- W empik go
Klin klinem: nowella - ebook
Klin klinem: nowella - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 299 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Варшава, 25 Iюля 1875 года.
Similia similibus curautur.
Po salonie przyciemnionym nieco verandą, która okna od ogrodu osłaniała, o wieczornej godzinie, przechadzała się kobieta młoda słusznego wzrostu, szykownej i zręcznej postaci, ruchów żywych. Mrok nie dozwalał widzieć rysów jej twarzy, lecz można się było domyśleć ze wdzięku poruszeń, ze stroju wytwornego iż była piękną i dbała o piękność swoją. Widocznie była wzruszoną, oddychała prędko, niekiedy dłoń przykładała do skroni, ręką, zasłaniała twarz, to znowu przyciskała nią serce, to stawała nieporuszona, zamyślona – to żywo się zwróciwszy na nóżce, przebiegała pokój wzdłuż i w poprzek, jakby nieprzytomna. Parę razy potrąciła o krzesło i popchnęła je gniewnie, nareszcie gdy ją powietrze dusić się zdawało, otworzyła gwałtownie drzwi szklanne na verandę, które się jej nieco oparły i o mało nie poszły w kawałki, bo niemi silnie rzuciła – wybiegając na świeże powietrze.
Był to wieczór jesienny, pogodny, chłodnawy, smutny… z po za starych drzew ogrodu okalającego dom ten wiejski, widać było pomarańczowe niebo, którego blaski ostatnie przedzierały się przez gałęzie. Ziemia już była liśćmi usłana, gdzieniegdzie gałęzie z nich ogołocone stały jak suche – trawniki tylko zieleniały drugą, młodością, a wiosną kwitły gdzieniegdzie w klombach roślin wytrzymalszych ostatki.
Od ganku wiodła ścieżka w głąb ogrodu… Nikogo tu nie było, cisza panowała do koła. Kobieta zbiegła oglądając się z ganku, przy świetle wieczora popatrzyła na zegareczek, który z za sukni wyjęła i żywym krokiem niespokojna pośpieszyła w głąb ogrodu. Parę razy oczyma rzuciła do koła, lecz nikogo widać nie było, wbiegła więc między klomby i znikła na krętych ścieżynach, wiodących pomiędzy stare drzewa w pośród których ciemniej było daleko niż około domu.
Tu jednak twarz jej w całej piękności widzieć było można, oblaną szarem światłem wieczora. Odpowiadała ona w istocie wyobrażeniu jakie o niej z postaci powziąłby każdy, nie widząc tego oblicza Junony.
Była to kobieta w pełni rozkwitu i wdzięku, lat mogąca mieć dwadzieścia kilka, dumnego wyrazu twarzy, który nadzwyczajna rysów klasycznych piękność tłomaczyła. Wcześnie znać ludzie padając przedtem bóstwem, dali mu pojęcie o jego nadzwyczajnym uroku i sile jaką posiadało.
Twarz majestatyczna, nie była jednak pociągającą sympatyczną; coś surowego patrzało z oczów ciemnych rozkazujące rzucających wejrzenia. Brwi marszczyły się i ściągały często, przez białe i piękne czoło rysując dwie ciemne pręgi prostopadłe.
Ta sama surowość wzdymała usta, a oddech podnosił różowe boki noska kształtnego, jak nozdrza arabskiego rumaka. W całej postaci nie łagodność niewieścia, ale energija amazonki widną była. I teraz idąc pośpiesznie zdawała się wśród ogrodu tego panią rozkazującą drzewom, by jej ustępowały z drogi, krzewom aby się jej pod stopy kładły. Ręką nachylone odrzucała gałęzie niecierpliwie i gniewnie, nóżka jej żwir który śmiał ją dotknąć, potrącała z pogardą.
Wśród tego pochodu, obejrzała się z niejakim niepokojem parę razy, i coraz wyszukując ciaśniejszych ścieżyn, ciemniejszych zarośli, dostała się aż do wysokiego parkanu, który ogród otaczał. Drżącą ręką dobyła klucz z kieszeni, otworzyła prawie niewidoczną furtkę i stanęła nad brzegiem głębokiego rowu, który otaczał ogród; przez rów ten szeroki, zalany wodą, pozieleniały, rzucona była kładka z jednej deski… Śmiałą nogą wbiegła na nią kobieta i przesunąwszy się znalazła po drugiej stronie, w śród niziny łozami gęstemi zarosłej. Kilka wydeptanych przez ludzi i bydło może ścieżek, snuło się w pośród tych gąszczy, gdzieniegdzie staremi wierzbami poprzerzynanych. Znać na wiosnę wody musiały to wszystko zalewać. Łąka była wilgotna a gdzieniegdzie bujno rosły na niej tataraki i kwiaty lubiące moczary.
O kilkadziesiąt kroków od przeciwnego brzegu, szelest się dał słyszeć wśród łoziny, kobieta nastawiła ucha, zatrzymała się i obejrzała… Z gęstwiny wyszedł w tej chwili ukryty mężczyzna. Stanął jakby przelękły i czekał. Dopiero na dany znak zbliżył się, gorączkowo idąc i pośpiesznie.
Był to młody chłopak, lat zaledwie dwadzieścia parę mieć mogący, słuszny, pięknej twarzy, niemal panieńskiego jeszcze wdzięku, z długiemi bląd włosami, z niebieskiemi oczyma, prawdziwy typ północny, ale w najpiękniejszym objawie, w idealnym swoim blasku. O ile kobiety twarz ognia miała, energji i siły, o tyle on przeciwnie odznaczał się smętną jakąś dobrocią.
Z dala już usta jego uśmiechały się bojaźliwie pięknemu zjawisku, i wyciągnął ku niemu jakby błagalne dłonie. Kobieta rzuciła nań oczy swe i ciągle szybko idąc nie powitawszy nawet, poprowadziła z sobą dalej, wijącą się ścieżyną małą. Szli milczący, ona przodem, on za nią, aż do obalonej spróchniałej kłody wierzbowej, od której nowe latorośle puszczały, na wpół zakrywając tego trupa.
Kobieta oddychając ze znużenia, pośpiechu i strachu może, coraz żywiej, padła na to siedzenie, uciskając pierś piękną ręką białą, której palce długie drgały konwulsyjnie…
Młodzieniec stał przed nią milczący.
Nie rychło podniosła główkę ku niemu, oglądając do koła, z pewną bojaźnią dziką.
– Bernardzie! zawołała – to dłużej trwać nie może, ja się duszę, ja umieram; ja w tem życiu ciasnem, ostudzającem, w tych okowach, obok tego człowieka, zimnego jak nóż stalowy… wytrwać nie potrafię ani tygodnia. Ja umrę, ja się otruję… Bernardzie, kochasz mnie – ratuj! ratuj!…
Blondyn rzucił się na kolana przed nią.
– Moje życie należy do ciebie; tyś królową moją, mów, rozkazuj. Uczynię wszystko. Kazałaś mi czekać – wołał z pośpiechem, byłem cierpliwy, kazałaś się oddalać, byłem posłuszny – wyrzecz się nadziei – wiesz jak mnie ten wyrok bolał… mów co mam czynić, jam niewolnik.
Kobieta na chwilę zakryła twarz ręką, i zadumała się…
– Nie – zawołała – to próżno, z tego rozpaczliwego położenia, tylko rozpaczliwym krokiem wyjść można. Nie, choćbym chciała żyć z nim, nie mogę. Kocham ciebie, jego nienawidzę… to kat!!
Uciekajmy – zażądam rozwodu, dać mi go muszą,… wolę skandal, wolę niesławę, wolę wszystko, niż te więzy…
Bernard milczał. Klęcząc pocałował jej rękę drżącą, czego nawet czuć się nie zdawała, tak była pogrążoną w sobie.
– Sewerynko – odezwał się z rodzajem upojenia i ekstazy. Sewerynko… mów, każ… ja nie mam woli swojej… ja do ciebie należę.
– Czekaj, niech myśli zbiorę, drżę cała; mówiła kobieta… walcząc z sobą, straciłam pamięć, przytomność… patrząc na niego wpadłam w wściekłość prawie – ja nie wiem sama – ja nie wiem nad to jedno że chce być wolną i twoją…
Bernard z młodzieńczym zapałem, już nie ręce jej, ale się rzucił całować stopy… Spojrzała nań i porwała się nagle.
– Chodź – zastać, zobaczyć nas tu mogą. Nim powróci z pola, mamy jeszcze pół….. godziny czasu…
chcę ci się wyspowiadać… chcę się sama wytłomaczyć przed sobą. Ja z nim wyżyć nie potrafię.
Odetchnęła silnie i iść poczęła wlokąc za sobą Bernarda, ścieżyną co raz węższą i wilgotniejszą.
Głos jej drżący, poruszony, słabym w początku, lecz w uniesieniu podnosił się co raz śmielej i stawał się gorętszym.
– Nie znałeś mnie dawniej, gdym jeszcze była wolną i szczęśliwą… gdy mnie ojciec wypieścił i wykołysał, jakby na królowę. Mój Boże jak to krótko, krótko trwało – zaledwie oczy otworzyłam na świat i wolność, już je ciemną żałoba okryła. Byliśmy ubodzy, ale ojciec mój pracował dla mnie i otaczał dostatkiem. Tak mnie kochał. Któż wie, tą pracą dla dziecka zabił się może… Zostałam sierotą; na rękach zimnego opiekuna… Nie znałam ludzi i świata, wiedziałam tylko żem była, co nazywano piękną…
Opiekun ubogą, przestraszoną, zmusił, wydał za tego człowieka. Znasz go?
Cały świat mnie potępi. Spojrzeć na niego, łagodność i dobroć sama – spokój w twarzy, uśmiech na ustach, niezachwiany chłód i panowanie nad sobą.
Z tą, samą krwią zimną przyjmuje szczęście, i patrzy na spadające pioruny, czy kamień! Czegóż mi w domu braknie – uboga sierota, mam o czem zamarzę, nie słyszę od niego surowszego słowa… obchodzi się ze mną jak z dziecięciem, pobłażający jest jak dla obłąkanej, a znęca się i katuje…
Nie – ja tego życia wytrzymać nie potrafię – raczej śmierć, niż dłuższe męki… Bernardzie, ratuj mnie!
– Sewerynko, życie moje, powtarzam ci, począł gorąco, składając dłonie Bernard – jam gotów na wszystko – ale ci nie tajne położenie moje. Znasz matkę moją… Ja jestem w zależności od niej.
– Jesteś pełnoletni, jesteś mężczyzną, zawołała kobieta, i mówisz że mnie kochasz.
– I poświęcę ci wszystko… rzekł Bernard – nawet na gniew matki się narażę…
– A myją przebłagamy – ona tobie i mnie przebaczy – łamiąc ręce krzyknęła spazmatycznie kobieta… ale ja być tak dłużej nie mogę, ciebie nosząc w sercu – a jemu zmuszona ulegać jak ofiara… kłamać i milczeć…
Odwróciła się szybko, stając nagle.
– Słuchaj, jutro jadę do Żytomierza i zamykam się w klasztorze, wytaczam proces o rozwód, ty przygotuj matkę… Jam twoją!…
To mówiąc rzuciła mu się na szyję, objęła ją rękami, i całując czoło drżącego chłopca, zerwała się do ucieczki.
Bernard biegł za nią, próżno usiłując ją dogonić, leciała jak strzała, parę razy tylko, dawszy mu znak by nie szedł dalej. Stanął wreszcie wśród zarośli… a Seweryna dobiegłszy kładki na rowie, prześliznęła się przez nią do furtki i wpadła do ogrodu, zamykając za sobą.
Drżąca ze wzruszenia, potrzebowała chwilę wypocząć, nim mogła zebrać siły, aby powrócić ku domowi. Ochłonąwszy wreszcie, wolnym krokiem wśród coraz zwiększających się ciemności, przesunęła się znajomemi sobie ścieżkami, i mijając klomby, zamyślona zbliżyła się do dworu.
Na werandzie, na którą spojrzała, nie widać było nikogo; tylko w pokojach świeciło już zapalone światło. Przez szyby dostrzedz było można w głębi mężczyznę, który przy stole siedział, z rozłożoną szeroko gazetą i cygaro odjąwszy od ust, czytał ją, z uwagą wielką.
Mężczyzna był lat około czterdziestu, twarzy okrągłej, jasnej, uspokojonej, pięknych dosyć rysów, ale mówiącej mało. Znać było z całości tej, oblanej jakąś harmoniją, przejednanie z życiem i opanowanie siebie. Nie była to twarz człowieka bez czucia, lecz władnącego sobą i uczuciami swojemi, kogoś co przeżył wiele i złudzenia wszelkie porzucił po drodze,
Na wysokiem czole, nieco wyłysiałem, znać było promieniejącą myśl i zimny rozsądek.
Około ust nieco wydatnych i szerokich, dwie zarysowane marszczki, pozostały jak ślady częstego uśmiechu, ironji i litości.
Kobieta weszła na werandę, popatrzała na czytającego wzrokiem ponurych groźb pełnym, stanęła, zawahała się, i poczęła przechadzać nie wstępując na próg salonu. Kiedy niekiedy gniewne oko jej padało na siedzącego i odwracało się z pośpiechem i wstrętem.
Mężczyzna czytał spokojnie. Szelest jednak sukni którą, chodząc po ganku miotała Seweryna, zwrócił w końcu jego uwagę, podniósł oczy, posłuchał, położył gazetę, zapalił cygaro przygasłe, i wolnym krokiem zbliżył się do ganku.
Postrzegłszy go nadchodzącego kobieta pierzchnęła szybko, jakby uniknąć chciała spotkania.
Wolnym krokiem doszedł do progu i stanął w nim, oczyma w ciemności usiłując dojrzeć Sewerynę, która się w kątek werandy schroniła, i odwróciła głowę od niego. Stał tak spokojny, ręce powkładawszy w kieszenie i rozpatrywał się, oddychając powietrzem wieczoru… Kiedy niekiedy z ust jego, ulatywał dymek cygara…
Wreszcie głosem powolnym i cichym odezwał się:
– Gdzież jest pani?
Była chwila milczenia. Kobieta się odwróciła, z wyrachowaną powolnością ku niemu i spytała głosem w którym czuć było wzruszenie.
– Na cóż pani potrzebna?
– Chłodny wieczór. należałoby wrócić do salonu – rzekł mężczyzna.
– O! odezwała się szybko Seweryna, duszę się w nim ciągle, do zbytku, dajcież mi choć świeżem odetchnąć powietrzem.
– Moja kochana Sewerynko… skądże znowu ten humor? dodał spokojnie stojący w progu.
– Humor??? nierozumiem – odparła krótko i odwróciła się ku ogrodowi. Jakto? więc mi nie wolno nawet mieć humoru, jaki chcę? A to doskonałe!
Mężczyzna ruszył ramionami.
– Moja droga, rzekł powolnie – a mnie i spytać nie wolno o nic?
– Panu… wam – głosem drżącym poczęła kobieta – a któż zabroni znęcać się nad bezbronną… i temi słodkiemi słowy, pełnemi dobroci… śpilkować ją po dniach całych.
Panu – wolno wszystko – mnie tylko ani zapłakać nawet.
– Widocznie na burzę się zbiera – powolnie i spokojnie odpowiedział stojący w progu… ale cóż za przyczyna?…
Nic nie odpowiedziała kobieta, gryzła białemi ząbkami koniec chustki którą w ręku trzymała.
Mężczyzna wszedł w ganek i przybliżył się ku niej zwolna.
– Cóż ci jest Sewerynko? rzekł głosem czułym – proszęż cię – nie męcz mnie – mów.
– Co mi jest! wybuchnęła kobieta… więc pan nie widzisz że jestem nieszczęśliwą, najnieszczęśliwszą; więc pan nie czujesz, że mnie katujesz!
– Ja! ciebie? na miłość Bożą – załamując ręce zawołał zdumiony mężczyzna. – Cóż się stało?
– Kropla przepełniła naczynie – poczęła gwałtownie, zwracając twarz ku niemu kobieta… Cierpiałam długo, taiłam łzy, walczyłam z sobą… naostatek sił się przebrało… Ja z wami żyć nie chcę, nie mogę, nie będę. – Tak – nie będę – rozstać się nam potrzeba.
Mężczyzna jak piorunem rażony, stał milczący, słuchał, i uszom nie wierzył. Westchnienie ciężkie wyrwało mu się z piersi.
– Dziecko ty moje, zawołał z litością – na Boga – co ci jest? Naucz że mnie jaka to kropla nieszczęśliwa przepełniła to naczynie… czem ja ci życie uczyniłem nieznośnem…
Głos jego stał się poważnym i smutnym
– Ja moje, rzekł, poświęciłem dla ciebie – ale nie chwilowej przyjemności twej szukałem, pragnąłem szczęścia – dla tego nie… pochlebiałem ci, jak kochanek – byłem dla ciebie ojcem, Sewerynko! Tyś dziecko! ty nie wiesz co mówisz i na co się narażasz, nie liczysz się ze słowami twojemi.
– O! przepraszam, bardzo przepraszam – poczęła obrażona kobieta – ważę każde słowo moje. Myślałam długo nim wyrzekłam ostatnie.
Pod pozorem tego troskliwego ojcowstwa, kryło się obrzydłe skąpstwo, i zazdrość śmieszna. Ja jestem młoda, ja potrzebuję żyć, a ja tu zamknięta w tych ścianach, niewolnicą być nie chcę. Ja nie mam nic, ja nie rozporządzam niczem, ja nie mam swej woli… ja zawsze tylko małoletniem dla was dzieckiem jestem.
O! nie! nie! o prawa moje, o swobodę mi należną upomnieć się muszę.
– Prawdziwie, w głowie się zawraca, słuchając tego wrzątku wyrazów gniewnych – rzekł mąż – o co ci idzie! Dziś, wczoraj, zawsze wymagałem dla twojego dobra, ażebyś się czem zajęła… kobieta, pani domu, ma obowiązki. Zresztą zostawiłem ci do wyboru, rób co chcesz, zajmij się czym ci się podoba. Nie mamy dzieci – nie dał ich Bóg, są sieroty – masz książki, fortepian, ogród – co chcesz!
– Tak, wszystko oprócz swobody i życia – rozśmiała się Seweryna – oprócz ludzi, towarzystwa – oprócz serca, coby mnie rozumiało, oprócz… miłości!…
Zatrzymała się, mężczyzna patrzał na ziemię zadumany.
– Miłości!… powtórzył, niestety! tej wymarzonej jakiej tyś pragnęła, ja ci dać nie mogę… tej gorączkowej, co pali, zabija… ja do niej nie jestem zdolny ale kocham cię, jak dziecię moje, jak żonę jak towarzyszkę, jak mój jedyny skarb na ziemi.
Szydersko poczęła się śmiać piękna Seweryna.
– Ktoby nas słyszał – rzekła – pomyślałby istotnie żeś pan aniołem, a ja potępioną, szaloną… niewdzięczną. Ale dość słów – dosyć… – męczyłam się dwa lata, dusiłam się tą waszą miłością obrzydłą mi, i tem powietrzem więziennem – dziś umrę lub będę swobodną. – Dość tego!….
– Sewerynko moja! przerażasz mnie – zawołał mąż – ochłoń, pomiarkuj się… Ja mam najpierwszą litość nad tobą. Dobrze – chcesz swobody, oddam ci ją – cóż poczniesz?
– O los mój proszę być spokojnym – odparła żywo – los mój chcę, by był moim losem – opiekunów ja nie potrzebuję. Dosyć mi było tego jednego, co mnie głupią, gwałtem pchnął w wasze objęcia, w objęcia człowieka bez czucia, bez serca… kata z uśmiechem na ustach.
Usłyszawszy to imię – kata – mężczyzna podniósł głowę, i w lepił oczy w kobietę z gniewu drżącą, miotającą, się i nieprzytomną; usta jego poruszyły się, chciał cóś odpowiedzieć, gdy kroki słyszeć się dały, i wyrostek w szarej liberyi, z serwetą na ręku i talerzem stanąwszy w progu, głosem cienkim rzekł spokojnie:
– Proszę jaśnie państwa do stołu.
Stał jeszcze, gdy mężczyzna rzekł spokojnie: Idź, zaraz… przyjdziemy! Chłopak się oddalił zwolna.
– Nie dawajmy się na pośmiewisko ludziom – rzekł spokojnie również do żony. Co między nami zaszło, między nami zostać powinno… widowiska z siebie nie czyńmy… Proszę pani.
Surowym i nakazującym nieco tonem, wyrzeczone wyrazy usłyszawszy, zawahała się kobieta, potem, z rezygnacyą nagłą, szybko zaczęła iść ku drzwiom i z dumą podniosłszy piękną głowę, przez salon pośpieszyła w prawo do jadalni.
Był to pokój obszerny, bez przepychu, lecz ze smakiem urządzony. W końcu jego, dębowy rzeźbiony bufet zajmował ścianę całą, w nim były stare srebra. Na ścianach wisiały piękne obrazy, przedstawiające górzyste okolice włoskie i tyrolskie i kilka innych starych portretów. W pośrodku stał nakryty stół na cztery osoby, oświetlony srebrnym kandelabrem o dwóch ramionach. Cztery krzesła z wysokiemi poręczami, przygotowane były dla biesiadników, a za jednym z nich stał właśnie ów chłopak, z talerzem i serwetą. Seweryna rzuciła się na, nie jakby z musu. Założyła ręce na piersi i patrzyła w sufit. Opodal czekający stary sługa z półmiskiem, z pewnem politowaniem uszanowania pełnem, patrzał na nią. Za drugiem krzesłem stała oczekując średniego wieku kobieta, ubrana chędogo ale skromnie, twarzy pomarszczonej i pożółkłej. Oczy jej niespokojne padły na panią, i jakby przelękłe, odwróciły się od mej. Na ostatek, czwarte w końcu krzesło, trzymał oczekując mężczyzna wąsaty, w myśliwskiej kurcie, prawdziwy typ jakiegoś łowczego i gospodarza zarazem, a dumnego szlachetki… Na ręku opartem na poręczy krzesła, widać było duży sygnet z krwawnikiem. Długie buty do konia i łowów miał na nogach…
Po prawej ręce pani, przyszedł zwolna zająć miejsce mąż i gospodarz domu; tak już uspokojony i z twarzą rozjaśnioną, jakby tylko co nie przebył strasznego małżeńskiego przesilenia, grożącego mu w domu katastrofą.
Uśmiechał się nawet spoglądając na wąsatego, któremu głową kiwnął zdala. Serwetę zdjął z talerza, założył pod brodę., a na ten znak, kobieta z żółkłą twarzą i biegającemi oczyma, siadła metodycznie i wąsacz zajął swe miejsce.
Służący zbliżył się najprzód z półmiskiem do pani która głową dała mu znak że jeść nie będzie, potem do pana, a ten – czy miał lub nie, ochotę do jedzenia musiał apetytem pokryć tajemnicę z werandy wyniesioną. Me chciał aby ludzie po nim wzruszenie poznali i zabrał się do jedzenia jak zwyczajnie. Naprzeciw siedząca kobieta popatrzała nań ciekawie, i z drewnianej obrączki wyjąwszy serwetę, układała ją pilnie na sobie.
– Cóż tam w lesie panie Karolu! zapytał gospodarz.
– Nowego tak dalece nic – odparł chrząkając leśnicy, nabrawszy na talerz suto potrawki z kury.
Zarwanieccy chłopi sosnę ścieli niedaleko od granicy na pożarach… ale nie daliśmy jej im skraść – i dośledzim sprawców.
Zawsze te szkody… westchnął gospodarz… Sarny widziałeś?
– Piętnaście ich liczyłem… odparł pan Karol… Rozmowa się przerwała na chwilę. Pani ciągle to na sufit, to na ściany patrzała, kobieta siedząca obok, ukradkiem spoglądała na nią, maż udawał że nic nie widzi. Podano drugą potrawę, którą równie jak pierwszą, odtrąciła Seweryna. Mąż zapytał zimno:
– Nic nie jesz?
Kiwnęła tylko głową w milczeniu.
Panna Salomea, rezydentka i ochmistrzyni pochyliła się ku swej pani.
– Czy nie głowa panią boli? spytała. Potrzęsła głową na znak że nie, i nie dała odpowiedzi.
Pieczyste spotkał los dwóch pierwszych potraw. Gospodarz jadł, choć widać było, że mu się w cale jeść niechciało, machinalnie, do zbytku łapczywie i nieuważnie. Potem co prędzej porzucił serwetę, nóż i widelec, jak gdyby chciał skończyć raz wieczerzę już dla niego zadługą.
Wstali od stołu wszyscy, pani siedziała zamyślona a posłyszawszy odsuwanie krzeseł, zerwała się potem szybko i wybiegła do salonu. Panna Salomea równie pospiesznie wymknęła się drugiemi drzwiami, gospodarz w progu kilka jeszcze słów pomówił z leśniczym, i dawszy mu dobranoc, powolnym krokiem wszedł za żoną.
Ta stała twarzą zwrócona, ku ciemnym oknom werandy, w postaci teatralnej, z rękami na piersiach założonemi. Usta jej zacięte, brew zmarszczona, zdradzały, że jeszcze w niej kipiało wszystko.
Obróciła się do wchodzącego męża z wyrazem wzgardy i tonem nakazującym rzekła:
– Proszę jutro o konie do Żytomierza, jeźli pan nie chcesz abym poszła, piechotą.
– A ja, proszę cię, kochana Sewerynko, nim stanowczy krok przedsięweźmiesz, odparł zimno mąż – zastanów się dobrze. Gwałtem nikt cię nie zatrzyma. Jakkolwiek cię kocham, miłości mojej narzucać ci nie będę. Nie na różach spędziłem i ja te dwa lata pożycia naszego, alem miał do dziś dnia nadzieję, że lepiej może poznasz i ocenisz, że się pogodzisz z losem, nie tak nieznośnym jak ci rozdrażniona wystawia imaginacya. Jeszcze czas – dodał – zastanów się, proszę.
– Nie potrzebuję nauk – odparła kobieta dumnie – te dwa lata nauczyły mnie dosyć… na całe życie. Postanowienie moje jest nieodwołalne… rozwód – tak…
Blada twarz męża, zbladła mocniej jeszcze, drgnął – westchnął i kilka kroków w tył odstąpiwszy, siadł na krześle u stolika podparłszy się na ręku.
– W tem wszystkiem – począł po chwili, przyszedłszy do siebie – jest coś więcej niż wstręt do mnie – jest zapewne przywiązanie do kogo innego…
Domyślam się że Bernard Zniński, któremu delikatnie odmówiłem wstępu do mojege domu… Kobieta zwróciła twarz zaczerwienioną.
– Nie potrzebuję się tłomaczyć – rzekła.
– Ale ja czuję się w obowiązku przestrzedz. Bernard nie jest jeszcze zupełnym panem swej woli, matkę ma surową i pobożną… Ona mu nie pozwoli
. na ożenienie, a wątpię by duma pani zgodziła się na inne stosunki… To młokos. Nie chcąc słuchać pani Seweryna ruszyła się z miejsca poważnym krokiem, dumnym wzrokiem zmierzyła męża, i poszła ku drzwiom na prawo, silnie je zatrzaskując za sobą… W drugich drzwiach które słychać było otwierające się po chwili, zakręcono kluczem… cisza zaległa pokoje..
Gospodarz jak wryty, pozostał długo w krześle – myślał… Widać było że nie wiedział co począć z sobą… Wstał jak upojony, w pierwszej chwili zmuszony o stół się oprzeć, bo mu się nogi zachwiały, potarł ręką po czole, strząsnął się, otarł prędko łzy, które mu nabiegły do oczów, i skierował się machinalnie ku verandzie…
Tu, popatrzywszy chwilę w ogród, przymknął drzwi, przeszedł się po pokoju, i kilka razy chwytając za klamkę, aby wyjść powracał nazad – Siadł na dawnem, miejscu pasował się z sobą – dopóki nie zwyciężył chwili jakiegoś bólu i zwątpienia.
Twarz która była przybrała wyraz niemęzki, wyjaśniać się zaczęła powoli… Jeszcze raz łzy starł ruchem ręki z powiek i jakby gwałt sobie zadając żywo wybiegł z salonu.
Rozstawszy się z Seweryną, pan Bernard jakiś czas jeszcze błądził, wśród moczarów i zarośli, sam nie wiedząc dobrze co robi; – szedł, powracał, siadał na spróchniałej kłodzie, wstawał, włosy długie przebierał rękami, jakby mu ciężyły, twarz jego to smutniała to się jakiemś szczęściem uśmiechała. Lecz do uczucia tego mieszał się niepokój widoczny. Dodawał sobie męztwa napróżno, znać w nim było człowieka niepewnego siebie i zakłopotanego szczęściem własnem…
Mrok padał już coraz gęstszy, i niebo zaczynało przybierać tony sine i zimne wieczora, gdy wydobywszy się z łóz i zarośli pan Bernard z dziupli wypróchniałej wierzby, dobył schowaną w niej dubeltówkę, zawiesił ją na ramieniu, i krokiem pewniejszym poszedł ku grobli… Wiodła ona ku młynowi i karczemce, przy której widać było, na pniaku siedzącego chłopca, trzymającego dwa osiodłane konie… Groblą szli z pola ludzie z pługami i bronami, pędzono bydło i owce, i nasz myśliwy musiał się trzymać, po za wierzbami, któremi osłoniona była grobla, aby te wieczorne mijać pochody.
Niektórzy przechodnie pozdrawiali go, inni zdala, z ukosa nań spoglądali – pan Bernard szedł jak gdyby nie bardzo chciał być widzianym. Młynek szybko przeminął i doszedłszy karczemki, chwycił z rąk chłopaka cugle, aby skoczyć na konia… Wierzchowiec kręcił się trochę… a turkot nadjeżdżającej bryczki, spłoszył go bardziej jeszcze.
Ukazała się ona wkrótce i przed karczemką wstrzymała. Na bryczce siedział mężczyzna średnich lat, rumiany i przystojny. Nie znając go nawet, można w nim było poznać starego kawalera. Uprząż oznajmywała jednego z tych miłośników koni, na Wołyniu wówczas głośnych, których bałagułami zwano. Była to wesoła młodzież do której się i starsi przymieszywali, wiodąca życie bujne, a zabawiająca się koniarstwem… i po staremu – tężyzną. Bałagulstwo nie było w istocie czem innem, tylko przypomnieniem tężyzny, z czasów księcia Józefa i jego towarzyszów. Polor tylko jaki tężyznie ówczesnej nadawali XX-a de Ligne, i sfrancuziała młodzież wychowana zagranicą, znikł z tego naśladowania bezwiednego, a raczej z tego powtórzenia fenomenu, odnawiającego się jakimś atawnizmem psychologicznem.
Siedzący na bryczce, zobaczył zdaleka dosiadającego wierzchowca pana Bernarda, i wstawszy nagle, aby mu się przyjrzeć lepiej, bo ciemna noc już była, zawołał rękę złożywszy w trąbkę:
– Bernardzie złotowłosy – bywaj!…
– A!… pana, Kalasantego!! odezwał się słysząc to młodzieniec, i przybrawszy ton wesoły… zkądże bogowie prowadzą?
– Wątpię ażeby Bogowie aż! odparł z bryczki się dobywając stary kawaler, który się zbliżył do Bernarda, a ten też cugle konia oddał chłopcu. Wątpię ażeby Bogowie prowadzili… ale wracam z jarmarku w Lubarze – kiepski był… Chciałem dostać sobie srokacza, i jednego poczciwego nie było! No – a wy zkąd?
Zadając to pytanie, popatrzał z uwagą, prychnął pan Kalasanty, i odwiódł na stronę Bernarda.
– Na seło duryty! odezwał się – fuzję masz na plecach… Koń stał przy karczmie… a jak gdyby kto mimo to nie wiedział, na jakie się wybrałeś polowanie i dokąd!
Zczerwieniał się młodzieniec, ale wieczór późny nie dał dojrzeć rumieńca…
– Co? co! gdzie! jak? ale…
– Ale – dajże ty mi pokój, rękę mu kładnąc na ramieniu pan Kalasanty… jam stary, doświadczony, a o tem już wróble pod strzechą świergoczą. Na seło duryty! powtórzył. Żonkę bałamucisz temu nieszczęśliwemu Fanteckiemu… Prawda że kobieta jak łania – żeś ty ładny i młody – ale jak się mama dowie, palnie ci morał na kobiercu, albo to panien na świecie mało że ci się mężatki zachciało…
Bernard napróżno ruchami rozpaczliwemi starał się ten potok wyrazów powstrzymać, i oglądał się bojaźliwie…
– Nikt nas nie słyszy – nie bój się – mówił dalej pan Kalasanty – ja ci radzę – po przyjacielsku rejteruj się dopóki pora – bo i z Fanteckim bieda być może. Ja go znam zdawna. Człek spokojny, cichy, wytrwany lecz z nim nie żartować. Tacy są, najniebezpieczniejsi, słowa nie powie a w łeb ci palnie jeżeli cię złapie na schadzce… trzęś głową nie trzęś – dodał, wypieraj się czy nie wypieraj – (tu do ucha mu się pochylił) – byłeś na rendez-vous!
– Wracam z polowania na kaczki! zawołał Bernard przestraszony.
– Na gęś i to nie dziką – rozśmiał się pan Kalasanty… Słychać cię perfumami, nos mam dobry…
Strzelasz doskonale, kaczek jest do stu dyabłów, gdzież zwierzyna?
I począł się śmiać.
– Co ty mnie chcesz obałamucić – starego wygę! ale – ale – nie tylko ja ale calusieńkie sąsiedztwo bębni o tem.
Młodzieniec mimowolnie ręce załamał.
– Panie podsędku, panie Kalasanty dobrodzieju, zawołał głos tłumiąc – na miłość Bożą, nie powtarzajcie takich rzeczy…
– Bóg z tobą, złotowłosy młodzieńcze, począł stary kawaler, Bóg z tobą – ja mogę milczeć dla przyjaźni twojej – ale to nic nie pomoże… Ludzie mają oczy, co więcej, takie sprawy ludzie nie patrząc zgadują… szydło w worku się nie utai… to darmo.
Załapałeś się braciszku, a raczej piękna pani cię złapała i jeźli nie zapobieżysz temu wcześnie, zaprowadzi cię daleko.
– Pan Kalasanty dobył z za surduta fajeczkę krótką i korzystając z tego iż zmieszany pan Bernard nie odpowiadał, nakładając ją po cichu szeptał dalej.
– Wszyscyśmy młodzi byli – a ja, choć już latami się do najmłodszych nie liczę, czuję w sobie jeszcze wolę Bożą… Kobiety lubię… aleć, do kata, żeby tak czego jak tego, nie zbywa na nich… Koniecznie tej się waszmości zachciało, której nie można.. ha? owoc zakazany!! tak! tak, smaczny! dla tego że zakazany! Ale za każdy taki kąsek przebolić trzeba i wziąść plagi – to darmo… Kochany Bernardku… zwiń chorągiewkę póki czas!!
I pogroził mu na nosie…
– Bernard stał zamyślony – nie chciał się przyznawać do niczego a był niespokojnym; w ostatku westchnąwszy rzekł.
– Któż mi może co zarzucić? a choćbym się i kochał… w mężatce… toć przecie nie ja pierwszy, ani ostatni.
– Ale jeźli komu, tobie to niepotrzebne – biedę sobie kupisz tylko… Znamy wszyscy szanowną… matkę twoją, z nią nie ma co żartować. Bernard już niby nie zważając na tę gawędę, dobył cygaro i usiłował je zapalić…
– Jarmark był zły powiadasz? – spytał, zwracając rozmowę.
Pan Kalasanty się rozśmiał, ramionami ruszył, szepnął. – Groch na ścianę!! co z nim gadać – i dodał – Jarmark był ze wszystkiem lichy…
Stali chwilę naprzeciw siebie – w tem, jakby na odwagę się zbierając, Bernard wziął podsędka pod pachę.
– Bardzo szczęśliwie żeśmy się spotkali, wyjąknął trochę zakłopotany – miałem jutro u was być…
– To nic nie przeszkadza – proszę.
– Mam do was. prośbę.
– Podsędek głowę zwrócił.