Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Klin klinem: nowella - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klin klinem: nowella - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 299 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Дозволено Цензурою.

Варшава, 25 Iюля 1875 года.

Si­mi­lia si­mi­li­bus cu­rau­tur.

Po sa­lo­nie przy­ciem­nio­nym nie­co ve­ran­dą, któ­ra okna od ogro­du osła­nia­ła, o wie­czor­nej go­dzi­nie, prze­cha­dza­ła się ko­bie­ta mło­da słusz­ne­go wzro­stu, szy­kow­nej i zręcz­nej po­sta­ci, ru­chów ży­wych. Mrok nie do­zwa­lał wi­dzieć ry­sów jej twa­rzy, lecz moż­na się było do­my­śleć ze wdzię­ku po­ru­szeń, ze stro­ju wy­twor­ne­go iż była pięk­ną i dba­ła o pięk­ność swo­ją. Wi­docz­nie była wzru­szo­ną, od­dy­cha­ła pręd­ko, nie­kie­dy dłoń przy­kła­da­ła do skro­ni, ręką, za­sła­nia­ła twarz, to zno­wu przy­ci­ska­ła nią ser­ce, to sta­wa­ła nie­po­ru­szo­na, za­my­ślo­na – to żywo się zwró­ciw­szy na nóż­ce, prze­bie­ga­ła po­kój wzdłuż i w po­przek, jak­by nie­przy­tom­na. Parę razy po­trą­ci­ła o krze­sło i po­pchnę­ła je gniew­nie, na­resz­cie gdy ją po­wie­trze du­sić się zda­wa­ło, otwo­rzy­ła gwał­tow­nie drzwi szklan­ne na ve­ran­dę, któ­re się jej nie­co opar­ły i o mało nie po­szły w ka­wał­ki, bo nie­mi sil­nie rzu­ci­ła – wy­bie­ga­jąc na świe­że po­wie­trze.

Był to wie­czór je­sien­ny, po­god­ny, chłod­na­wy, smut­ny… z po za sta­rych drzew ogro­du oka­la­ją­ce­go dom ten wiej­ski, wi­dać było po­ma­rań­czo­we nie­bo, któ­re­go bla­ski ostat­nie prze­dzie­ra­ły się przez ga­łę­zie. Zie­mia już była li­ść­mi usła­na, gdzie­nieg­dzie ga­łę­zie z nich ogo­ło­co­ne sta­ły jak su­che – traw­ni­ki tyl­ko zie­le­nia­ły dru­gą, mło­do­ścią, a wio­sną kwi­tły gdzie­nieg­dzie w klom­bach ro­ślin wy­trzy­mal­szych ostat­ki.

Od gan­ku wio­dła ścież­ka w głąb ogro­du… Ni­ko­go tu nie było, ci­sza pa­no­wa­ła do koła. Ko­bie­ta zbie­gła oglą­da­jąc się z gan­ku, przy świe­tle wie­czo­ra po­pa­trzy­ła na ze­ga­re­czek, któ­ry z za suk­ni wy­ję­ła i ży­wym kro­kiem nie­spo­koj­na po­śpie­szy­ła w głąb ogro­du. Parę razy oczy­ma rzu­ci­ła do koła, lecz ni­ko­go wi­dać nie było, wbie­gła więc mię­dzy klom­by i zni­kła na krę­tych ście­ży­nach, wio­dą­cych po­mię­dzy sta­re drze­wa w po­śród któ­rych ciem­niej było da­le­ko niż oko­ło domu.

Tu jed­nak twarz jej w ca­łej pięk­no­ści wi­dzieć było moż­na, ob­la­ną sza­rem świa­tłem wie­czo­ra. Od­po­wia­da­ła ona w isto­cie wy­obra­że­niu ja­kie o niej z po­sta­ci po­wziął­by każ­dy, nie wi­dząc tego ob­li­cza Ju­no­ny.

Była to ko­bie­ta w peł­ni roz­kwi­tu i wdzię­ku, lat mo­gą­ca mieć dwa­dzie­ścia kil­ka, dum­ne­go wy­ra­zu twa­rzy, któ­ry nad­zwy­czaj­na ry­sów kla­sycz­nych pięk­ność tło­ma­czy­ła. Wcze­śnie znać lu­dzie pa­da­jąc przed­tem bó­stwem, dali mu po­ję­cie o jego nad­zwy­czaj­nym uro­ku i sile jaką po­sia­da­ło.

Twarz ma­je­sta­tycz­na, nie była jed­nak po­cią­ga­ją­cą sym­pa­tycz­ną; coś su­ro­we­go pa­trza­ło z oczów ciem­nych roz­ka­zu­ją­ce rzu­ca­ją­cych wej­rze­nia. Brwi marsz­czy­ły się i ścią­ga­ły czę­sto, przez bia­łe i pięk­ne czo­ło ry­su­jąc dwie ciem­ne prę­gi pro­sto­pa­dłe.

Ta sama su­ro­wość wzdy­ma­ła usta, a od­dech pod­no­sił ró­żo­we boki no­ska kształt­ne­go, jak noz­drza arab­skie­go ru­ma­ka. W ca­łej po­sta­ci nie ła­god­ność nie­wie­ścia, ale ener­gi­ja ama­zon­ki wid­ną była. I te­raz idąc po­śpiesz­nie zda­wa­ła się wśród ogro­du tego pa­nią roz­ka­zu­ją­cą drze­wom, by jej ustę­po­wa­ły z dro­gi, krze­wom aby się jej pod sto­py kła­dły. Ręką na­chy­lo­ne od­rzu­ca­ła ga­łę­zie nie­cier­pli­wie i gniew­nie, nóż­ka jej żwir któ­ry śmiał ją do­tknąć, po­trą­ca­ła z po­gar­dą.

Wśród tego po­cho­du, obej­rza­ła się z nie­ja­kim nie­po­ko­jem parę razy, i co­raz wy­szu­ku­jąc cia­śniej­szych ście­żyn, ciem­niej­szych za­ro­śli, do­sta­ła się aż do wy­so­kie­go par­ka­nu, któ­ry ogród ota­czał. Drżą­cą ręką do­by­ła klucz z kie­sze­ni, otwo­rzy­ła pra­wie nie­wi­docz­ną furt­kę i sta­nę­ła nad brze­giem głę­bo­kie­go rowu, któ­ry ota­czał ogród; przez rów ten sze­ro­ki, za­la­ny wodą, po­zie­le­nia­ły, rzu­co­na była kład­ka z jed­nej de­ski… Śmia­łą nogą wbie­gła na nią ko­bie­ta i prze­su­nąw­szy się zna­la­zła po dru­giej stro­nie, w śród ni­zi­ny ło­za­mi gę­ste­mi za­ro­słej. Kil­ka wy­dep­ta­nych przez lu­dzi i by­dło może ście­żek, snu­ło się w po­śród tych gąsz­czy, gdzie­nieg­dzie sta­re­mi wierz­ba­mi po­prze­rzy­na­nych. Znać na wio­snę wody mu­sia­ły to wszyst­ko za­le­wać. Łąka była wil­got­na a gdzie­nieg­dzie buj­no ro­sły na niej ta­ta­ra­ki i kwia­ty lu­bią­ce mo­cza­ry.

O kil­ka­dzie­siąt kro­ków od prze­ciw­ne­go brze­gu, sze­lest się dał sły­szeć wśród ło­zi­ny, ko­bie­ta na­sta­wi­ła ucha, za­trzy­ma­ła się i obej­rza­ła… Z gę­stwi­ny wy­szedł w tej chwi­li ukry­ty męż­czy­zna. Sta­nął jak­by prze­lę­kły i cze­kał. Do­pie­ro na dany znak zbli­żył się, go­rącz­ko­wo idąc i po­śpiesz­nie.

Był to mło­dy chło­pak, lat za­le­d­wie dwa­dzie­ścia parę mieć mo­gą­cy, słusz­ny, pięk­nej twa­rzy, nie­mal pa­nień­skie­go jesz­cze wdzię­ku, z dłu­gie­mi bląd wło­sa­mi, z nie­bie­skie­mi oczy­ma, praw­dzi­wy typ pół­noc­ny, ale w naj­pięk­niej­szym ob­ja­wie, w ide­al­nym swo­im bla­sku. O ile ko­bie­ty twarz ognia mia­ła, ener­gji i siły, o tyle on prze­ciw­nie od­zna­czał się smęt­ną ja­kąś do­bro­cią.

Z dala już usta jego uśmie­cha­ły się bo­jaź­li­wie pięk­ne­mu zja­wi­sku, i wy­cią­gnął ku nie­mu jak­by bła­gal­ne dło­nie. Ko­bie­ta rzu­ci­ła nań oczy swe i cią­gle szyb­ko idąc nie po­wi­taw­szy na­wet, po­pro­wa­dzi­ła z sobą da­lej, wi­ją­cą się ście­ży­ną małą. Szli mil­czą­cy, ona przo­dem, on za nią, aż do oba­lo­nej spróch­nia­łej kło­dy wierz­bo­wej, od któ­rej nowe la­to­ro­śle pusz­cza­ły, na wpół za­kry­wa­jąc tego tru­pa.

Ko­bie­ta od­dy­cha­jąc ze znu­że­nia, po­śpie­chu i stra­chu może, co­raz ży­wiej, pa­dła na to sie­dze­nie, uci­ska­jąc pierś pięk­ną ręką bia­łą, któ­rej pal­ce dłu­gie drga­ły kon­wul­syj­nie…

Mło­dzie­niec stał przed nią mil­czą­cy.

Nie ry­chło pod­nio­sła głów­kę ku nie­mu, oglą­da­jąc do koła, z pew­ną bo­jaź­nią dzi­ką.

– Ber­nar­dzie! za­wo­ła­ła – to dłu­żej trwać nie może, ja się du­szę, ja umie­ram; ja w tem ży­ciu cia­snem, ostu­dza­ją­cem, w tych oko­wach, obok tego czło­wie­ka, zim­ne­go jak nóż sta­lo­wy… wy­trwać nie po­tra­fię ani ty­go­dnia. Ja umrę, ja się otru­ję… Ber­nar­dzie, ko­chasz mnie – ra­tuj! ra­tuj!…

Blon­dyn rzu­cił się na ko­la­na przed nią.

– Moje ży­cie na­le­ży do cie­bie; tyś kró­lo­wą moją, mów, roz­ka­zuj. Uczy­nię wszyst­ko. Ka­za­łaś mi cze­kać – wo­łał z po­śpie­chem, by­łem cier­pli­wy, ka­za­łaś się od­da­lać, by­łem po­słusz­ny – wy­rzecz się na­dziei – wiesz jak mnie ten wy­rok bo­lał… mów co mam czy­nić, jam nie­wol­nik.

Ko­bie­ta na chwi­lę za­kry­ła twarz ręką, i za­du­ma­ła się…

– Nie – za­wo­ła­ła – to próż­no, z tego roz­pacz­li­we­go po­ło­że­nia, tyl­ko roz­pacz­li­wym kro­kiem wyjść moż­na. Nie, choć­bym chcia­ła żyć z nim, nie mogę. Ko­cham cie­bie, jego nie­na­wi­dzę… to kat!!

Ucie­kaj­my – za­żą­dam roz­wo­du, dać mi go mu­szą,… wolę skan­dal, wolę nie­sła­wę, wolę wszyst­ko, niż te wię­zy…

Ber­nard mil­czał. Klę­cząc po­ca­ło­wał jej rękę drżą­cą, cze­go na­wet czuć się nie zda­wa­ła, tak była po­grą­żo­ną w so­bie.

– Se­we­ryn­ko – ode­zwał się z ro­dza­jem upo­je­nia i eks­ta­zy. Se­we­ryn­ko… mów, każ… ja nie mam woli swo­jej… ja do cie­bie na­le­żę.

– Cze­kaj, niech my­śli zbio­rę, drżę cała; mó­wi­ła ko­bie­ta… wal­cząc z sobą, stra­ci­łam pa­mięć, przy­tom­ność… pa­trząc na nie­go wpa­dłam w wście­kłość pra­wie – ja nie wiem sama – ja nie wiem nad to jed­no że chce być wol­ną i two­ją…

Ber­nard z mło­dzień­czym za­pa­łem, już nie ręce jej, ale się rzu­cił ca­ło­wać sto­py… Spoj­rza­ła nań i po­rwa­ła się na­gle.

– Chodź – za­stać, zo­ba­czyć nas tu mogą. Nim po­wró­ci z pola, mamy jesz­cze pół….. go­dzi­ny cza­su…

chcę ci się wy­spo­wia­dać… chcę się sama wy­tło­ma­czyć przed sobą. Ja z nim wy­żyć nie po­tra­fię.

Ode­tchnę­ła sil­nie i iść po­czę­ła wlo­kąc za sobą Ber­nar­da, ście­ży­ną co raz węż­szą i wil­got­niej­szą.

Głos jej drżą­cy, po­ru­szo­ny, sła­bym w po­cząt­ku, lecz w unie­sie­niu pod­no­sił się co raz śmie­lej i sta­wał się go­ręt­szym.

– Nie zna­łeś mnie daw­niej, gdym jesz­cze była wol­ną i szczę­śli­wą… gdy mnie oj­ciec wy­pie­ścił i wy­ko­ły­sał, jak­by na kró­lo­wę. Mój Boże jak to krót­ko, krót­ko trwa­ło – za­le­d­wie oczy otwo­rzy­łam na świat i wol­ność, już je ciem­ną ża­ło­ba okry­ła. By­li­śmy ubo­dzy, ale oj­ciec mój pra­co­wał dla mnie i ota­czał do­stat­kiem. Tak mnie ko­chał. Któż wie, tą pra­cą dla dziec­ka za­bił się może… Zo­sta­łam sie­ro­tą; na rę­kach zim­ne­go opie­ku­na… Nie zna­łam lu­dzi i świa­ta, wie­dzia­łam tyl­ko żem była, co na­zy­wa­no pięk­ną…

Opie­kun ubo­gą, prze­stra­szo­ną, zmu­sił, wy­dał za tego czło­wie­ka. Znasz go?

Cały świat mnie po­tę­pi. Spoj­rzeć na nie­go, ła­god­ność i do­broć sama – spo­kój w twa­rzy, uśmiech na ustach, nie­za­chwia­ny chłód i pa­no­wa­nie nad sobą.

Z tą, samą krwią zim­ną przyj­mu­je szczę­ście, i pa­trzy na spa­da­ją­ce pio­ru­ny, czy ka­mień! Cze­góż mi w domu brak­nie – ubo­ga sie­ro­ta, mam o czem za­ma­rzę, nie sły­szę od nie­go su­row­sze­go sło­wa… ob­cho­dzi się ze mną jak z dzie­cię­ciem, po­bła­ża­ją­cy jest jak dla obłą­ka­nej, a znę­ca się i ka­tu­je…

Nie – ja tego ży­cia wy­trzy­mać nie po­tra­fię – ra­czej śmierć, niż dłuż­sze męki… Ber­nar­dzie, ra­tuj mnie!

– Se­we­ryn­ko, ży­cie moje, po­wta­rzam ci, po­czął go­rą­co, skła­da­jąc dło­nie Ber­nard – jam go­tów na wszyst­ko – ale ci nie taj­ne po­ło­że­nie moje. Znasz mat­kę moją… Ja je­stem w za­leż­no­ści od niej.

– Je­steś peł­no­let­ni, je­steś męż­czy­zną, za­wo­ła­ła ko­bie­ta, i mó­wisz że mnie ko­chasz.

– I po­świę­cę ci wszyst­ko… rzekł Ber­nard – na­wet na gniew mat­ki się na­ra­żę…

– A myją prze­bła­ga­my – ona to­bie i mnie prze­ba­czy – ła­miąc ręce krzyk­nę­ła spa­zma­tycz­nie ko­bie­ta… ale ja być tak dłu­żej nie mogę, cie­bie no­sząc w ser­cu – a jemu zmu­szo­na ule­gać jak ofia­ra… kła­mać i mil­czeć…

Od­wró­ci­ła się szyb­ko, sta­jąc na­gle.

– Słu­chaj, ju­tro jadę do Ży­to­mie­rza i za­my­kam się w klasz­to­rze, wy­ta­czam pro­ces o roz­wód, ty przy­go­tuj mat­kę… Jam two­ją!…

To mó­wiąc rzu­ci­ła mu się na szy­ję, ob­ję­ła ją rę­ka­mi, i ca­łu­jąc czo­ło drżą­ce­go chłop­ca, ze­rwa­ła się do uciecz­ki.

Ber­nard biegł za nią, próż­no usi­łu­jąc ją do­go­nić, le­cia­ła jak strza­ła, parę razy tyl­ko, daw­szy mu znak by nie szedł da­lej. Sta­nął wresz­cie wśród za­ro­śli… a Se­we­ry­na do­bie­gł­szy kład­ki na ro­wie, prze­śli­znę­ła się przez nią do furt­ki i wpa­dła do ogro­du, za­my­ka­jąc za sobą.

Drżą­ca ze wzru­sze­nia, po­trze­bo­wa­ła chwi­lę wy­po­cząć, nim mo­gła ze­brać siły, aby po­wró­cić ku do­mo­wi. Ochło­nąw­szy wresz­cie, wol­nym kro­kiem wśród co­raz zwięk­sza­ją­cych się ciem­no­ści, prze­su­nę­ła się zna­jo­me­mi so­bie ścież­ka­mi, i mi­ja­jąc klom­by, za­my­ślo­na zbli­ży­ła się do dwo­ru.

Na we­ran­dzie, na któ­rą spoj­rza­ła, nie wi­dać było ni­ko­go; tyl­ko w po­ko­jach świe­ci­ło już za­pa­lo­ne świa­tło. Przez szy­by do­strzedz było moż­na w głę­bi męż­czy­znę, któ­ry przy sto­le sie­dział, z roz­ło­żo­ną sze­ro­ko ga­ze­tą i cy­ga­ro od­jąw­szy od ust, czy­tał ją, z uwa­gą wiel­ką.

Męż­czy­zna był lat oko­ło czter­dzie­stu, twa­rzy okrą­głej, ja­snej, uspo­ko­jo­nej, pięk­nych do­syć ry­sów, ale mó­wią­cej mało. Znać było z ca­ło­ści tej, ob­la­nej ja­kąś har­mo­ni­ją, prze­jed­na­nie z ży­ciem i opa­no­wa­nie sie­bie. Nie była to twarz czło­wie­ka bez czu­cia, lecz wład­ną­ce­go sobą i uczu­cia­mi swo­je­mi, ko­goś co prze­żył wie­le i złu­dze­nia wszel­kie po­rzu­cił po dro­dze,

Na wy­so­kiem czo­le, nie­co wy­ły­sia­łem, znać było pro­mie­nie­ją­cą myśl i zim­ny roz­są­dek.

Oko­ło ust nie­co wy­dat­nych i sze­ro­kich, dwie za­ry­so­wa­ne marszcz­ki, po­zo­sta­ły jak śla­dy czę­ste­go uśmie­chu, iron­ji i li­to­ści.

Ko­bie­ta we­szła na we­ran­dę, po­pa­trza­ła na czy­ta­ją­ce­go wzro­kiem po­nu­rych groźb peł­nym, sta­nę­ła, za­wa­ha­ła się, i po­czę­ła prze­cha­dzać nie wstę­pu­jąc na próg sa­lo­nu. Kie­dy nie­kie­dy gniew­ne oko jej pa­da­ło na sie­dzą­ce­go i od­wra­ca­ło się z po­śpie­chem i wstrę­tem.

Męż­czy­zna czy­tał spo­koj­nie. Sze­lest jed­nak suk­ni któ­rą, cho­dząc po gan­ku mio­ta­ła Se­we­ry­na, zwró­cił w koń­cu jego uwa­gę, pod­niósł oczy, po­słu­chał, po­ło­żył ga­ze­tę, za­pa­lił cy­ga­ro przy­ga­słe, i wol­nym kro­kiem zbli­żył się do gan­ku.

Po­strze­gł­szy go nad­cho­dzą­ce­go ko­bie­ta pierzch­nę­ła szyb­ko, jak­by unik­nąć chcia­ła spo­tka­nia.

Wol­nym kro­kiem do­szedł do pro­gu i sta­nął w nim, oczy­ma w ciem­no­ści usi­łu­jąc doj­rzeć Se­we­ry­nę, któ­ra się w ką­tek we­ran­dy schro­ni­ła, i od­wró­ci­ła gło­wę od nie­go. Stał tak spo­koj­ny, ręce po­wkła­daw­szy w kie­sze­nie i roz­pa­try­wał się, od­dy­cha­jąc po­wie­trzem wie­czo­ru… Kie­dy nie­kie­dy z ust jego, ula­ty­wał dy­mek cy­ga­ra…

Wresz­cie gło­sem po­wol­nym i ci­chym ode­zwał się:

– Gdzież jest pani?

Była chwi­la mil­cze­nia. Ko­bie­ta się od­wró­ci­ła, z wy­ra­cho­wa­ną po­wol­no­ścią ku nie­mu i spy­ta­ła gło­sem w któ­rym czuć było wzru­sze­nie.

– Na cóż pani po­trzeb­na?

– Chłod­ny wie­czór. na­le­ża­ło­by wró­cić do sa­lo­nu – rzekł męż­czy­zna.

– O! ode­zwa­ła się szyb­ko Se­we­ry­na, du­szę się w nim cią­gle, do zbyt­ku, daj­cież mi choć świe­żem ode­tchnąć po­wie­trzem.

– Moja ko­cha­na Se­we­ryn­ko… skąd­że zno­wu ten hu­mor? do­dał spo­koj­nie sto­ją­cy w pro­gu.

– Hu­mor??? nie­ro­zu­miem – od­par­ła krót­ko i od­wró­ci­ła się ku ogro­do­wi. Jak­to? więc mi nie wol­no na­wet mieć hu­mo­ru, jaki chcę? A to do­sko­na­łe!

Męż­czy­zna ru­szył ra­mio­na­mi.

– Moja dro­ga, rzekł po­wol­nie – a mnie i spy­tać nie wol­no o nic?

– Panu… wam – gło­sem drżą­cym po­czę­ła ko­bie­ta – a któż za­bro­ni znę­cać się nad bez­bron­ną… i temi słod­kie­mi sło­wy, peł­ne­mi do­bro­ci… śpil­ko­wać ją po dniach ca­łych.

Panu – wol­no wszyst­ko – mnie tyl­ko ani za­pła­kać na­wet.

– Wi­docz­nie na bu­rzę się zbie­ra – po­wol­nie i spo­koj­nie od­po­wie­dział sto­ją­cy w pro­gu… ale cóż za przy­czy­na?…

Nic nie od­po­wie­dzia­ła ko­bie­ta, gry­zła bia­łe­mi ząb­ka­mi ko­niec chust­ki któ­rą w ręku trzy­ma­ła.

Męż­czy­zna wszedł w ga­nek i przy­bli­żył się ku niej zwol­na.

– Cóż ci jest Se­we­ryn­ko? rzekł gło­sem czu­łym – pro­szęż cię – nie męcz mnie – mów.

– Co mi jest! wy­buch­nę­ła ko­bie­ta… więc pan nie wi­dzisz że je­stem nie­szczę­śli­wą, naj­niesz­czę­śliw­szą; więc pan nie czu­jesz, że mnie ka­tu­jesz!

– Ja! cie­bie? na mi­łość Bożą – za­ła­mu­jąc ręce za­wo­łał zdu­mio­ny męż­czy­zna. – Cóż się sta­ło?

– Kro­pla prze­peł­ni­ła na­czy­nie – po­czę­ła gwał­tow­nie, zwra­ca­jąc twarz ku nie­mu ko­bie­ta… Cier­pia­łam dłu­go, ta­iłam łzy, wal­czy­łam z sobą… na­osta­tek sił się prze­bra­ło… Ja z wami żyć nie chcę, nie mogę, nie będę. – Tak – nie będę – roz­stać się nam po­trze­ba.

Męż­czy­zna jak pio­ru­nem ra­żo­ny, stał mil­czą­cy, słu­chał, i uszom nie wie­rzył. Wes­tchnie­nie cięż­kie wy­rwa­ło mu się z pier­si.

– Dziec­ko ty moje, za­wo­łał z li­to­ścią – na Boga – co ci jest? Na­ucz że mnie jaka to kro­pla nie­szczę­śli­wa prze­peł­ni­ła to na­czy­nie… czem ja ci ży­cie uczy­ni­łem nie­zno­śnem…

Głos jego stał się po­waż­nym i smut­nym

– Ja moje, rzekł, po­świę­ci­łem dla cie­bie – ale nie chwi­lo­wej przy­jem­no­ści twej szu­ka­łem, pra­gną­łem szczę­ścia – dla tego nie… po­chle­bia­łem ci, jak ko­cha­nek – by­łem dla cie­bie oj­cem, Se­we­ryn­ko! Tyś dziec­ko! ty nie wiesz co mó­wisz i na co się na­ra­żasz, nie li­czysz się ze sło­wa­mi two­je­mi.

– O! prze­pra­szam, bar­dzo prze­pra­szam – po­czę­ła ob­ra­żo­na ko­bie­ta – ważę każ­de sło­wo moje. My­śla­łam dłu­go nim wy­rze­kłam ostat­nie.

Pod po­zo­rem tego tro­skli­we­go oj­cow­stwa, kry­ło się obrzy­dłe skąp­stwo, i za­zdrość śmiesz­na. Ja je­stem mło­da, ja po­trze­bu­ję żyć, a ja tu za­mknię­ta w tych ścia­nach, nie­wol­ni­cą być nie chcę. Ja nie mam nic, ja nie roz­po­rzą­dzam ni­czem, ja nie mam swej woli… ja za­wsze tyl­ko ma­ło­let­niem dla was dziec­kiem je­stem.

O! nie! nie! o pra­wa moje, o swo­bo­dę mi na­leż­ną upo­mnieć się mu­szę.

– Praw­dzi­wie, w gło­wie się za­wra­ca, słu­cha­jąc tego wrząt­ku wy­ra­zów gniew­nych – rzekł mąż – o co ci idzie! Dziś, wczo­raj, za­wsze wy­ma­ga­łem dla two­je­go do­bra, aże­byś się czem za­ję­ła… ko­bie­ta, pani domu, ma obo­wiąz­ki. Zresz­tą zo­sta­wi­łem ci do wy­bo­ru, rób co chcesz, zaj­mij się czym ci się po­do­ba. Nie mamy dzie­ci – nie dał ich Bóg, są sie­ro­ty – masz książ­ki, for­te­pian, ogród – co chcesz!

– Tak, wszyst­ko oprócz swo­bo­dy i ży­cia – roz­śmia­ła się Se­we­ry­na – oprócz lu­dzi, to­wa­rzy­stwa – oprócz ser­ca, coby mnie ro­zu­mia­ło, oprócz… mi­ło­ści!…

Za­trzy­ma­ła się, męż­czy­zna pa­trzał na zie­mię za­du­ma­ny.

– Mi­ło­ści!… po­wtó­rzył, nie­ste­ty! tej wy­ma­rzo­nej ja­kiej tyś pra­gnę­ła, ja ci dać nie mogę… tej go­rącz­ko­wej, co pali, za­bi­ja… ja do niej nie je­stem zdol­ny ale ko­cham cię, jak dzie­cię moje, jak żonę jak to­wa­rzysz­kę, jak mój je­dy­ny skarb na zie­mi.

Szy­der­sko po­czę­ła się śmiać pięk­na Se­we­ry­na.

– Kto­by nas sły­szał – rze­kła – po­my­ślał­by istot­nie żeś pan anio­łem, a ja po­tę­pio­ną, sza­lo­ną… nie­wdzięcz­ną. Ale dość słów – do­syć… – mę­czy­łam się dwa lata, du­si­łam się tą wa­szą mi­ło­ścią obrzy­dłą mi, i tem po­wie­trzem wię­zien­nem – dziś umrę lub będę swo­bod­ną. – Dość tego!….

– Se­we­ryn­ko moja! prze­ra­żasz mnie – za­wo­łał mąż – ochłoń, po­miar­kuj się… Ja mam naj­pierw­szą li­tość nad tobą. Do­brze – chcesz swo­bo­dy, od­dam ci ją – cóż po­czniesz?

– O los mój pro­szę być spo­koj­nym – od­par­ła żywo – los mój chcę, by był moim lo­sem – opie­ku­nów ja nie po­trze­bu­ję. Do­syć mi było tego jed­ne­go, co mnie głu­pią, gwał­tem pchnął w wa­sze ob­ję­cia, w ob­ję­cia czło­wie­ka bez czu­cia, bez ser­ca… kata z uśmie­chem na ustach.

Usły­szaw­szy to imię – kata – męż­czy­zna pod­niósł gło­wę, i w le­pił oczy w ko­bie­tę z gnie­wu drżą­cą, mio­ta­ją­cą, się i nie­przy­tom­ną; usta jego po­ru­szy­ły się, chciał cóś od­po­wie­dzieć, gdy kro­ki sły­szeć się dały, i wy­ro­stek w sza­rej li­be­ryi, z ser­we­tą na ręku i ta­le­rzem sta­nąw­szy w pro­gu, gło­sem cien­kim rzekł spo­koj­nie:

– Pro­szę ja­śnie pań­stwa do sto­łu.

Stał jesz­cze, gdy męż­czy­zna rzekł spo­koj­nie: Idź, za­raz… przyj­dzie­my! Chło­pak się od­da­lił zwol­na.

– Nie da­waj­my się na po­śmie­wi­sko lu­dziom – rzekł spo­koj­nie rów­nież do żony. Co mię­dzy nami za­szło, mię­dzy nami zo­stać po­win­no… wi­do­wi­ska z sie­bie nie czyń­my… Pro­szę pani.

Su­ro­wym i na­ka­zu­ją­cym nie­co to­nem, wy­rze­czo­ne wy­ra­zy usły­szaw­szy, za­wa­ha­ła się ko­bie­ta, po­tem, z re­zy­gna­cyą na­głą, szyb­ko za­czę­ła iść ku drzwiom i z dumą pod­nio­sł­szy pięk­ną gło­wę, przez sa­lon po­śpie­szy­ła w pra­wo do ja­dal­ni.

Był to po­kój ob­szer­ny, bez prze­py­chu, lecz ze sma­kiem urzą­dzo­ny. W koń­cu jego, dę­bo­wy rzeź­bio­ny bu­fet zaj­mo­wał ścia­nę całą, w nim były sta­re sre­bra. Na ścia­nach wi­sia­ły pięk­ne ob­ra­zy, przed­sta­wia­ją­ce gó­rzy­ste oko­li­ce wło­skie i ty­rol­skie i kil­ka in­nych sta­rych por­tre­tów. W po­środ­ku stał na­kry­ty stół na czte­ry oso­by, oświe­tlo­ny srebr­nym kan­de­la­brem o dwóch ra­mio­nach. Czte­ry krze­sła z wy­so­kie­mi po­rę­cza­mi, przy­go­to­wa­ne były dla bie­siad­ni­ków, a za jed­nym z nich stał wła­śnie ów chło­pak, z ta­le­rzem i ser­we­tą. Se­we­ry­na rzu­ci­ła się na, nie jak­by z musu. Za­ło­ży­ła ręce na pier­si i pa­trzy­ła w su­fit. Opo­dal cze­ka­ją­cy sta­ry słu­ga z pół­mi­skiem, z pew­nem po­li­to­wa­niem usza­no­wa­nia peł­nem, pa­trzał na nią. Za dru­giem krze­słem sta­ła ocze­ku­jąc śred­nie­go wie­ku ko­bie­ta, ubra­na chę­do­go ale skrom­nie, twa­rzy po­marsz­czo­nej i po­żół­kłej. Oczy jej nie­spo­koj­ne pa­dły na pa­nią, i jak­by prze­lę­kłe, od­wró­ci­ły się od mej. Na osta­tek, czwar­te w koń­cu krze­sło, trzy­mał ocze­ku­jąc męż­czy­zna wą­sa­ty, w my­śliw­skiej kur­cie, praw­dzi­wy typ ja­kie­goś łow­cze­go i go­spo­da­rza za­ra­zem, a dum­ne­go szla­chet­ki… Na ręku opar­tem na po­rę­czy krze­sła, wi­dać było duży sy­gnet z krwaw­ni­kiem. Dłu­gie buty do ko­nia i ło­wów miał na no­gach…

Po pra­wej ręce pani, przy­szedł zwol­na za­jąć miej­sce mąż i go­spo­darz domu; tak już uspo­ko­jo­ny i z twa­rzą roz­ja­śnio­ną, jak­by tyl­ko co nie prze­był strasz­ne­go mał­żeń­skie­go prze­si­le­nia, gro­żą­ce­go mu w domu ka­ta­stro­fą.

Uśmie­chał się na­wet spo­glą­da­jąc na wą­sa­te­go, któ­re­mu gło­wą kiw­nął zda­la. Ser­we­tę zdjął z ta­le­rza, za­ło­żył pod bro­dę., a na ten znak, ko­bie­ta z żół­kłą twa­rzą i bie­ga­ją­ce­mi oczy­ma, sia­dła me­to­dycz­nie i wą­sacz za­jął swe miej­sce.

Słu­żą­cy zbli­żył się naj­przód z pół­mi­skiem do pani któ­ra gło­wą dała mu znak że jeść nie bę­dzie, po­tem do pana, a ten – czy miał lub nie, ocho­tę do je­dze­nia mu­siał ape­ty­tem po­kryć ta­jem­ni­cę z we­ran­dy wy­nie­sio­ną. Me chciał aby lu­dzie po nim wzru­sze­nie po­zna­li i za­brał się do je­dze­nia jak zwy­czaj­nie. Na­prze­ciw sie­dzą­ca ko­bie­ta po­pa­trza­ła nań cie­ka­wie, i z drew­nia­nej ob­rącz­ki wy­jąw­szy ser­we­tę, ukła­da­ła ją pil­nie na so­bie.

– Cóż tam w le­sie pa­nie Ka­ro­lu! za­py­tał go­spo­darz.

– No­we­go tak da­le­ce nic – od­parł chrzą­ka­jąc le­śni­cy, na­braw­szy na ta­lerz suto po­traw­ki z kury.

Za­rwa­niec­cy chło­pi so­snę ście­li nie­da­le­ko od gra­ni­cy na po­ża­rach… ale nie da­li­śmy jej im skraść – i do­śle­dzim spraw­ców.

Za­wsze te szko­dy… wes­tchnął go­spo­darz… Sar­ny wi­dzia­łeś?

– Pięt­na­ście ich li­czy­łem… od­parł pan Ka­rol… Roz­mo­wa się prze­rwa­ła na chwi­lę. Pani cią­gle to na su­fit, to na ścia­ny pa­trza­ła, ko­bie­ta sie­dzą­ca obok, ukrad­kiem spo­glą­da­ła na nią, maż uda­wał że nic nie wi­dzi. Po­da­no dru­gą po­tra­wę, któ­rą rów­nie jak pierw­szą, od­trą­ci­ła Se­we­ry­na. Mąż za­py­tał zim­no:

– Nic nie jesz?

Kiw­nę­ła tyl­ko gło­wą w mil­cze­niu.

Pan­na Sa­lo­mea, re­zy­dent­ka i och­mi­strzy­ni po­chy­li­ła się ku swej pani.

– Czy nie gło­wa pa­nią boli? spy­ta­ła. Po­trzę­sła gło­wą na znak że nie, i nie dała od­po­wie­dzi.

Pie­czy­ste spo­tkał los dwóch pierw­szych po­traw. Go­spo­darz jadł, choć wi­dać było, że mu się w cale jeść nie­chcia­ło, ma­chi­nal­nie, do zbyt­ku łap­czy­wie i nie­uważ­nie. Po­tem co prę­dzej po­rzu­cił ser­we­tę, nóż i wi­de­lec, jak gdy­by chciał skoń­czyć raz wie­cze­rzę już dla nie­go za­dłu­gą.

Wsta­li od sto­łu wszy­scy, pani sie­dzia­ła za­my­ślo­na a po­sły­szaw­szy od­su­wa­nie krze­seł, ze­rwa­ła się po­tem szyb­ko i wy­bie­gła do sa­lo­nu. Pan­na Sa­lo­mea rów­nie po­spiesz­nie wy­mknę­ła się dru­gie­mi drzwia­mi, go­spo­darz w pro­gu kil­ka jesz­cze słów po­mó­wił z le­śni­czym, i daw­szy mu do­bra­noc, po­wol­nym kro­kiem wszedł za żoną.

Ta sta­ła twa­rzą zwró­co­na, ku ciem­nym oknom we­ran­dy, w po­sta­ci te­atral­nej, z rę­ka­mi na pier­siach za­ło­żo­ne­mi. Usta jej za­cię­te, brew zmarsz­czo­na, zdra­dza­ły, że jesz­cze w niej ki­pia­ło wszyst­ko.

Ob­ró­ci­ła się do wcho­dzą­ce­go męża z wy­ra­zem wzgar­dy i to­nem na­ka­zu­ją­cym rze­kła:

– Pro­szę ju­tro o ko­nie do Ży­to­mie­rza, jeź­li pan nie chcesz abym po­szła, pie­cho­tą.

– A ja, pro­szę cię, ko­cha­na Se­we­ryn­ko, nim sta­now­czy krok przed­się­weź­miesz, od­parł zim­no mąż – za­sta­nów się do­brze. Gwał­tem nikt cię nie za­trzy­ma. Jak­kol­wiek cię ko­cham, mi­ło­ści mo­jej na­rzu­cać ci nie będę. Nie na ró­żach spę­dzi­łem i ja te dwa lata po­ży­cia na­sze­go, alem miał do dziś dnia na­dzie­ję, że le­piej może po­znasz i oce­nisz, że się po­go­dzisz z lo­sem, nie tak nie­zno­śnym jak ci roz­draż­nio­na wy­sta­wia ima­gi­na­cya. Jesz­cze czas – do­dał – za­sta­nów się, pro­szę.

– Nie po­trze­bu­ję nauk – od­par­ła ko­bie­ta dum­nie – te dwa lata na­uczy­ły mnie do­syć… na całe ży­cie. Po­sta­no­wie­nie moje jest nie­odwo­łal­ne… roz­wód – tak…

Bla­da twarz męża, zbla­dła moc­niej jesz­cze, drgnął – wes­tchnął i kil­ka kro­ków w tył od­stą­piw­szy, siadł na krze­śle u sto­li­ka pod­parł­szy się na ręku.

– W tem wszyst­kiem – po­czął po chwi­li, przy­szedł­szy do sie­bie – jest coś wię­cej niż wstręt do mnie – jest za­pew­ne przy­wią­za­nie do kogo in­ne­go…

Do­my­ślam się że Ber­nard Zniń­ski, któ­re­mu de­li­kat­nie od­mó­wi­łem wstę­pu do mo­je­ge domu… Ko­bie­ta zwró­ci­ła twarz za­czer­wie­nio­ną.

– Nie po­trze­bu­ję się tło­ma­czyć – rze­kła.

– Ale ja czu­ję się w obo­wiąz­ku prze­strzedz. Ber­nard nie jest jesz­cze zu­peł­nym pa­nem swej woli, mat­kę ma su­ro­wą i po­boż­ną… Ona mu nie po­zwo­li

. na oże­nie­nie, a wąt­pię by duma pani zgo­dzi­ła się na inne sto­sun­ki… To mło­kos. Nie chcąc słu­chać pani Se­we­ry­na ru­szy­ła się z miej­sca po­waż­nym kro­kiem, dum­nym wzro­kiem zmie­rzy­ła męża, i po­szła ku drzwiom na pra­wo, sil­nie je za­trza­sku­jąc za sobą… W dru­gich drzwiach któ­re sły­chać było otwie­ra­ją­ce się po chwi­li, za­krę­co­no klu­czem… ci­sza za­le­gła po­ko­je..

Go­spo­darz jak wry­ty, po­zo­stał dłu­go w krze­śle – my­ślał… Wi­dać było że nie wie­dział co po­cząć z sobą… Wstał jak upo­jo­ny, w pierw­szej chwi­li zmu­szo­ny o stół się oprzeć, bo mu się nogi za­chwia­ły, po­tarł ręką po czo­le, strzą­snął się, otarł pręd­ko łzy, któ­re mu na­bie­gły do oczów, i skie­ro­wał się ma­chi­nal­nie ku ve­ran­dzie…

Tu, po­pa­trzyw­szy chwi­lę w ogród, przy­mknął drzwi, prze­szedł się po po­ko­ju, i kil­ka razy chwy­ta­jąc za klam­kę, aby wyjść po­wra­cał na­zad – Siadł na daw­nem, miej­scu pa­so­wał się z sobą – do­pó­ki nie zwy­cię­żył chwi­li ja­kie­goś bólu i zwąt­pie­nia.

Twarz któ­ra była przy­bra­ła wy­raz nie­męz­ki, wy­ja­śniać się za­czę­ła po­wo­li… Jesz­cze raz łzy starł ru­chem ręki z po­wiek i jak­by gwałt so­bie za­da­jąc żywo wy­biegł z sa­lo­nu.

Roz­staw­szy się z Se­we­ry­ną, pan Ber­nard ja­kiś czas jesz­cze błą­dził, wśród mo­cza­rów i za­ro­śli, sam nie wie­dząc do­brze co robi; – szedł, po­wra­cał, sia­dał na spróch­nia­łej kło­dzie, wsta­wał, wło­sy dłu­gie prze­bie­rał rę­ka­mi, jak­by mu cię­ży­ły, twarz jego to smut­nia­ła to się ja­kiemś szczę­ściem uśmie­cha­ła. Lecz do uczu­cia tego mie­szał się nie­po­kój wi­docz­ny. Do­da­wał so­bie męz­twa na­próż­no, znać w nim było czło­wie­ka nie­pew­ne­go sie­bie i za­kło­po­ta­ne­go szczę­ściem wła­snem…

Mrok pa­dał już co­raz gęst­szy, i nie­bo za­czy­na­ło przy­bie­rać tony sine i zim­ne wie­czo­ra, gdy wy­do­byw­szy się z łóz i za­ro­śli pan Ber­nard z dziu­pli wy­próch­nia­łej wierz­by, do­był scho­wa­ną w niej du­bel­tów­kę, za­wie­sił ją na ra­mie­niu, i kro­kiem pew­niej­szym po­szedł ku gro­bli… Wio­dła ona ku mły­no­wi i kar­czem­ce, przy któ­rej wi­dać było, na pnia­ku sie­dzą­ce­go chłop­ca, trzy­ma­ją­ce­go dwa osio­dła­ne ko­nie… Gro­blą szli z pola lu­dzie z płu­ga­mi i bro­na­mi, pę­dzo­no by­dło i owce, i nasz my­śli­wy mu­siał się trzy­mać, po za wierz­ba­mi, któ­re­mi osło­nio­na była gro­bla, aby te wie­czor­ne mi­jać po­cho­dy.

Nie­któ­rzy prze­chod­nie po­zdra­wia­li go, inni zda­la, z uko­sa nań spo­glą­da­li – pan Ber­nard szedł jak gdy­by nie bar­dzo chciał być wi­dzia­nym. Mły­nek szyb­ko prze­mi­nął i do­szedł­szy kar­czem­ki, chwy­cił z rąk chło­pa­ka cu­gle, aby sko­czyć na ko­nia… Wierz­cho­wiec krę­cił się tro­chę… a tur­kot nad­jeż­dża­ją­cej brycz­ki, spło­szył go bar­dziej jesz­cze.

Uka­za­ła się ona wkrót­ce i przed kar­czem­ką wstrzy­ma­ła. Na brycz­ce sie­dział męż­czy­zna śred­nich lat, ru­mia­ny i przy­stoj­ny. Nie zna­jąc go na­wet, moż­na w nim było po­znać sta­re­go ka­wa­le­ra. Uprząż oznaj­my­wa­ła jed­ne­go z tych mi­ło­śni­ków koni, na Wo­ły­niu wów­czas gło­śnych, któ­rych ba­ła­gu­ła­mi zwa­no. Była to we­so­ła mło­dzież do któ­rej się i star­si przy­mie­szy­wa­li, wio­dą­ca ży­cie buj­ne, a za­ba­wia­ją­ca się ko­niar­stwem… i po sta­re­mu – tę­ży­zną. Ba­ła­gul­stwo nie było w isto­cie czem in­nem, tyl­ko przy­po­mnie­niem tę­ży­zny, z cza­sów księ­cia Jó­ze­fa i jego to­wa­rzy­szów. Po­lor tyl­ko jaki tę­ży­znie ów­cze­snej nada­wa­li XX-a de Li­gne, i sfran­cu­zia­ła mło­dzież wy­cho­wa­na za­gra­ni­cą, znikł z tego na­śla­do­wa­nia bez­wied­ne­go, a ra­czej z tego po­wtó­rze­nia fe­no­me­nu, od­na­wia­ją­ce­go się ja­kimś ataw­ni­zmem psy­cho­lo­gicz­nem.

Sie­dzą­cy na brycz­ce, zo­ba­czył zda­le­ka do­sia­da­ją­ce­go wierz­chow­ca pana Ber­nar­da, i wstaw­szy na­gle, aby mu się przyj­rzeć le­piej, bo ciem­na noc już była, za­wo­łał rękę zło­żyw­szy w trąb­kę:

– Ber­nar­dzie zło­to­wło­sy – by­waj!…

– A!… pana, Ka­la­san­te­go!! ode­zwał się sły­sząc to mło­dzie­niec, i przy­braw­szy ton we­so­ły… zką­dże bo­go­wie pro­wa­dzą?

– Wąt­pię aże­by Bo­go­wie aż! od­parł z brycz­ki się do­by­wa­jąc sta­ry ka­wa­ler, któ­ry się zbli­żył do Ber­nar­da, a ten też cu­gle ko­nia od­dał chłop­cu. Wąt­pię aże­by Bo­go­wie pro­wa­dzi­li… ale wra­cam z jar­mar­ku w Lu­ba­rze – kiep­ski był… Chcia­łem do­stać so­bie sro­ka­cza, i jed­ne­go po­czci­we­go nie było! No – a wy zkąd?

Za­da­jąc to py­ta­nie, po­pa­trzał z uwa­gą, prych­nął pan Ka­la­san­ty, i od­wiódł na stro­nę Ber­nar­da.

– Na seło du­ry­ty! ode­zwał się – fu­zję masz na ple­cach… Koń stał przy karcz­mie… a jak gdy­by kto mimo to nie wie­dział, na ja­kie się wy­bra­łeś po­lo­wa­nie i do­kąd!

Zczer­wie­niał się mło­dzie­niec, ale wie­czór póź­ny nie dał doj­rzeć ru­mień­ca…

– Co? co! gdzie! jak? ale…

– Ale – daj­że ty mi po­kój, rękę mu kład­nąc na ra­mie­niu pan Ka­la­san­ty… jam sta­ry, do­świad­czo­ny, a o tem już wró­ble pod strze­chą świer­go­czą. Na seło du­ry­ty! po­wtó­rzył. Żon­kę ba­ła­mu­cisz temu nie­szczę­śli­we­mu Fan­tec­kie­mu… Praw­da że ko­bie­ta jak ła­nia – żeś ty ład­ny i mło­dy – ale jak się mama do­wie, pal­nie ci mo­rał na ko­bier­cu, albo to pa­nien na świe­cie mało że ci się mę­żat­ki za­chcia­ło…

Ber­nard na­próż­no ru­cha­mi roz­pacz­li­we­mi sta­rał się ten po­tok wy­ra­zów po­wstrzy­mać, i oglą­dał się bo­jaź­li­wie…

– Nikt nas nie sły­szy – nie bój się – mó­wił da­lej pan Ka­la­san­ty – ja ci ra­dzę – po przy­ja­ciel­sku rej­te­ruj się do­pó­ki pora – bo i z Fan­tec­kim bie­da być może. Ja go znam zdaw­na. Człek spo­koj­ny, ci­chy, wy­trwa­ny lecz z nim nie żar­to­wać. Tacy są, naj­nie­bez­piecz­niej­si, sło­wa nie po­wie a w łeb ci pal­nie je­że­li cię zła­pie na schadz­ce… trzęś gło­wą nie trzęś – do­dał, wy­pie­raj się czy nie wy­pie­raj – (tu do ucha mu się po­chy­lił) – by­łeś na ren­dez-vous!

– Wra­cam z po­lo­wa­nia na kacz­ki! za­wo­łał Ber­nard prze­stra­szo­ny.

– Na gęś i to nie dzi­ką – roz­śmiał się pan Ka­la­san­ty… Sły­chać cię per­fu­ma­mi, nos mam do­bry…

Strze­lasz do­sko­na­le, ka­czek jest do stu dy­abłów, gdzież zwie­rzy­na?

I po­czął się śmiać.

– Co ty mnie chcesz oba­ła­mu­cić – sta­re­go wygę! ale – ale – nie tyl­ko ja ale ca­lu­sień­kie są­siedz­two bęb­ni o tem.

Mło­dzie­niec mi­mo­wol­nie ręce za­ła­mał.

– Pa­nie pod­sęd­ku, pa­nie Ka­la­san­ty do­bro­dzie­ju, za­wo­łał głos tłu­miąc – na mi­łość Bożą, nie po­wta­rzaj­cie ta­kich rze­czy…

– Bóg z tobą, zło­to­wło­sy mło­dzień­cze, po­czął sta­ry ka­wa­ler, Bóg z tobą – ja mogę mil­czeć dla przy­jaź­ni two­jej – ale to nic nie po­mo­że… Lu­dzie mają oczy, co wię­cej, ta­kie spra­wy lu­dzie nie pa­trząc zga­du­ją… szy­dło w wor­ku się nie utai… to dar­mo.

Za­ła­pa­łeś się bra­cisz­ku, a ra­czej pięk­na pani cię zła­pa­ła i jeź­li nie za­po­bie­żysz temu wcze­śnie, za­pro­wa­dzi cię da­le­ko.

– Pan Ka­la­san­ty do­był z za sur­du­ta fa­jecz­kę krót­ką i ko­rzy­sta­jąc z tego iż zmie­sza­ny pan Ber­nard nie od­po­wia­dał, na­kła­da­jąc ją po ci­chu szep­tał da­lej.

– Wszy­scy­śmy mło­dzi byli – a ja, choć już la­ta­mi się do naj­młod­szych nie li­czę, czu­ję w so­bie jesz­cze wolę Bożą… Ko­bie­ty lu­bię… aleć, do kata, żeby tak cze­go jak tego, nie zby­wa na nich… Ko­niecz­nie tej się wasz­mo­ści za­chcia­ło, któ­rej nie moż­na.. ha? owoc za­ka­za­ny!! tak! tak, smacz­ny! dla tego że za­ka­za­ny! Ale za każ­dy taki ką­sek prze­bo­lić trze­ba i wziąść pla­gi – to dar­mo… Ko­cha­ny Ber­nard­ku… zwiń cho­rą­giew­kę póki czas!!

I po­gro­ził mu na no­sie…

– Ber­nard stał za­my­ślo­ny – nie chciał się przy­zna­wać do ni­cze­go a był nie­spo­koj­nym; w ostat­ku wes­tchnąw­szy rzekł.

– Któż mi może co za­rzu­cić? a choć­bym się i ko­chał… w mę­żat­ce… toć prze­cie nie ja pierw­szy, ani ostat­ni.

– Ale jeź­li komu, to­bie to nie­po­trzeb­ne – bie­dę so­bie ku­pisz tyl­ko… Zna­my wszy­scy sza­now­ną… mat­kę two­ją, z nią nie ma co żar­to­wać. Ber­nard już niby nie zwa­ża­jąc na tę ga­wę­dę, do­był cy­ga­ro i usi­ło­wał je za­pa­lić…

– Jar­mark był zły po­wia­dasz? – spy­tał, zwra­ca­jąc roz­mo­wę.

Pan Ka­la­san­ty się roz­śmiał, ra­mio­na­mi ru­szył, szep­nął. – Groch na ścia­nę!! co z nim ga­dać – i do­dał – Jar­mark był ze wszyst­kiem li­chy…

Sta­li chwi­lę na­prze­ciw sie­bie – w tem, jak­by na od­wa­gę się zbie­ra­jąc, Ber­nard wziął pod­sęd­ka pod pa­chę.

– Bar­dzo szczę­śli­wie że­śmy się spo­tka­li, wy­jąk­nął tro­chę za­kło­po­ta­ny – mia­łem ju­tro u was być…

– To nic nie prze­szka­dza – pro­szę.

– Mam do was. proś­bę.

– Pod­sę­dek gło­wę zwró­cił.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: