Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Klinika doktora Marcha - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klinika doktora Marcha - ebook

Wciąż nie możesz się pozbierać po powrocie z podróży w czasie? Odwiedziłeś magiczną krainę i nie masz z kim o tym porozmawiać? A może Twoje dziecko ma moce parapsychiczne i nie wiesz już, jak z nim postępować? Bliżej nieokreślona przyszłość. Ludzkość nawiązała współpracę z Minerwianami - zaawansowaną cywilizacją kosmitów, której wysoki poziom technologiczny wpłynął też na rozwój innych dziedzin nauki, w tym: psychologii. Tak się składa, że mała miejscowość Clive's Grove obfituje w liczne niesamowite zjawiska, które wpływają również na psychikę jej mieszkańców. Doktor Memorandus March jest specjalistą od nietypowych przypadków psychologicznych i korzysta z wieloletniej wiedzy Minerwian, aby zbadać wpływ zjawisk nadnaturalnych na ludzki mózg. Jako psychoterapeuta, doktor March pomaga mieszkańcom Clive's Grove uporać się z ich demonami, jednocześnie prowadząc własne badania.

Kategoria: Fantastyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788396760418
Rozmiar pliku: 801 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Syn­drom Kra­iny Cza­rów

1

Oli­ver Ben­son mie­szał płatki owsiane i spo­glą­dał ze znie­cier­pli­wie­niem na schody, ma­jąc na­dzieję, że Ma­rianna za­raz zej­dzie na śnia­da­nie. Za ja­kąś go­dzinę mieli już być go­towi do wyj­ścia do szkoły, a tej ośmio­let­niej smar­kuli wciąż nie było wi­dać. Cza­sami ża­ło­wał, że jest od niej stra­szy o sie­dem lat i że to on musi być tym od­po­wie­dzial­nym.

Wła­ści­wie sam nie wie­dział, czemu na nią cze­kał. Z ja­kie­goś po­wodu czuł nie­po­kój, kiedy długo nie scho­dziła… Spraw­dził dziś rano jej po­kój – ni­g­dzie nie było żad­nych dzi­wacz­nych drzwi…

Oli­ver otrzą­snął się z po­nu­rych my­śli i po­pra­wił oku­lary. Tamto wszystko było już za nim. Te­raz cze­kała go reszta jego ży­cia.

No, wresz­cie ta dzie­wu­cha się po­ja­wiła. Wła­ści­wie to zbie­gła ze scho­dów, ro­biąc ha­łas na cały dom. Tata był w pracy, mama wy­szła tuż po nim, ale zdą­żyła przy­szy­ko­wać im śnia­da­nie, dla­tego to Oli­ver upo­mniał sio­strę, aby się uspo­ko­iła. Ma­rianna na­tych­miast się opa­no­wała i usia­dła przy stole, na któ­rym cze­kała na nią ka­napka z żół­tym se­rem.

– Ale ja nie lu­bię sera!

– Trudno. Jedz i nie ma­rudź.

– A nie mo­żemy zjeść ba­be­czek ja­go­do­wych? Wiesz, ta­kich jak ro­biła Pani Gą­ska.

Oli­ver za­marł na chwilę. Przy­po­mniał so­bie ga­da­jącą gęś w ku­chen­nym far­tu­chu, która ja­kimś cu­dem była w sta­nie utrzy­mać dzba­nek z her­batą.

Otrzą­snął się i od­rzekł sta­now­czo:

– Nie. Masz zjeść to. Nie­długo idziemy do szkoły.

– Ale w szkole jest tak nudno! Poza tym ni­kogo nie znam.

Oli­ver spoj­rzał na nią i uniósł brwi. Jego sio­stra wy­da­wała się rze­czy­wi­ście tro­chę smutna. Odło­żył więc łyżkę i po­ło­żył rękę na ra­mie­niu dziew­czynki.

– Hej, to do­piero drugi dzień. Zo­ba­czysz, jesz­cze bę­dziesz miała dużo przy­ja­ciół.

Uśmiech­nął się na­wet, aby do­dać jej otu­chy, i wró­cił do płat­ków. Przez chwilę sie­działa ci­cho, po­woli zja­da­jąc ka­napkę. W końcu jed­nak po­wie­działa:

– Ale nie ta­kich jak w Zen­lan­dii.

Oli­ver wziął głę­boki od­dech i po raz ko­lejny prze­rwał je­dze­nie, aby zwró­cić się do sio­stry.

– Po­słu­chaj, Ma­rianno. Wiesz, że nie mo­żemy tam wró­cić.

– Szkoda. – Prych­nęła. – Tam wszystko jest lep­sze.

– To nie­prawda. A co z ol­brzy­mem?

– Ale jego już nie ma! Prze­cież po­mo­gli­śmy go po­ko­nać! A w Zen­lan­dii lu­dzie są milsi i na śnia­da­nie za­wsze są ba­beczki.

Oli­ver nie wie­rzył, że znów o tym roz­ma­wiają. I prawdę mó­wiąc, miał już po dziurki w no­sie Zen­lan­dii. Nie dość, że wi­dział ją w snach; nie dość, że mu­siał ja­koś przy­wyk­nąć po tym ca­łym sza­leń­stwie do nor­mal­nego świata, to jesz­cze Ma­rianna cią­gle o niej ga­dała.

– Nie pa­mię­tasz, jak ol­brzym pró­bo­wał mnie upiec w pie­kar­niku? – za­py­tał, pod­no­sząc się z miej­sca. – Uwierz mi, to nie było przy­jemne do­świad­cze­nie.

Ma­rianna spu­ściła wzrok, wi­docz­nie za­wsty­dzona. To z ko­lei spra­wiło, że Oli­ver usiadł z po­wro­tem na krze­śle. A ona mil­czała, aż wresz­cie prze­łknęła ostatni kęs. Wtedy od­parła ci­cho:

– To nie tak, że za­po­mnia­łam.

Brat spoj­rzał na nią, rów­nież zja­da­jąc resztki śnia­da­nia. Przy­glą­dali się so­bie w ci­szy pu­stego domu.

– Po pro­stu… Po pro­stu tam mia­łam wresz­cie przy­ja­ciół. No i – uśmiech­nęła się blado – prze­cież cię w końcu ura­to­wa­łam. Ni­gdy, prze­nigdy bym cię nie zo­sta­wiła.

Oli­ver przy­po­mniał so­bie całe zaj­ście. I przy­po­mniał so­bie, jak bar­dzo się cie­szył, że sio­stra jed­nak po niego wró­ciła.

– Tak, pa­mię­tam – od­parł w końcu, rów­nież się uśmie­cha­jąc. – By­łaś ge­nialna.

To nie tak, że nie ro­zu­miał, dla­czego chciała tam wró­cić. W końcu byli bo­ha­te­rami i on sam wie­lo­krot­nie czuł się o wiele le­piej w tam­tym świe­cie niż w tym. Ale pro­ble­mem było to, że każde z nich za­pa­mię­tało Zen­lan­dię ina­czej.

Oli­ver ze­brał na­czy­nia i umył je w zle­wie.

– Ubierz się i spa­kuj – oznaj­mił nieco znu­żo­nym gło­sem. Spoj­rzał na ze­gar nad lo­dówką. – Au­to­bus mamy za dwa­dzie­ścia mi­nut.

2

Pięt­na­ście lat póź­niej…

Była już trze­cia po po­łu­dniu. Trze­cia po po­po­łu­dniu i nikt nie przy­cho­dził!

Asy­stentka dok­tora Mar­cha Nancy Ke­ats ro­zej­rzała się po ja­sno­nie­bie­skiej po­cze­kalni, spoj­rzała na drzwi na­prze­ciw swo­jego biurka re­cep­cyj­nego i ziew­nęła z nu­dów. Po raz któ­ryś z rzędu zer­k­nęła na gra­fik spo­tkań i prze­ko­nała się, że dwóch klien­tów przy­szło na wi­zyty już rano, a trzeci prze­niósł swoją na przy­szłą środę. Nikt inny nie był na dzi­siaj umó­wiony.

Nancy była kasz­ta­no­wo­włosą oku­lar­nicą, naj­czę­ściej ubie­rała się w czarny golf i spód­nicę. Wszy­scy, któ­rzy wcho­dzili do bu­dynku i wi­dzieli ją pierw­szy raz, mieli wra­że­nie, że jest bar­dzo pro­fe­sjo­nalna i po­ważna, a ona lu­biła spra­wiać ta­kie wra­że­nie. Bo rze­czy­wi­ście taka była… w nie­któ­rych spra­wach.

Lu­biła swoją pracę, ale nie wszyst­kie jej aspekty. Na przy­kład ze wszyst­kich swo­ich obo­wiąz­ków asy­stentki naj­bar­dziej nie lu­biła pracy w re­cep­cji, zwłasz­cza w ta­kie dni jak dzi­siej­szy, kiedy nic się nie działo.

Wci­snęła przy­cisk na in­ter­co­mie i po­wie­działa:

– My­ślę, że nikt już nie przyj­dzie, dok­to­rze.

– Mnie też ta bez­czyn­ność mę­czy, panno Ke­ats – za­brzmiał głos jej szefa. – Na szczę­ście mój kak­tus nie do­stał dawno wody, więc go te­raz poję. Na pewno jest coś, czym może pani za­bić czas.

Nancy prze­rwała po­łą­cze­nie i wes­tchnęła. Wy­cią­gnęła z biurka naj­now­szy nu­mer ulu­bio­nego cza­so­pi­sma. Był tam cie­kawy ar­ty­kuł na te­mat po­lter­ge­istów i już od rana chciała go prze­czy­tać. Szybko wzięła się za lek­turę.

Wła­śnie za­częła czy­tać drugi aka­pit, kiedy drzwi się otwo­rzyły i sta­nął w nich męż­czy­zna, na oko trzy­dzie­sto­letni. Ścią­gnął kap­tur kurtki i Nancy mo­gła się przyj­rzeć bu­rzy jego ja­sno­brą­zo­wych wło­sów, któ­rych ko­smyk na czubku głowy ukła­dał się w szpic. Twarz miał lekko opa­loną i no­sił oku­lary.

Nie­pew­nie ro­zej­rzał się po po­cze­kalni i nie­śmiało pod­szedł do re­cep­cji. Nancy przy­brała swój stan­dar­dowo po­ważny wy­raz twa­rzy, co jesz­cze bar­dziej onie­śmie­liło męż­czy­znę.

– Prze­pra­szam – za­czął nie­pew­nie. – Ja… Ja zna­la­złem ogło­sze­nie o wa­szej kli­nice.

– Po­radni – po­pra­wiła go Nancy. – Lu­dzie na­zy­wają nas kli­niką, bo kie­dyś mie­ścił się tu­taj we­te­ry­narz. Ale tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, je­ste­śmy po­rad­nią.

– Po­rad­nią, tak, ro­zu­miem… – Na chwilę spu­ścił wzrok, po czym od­chrząk­nął i mó­wił da­lej: – Po­dobno zaj­mu­je­cie się nie­ty­po­wymi przy­pad­kami. Czy jest moż­li­wość, abym się dzi­siaj umó­wił na se­sję z dok­to­rem Mar­chem?

– Tak, oczy­wi­ście – od­parła Nancy.

– Kiedy mógłby mnie naj­wcze­śniej przy­jąć?

Nancy udała, że prze­gląda gra­fik i po nie­spełna mi­nu­cie zwró­ciła się do po­ten­cjal­nego klienta:

– Ma pan szczę­ście. Wła­śnie zwol­niło się miej­sce. Może pan wejść już te­raz, pa­nie…?

– Ben­son. Oli­ver Ben­son – przed­sta­wił się męż­czy­zna i po krót­kiej chwili mil­cze­nia do­dał tro­chę pew­niej: – Na­prawdę mogę wejść tak szybko? Chęt­nie sko­rzy­stam.

Nancy uśmiech­nęła się, wci­snęła przy­cisk in­ter­comu i po­wia­do­miła szefa:

– Pe­wien czło­wiek chciałby z pa­nem po­mó­wić, dok­to­rze. To klient.

– Fan­ta­stycz­nie! – od­parł z en­tu­zja­zmem dok­tor March. – Niech przyj­dzie!

– Oczy­wi­ście. – Asy­stentka prze­rwała po­łą­cze­nie i pod­nio­sła się z krze­sła. – Pro­szę za mną – zwró­ciła się do pana Ben­sona.

3

Asy­stentka wpro­wa­dziła Oli­vera do ga­bi­netu dok­tora Mar­cha. Zie­lone ściany w dol­nej po­ło­wie po­kryto pa­ne­lami. Po­środku po­koju, na wiel­kim dy­wa­nie, stały zie­lona ka­napa i ko­zetka, a po­mię­dzy nimi sto­lik do kawy z ja­kąś pa­protką. Koło drzwi znaj­do­wała się duża do­nica z opun­cją kwit­nącą na ró­żowo, pod oknem zaś – biurko z ciem­nego oraz czarny fo­tel. Na lewo od niego stał sze­roki re­gał z książ­kami, a przed biur­kiem po­sta­wiono do­dat­kowy fo­tel obity czer­woną skórą, za­pewne dla klien­tów.

A oparty o biurko sie­dział on. Wy­da­wało się, że ma zu­peł­nie białą skórę. Jego wiel­kie czarne oczy były ła­godne, a uszy – szpi­cza­ste. No­sił czarne dżinsy, białą ko­szulę i brą­zowy swe­ter w se­rek. Wy­glą­dał na grub­szego, niż praw­do­po­dob­nie był, ale jego dło­nie ro­biły wra­że­nie dłu­gich i wą­skich.

Po raz pierw­szy w ży­ciu Oli­ver wi­dział na wła­sne oczy Mi­ner­wia­nina. Mi­mo­cho­dem śle­dził in­for­ma­cje o tych dziw­nych ko­smi­tach, któ­rzy cztery de­kady temu na­wią­zali kon­takt z ludz­ko­ścią i byli żywo za­fa­scy­no­wani ziem­skimi kul­tu­rami (był na to na­wet ter­min: ga­jo­fi­lia). Do­piero trzy­dzie­ści pięć lat temu Zie­mia­nie prze­ko­nali się, że ko­smici nie są wrogo na­sta­wieni ani nie chcą do­ko­nać in­wa­zji (cho­ciaż nie bra­ko­wało lu­dzi, któ­rzy wciąż tak uwa­żali), i roz­po­częła się pra­wi­dłowa współ­praca mię­dzy obiema pla­ne­tami.

Po chwili mil­cze­nia dok­tor March uśmiech­nął się i pod­szedł do pana Ben­sona.

– Wi­tam w mo­ich skrom­nych pro­gach – po­wie­dział i wy­cią­gnął rękę na przy­wi­ta­nie. – Na­zy­wam się Me­mo­ran­dus March.

Męż­czy­zna nie­śmiało uści­snął jego dłoń i od­parł krótko:

– Oli­ver. Oli­ver Ben­son.

– Czy mogę do pana mó­wić po imie­niu? – Dok­tor March prze­rwał uścisk.

Oli­ver za­sta­na­wiał się chwilę.

– Tak. My­ślę, że tak.

– Pro­szę, usiądź, Oli­ve­rze. – Psy­cho­te­ra­peuta znów się uśmiech­nął i wska­zał ko­zetkę.

– Zo­sta­wiam was sa­mych i wra­cam do re­cep­cji – od­rze­kła panna Ke­ats i za­mknęła za sobą drzwi.

Oli­ver nie­pew­nie usiadł na ko­zetce. Tym­cza­sem dok­tor March za­jął miej­sce w rogu ka­napy, oparł się na pod­ło­kiet­niku i znów uśmiech­nął się przy­jaź­nie do klienta. Oli­ver na­tych­miast za­uwa­żył, że psy­cho­te­ra­peuta po­ło­żył na ko­la­nach otwarty nie­bie­ski no­tat­nik, a w ręce miał dłu­go­pis.

– Cóż cię do mnie spro­wa­dza, Oli­ve­rze?

Oli­ver nie od razu od­po­wie­dział. Przy­glą­dał się psy­cho­lo­gowi, pró­bu­jąc ubrać w słowa to, z czym przy­szedł. Im dłu­żej sie­dział na­prze­ciw Mi­ner­wia­nina, tym bar­dziej wy­da­wało mu się, że śni ja­kiś dziwny sen. Oto wła­śnie miał opo­wie­dzieć zu­peł­nie ob­cej oso­bie o swo­jej oso­bli­wej przy­go­dzie z dzie­ciń­stwa.

– Pew­nie dziwi cię, że Mi­ner­wia­nin nosi ziem­skie na­zwi­sko – ode­zwał się na­gle dok­tor March.

– Ależ nie! – od­parł Oli­ver, ma­cha­jąc prze­cząco rę­kami.

– Spo­koj­nie, o nic cię nie oskar­żam – oświad­czył dok­tor, wciąż się uśmie­cha­jąc. – Sprawa jest wła­ści­wie bar­dzo pro­sta: moja matka jest Mi­ner­wianką, a oj­ciec po­cho­dzi z Con­nec­ti­cut. I to po nim mam na­zwi­sko.

– Aha.

Rze­czy­wi­ście, to miało sens. I z ja­kie­goś po­wodu, kiedy tylko ta kwe­stia zo­stała wy­ja­śniona, Ben­son czuł się bar­dziej kom­for­towo. Jakby cał­kiem roz­sądny po­wód, dla któ­rego dok­tor March na­zywa się wła­śnie tak, uczy­nił trudną sy­tu­ację zwie­rza­nia się ko­smi­cie z wy­prawy do ma­gicz­nego świata bar­dziej osa­dzoną w rze­czy­wi­sto­ści, a więc mniej nie­zręczną.

Znowu za­pa­dła ci­sza. Oli­ver nie wie­dział, jak za­cząć.

– Nie spiesz się – za­chę­cał go dok­tor. – Dzi­siaj jest wol­niej­szy dzień. Nikt nam nie prze­szko­dzi.

Oli­ver spoj­rzał na niego jesz­cze raz i po­my­ślał, że to w su­mie do­brze, że dok­tor March był ko­smitą. Jesz­cze kilka de­kad temu istoty z in­nych pla­net za­li­czane były do wy­two­rów ludz­kiej wy­obraźni. Cy­wi­li­za­cje po­za­ziem­skie były do­meną kina albo li­te­ra­tury (ewen­tu­al­nie teo­rii spi­sko­wych, które mało kto brał po­waż­nie). In­nymi słowy – ko­smici na­le­żeli do świata fik­cji.

Tak jak ma­giczne kra­iny, do któ­rych prze­do­sta­wały się dzieci w książ­kach i fil­mach fan­tasy.

Oli­ver wziął głę­boki od­dech i wresz­cie się prze­ła­mał.

– Ja… Zna­czy się… ja i moja sio­stra… By­li­śmy w dziw­nym miej­scu.

Dok­tor March splótł ręce i po­ło­żył je na otwar­tym no­tat­niku na ko­la­nach. Wy­da­wał się za­in­te­re­so­wany tym, co jego pa­cjent miał do po­wie­dze­nia.

– Pró­buję so­bie to ja­koś wy­tłu­ma­czyć, ale nie wiem jak. W jed­nej chwili by­li­śmy z Ma­rianną w no­wym domu, a po­tem otwo­rzyły się te drzwi i na­gle by­li­śmy w Zen­lan­dii, i spo­tka­li­śmy Pa­nią Gą­skę i… I go­nił mnie ol­brzym, i… Ja wiem, że pew­nie brzmię jak sza­le­niec, ale to się na­prawdę zda­rzyło, a te­raz mu­szę uda­wać, że się nie zda­rzyło i…

– Spo­koj­nie, Oli­ve­rze. – Dok­tor March na­gle prze­rwał po­tok jego słów. – Naj­pierw opo­wiedz o tym miej­scu, w któ­rym się zna­leź­li­ście. Po­tem zo­ba­czymy, czy ci uwie­rzę.

Oli­ver wy­pro­sto­wał się na ko­zetce i przez chwilę za­sta­na­wiał się, od czego za­cząć. W końcu spoj­rzał na psy­cho­te­ra­peutę i oświad­czył:

– To miej­sce na­zy­wało się Zen­lan­dia i było nie­sa­mo­wite. Żywe ko­lory, fan­ta­styczne ro­śliny, o któ­rych na­wet mi się nie śniło… I le­śne zwie­rzęta cho­dzące po tym świe­cie, ubrane jak lu­dzie i za­cho­wu­jące się po ludzku. Pa­mię­tam, kiedy prze­szli­śmy wraz z Ma­rianną… To wła­śnie moja sio­stra – wy­ja­śnił i mó­wił da­lej. – No więc, kiedy prze­szli­śmy z Ma­rianną przez drzwi, które na­gle po­ja­wiły się w jej sy­pialni, na­szym oczom uka­zała się kwie­ci­sta łąka. Nie­które kwiaty były wiel­ko­ści sło­necz­ni­ków, ale ich pąki były bar­dziej dzban­ko­wate. Słońce spra­wiało, że mie­niły się ko­lo­rami tę­czy. Obo­jęt­nie jak­bym opi­sy­wał to, co wi­dzia­łem, nie mógł­bym od­dać piękna tego wszyst­kiego. Ta łąka wręcz za­chę­cała mnie, abym prze­szedł przez drzwi i przyj­rzał się wszyst­kiemu z bli­ska. Moja sio­stra na­wet na mnie nie cze­kała. Sama prze­kro­czyła próg i za­częła bie­gać po łące, oglą­da­jąc każdy kwia­tek.

– A jak re­ago­wali na was miesz­kańcy Zen­lan­dii? – za­py­tał na­gle dok­tor March. – Przy­jaź­nie? Wrogo? Ze zdzi­wie­niem?

– Pierw­szą istotą, jaką na­po­tka­li­śmy, była Pani Gą­ska.

Prze­rwał na­gle, znów pró­bu­jąc ja­koś ogar­nąć my­śli. Spo­dzie­wał się te­raz po dok­to­rze Mar­chu wy­razu zdzi­wie­nia, ale nic ta­kiego nie zo­ba­czył. Psy­cho­te­ra­peuta przy­glą­dał się z wy­ra­zem za­in­te­re­so­wa­nia, od czasu do czasu ro­biąc no­tatki.

Oli­ver po­sta­no­wił mó­wić da­lej.

– Wy­szła nam na­prze­ciw. Była pra­wie tak wy­soka jak ja i miała na so­bie far­tuch w kratkę. Była jakby wy­jęta z ja­kiejś ksią­żeczki dla dzieci. W końcu prze­mó­wiła: „Nie po­win­ny­ście tu być, dzie­ciaczki. Ol­brzym jesz­cze was od­kryje. Odejdź­cie jak naj­szyb­ciej”. Pani Gą­ska od sa­mego po­czątku oka­zy­wała nam tro­skę i chciała nas chro­nić. Po­zwo­liła nam na­wet scho­wać się w swoim domu i po­czę­sto­wała nas ba­becz­kami ja­go­do­wymi.

Oli­ver za­sta­na­wiał się wie­lo­krot­nie, dla­czego w ogóle za­ufał Pani Gą­sce. Dla­czego po­zwo­lił, aby ich gdzie­kol­wiek za­brała? Może po pro­stu jej apa­ry­cja spra­wiła, że wy­da­wała się nie­groźna.

– Ma­rianna do­ga­dy­wała się świet­nie z Pa­nią Gą­ską i jej przyja­ciółmi: Bor­su­kiem i Żabą. Żar­to­wała z nimi, roz­ma­wiała o róż­nych spra­wach, opo­wia­dała im o na­szym świe­cie. Lu­biła ich, a oni lu­bili ją. Czuła się cał­kiem swo­bod­nie w ca­łej tej sy­tu­acji. Dla niej to była wspa­niała przy­goda.

– A dla cie­bie? – spy­tał dok­tor.

– Ja chcia­łem mieć już to wszystko za sobą. Chcia­łem obu­dzić się z tego dziw­nego snu. Chcia­łem zna­leźć się we wła­snym łóżku, w świe­cie, który znam, zwłasz­cza że Pani Gą­ska wy­ja­śniła nam, że kra­ina, w któ­rej się zna­leź­li­śmy, przez dłuż­szy czas była spo­koj­nym miej­scem, gdzie ży­cie to­czyło się jak w sie­lance… Po­tem po­ja­wił się ol­brzym i za­czął gnę­bić miesz­kań­ców. Po­dobno zda­rzało się, że lu­dzie z na­szego świata prze­do­sta­wali się do Zen­lan­dii i tra­fiali w jego łapy. Wtedy on ich zja­dał. Szcze­gól­nie upodo­bał so­bie mięso dzieci.

– Hmm… cał­kiem in­te­re­su­jące. – Dok­tor March mruk­nął to w zadu­mie i za­pi­sał coś w no­tat­niku. To spra­wiło, że przez chwilę Oli­ver nie mógł się sku­pić na opo­wie­ści. Szybko zo­rien­to­wał się, że psy­cho­te­ra­peuta pi­sze w in­nym ję­zyku niż an­giel­ski, bo uży­wał dziw­nych, ob­cych zna­ków. Na­gle prze­rwał pi­sa­nie i jego oczy spo­częły na pa­cjen­cie.

– Pro­szę, kon­ty­nuuj. Ja tylko ro­bię no­tatki.

Oli­ver długo nie od­po­wia­dał, dla­tego psy­cho­te­ra­peuta pod­po­wie­dział mu:

– No więc do­wie­dzie­li­ście się, że ol­brzym ter­ro­ry­zuje oko­licę. Czy skon­fron­to­wa­li­ście się z nim w ja­kiś spo­sób?

Oli­ver wziął głę­boki od­dech. Nie lu­bił my­śleć o ol­brzy­mie.

– W pew­nym mo­men­cie nie mie­li­śmy wy­boru. Poj­mał Pa­nią Gą­skę, dla­tego mu­sie­li­śmy ją ura­to­wać. Ale by­li­śmy tylko ośmio­latką i czter­na­sto­lat­kiem, nie mo­gli­śmy go po­ko­nać. Nie we dwójkę. W re­zul­ta­cie tra­fi­łem w nie­wolę ol­brzyma i pra­wie zo­sta­łem upie­czony żyw­cem w jego piecu.

Oli­ver znów prze­rwał, przy­po­mi­na­jąc so­bie tamto wy­da­rze­nie: on sie­dzący w po­woli roz­grze­wa­ją­cym się piecu…

– My­śla­łem, że zginę w pło­mie­niach – pod­jął opo­wieść. Jego głos był ci­chy, męż­czy­zna był jakby nie­obecny. – Pa­trzy­łem z wnę­trza pieca, jak ol­brzym przy­go­to­wuje sa­łatkę, z którą mnie zje. Ma­rzy­łem o tym, aby to wszystko stało się snem, ale im dłu­żej sie­dzia­łem w na­grze­wa­ją­cym się piecu, tym bar­dziej by­łem świa­dom, że to wszystko dzieje się na­prawdę. – Na­gle uśmiech­nął się do swo­ich wspo­mnień. – Ale wtedy do chaty ol­brzyma za­czął prze­do­sta­wać się tłum róż­nych le­śnych i rzecz­nych stwo­rzeń: żab, gry­zoni, pta­ków… Było na­wet kilka wil­ków i niedź­wie­dzi.

– Jak ro­zu­miem, one też były zbyt małe, aby mie­rzyć się z ol­brzy­mem. – Do­my­ślał się dok­tor March. – Ina­czej już dawno by go po­ko­nały.

– Po czę­ści tak, a po czę­ści nie wcho­dziły mu w drogę, bo miał strzelbę i przez to był jesz­cze groź­niej­szy – wy­ja­śnił od razu Oli­ver i po­wró­cił do swo­jej opo­wie­ści. – Na sa­mym prze­dzie tego tłumu stała Ma­rianna z ja­kimś pa­ty­kiem w ręce. To ona skrzyk­nęła cały las prze­ciwko ol­brzy­mowi i to ona prze­ko­nała miesz­kań­ców, żeby mi po­mo­gli. Za­żą­dała, aby ol­brzym mnie wy­pu­ścił. Na po­czątku nie był ani tro­chę prze­ra­żony tym, że tyle zwie­rząt przy­szło, i za­czął na­wet re­cho­tać. Wtedy przy­stą­piły do zma­so­wa­nego ataku: ptaki go dzio­bały, gry­zo­nie, wilki i niedź­wie­dzie – gry­zły, a Ma­rianna obi­jała pa­ty­kiem. Kiedy zaj­mo­wały się ata­ko­wa­niem, Pani Gą­ska prze­kra­dła się do pieca i wy­pu­ściła mnie. Ko­niec koń­ców ol­brzym zo­stał po­wa­lony.

– I co z nim zro­bi­li­ście?

– Go­tów był zgo­dzić się na wszystko, że­by­śmy go tylko nie za­bi­jali. Kilka zwie­rząt chciało na­wet, aby zgi­nął za to, co zro­bił nam i miesz­kań­com Zen­lan­dii. Ma­rianna jed­nak wo­lała dać mu inną karę: wy­gna­nie. Ja na po­czątku też chcia­łem wy­mie­rzyć ol­brzy­mowi karę śmierci. – Męż­czy­zna uśmiech­nął się gorzko. – W końcu do­piero co chciał mnie zjeść. Nikt by mnie nie wi­nił za chęć ze­msty. – Spo­waż­niał. – Ale gdy zo­ba­czy­łem jego twarz, jego bła­ga­jące o li­tość oczy, na­tych­miast ochło­ną­łem. Za­czą­łem my­śleć o re­wo­lu­cji fran­cu­skiej i o roz­licz­nych rze­ziach, o któ­rych uczy­łem się na hi­sto­rii, i na­gle zda­łem so­bie sprawę, że nie je­stem w sta­nie ode­brać ko­muś ży­cia. To­też po­par­łem Ma­riannę w tym, aby po pro­stu wy­gnać ol­brzyma i za­bro­nić mu wstępu do Zen­lan­dii. Pani Gą­ska i kilka in­nych zwie­rząt rów­nież było za tym roz­wią­za­niem, więc osta­tecz­nie na tym wła­śnie sta­nęło.

Dok­tor March nic nie po­wie­dział. Uśmiech­nął się tylko i znów za­pi­sał coś w no­tat­niku. Oli­ver jed­nak jesz­cze nie skoń­czył swo­jej opo­wie­ści.

– W każ­dym ra­zie to była na­sza pierw­sza przy­goda w Zen­lan­dii. Póź­niej wie­lo­krot­nie wra­ca­li­śmy tam z Ma­rianną, gdy tylko ktoś stam­tąd po­ja­wił się w na­szym świe­cie i pro­sił nas o po­moc. Wi­dzi pan, dok­to­rze, sta­li­śmy się bo­ha­te­rami… A wła­ści­wie Ma­rianna była bo­ha­terką, bo ja sta­łem się nim o wiele póź­niej. Tak czy ina­czej, miesz­kańcy Zen­lan­dii wzy­wali nas, ile­kroć po­ja­wiał się ja­kiś pro­blem: a to nad rzeką za­czął się pa­no­szyć Kro­ko­dyl, a to prze­bu­dził się po­tężny Czar­no­księż­nik ze Wzgó­rza… Było kilka tych pro­ble­mów. Wcho­dzi­li­śmy więc do ma­gicz­nej kra­iny, po­ko­ny­wa­li­śmy zło i wra­ca­li­śmy do domu, do nor­mal­no­ści. I wła­śnie ze względu na ten po­wrót do nor­mal­no­ści przy­sze­dłem do pana.

– To zna­czy? – Dok­tor March prze­stał się uśmie­chać.

– Za każ­dym ra­zem, kiedy wra­ca­łem do na­szego świata i pró­bo­wa­łem w nim żyć, mia­łem trud­no­ści z prze­sta­wie­niem się. Cho­dzi­łem do szkoły, na wy­pady z przy­ja­ciółmi, na­wet na randki… Ale trudno jest za­cho­wy­wać się jak nor­malny na­sto­la­tek i zaj­mo­wać się nor­mal­nymi spra­wami, kiedy prze­żyło się przy­godę w świe­cie z wiel­kimi mó­wią­cymi zwie­rzę­tami, lu­do­żer­czymi ol­brzy­mami, ma­gią i ca­łym tym sza­leń­stwem. Naj­trud­niej było po pierw­szej wy­pra­wie, bo to był mój drugi dzień w no­wej szkole i…

– Hmm… Nowa szkoła. – Psy­cho­te­ra­peuta zro­bił ko­lejną no­tatkę i spoj­rzał na Oli­vera.

– Tak. Ja­kiś czas przed tą całą hi­sto­rią moja ro­dzina prze­pro­wa­dziła się do Clive’s Grove.

– Ach! – Dok­tor March znów się roz­pro­mie­nił. – Czyli miesz­ka­li­ście wtedy tu­taj! To sporo wy­ja­śnia.

Oli­ver nie bar­dzo ro­zu­miał, o co dok­to­rowi cho­dziło. Clive’s Grove było ma­łym mia­stecz­kiem, któ­rego szcze­gól­nym atu­tem (zda­niem ro­dzi­ców Oli­vera i Ma­rianny) był szybki do­jazd do od­da­lo­nego o kil­ka­set ki­lo­me­trów No­wego Jorku. W po­bliżu sta­cjo­no­wało woj­sko, a więk­szość miesz­kań­ców była za­trud­niona w po­bli­skiej fa­bryce. Oli­ver nie był pe­wien, co do­kład­nie tam pro­du­ko­wano, ale po­dej­rze­wał, że się w końcu do­wie. Oli­ver i Ma­rianna uwa­żali, że Clive’s Grove było nudne ze swoim je­dy­nym ki­nem, skle­pi­kami, wszech­ogar­nia­jącą na­turą i bra­kiem cen­trum han­dlo­wego. Je­dyne, co można było tam ro­bić, to wy­brać się na au­to­maty albo do McDo­nald’s, albo po pro­stu zo­stać w domu i po­czy­tać. Na szczę­ście nie była to ostat­nia dziura bez prądu, in­ter­netu czy ja­kiej­kol­wiek cy­wi­li­za­cji.

Wpraw­dzie cza­sem miał wra­że­nie, że lu­dzie za­cho­wują się tu­taj dziw­nie, ale już dawno zrzu­cił to na karb ma­ło­mia­stecz­ko­wej spe­cy­fiki.

– Tak – od­parł Oli­ver. – Wła­ści­wie na­dal tu miesz­kamy… W każ­dym ra­zie cho­dziło o coś zwią­za­nego z pracą mamy. Prze­nie­śli ją z ja­kie­goś po­wodu do od­działu w Clive’s Grove. Tata też do­stał awans, przez co mu­siał cią­gle po­dró­żo­wać.

– Czy ro­dzice się ze sobą do­ga­dy­wali? – za­py­tał na­gle dok­tor March.

Oli­vera zdzi­wiła ta na­gła zmiana te­matu, mimo to od­po­wie­dział.

– No tak, na pewno. Ale rzadko by­wali ra­zem w domu. Zwy­kle to ja opie­ko­wa­łem się Ma­rianną.

Dok­tor wy­do­był z sie­bie po­mruk zro­zu­mie­nia i za­pi­sał coś w no­tat­niku.

– Pew­nie zo­sta­wi­li­ście w po­przed­nim miej­scu wielu przy­ja­ciół – stwier­dził po chwili.

– Prawda – od­parł Oli­ver. – Ale Ma­rianna aku­rat prze­żyła prze­pro­wadzkę bar­dziej niż ja. Nie ro­zu­miała, dla­czego w ogóle mu­simy wy­jeż­dżać, skoro było nam do­brze w No­wym Jorku.

– Jak ro­zu­miem, twoja sio­stra była w pod­sta­wówce, kiedy prze­ży­wa­li­ście tę przy­godę? – spy­tał do­myśl­nie psy­cho­te­ra­peuta.

– Tak. Miała osiem lat. I wiem, co chce pan po­wie­dzieć, dok­to­rze – wtrą­cił na­gle męż­czy­zna. – Chce mi pan wmó­wić, że wszystko, co prze­ży­łem, to wy­twór mo­jej wy­obraźni, że tak na­prawdę wy­my­śli­łem so­bie Zen­lan­dię, aby po­ra­dzić so­bie ze zmia­nami w moim ży­ciu…

– Ależ wręcz prze­ciw­nie, Oli­ve­rze – po­wie­dział spo­koj­nie dok­tor March. – Ja ci jak naj­bar­dziej wie­rzę. Co wię­cej, nie je­steś je­dy­nym przy­pad­kiem syn­dromu Kra­iny Cza­rów, z ja­kim się spo­tka­łem tu, na Ziemi.

Oli­ver onie­miał.

– Syn­dromu Kra­iny Cza­rów?

Dok­tor March przy­tak­nął.

– Za­zna­czam, że to wstępna dia­gnoza i w przy­szło­ści prze­pro­wa­dzimy dal­sze ba­da­nia, ale masz wszyst­kie ty­powe ob­jawy. – March pod­niósł się z ka­napy i za­czął krą­żyć po po­koju. – Wi­dzisz, Oli­ve­rze, ist­nieją miej­sca po­dobne do Ni­by­lan­dii, Oz czy Kra­iny Cza­rów wła­śnie. Mi­ner­wiań­scy na­ukowcy ba­dają to zja­wi­sko już od lat i są na­wet pewne teo­rie co do tego, czym te ma­giczne miej­sca mogą być. We­dług jed­nej z nich – to wy­miar kie­szon­kowy, we­dług in­nej – są po­wo­ły­wane do ży­cia przez dzieci i mło­dzież, kiedy za­ist­nieją pewne okre­ślone wa­runki. Obo­jęt­nie jed­nak, jaki jest po­wód, zwy­kle po po­wro­cie do wła­snej rze­czy­wi­sto­ści za­cho­dzi syn­drom Kra­iny Cza­rów, czyli wra­że­nie od­re­al­nie­nia i trud­ność przej­ścia nad tym do po­rządku dzien­nego, zwłasz­cza kiedy dana osoba prze­żyła tam pełną wra­żeń przy­godę, a na­wet o mało nie zgi­nęła.

Oli­ver po­czuł się o wiele le­piej, wie­dząc, że nie on je­dyny tra­fił do ma­gicz­nego świata i prze­ży­wał trud­no­ści z po­now­nym przy­sto­so­wa­niem się do sta­rej rze­czy­wi­sto­ści. Przez lata miał wra­że­nie, że on i Ma­rianna byli je­dy­nymi oso­bami, któ­rym przy­da­rzyło się coś ta­kiego, dla­tego świa­do­mość, że ist­nieje psy­cho­lo­giczna przy­pa­dłość, na którą cier­pią nie tylko oni, przy­no­siła ulgę.

– W skraj­nych przy­pad­kach zda­rza się na­wet – cią­gnął dok­tor March – że osoby z syn­dro­mem Kra­iny Cza­rów wolą tam­ten ma­giczny, ko­lo­rowy świat od wła­snego.

Oli­ver spoj­rzał na dok­tora ze zdu­mie­niem. Mil­czał chwilę, aż coś mu się przy­po­mniało.

– Moja sio­stra – ode­zwał się w końcu, spusz­cza­jąc wzrok – przez dłuż­szy czas wo­lała Zen­lan­dię od na­szego świata. – Po­pa­trzył na ko­smitę przed sobą. – My­ślę, że czuła się tam o wiele szczę­śliw­sza. Miała tam przy­ja­ciół i po­czu­cie przy­na­leż­no­ści. Poza tym Pani Gą­ska jej chęt­nie mat­ko­wała, kiedy na­szej mamy nie było w domu. Dla Ma­rianny Zen­lan­dia była piękną, pełną przy­gód kra­iną, gdzie wresz­cie czuła się jak w domu. Dla­tego ze znie­cier­pli­wie­niem cze­kała, aż drzwi do Zen­lan­dii znowu się otwo­rzą, i za­glą­dała tam o wiele czę­ściej niż ja. W pew­nym mo­men­cie za­czą­łem się na­wet nie­po­koić, czy nie ze­chce zo­stać tam na stałe. Nie wiem, co bym wtedy zro­bił. Nie wiem, jak wy­tłu­ma­czył­bym ro­dzi­com to, że ich córka po­szła do ma­gicz­nego świata. – Uśmiech­nął się na­gle. – W końcu jed­nak Pani Gą­ska po­wie­działa Ma­rian­nie, że po­winna zna­leźć so­bie przy­ja­ciół także wśród in­nych dzieci i że może za­wsze od­wie­dzić Zen­lan­dię, ale po­winna jed­nak żyć w na­szym świe­cie. Moja sio­stra my­ślała o tym przez ja­kiś czas i w końcu wzięła so­bie do serca te słowa. Kilka dni póź­niej wy­brała się na pi­ża­mówkę do ko­le­żanki z klasy.

– A ty, Oli­ve­rze? Nie było ta­kich mo­men­tów, kiedy wo­la­łeś Zen­lan­dię od świata rze­czy­wi­stego?

Oli­vera zdzi­wiło to py­ta­nie, ale nie mu­siał długo nad nim my­śleć.

– Cza­sem. Zwłasz­cza kiedy coś mi nie wy­cho­dziło w szkole albo w pracy, my­śla­łem so­bie: „No ale przy­naj­mniej w Zen­lan­dii je­stem bo­ha­te­rem”. Mimo to Zen­lan­dia była dla mnie do pew­nego stop­nia prze­ra­ża­jąca. – Prze­rwał, bo za­lała go fala nie­mi­łych wspo­mnień. – No i cza­sem śni mi się, że na­dal sie­dzę w tym piecu. Ale tym ra­zem nikt nie przy­bywa na ra­tu­nek. – Za­ci­skał pię­ści, gdy wy­po­wia­dał ostat­nie słowa.

Za­pa­dła ci­sza, dok­tor March znów usiadł na ka­na­pie i za­pi­sy­wał coś
w no­tat­niku. Po chwili za­py­tał Oli­vera:

– Je­śli chciał­byś kon­ty­nu­ować te­ra­pię, Oli­ve­rze, ja­kie chciał­byś osią­gnąć cele?

Oli­ver za­sta­no­wił się.

– No cóż. Przy­sze­dłem tu­taj, bo chcia­łem o tym po­roz­ma­wiać z kimś, kto nie uzna mnie za wa­riata. Mimo że je­stem już do­ro­sły, mam ro­dzinę i nor­malną pracę, na­dal my­ślę o Zen­lan­dii. Za­pewne już ni­gdy tam nie wrócę, ale chciał­bym pewne rze­czy, które mi się tam przy­da­rzyły, omó­wić i prze­pra­co­wać.

– Ro­zu­miem. – Dok­tor March uśmiech­nął się po raz ko­lejny.

Na­gle za­dzwo­nił te­le­fon Oli­vera. Męż­czy­zna prze­pro­sił i ode­brał. Wy­mie­nił z osobą po dru­giej stro­nie kilka słów i roz­łą­czył się.

– Prze­pra­szam, ale mu­szę już iść. Żona i ja wy­bie­ramy się na wa­ka­cje za dwa mie­siące i jest kilka rze­czy, o które mu­simy za­dbać. Ile płacę?

– Pierw­sza se­sja jest za­wsze gra­tis. – Dok­tor March pod­niósł się z ka­napy. – A każda na­stępna to dwa­dzie­ścia sie­dem do­la­rów za go­dzinę.

Oli­ver przy­po­mniał so­bie, że prze­czy­tał o tym w ogło­sze­niu „kli­niki” dok­tora. Jak na psy­cho­te­ra­peutę nie brał zbyt dużo.

– Mam na­dzieję, że jesz­cze się spo­tkamy, Oli­ve­rze. – Dok­tor wy­cią­gnął rękę w stronę pa­cjenta. Oli­ver ją uści­snął.

– O tak, na pewno. Już czuję się o wiele le­piej, bo mo­głem z kimś o tym po­roz­ma­wiać.

Ra­zem po­szli ko­ry­ta­rzem w stronę re­cep­cji.

– W ta­kim ra­zie, pro­szę, za­dzwoń w ciągu tego ty­go­dnia, kiedy ze­chciał­byś się ze mną spo­tkać.

– Oczy­wi­ście – od­rzekł Oli­ver. – Dzię­kuję za po­świę­cony czas, dok­to­rze.

– Pro­szę, mów mi Memo. Jesz­cze jedna sprawa. Chciał­bym pod­czas na­stęp­nej wi­zyty prze­pro­wa­dzić pewne te­sty. Co ty na to, Oli­ve­rze?

Oli­ver uśmiech­nął się.

– Nie mam nic prze­ciwko. Do wi­dze­nia.

Skie­ro­wał się w stronę wyj­ścia i po chwili już go nie było.

4

Po­rad­nia (tu­dzież na­zy­wana kli­niką) dok­tora Mar­cha była za­my­kana o czwar­tej trzy­dzie­ści (o ile se­sja się nie prze­dłu­żyła), to­też po wyj­ściu Oli­vera Ben­sona i za­ło­że­niu mu teczki dok­tor i panna Ke­ats rów­nież szy­ko­wali się do domu. Me­mo­ran­dus za­ło­żył kurtkę i już miał wyjść z ga­bi­netu, ale po­sta­no­wił jesz­cze raz przej­rzeć no­tatki ze spo­tka­nia z naj­now­szym klien­tem.

Na­gle drzwi do ga­bi­netu się otwo­rzyły i sta­nęła w nich Nancy dopi­na­jąca płaszcz. Rzu­ciła jedno krót­kie spoj­rze­nie i oznaj­miła:

– Skoń­czy­li­śmy pracę na dziś. Pro­szę to zo­sta­wić.

– Ależ ja tylko prze­glą­dam… – Me­mo­ran­dus za­czął się bro­nić, ale Nancy na­tych­miast ucięła.

– Za­wsze naj­pierw „tylko prze­glą­dasz”, Memo, a po­tem sie­dzisz do dru­giej nad ra­nem i mu­szę cię zmu­szać do spa­nia.

Ko­niec pracy ozna­czał, że Nancy mo­gła so­bie po­zwo­lić na mó­wie­nie do przy­ja­ciela po imie­niu. A skoro czas na pro­fe­sjo­na­lizm mi­nął, mo­gła go stro­fo­wać, ile chciała.

– Se­rio już do­szło do tego, że spę­dzasz wię­cej czasu tu­taj niż we wła­snym domu?

– Za­pew­niam, że nie – ob­ru­szył się Me­mo­ran­dus.

– W ta­kim ra­zie idziemy na obiad – oświad­czyła sta­now­czo. – Nie­dawno otwo­rzyli w oko­licy cał­kiem nie­złą wło­ską knajpę.

Me­mo­ran­dus prze­wró­cił oczami, ale czuł już bur­cze­nie w brzu­chu, dla­tego do­szedł do wnio­sku, że rze­czy­wi­ście po­winni już wyjść z pracy. Wpraw­dzie nie­szcze­gól­nie prze­pa­dał za wło­ską kuch­nią, ale lu­bił przy­ja­ciel­skie wy­pady ze swoją asy­stentką.

– Po­cze­kaj, we­zmę tylko port­fel.Ze­spół post­pę­tlowy

1

Ma­jor Jef­fer­son Ro­gers, do­wódca Bazy Po­li­go­no­wej w Clive’s Grove, cza­sami ża­ło­wał, że jed­nak nie po­szedł w ro­dzinny biz­nes. Przy­naj­mniej jako hy­drau­lik nie mu­siałby się mie­rzyć z ca­łym tym dzi­wac­twem. Ba, praw­do­po­dob­nie nie po­tra­fiłby po­ka­zać Clive’s Grove na ma­pie. Przy­krę­całby całe dnie uszczelki, za­miast gło­wić się nad rze­czami, które za młodu uwa­żał za naj­wy­żej wy­twór czy­jejś wy­bu­ja­łej wy­obraźni. Nie wi­działby też rze­czy, które w naj­lep­szym ra­zie były oso­bliwe, w naj­gor­szym – kosz­marne.

Tak, ży­cie hy­drau­lika by­łoby o wiele prost­sze.

Mimo to po­sta­no­wił pójść do aka­de­mii woj­sko­wej. Ra­dził so­bie tam cał­kiem do­brze, zy­ski­wał po­chwały u prze­ło­żo­nych, wy­jeż­dżał na mi­sje i za­nim się obej­rzał, przy­dzie­lono mu do­wódz­two bazy woj­sko­wej w Clive’s Grove. W pierw­szej chwili po­my­ślał, że ktoś tam na gó­rze go nie lubi albo chce go spraw­dzić i że ge­ne­ra­li­cja wy­syła go na ja­kieś pust­ko­wie. Wy­ja­śniono mu jed­nak spe­cy­fikę Clive’s Grove, a im dłu­żej słu­chał, tym bar­dziej miał wra­że­nie, że to sen albo je­den wielki żart. Ale kiedy po pół­go­dzi­nie ani się nie bu­dził, ani nikt nie wy­ska­ki­wał z grom­kim okrzy­kiem: „Mamy cię!”, ma­jor Ro­gers mu­siał w końcu spoj­rzeć praw­dzie w oczy – jego prze­ło­żeni mó­wili ab­so­lut­nie se­rio.

Te­raz Jef­fer­son Ro­gers sie­dział przy biurku i spo­glą­dał na sto­ją­cego przed nim sier­żanta Ben­ja­mina Por­tera. Czter­dzie­sto­kil­ku­letni przed­wcze­śnie si­wie­jący ma­jor przy­glą­dał się dwu­dzie­sto­dwu­let­niemu mło­ko­sowi o blond wło­sach, wy­raź­nie pró­bu­ją­cemu zro­zu­mieć, co się wła­śnie dzieje. Ro­gers lu­bił Por­tera, bo wy­wią­zy­wał się z obo­wiąz­ków wzo­rowo (ja­koś uda­wało mu się ogar­nąć całą tę pa­pier­kową ro­botę), a do tego był bar­dzo oczy­tany. Było w nim jed­nak coś ta­kiego, co spra­wiało, że w ma­jo­rze bu­dziły się in­stynkty opie­kuń­cze. Być może był to ni­ski wzrost sier­żanta (Ben był tak mały, że wy­glą­dał co naj­wy­żej na pięt­na­ście lat), a być może jego wro­dzona nie­śmia­łość. W każ­dym ra­zie ma­jor da­rzył go sym­pa­tią.

Ostat­nio sier­żant Por­ter by­wał… nie­obecny du­chem. Przy­da­rzyła mu się bo­wiem nie­zwy­kła przy­goda, jedna z tych, które trudno wy­ja­śnić i które zda­rzają się tylko w fil­mach. Filmy jed­nak za­trzy­mują się tuż po tym, jak przy­goda do­biega szczę­śli­wego (bądź nie) końca. Ni­gdy nie po­ka­zują, co się dzieje póź­niej.

Mi­nął już ty­dzień, a Ben Por­ter na­dal od­czu­wał skutki swo­jej przy­gody. Na­prawdę się sta­rał, na­prawdę my­ślał, że da radę. Jego prze­ło­żony miał jed­nak inne zda­nie i dla­tego za­pro­sił go do swo­jego ga­bi­netu.

– Sier­żan­cie Por­ter, mu­simy po­roz­ma­wiać.

Sto­jący na­prze­ciw Ro­gersa Por­ter mar­twił się, co jego do­wódca miał do po­wie­dze­nia.

Ma­jor spoj­rzał na sier­żanta i oświad­czył:

– Na wstę­pie chcia­łem za­zna­czyć, że w pełni wam wie­rzę, sier­żan­cie. Nasi naj­lepsi na­ukowcy po­twier­dzili wa­szą wer­sję wy­da­rzeń, a i wasz przy­pa­dek nie jest pierw­szym w hi­sto­rii.

– Dzię­kuję, pa­nie ma­jo­rze – od­po­wie­dział Por­ter, prze­czu­wa­jąc, że gdzieś tam kryje się ja­kieś „ale”.

– Jed­nakże do­brze ro­zu­mie­cie, że choć wiemy o tym zja­wi­sku dość dużo z punktu wi­dze­nia fi­zyki, na­dal nie do końca ro­zu­miemy jego aspekt psy­cho­lo­giczny.

Por­ter po­czuł ude­rze­nie go­rąca, ale sta­rał się nie oka­zy­wać zde­ner­wo­wa­nia. Był mło­dym pod­ofi­ce­rem, jego ka­riera woj­skowa do­piero się za­czy­nała. Mo­gła się skoń­czyć bar­dzo szybko, je­śli psy­cho­te­ra­peuta uznałby, że stan sier­żanta unie­moż­li­wia mu po­dej­mo­wa­nie ra­cjo­nal­nych de­cy­zji. Bar­dzo sta­rał się za­cho­wy­wać nor­mal­nie, jed­nak pew­nych rze­czy naj­wi­docz­niej nie dało się ukryć…

A może da się to jesz­cze od­krę­cić? – szep­tał ci­chy bez­oso­bowy gło­sik. – Prze­cież za­wsze można za­cząć od nowa…

Por­ter po­trzą­snął głową, bo zdał so­bie sprawę, że ma­jor wciąż do niego mówi.

– Na­sza jed­nostka współ­pra­cuje z pew­nym… spe­cja­li­stą.

– Spe­cja­li­stą? – Por­ter pró­bo­wał ukryć po­dejrz­li­wość.

Ro­gers roz­siadł się wy­god­nie w fo­telu. Nie pierw­szy raz wi­dział taką re­ak­cję u swo­ich żoł­nie­rzy. W pełni ro­zu­miał ten scep­ty­cyzm, zwłasz­cza że sam go kie­dyś po­dzie­lał.

– To psy­cho­te­ra­peuta – wy­ja­śnił ma­jor. – Zaj­muje się ta­kimi… przy­pad­kami jak wasz. Za­pro­po­no­wał zba­da­nie was i ewen­tu­alną po­moc w po­now­nym przy­sto­so­wa­niu się do rze­czy­wi­sto­ści.

Ben nie był do końca prze­ko­nany. Przez chwilę mil­czał, za­sta­na­wia­jąc się nad swoją sy­tu­acją. W końcu jed­nak od­po­wie­dział z le­dwo sły­szalną re­zy­gna­cją:

– Tak, pa­nie ma­jo­rze. Zgło­szę się do niego w naj­bliż­szym cza­sie.

2

I tak oto Ben Por­ter sie­dział te­raz w po­cze­kalni, o mi­łym ja­sno­nie­bie­skim od­cie­niu ścian, cze­ka­jąc na tego „spe­cja­li­stę”. Jesz­cze nie­dawno uwa­żał się za w pełni po­czy­tal­nego i zdol­nego do służby. Te­raz też tak my­ślał, ale nie był tego aż tak bar­dzo pe­wien. Szcze­rze mó­wiąc, nie miał zbyt wiel­kich na­dziei na to, że ja­ki­kol­wiek psy­cho­te­ra­peuta mu po­może. Sam ma­jor stwier­dził, że aspekt psy­cho­lo­giczny tego, co mu się przy­da­rzyło, jest pra­wie zu­peł­nie obcy na­ukow­com. Może więc ten cały psy­cho­te­ra­peuta ma za za­da­nie nie tyle go le­czyć, co ob­ser­wo­wać?

Asy­stentka, kasz­ta­no­wo­włosa oku­lar­nica w czar­nym gol­fie i spód­nicy, po­wie­działa, że dok­tor March nie­długo go przyj­mie. Od­parł nie­śmiało: „Ro­zu­miem”, a ona usia­dła przy biurku re­cep­cyj­nym i za­jęła się kom­pu­te­rem. Ben przy­glą­dał się jej przez ja­kiś czas, aż pod­nio­sła na niego wzrok. Wtedy on spu­ścił oczy.

Uśmiech­nęła się.

– Wpraw­dzie to nie po­trwa długo, sier­żan­cie, ale może ze­chciałby pan się cze­goś na­pić?

– O, nie, nie trzeba. – Na­tych­miast rzu­cił jej szybki uśmiech.

Przez chwilę się nie od­zy­wała, tylko przy­glą­dała mu się ba­daw­czo. Por­ter miał wra­że­nie, że dziew­czyna go oce­nia. Zresztą, zna­jąc swoje szczę­ście, i tak nie miałby śmia­ło­ści gdzie­kol­wiek jej za­pro­sić.

– Pierw­szy raz u psy­cho­te­ra­peuty? – za­py­tała na­gle.

– Nie, już kilka razy pod­da­wano mnie ewa­lu­acji.

– Ale mimo wszystko jest pan spięty.

– To nic, na­prawdę. – Pró­bo­wał opa­no­wać ner­wo­wość w gło­sie, ale mu się nie udało.

Jesz­cze przez chwilę przy­glą­dała mu się uwa­ża­nie, ale po chwili ode­zwał się in­ter­com. Wci­snęła przy­cisk i głos oznaj­mił:

– Pro­szę wpro­wa­dzić klienta.

Ben czy­tał kie­dyś, że we­dług pew­nych pio­nie­rów psy­cho­lo­gii pa­cjent po­wi­nien nie być na­zy­wany pa­cjen­tem, tylko klien­tem, żeby pod­kre­ślić, że nie jest „cho­rym” szu­ka­ją­cym po­mocy, tylko kimś, kto idzie do spe­cja­li­sty, aby sko­rzy­stać z jego usług. Sier­żant nie czuł się jak klient, tylko wła­śnie jak pa­cjent.

Asy­stentka wstała i zwró­ciła się do go­ścia.

– Dok­tor March już na pana czeka, sier­żan­cie. – Por­ter ze­rwał się na równe nogi. Re­cep­cjo­nistka od­wró­ciła się do niego ty­łem i do­dała: – Pro­szę za mną.

Za­pro­wa­dziła go do drzwi po le­wej, na któ­rych wi­siała mo­siężna ta­bliczka z na­pi­sem: „Me­mo­ran­dus March psy­cho­te­ra­peuta”. Asy­stentka na­ci­snęła klamkę i otwo­rzyła drzwi przed pa­cjen­tem.

Sier­żant Por­ter nie­mal na­tych­miast wszedł do środka. Ga­bi­net nie od­bie­gał za bar­dzo od jego wy­obra­żeń: biurko z ciem­nego drewna, duży czarny fo­tel od­wró­cony do go­ści ty­łem, ka­napa, ko­zetka, re­gał z książ­kami… Zie­lone ściany były od dołu do po­łowy po­kryte pa­ne­lami, a na środku pod­łogi po­ło­żono wielki dy­wan. Koło drzwi stała duża do­nica z kwit­nącą opun­cją.

– Dzię­kuję, panno Ke­ats. – Dał się sły­szeć spo­kojny, me­lo­dyjny głos zza fo­tela. – Niech pani zo­stawi nas sa­mych, pro­szę.

Panna Ke­ats bez słowa za­mknęła za sobą drzwi. Fo­tel prze­krę­cił się i oczom Por­tera uka­zał się dziwny je­go­mość.

– Dzień do­bry, sier­żan­cie – przy­wi­tał się, idąc w stronę klienta. – Pan wy­ba­czy ten te­atralny gest, ale od za­wsze chcia­łem zro­bić to coś z fo­te­lem. – Za­trzy­mał się metr przed Be­nem i wy­cią­gnął do niego rękę. – Na­zy­wam się Me­mo­ran­dus March i będę pana psy­cho­te­ra­peutą.

Jesz­cze przez chwilę Por­ter przy­glą­dał mu się onie­miały. Do umy­słu ci­snęła mu się jedna myśl: Ko­smita… ko­smita stoi przede mną...

Oczy­wi­ście nie po­wi­nien się dzi­wić. Nie, je­śli wziąć pod uwagę to, jak długo ludz­kość wie­działa o ist­nie­niu ob­cych cy­wi­li­za­cji, oraz to, co mu się przy­da­rzyło. Ale mimo wszystko spo­glą­dał te­raz na ko­smitę. Ni­gdy wcze­śniej żad­nego nie spo­tkał. Wie­dzieć o czymś, a wi­dzieć to na wła­sne oczy, to dwie zu­peł­nie różne rze­czy. Zwłasz­cza w tak ma­łym mia­steczku jak Clive’s Grove.

W końcu Por­ter uści­snął rękę psy­cho­te­ra­peuty. Dok­tor March uśmiech­nął się.

– Ro­zu­miem, że pierw­szy raz w ży­ciu wi­dzi pan Mi­ner­wia­nina, sier­żan­cie. Pro­szę się nie oba­wiać. Obo­wią­zuje mnie ta sama etyka pracy, co każ­dego ziem­skiego spe­cja­li­stę. Pro­szę spo­cząć i się roz­luź­nić. – Wska­zał ka­napę. – Za­leży mi na pań­skim kom­for­cie.

Wy­da­wał się na­prawdę miły. Tak miły, że sier­żant miał wra­że­nie, iż
jego pierw­sza re­ak­cja mo­gła ura­zić psy­cho­te­ra­peutę. Pew­nie spo­tkał się z ta­kim onie­mie­niem już wcze­śniej.

– Prze­pra­szam – wy­bą­kał wresz­cie Por­ter. – Nie chcia­łem być nie­uprzejmy.

– Ależ ja wszystko ro­zu­miem! – Na bia­łej twa­rzy znów za­go­ścił uśmiech. – Pro­szę się nie tłu­ma­czyć. To co? Za­czy­namy te­ra­pię?

Por­ter do­szedł do wnio­sku, że zmar­no­wali już zbyt dużo czasu. Chciał to mieć za sobą, dla­tego po­ło­żył się na ko­zetce (która oka­zała się na­wet bar­dzo wy­godna). Dok­tor usiadł na ka­na­pie. Od­cze­kał jesz­cze kilka se­kund, aż jego pa­cjent się roz­luźni, i za­dał pierw­sze py­ta­nie:

– A za­tem sier­żan­cie, z czym pan do mnie przy­cho­dzi? Mam, co prawda, pań­skie akta, ale chciał­bym wie­dzieć, co pana nur­tuje.

Por­ter za­sta­no­wił się. Wcze­śniej, sie­dząc w po­cze­kalni, wy­obra­żał so­bie, jak wy­ja­śni to, z czym przy­szedł. Naj­waż­niej­sze było ubra­nie pro­blemu w słowa.

– Boję się déjà vu – po­wie­dział ci­cho, nie­mal ze wsty­dem.

– Aha? – od­parł krótko dok­tor March, a Por­ter do­szedł do wnio­sku, że to za­chęta do kon­ty­nu­owa­nia.

– Niby taka zwy­czajna rzecz, déjà vu. Każ­demu się zda­rza. Każdy raz na ja­kiś czas ma wra­że­nie, że chwila, którą wła­śnie prze­żywa, już kie­dyś się zda­rzyła. Zwy­kle trwa to za­le­d­wie kilka se­kund: dwie, trzy, może pięć, a po­tem wra­że­nie mija i czło­wiek idzie da­lej ze swoim ży­ciem. Nie roz­my­śla o tym, czy miało ono ja­kieś zna­cze­nie i czy mo­gło za nim kryć się coś wię­cej. A przy­naj­mniej nie robi tego na po­waż­nie.

Por­ter pod­niósł głowę z ko­zetki i spoj­rzał na Mar­cha. Ko­smita no­to­wał coś i nie zwra­cał na żoł­nie­rza uwagi, do­póki po chwili nie zdał so­bie sprawy, że jego pa­cjent prze­stał mó­wić. Pod­niósł wzrok i oświad­czył:

– Pro­szę kon­ty­nu­ować, sier­żan­cie. Słu­cham pana.

Por­ter po­ło­żył głowę z po­wro­tem i cią­gnął:

– Kie­dyś też taki by­łem. Kie­dyś też nie po­świę­ca­łem ca­łemu kon­ce­ptowi déjà vu zbyt wiele uwagi. Z chę­cią po­wró­cił­bym do tego bło­giego stanu. Z chę­cią wy­ma­zał­bym ten ir­ra­cjo­nalny lęk, który ogar­nia mnie za każ­dym ra­zem, kiedy mam wra­że­nie, że dana chwila już się przy­da­rzyła.

Por­ter wziął głę­boki od­dech. Wie­dział, że te­raz bę­dzie naj­trud­niej­sze.

– Bo wi­dzi pan, dok­to­rze, wszystko kom­pli­kuje się, kiedy déjà vu trwa dłu­żej niż mi­nutę. Na po­czątku my­ślisz, że to tylko twoja wy­obraź­nia, że tylko ci się wy­daje, że ko­lega z pry­czy już kie­dyś po­tknął się i wpadł na za­sko­czo­nego ku­riera. W miarę jak déjà vu trwa przez całą drogę do sto­łówki, jesz­cze wie­rzysz w zdrowy roz­są­dek, ale już za­czyna do­cie­rać do two­jej świa­do­mo­ści, że coś jest nie tak. I kiedy dzwoni do cie­bie matka z wia­do­mo­ścią, że zmarła ciotka Ele­onora, i uj­muje to w ten sam spo­sób, w jaki prze­ka­zała ci te wie­ści dzień wcze­śniej, wresz­cie zda­jesz so­bie sprawę z tego, co się dzieje.

– I co się dzieje? – do­py­ty­wał dok­tor March. – Pro­szę spró­bo­wać to opi­sać.

Por­ter wiele razy pró­bo­wał na­zwać to, co wtedy czuł, ale za­wsze wy­da­wało mu się, że nie po­tra­fił od­dać tego sło­wami. A przy­naj­mniej nie w pełni. Jed­nak spró­bo­wał.

– Naj­pierw… No cóż… Naj­pierw ogar­nia cię prze­ra­że­nie. Z każdą chwilą uzmy­sła­wiasz so­bie co­raz bar­dziej grozę ca­łej sy­tu­acji. Utkną­łeś w pę­tli cza­so­wej. Jak Bill Mur­ray w Dniu świ­staka. Jed­no­cze­śnie masz na­dzieję, że jest to tylko sen, i wkrótce się obu­dzisz. Kiedy jed­nak bu­dzisz się na­stęp­nego dnia, prze­sta­jesz się łu­dzić.

– I co da­lej?

– Za­czy­nasz szu­kać ko­goś, kto też pa­mięta, ale szybko orien­tu­jesz się, że je­steś sam, oto­czony zło­tymi ryb­kami. Nie wiesz, dla­czego tak jest.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: