324-555-3 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
piasek niesiony wiatrem
udaje wieczną klepsydrę
to nawet nie odmierzanie upływu
to jego zakopywanie
żywioł zapominania miejsc
zatarte ślady zasypane strumienie
gest w tysiącach egzemplarzy
dłoń sięgająca po owoc opuncji
przeciąg w skale jak inspicjent
w końcu wybiegasz zza kulis
„myślałem, że jest więcej czasu”
arabeski znikają pył zostaje
tak jest tylko na pograniczu
hiszpańsko-portugalskimwidziałem, ale nie uwierzyłem
siedzący starzec na ławce
oczy wpatrzone ponad głowami
jakby fresk z sufitu u franciszkanów
toż to nasz bóg, jestem tego tak pewien
jak tego, że nie mam wiele do stracenia
prawdopodobnie stwórca postanowił zajrzeć i zorientować się
czy te siedem dni nie poszło na marne
jest oto wśród przechodniów, patrzący ponad głowami
jakby szukał kogoś bliskiego
miałem go zapytać o wysyłanie na ludzi pasożytów umysłu
czemu na tysiąc kroków jeden to wdepnięcie w gówno
po co dawał ludziom tyle rozumu, aż zrozumieli, że nie istnieje
dlaczego po przepiciu mamy nieświeży oddech
starzec popatrzył mi w oczy, jakby rozpoznał bliskiego
nie jestem nim, bo i skąd pokrewieństwo
trudno też mówić o jakiejkolwiek znajomości od lat
po chwili rzekł: „sny powinny mieć większy rozmach, mój drogi”
tak powiedział bóg, może byłem jedynym człowiekiem na świecie
do którego przemówił po ludzku — poczułem się wybrańcem
za takie coś warto nawet oddać życie, dać się ukrzyżować
ale to jednak nie moja broszka
dlatego odszedłem. i to było dobreprzykazanie jedenaste czyli nic na siłę
jak stare niedobre małżeństwo
przy krawędzi stołu celebrujemy „uśmiechy”
wąską szczeliną wypływają zmalwersowane kwoty
jak stare niedobre małżeństwo
gryziemy się z myślami, że to nie nasze
że bękarcie i bezrozumne zygoty spływają blatem
przy krawędzi stołu pieścimy braki spojrzenia
mamy w dupie trzecią zasadę dynamiki
podkulone pięty unikają przygodnego dotyku
na nasz widok dzieci tracą mowę
pies przestaje merdaćidziemy na jednego
_„Wstydzilibyśmy się\ często\ swoich\ najpiękniejszych\ czynów,_
_gdyby\ świat\ znał\ wszystkie\ pobudki,\ które\ je\ wydały”_\ La\ Rochefoucauld
_drogi miłośniku_
a może pójdźmy na spacer do łazienek
tam naginane faktami witki wierzby-polki
głaszczą bez pamięci skroń szopenowską
w przedziwnym zamyśleniu martyrologii nut
_wy to nie my_
pomniki wyrastają jak po deszczu i mgle
podlewane przez wyszczekane racje stanu
wyciągnięte po ostatni grosz ręce katedry
synagogi niezręcznie ogrzewane gazem
_a teraz idziemy na jednego_
zdrowaś flaszko łaskiś pełna Bogurodzico
synów swoich wal w mordę lej do końca
wśród pól złotych zalanych ugorów
ta ziemia nasza to błoto te wilcze doły
pod stopami w ostrogach chwiejnych tępych
zaprawionych bojowym bimbrem. tułaczym
polmosem wszechrzeczy ucieczką grzesznych
pocieszycielko gdzieś ty durna jutrzenko
konopielko wskrzeszonych. niech tam hejnał
zagra mi na wieki bym tkwił tu z przebitym
sercem Chrystusa i madonną z Krużlowej
_hej kto polak_
husaria szasta piórami szable kontra tanki
w tle madera naczelnik kasztanki dosiada
szczęk żelazny na przeciwpiechotnej pustyni
celuloid spływa biało-czerwonymi drzwiami
na polach murawach gna wśród rac. Polaku!
łkasz szczęśliwą łzą że wolna że taka
że-brakiem narodów jesteś i papugą
pawiem orłem jaskółką i za-cietrzewie(nie)m
w locie widziałeś zjaw Norwida i Plater cienie
_nie ma boże zmiłuj_
gdy świta o poranku — każdy widzi gołą dupę
a zażenowanie wynosi ze sobą ukradkiem
tylko prawda pazurami orze policzki w uśmiech
marszczy czoła na znak konfabulacji
wstydliwie poprawiasz wrzynające się gacie
zasmarkane mankiety i zwietrzałe pudry
pan z wami — gdzieś po spelunach odbija się
echem — nikt już nie daje wiary wieczności
po co te ukrzyżowania i wpiekłowstąpienia
gdy przeminie co ma przeminąć i przyjdzie
co ma przyjść — usiądź bydlaku i wyj
_przepraszamy za usterki_
mały chłopiec z obcego telewizora dłubie
w nosie przyglądając się asfaltowi we krwi
potem liczy kiełkujące krzyże jak muchomory
zionące jadem co to alleluja i do przodu
co nienawidzą kochać i kochają nienawidzić
śnij. czas na obraz kontrolny misiu kochanymówiłem ci, że to płomień wewnętrzny
chyba zaczęło się od fascynacji skórą pleców
potem przyszła kolej na szyję i palce. głowę.
zawsze, gdy Słońce zapada się w Ziemi
przytuleni czytamy kroniki Raymonda d’Aguilers
nieznaczny ruch pulsu na skroniach i ustach
_na ulicach leżały sterty głów, rąk i stóp. Jedni_
_zginęli od strzał lub zrzucono ich z wież; inni_
_torturowani kilka dni zostali w końcu żywcem_
_spaleni_
ostatnio bywasz w innym ciele, w innym mieście
patrząc mi w oczy widzisz tylko ścianę za mną
przygarniam ci niebo otaczającym ramieniem
wybierasz chmury i błyskawice — znowu płoniesz
czekamy na deszcz, co zmywa marę i gasi pożogę
furda te nasze skrycie niewypowiedziane herezje
jutro będziemy żegnać Giordano na _Campo dei Fiori_
obiecałeś powstrzymywać łzy