- W empik go
Klinika doktora Marcha - ebook
Klinika doktora Marcha - ebook
Wciąż nie możesz się pozbierać po powrocie z podróży w czasie? Odwiedziłeś magiczną krainę i nie masz z kim o tym porozmawiać? A może Twoje dziecko ma moce parapsychiczne i nie wiesz już, jak z nim postępować? Bliżej nieokreślona przyszłość. Ludzkość nawiązała współpracę z Minerwianami - zaawansowaną cywilizacją kosmitów, której wysoki poziom technologiczny wpłynął też na rozwój innych dziedzin nauki, w tym: psychologii. Tak się składa, że mała miejscowość Clive's Grove obfituje w liczne niesamowite zjawiska, które wpływają również na psychikę jej mieszkańców. Doktor Memorandus March jest specjalistą od nietypowych przypadków psychologicznych i korzysta z wieloletniej wiedzy Minerwian, aby zbadać wpływ zjawisk nadnaturalnych na ludzki mózg. Jako psychoterapeuta, doktor March pomaga mieszkańcom Clive's Grove uporać się z ich demonami, jednocześnie prowadząc własne badania.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396760418 |
Rozmiar pliku: | 801 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Oliver Benson mieszał płatki owsiane i spoglądał ze zniecierpliwieniem na schody, mając nadzieję, że Marianna zaraz zejdzie na śniadanie. Za jakąś godzinę mieli już być gotowi do wyjścia do szkoły, a tej ośmioletniej smarkuli wciąż nie było widać. Czasami żałował, że jest od niej straszy o siedem lat i że to on musi być tym odpowiedzialnym.
Właściwie sam nie wiedział, czemu na nią czekał. Z jakiegoś powodu czuł niepokój, kiedy długo nie schodziła… Sprawdził dziś rano jej pokój – nigdzie nie było żadnych dziwacznych drzwi…
Oliver otrząsnął się z ponurych myśli i poprawił okulary. Tamto wszystko było już za nim. Teraz czekała go reszta jego życia.
No, wreszcie ta dziewucha się pojawiła. Właściwie to zbiegła ze schodów, robiąc hałas na cały dom. Tata był w pracy, mama wyszła tuż po nim, ale zdążyła przyszykować im śniadanie, dlatego to Oliver upomniał siostrę, aby się uspokoiła. Marianna natychmiast się opanowała i usiadła przy stole, na którym czekała na nią kanapka z żółtym serem.
– Ale ja nie lubię sera!
– Trudno. Jedz i nie marudź.
– A nie możemy zjeść babeczek jagodowych? Wiesz, takich jak robiła Pani Gąska.
Oliver zamarł na chwilę. Przypomniał sobie gadającą gęś w kuchennym fartuchu, która jakimś cudem była w stanie utrzymać dzbanek z herbatą.
Otrząsnął się i odrzekł stanowczo:
– Nie. Masz zjeść to. Niedługo idziemy do szkoły.
– Ale w szkole jest tak nudno! Poza tym nikogo nie znam.
Oliver spojrzał na nią i uniósł brwi. Jego siostra wydawała się rzeczywiście trochę smutna. Odłożył więc łyżkę i położył rękę na ramieniu dziewczynki.
– Hej, to dopiero drugi dzień. Zobaczysz, jeszcze będziesz miała dużo przyjaciół.
Uśmiechnął się nawet, aby dodać jej otuchy, i wrócił do płatków. Przez chwilę siedziała cicho, powoli zjadając kanapkę. W końcu jednak powiedziała:
– Ale nie takich jak w Zenlandii.
Oliver wziął głęboki oddech i po raz kolejny przerwał jedzenie, aby zwrócić się do siostry.
– Posłuchaj, Marianno. Wiesz, że nie możemy tam wrócić.
– Szkoda. – Prychnęła. – Tam wszystko jest lepsze.
– To nieprawda. A co z olbrzymem?
– Ale jego już nie ma! Przecież pomogliśmy go pokonać! A w Zenlandii ludzie są milsi i na śniadanie zawsze są babeczki.
Oliver nie wierzył, że znów o tym rozmawiają. I prawdę mówiąc, miał już po dziurki w nosie Zenlandii. Nie dość, że widział ją w snach; nie dość, że musiał jakoś przywyknąć po tym całym szaleństwie do normalnego świata, to jeszcze Marianna ciągle o niej gadała.
– Nie pamiętasz, jak olbrzym próbował mnie upiec w piekarniku? – zapytał, podnosząc się z miejsca. – Uwierz mi, to nie było przyjemne doświadczenie.
Marianna spuściła wzrok, widocznie zawstydzona. To z kolei sprawiło, że Oliver usiadł z powrotem na krześle. A ona milczała, aż wreszcie przełknęła ostatni kęs. Wtedy odparła cicho:
– To nie tak, że zapomniałam.
Brat spojrzał na nią, również zjadając resztki śniadania. Przyglądali się sobie w ciszy pustego domu.
– Po prostu… Po prostu tam miałam wreszcie przyjaciół. No i – uśmiechnęła się blado – przecież cię w końcu uratowałam. Nigdy, przenigdy bym cię nie zostawiła.
Oliver przypomniał sobie całe zajście. I przypomniał sobie, jak bardzo się cieszył, że siostra jednak po niego wróciła.
– Tak, pamiętam – odparł w końcu, również się uśmiechając. – Byłaś genialna.
To nie tak, że nie rozumiał, dlaczego chciała tam wrócić. W końcu byli bohaterami i on sam wielokrotnie czuł się o wiele lepiej w tamtym świecie niż w tym. Ale problemem było to, że każde z nich zapamiętało Zenlandię inaczej.
Oliver zebrał naczynia i umył je w zlewie.
– Ubierz się i spakuj – oznajmił nieco znużonym głosem. Spojrzał na zegar nad lodówką. – Autobus mamy za dwadzieścia minut.
2
Piętnaście lat później…
Była już trzecia po południu. Trzecia po popołudniu i nikt nie przychodził!
Asystentka doktora Marcha Nancy Keats rozejrzała się po jasnoniebieskiej poczekalni, spojrzała na drzwi naprzeciw swojego biurka recepcyjnego i ziewnęła z nudów. Po raz któryś z rzędu zerknęła na grafik spotkań i przekonała się, że dwóch klientów przyszło na wizyty już rano, a trzeci przeniósł swoją na przyszłą środę. Nikt inny nie był na dzisiaj umówiony.
Nancy była kasztanowowłosą okularnicą, najczęściej ubierała się w czarny golf i spódnicę. Wszyscy, którzy wchodzili do budynku i widzieli ją pierwszy raz, mieli wrażenie, że jest bardzo profesjonalna i poważna, a ona lubiła sprawiać takie wrażenie. Bo rzeczywiście taka była… w niektórych sprawach.
Lubiła swoją pracę, ale nie wszystkie jej aspekty. Na przykład ze wszystkich swoich obowiązków asystentki najbardziej nie lubiła pracy w recepcji, zwłaszcza w takie dni jak dzisiejszy, kiedy nic się nie działo.
Wcisnęła przycisk na intercomie i powiedziała:
– Myślę, że nikt już nie przyjdzie, doktorze.
– Mnie też ta bezczynność męczy, panno Keats – zabrzmiał głos jej szefa. – Na szczęście mój kaktus nie dostał dawno wody, więc go teraz poję. Na pewno jest coś, czym może pani zabić czas.
Nancy przerwała połączenie i westchnęła. Wyciągnęła z biurka najnowszy numer ulubionego czasopisma. Był tam ciekawy artykuł na temat poltergeistów i już od rana chciała go przeczytać. Szybko wzięła się za lekturę.
Właśnie zaczęła czytać drugi akapit, kiedy drzwi się otworzyły i stanął w nich mężczyzna, na oko trzydziestoletni. Ściągnął kaptur kurtki i Nancy mogła się przyjrzeć burzy jego jasnobrązowych włosów, których kosmyk na czubku głowy układał się w szpic. Twarz miał lekko opaloną i nosił okulary.
Niepewnie rozejrzał się po poczekalni i nieśmiało podszedł do recepcji. Nancy przybrała swój standardowo poważny wyraz twarzy, co jeszcze bardziej onieśmieliło mężczyznę.
– Przepraszam – zaczął niepewnie. – Ja… Ja znalazłem ogłoszenie o waszej klinice.
– Poradni – poprawiła go Nancy. – Ludzie nazywają nas kliniką, bo kiedyś mieścił się tutaj weterynarz. Ale technicznie rzecz biorąc, jesteśmy poradnią.
– Poradnią, tak, rozumiem… – Na chwilę spuścił wzrok, po czym odchrząknął i mówił dalej: – Podobno zajmujecie się nietypowymi przypadkami. Czy jest możliwość, abym się dzisiaj umówił na sesję z doktorem Marchem?
– Tak, oczywiście – odparła Nancy.
– Kiedy mógłby mnie najwcześniej przyjąć?
Nancy udała, że przegląda grafik i po niespełna minucie zwróciła się do potencjalnego klienta:
– Ma pan szczęście. Właśnie zwolniło się miejsce. Może pan wejść już teraz, panie…?
– Benson. Oliver Benson – przedstawił się mężczyzna i po krótkiej chwili milczenia dodał trochę pewniej: – Naprawdę mogę wejść tak szybko? Chętnie skorzystam.
Nancy uśmiechnęła się, wcisnęła przycisk intercomu i powiadomiła szefa:
– Pewien człowiek chciałby z panem pomówić, doktorze. To klient.
– Fantastycznie! – odparł z entuzjazmem doktor March. – Niech przyjdzie!
– Oczywiście. – Asystentka przerwała połączenie i podniosła się z krzesła. – Proszę za mną – zwróciła się do pana Bensona.
3
Asystentka wprowadziła Olivera do gabinetu doktora Marcha. Zielone ściany w dolnej połowie pokryto panelami. Pośrodku pokoju, na wielkim dywanie, stały zielona kanapa i kozetka, a pomiędzy nimi stolik do kawy z jakąś paprotką. Koło drzwi znajdowała się duża donica z opuncją kwitnącą na różowo, pod oknem zaś – biurko z ciemnego oraz czarny fotel. Na lewo od niego stał szeroki regał z książkami, a przed biurkiem postawiono dodatkowy fotel obity czerwoną skórą, zapewne dla klientów.
A oparty o biurko siedział on. Wydawało się, że ma zupełnie białą skórę. Jego wielkie czarne oczy były łagodne, a uszy – szpiczaste. Nosił czarne dżinsy, białą koszulę i brązowy sweter w serek. Wyglądał na grubszego, niż prawdopodobnie był, ale jego dłonie robiły wrażenie długich i wąskich.
Po raz pierwszy w życiu Oliver widział na własne oczy Minerwianina. Mimochodem śledził informacje o tych dziwnych kosmitach, którzy cztery dekady temu nawiązali kontakt z ludzkością i byli żywo zafascynowani ziemskimi kulturami (był na to nawet termin: gajofilia). Dopiero trzydzieści pięć lat temu Ziemianie przekonali się, że kosmici nie są wrogo nastawieni ani nie chcą dokonać inwazji (chociaż nie brakowało ludzi, którzy wciąż tak uważali), i rozpoczęła się prawidłowa współpraca między obiema planetami.
Po chwili milczenia doktor March uśmiechnął się i podszedł do pana Bensona.
– Witam w moich skromnych progach – powiedział i wyciągnął rękę na przywitanie. – Nazywam się Memorandus March.
Mężczyzna nieśmiało uścisnął jego dłoń i odparł krótko:
– Oliver. Oliver Benson.
– Czy mogę do pana mówić po imieniu? – Doktor March przerwał uścisk.
Oliver zastanawiał się chwilę.
– Tak. Myślę, że tak.
– Proszę, usiądź, Oliverze. – Psychoterapeuta znów się uśmiechnął i wskazał kozetkę.
– Zostawiam was samych i wracam do recepcji – odrzekła panna Keats i zamknęła za sobą drzwi.
Oliver niepewnie usiadł na kozetce. Tymczasem doktor March zajął miejsce w rogu kanapy, oparł się na podłokietniku i znów uśmiechnął się przyjaźnie do klienta. Oliver natychmiast zauważył, że psychoterapeuta położył na kolanach otwarty niebieski notatnik, a w ręce miał długopis.
– Cóż cię do mnie sprowadza, Oliverze?
Oliver nie od razu odpowiedział. Przyglądał się psychologowi, próbując ubrać w słowa to, z czym przyszedł. Im dłużej siedział naprzeciw Minerwianina, tym bardziej wydawało mu się, że śni jakiś dziwny sen. Oto właśnie miał opowiedzieć zupełnie obcej osobie o swojej osobliwej przygodzie z dzieciństwa.
– Pewnie dziwi cię, że Minerwianin nosi ziemskie nazwisko – odezwał się nagle doktor March.
– Ależ nie! – odparł Oliver, machając przecząco rękami.
– Spokojnie, o nic cię nie oskarżam – oświadczył doktor, wciąż się uśmiechając. – Sprawa jest właściwie bardzo prosta: moja matka jest Minerwianką, a ojciec pochodzi z Connecticut. I to po nim mam nazwisko.
– Aha.
Rzeczywiście, to miało sens. I z jakiegoś powodu, kiedy tylko ta kwestia została wyjaśniona, Benson czuł się bardziej komfortowo. Jakby całkiem rozsądny powód, dla którego doktor March nazywa się właśnie tak, uczynił trudną sytuację zwierzania się kosmicie z wyprawy do magicznego świata bardziej osadzoną w rzeczywistości, a więc mniej niezręczną.
Znowu zapadła cisza. Oliver nie wiedział, jak zacząć.
– Nie spiesz się – zachęcał go doktor. – Dzisiaj jest wolniejszy dzień. Nikt nam nie przeszkodzi.
Oliver spojrzał na niego jeszcze raz i pomyślał, że to w sumie dobrze, że doktor March był kosmitą. Jeszcze kilka dekad temu istoty z innych planet zaliczane były do wytworów ludzkiej wyobraźni. Cywilizacje pozaziemskie były domeną kina albo literatury (ewentualnie teorii spiskowych, które mało kto brał poważnie). Innymi słowy – kosmici należeli do świata fikcji.
Tak jak magiczne krainy, do których przedostawały się dzieci w książkach i filmach fantasy.
Oliver wziął głęboki oddech i wreszcie się przełamał.
– Ja… Znaczy się… ja i moja siostra… Byliśmy w dziwnym miejscu.
Doktor March splótł ręce i położył je na otwartym notatniku na kolanach. Wydawał się zainteresowany tym, co jego pacjent miał do powiedzenia.
– Próbuję sobie to jakoś wytłumaczyć, ale nie wiem jak. W jednej chwili byliśmy z Marianną w nowym domu, a potem otworzyły się te drzwi i nagle byliśmy w Zenlandii, i spotkaliśmy Panią Gąskę i… I gonił mnie olbrzym, i… Ja wiem, że pewnie brzmię jak szaleniec, ale to się naprawdę zdarzyło, a teraz muszę udawać, że się nie zdarzyło i…
– Spokojnie, Oliverze. – Doktor March nagle przerwał potok jego słów. – Najpierw opowiedz o tym miejscu, w którym się znaleźliście. Potem zobaczymy, czy ci uwierzę.
Oliver wyprostował się na kozetce i przez chwilę zastanawiał się, od czego zacząć. W końcu spojrzał na psychoterapeutę i oświadczył:
– To miejsce nazywało się Zenlandia i było niesamowite. Żywe kolory, fantastyczne rośliny, o których nawet mi się nie śniło… I leśne zwierzęta chodzące po tym świecie, ubrane jak ludzie i zachowujące się po ludzku. Pamiętam, kiedy przeszliśmy wraz z Marianną… To właśnie moja siostra – wyjaśnił i mówił dalej. – No więc, kiedy przeszliśmy z Marianną przez drzwi, które nagle pojawiły się w jej sypialni, naszym oczom ukazała się kwiecista łąka. Niektóre kwiaty były wielkości słoneczników, ale ich pąki były bardziej dzbankowate. Słońce sprawiało, że mieniły się kolorami tęczy. Obojętnie jakbym opisywał to, co widziałem, nie mógłbym oddać piękna tego wszystkiego. Ta łąka wręcz zachęcała mnie, abym przeszedł przez drzwi i przyjrzał się wszystkiemu z bliska. Moja siostra nawet na mnie nie czekała. Sama przekroczyła próg i zaczęła biegać po łące, oglądając każdy kwiatek.
– A jak reagowali na was mieszkańcy Zenlandii? – zapytał nagle doktor March. – Przyjaźnie? Wrogo? Ze zdziwieniem?
– Pierwszą istotą, jaką napotkaliśmy, była Pani Gąska.
Przerwał nagle, znów próbując jakoś ogarnąć myśli. Spodziewał się teraz po doktorze Marchu wyrazu zdziwienia, ale nic takiego nie zobaczył. Psychoterapeuta przyglądał się z wyrazem zainteresowania, od czasu do czasu robiąc notatki.
Oliver postanowił mówić dalej.
– Wyszła nam naprzeciw. Była prawie tak wysoka jak ja i miała na sobie fartuch w kratkę. Była jakby wyjęta z jakiejś książeczki dla dzieci. W końcu przemówiła: „Nie powinnyście tu być, dzieciaczki. Olbrzym jeszcze was odkryje. Odejdźcie jak najszybciej”. Pani Gąska od samego początku okazywała nam troskę i chciała nas chronić. Pozwoliła nam nawet schować się w swoim domu i poczęstowała nas babeczkami jagodowymi.
Oliver zastanawiał się wielokrotnie, dlaczego w ogóle zaufał Pani Gąsce. Dlaczego pozwolił, aby ich gdziekolwiek zabrała? Może po prostu jej aparycja sprawiła, że wydawała się niegroźna.
– Marianna dogadywała się świetnie z Panią Gąską i jej przyjaciółmi: Borsukiem i Żabą. Żartowała z nimi, rozmawiała o różnych sprawach, opowiadała im o naszym świecie. Lubiła ich, a oni lubili ją. Czuła się całkiem swobodnie w całej tej sytuacji. Dla niej to była wspaniała przygoda.
– A dla ciebie? – spytał doktor.
– Ja chciałem mieć już to wszystko za sobą. Chciałem obudzić się z tego dziwnego snu. Chciałem znaleźć się we własnym łóżku, w świecie, który znam, zwłaszcza że Pani Gąska wyjaśniła nam, że kraina, w której się znaleźliśmy, przez dłuższy czas była spokojnym miejscem, gdzie życie toczyło się jak w sielance… Potem pojawił się olbrzym i zaczął gnębić mieszkańców. Podobno zdarzało się, że ludzie z naszego świata przedostawali się do Zenlandii i trafiali w jego łapy. Wtedy on ich zjadał. Szczególnie upodobał sobie mięso dzieci.
– Hmm… całkiem interesujące. – Doktor March mruknął to w zadumie i zapisał coś w notatniku. To sprawiło, że przez chwilę Oliver nie mógł się skupić na opowieści. Szybko zorientował się, że psychoterapeuta pisze w innym języku niż angielski, bo używał dziwnych, obcych znaków. Nagle przerwał pisanie i jego oczy spoczęły na pacjencie.
– Proszę, kontynuuj. Ja tylko robię notatki.
Oliver długo nie odpowiadał, dlatego psychoterapeuta podpowiedział mu:
– No więc dowiedzieliście się, że olbrzym terroryzuje okolicę. Czy skonfrontowaliście się z nim w jakiś sposób?
Oliver wziął głęboki oddech. Nie lubił myśleć o olbrzymie.
– W pewnym momencie nie mieliśmy wyboru. Pojmał Panią Gąskę, dlatego musieliśmy ją uratować. Ale byliśmy tylko ośmiolatką i czternastolatkiem, nie mogliśmy go pokonać. Nie we dwójkę. W rezultacie trafiłem w niewolę olbrzyma i prawie zostałem upieczony żywcem w jego piecu.
Oliver znów przerwał, przypominając sobie tamto wydarzenie: on siedzący w powoli rozgrzewającym się piecu…
– Myślałem, że zginę w płomieniach – podjął opowieść. Jego głos był cichy, mężczyzna był jakby nieobecny. – Patrzyłem z wnętrza pieca, jak olbrzym przygotowuje sałatkę, z którą mnie zje. Marzyłem o tym, aby to wszystko stało się snem, ale im dłużej siedziałem w nagrzewającym się piecu, tym bardziej byłem świadom, że to wszystko dzieje się naprawdę. – Nagle uśmiechnął się do swoich wspomnień. – Ale wtedy do chaty olbrzyma zaczął przedostawać się tłum różnych leśnych i rzecznych stworzeń: żab, gryzoni, ptaków… Było nawet kilka wilków i niedźwiedzi.
– Jak rozumiem, one też były zbyt małe, aby mierzyć się z olbrzymem. – Domyślał się doktor March. – Inaczej już dawno by go pokonały.
– Po części tak, a po części nie wchodziły mu w drogę, bo miał strzelbę i przez to był jeszcze groźniejszy – wyjaśnił od razu Oliver i powrócił do swojej opowieści. – Na samym przedzie tego tłumu stała Marianna z jakimś patykiem w ręce. To ona skrzyknęła cały las przeciwko olbrzymowi i to ona przekonała mieszkańców, żeby mi pomogli. Zażądała, aby olbrzym mnie wypuścił. Na początku nie był ani trochę przerażony tym, że tyle zwierząt przyszło, i zaczął nawet rechotać. Wtedy przystąpiły do zmasowanego ataku: ptaki go dziobały, gryzonie, wilki i niedźwiedzie – gryzły, a Marianna obijała patykiem. Kiedy zajmowały się atakowaniem, Pani Gąska przekradła się do pieca i wypuściła mnie. Koniec końców olbrzym został powalony.
– I co z nim zrobiliście?
– Gotów był zgodzić się na wszystko, żebyśmy go tylko nie zabijali. Kilka zwierząt chciało nawet, aby zginął za to, co zrobił nam i mieszkańcom Zenlandii. Marianna jednak wolała dać mu inną karę: wygnanie. Ja na początku też chciałem wymierzyć olbrzymowi karę śmierci. – Mężczyzna uśmiechnął się gorzko. – W końcu dopiero co chciał mnie zjeść. Nikt by mnie nie winił za chęć zemsty. – Spoważniał. – Ale gdy zobaczyłem jego twarz, jego błagające o litość oczy, natychmiast ochłonąłem. Zacząłem myśleć o rewolucji francuskiej i o rozlicznych rzeziach, o których uczyłem się na historii, i nagle zdałem sobie sprawę, że nie jestem w stanie odebrać komuś życia. Toteż poparłem Mariannę w tym, aby po prostu wygnać olbrzyma i zabronić mu wstępu do Zenlandii. Pani Gąska i kilka innych zwierząt również było za tym rozwiązaniem, więc ostatecznie na tym właśnie stanęło.
Doktor March nic nie powiedział. Uśmiechnął się tylko i znów zapisał coś w notatniku. Oliver jednak jeszcze nie skończył swojej opowieści.
– W każdym razie to była nasza pierwsza przygoda w Zenlandii. Później wielokrotnie wracaliśmy tam z Marianną, gdy tylko ktoś stamtąd pojawił się w naszym świecie i prosił nas o pomoc. Widzi pan, doktorze, staliśmy się bohaterami… A właściwie Marianna była bohaterką, bo ja stałem się nim o wiele później. Tak czy inaczej, mieszkańcy Zenlandii wzywali nas, ilekroć pojawiał się jakiś problem: a to nad rzeką zaczął się panoszyć Krokodyl, a to przebudził się potężny Czarnoksiężnik ze Wzgórza… Było kilka tych problemów. Wchodziliśmy więc do magicznej krainy, pokonywaliśmy zło i wracaliśmy do domu, do normalności. I właśnie ze względu na ten powrót do normalności przyszedłem do pana.
– To znaczy? – Doktor March przestał się uśmiechać.
– Za każdym razem, kiedy wracałem do naszego świata i próbowałem w nim żyć, miałem trudności z przestawieniem się. Chodziłem do szkoły, na wypady z przyjaciółmi, nawet na randki… Ale trudno jest zachowywać się jak normalny nastolatek i zajmować się normalnymi sprawami, kiedy przeżyło się przygodę w świecie z wielkimi mówiącymi zwierzętami, ludożerczymi olbrzymami, magią i całym tym szaleństwem. Najtrudniej było po pierwszej wyprawie, bo to był mój drugi dzień w nowej szkole i…
– Hmm… Nowa szkoła. – Psychoterapeuta zrobił kolejną notatkę i spojrzał na Olivera.
– Tak. Jakiś czas przed tą całą historią moja rodzina przeprowadziła się do Clive’s Grove.
– Ach! – Doktor March znów się rozpromienił. – Czyli mieszkaliście wtedy tutaj! To sporo wyjaśnia.
Oliver nie bardzo rozumiał, o co doktorowi chodziło. Clive’s Grove było małym miasteczkiem, którego szczególnym atutem (zdaniem rodziców Olivera i Marianny) był szybki dojazd do oddalonego o kilkaset kilometrów Nowego Jorku. W pobliżu stacjonowało wojsko, a większość mieszkańców była zatrudniona w pobliskiej fabryce. Oliver nie był pewien, co dokładnie tam produkowano, ale podejrzewał, że się w końcu dowie. Oliver i Marianna uważali, że Clive’s Grove było nudne ze swoim jedynym kinem, sklepikami, wszechogarniającą naturą i brakiem centrum handlowego. Jedyne, co można było tam robić, to wybrać się na automaty albo do McDonald’s, albo po prostu zostać w domu i poczytać. Na szczęście nie była to ostatnia dziura bez prądu, internetu czy jakiejkolwiek cywilizacji.
Wprawdzie czasem miał wrażenie, że ludzie zachowują się tutaj dziwnie, ale już dawno zrzucił to na karb małomiasteczkowej specyfiki.
– Tak – odparł Oliver. – Właściwie nadal tu mieszkamy… W każdym razie chodziło o coś związanego z pracą mamy. Przenieśli ją z jakiegoś powodu do oddziału w Clive’s Grove. Tata też dostał awans, przez co musiał ciągle podróżować.
– Czy rodzice się ze sobą dogadywali? – zapytał nagle doktor March.
Olivera zdziwiła ta nagła zmiana tematu, mimo to odpowiedział.
– No tak, na pewno. Ale rzadko bywali razem w domu. Zwykle to ja opiekowałem się Marianną.
Doktor wydobył z siebie pomruk zrozumienia i zapisał coś w notatniku.
– Pewnie zostawiliście w poprzednim miejscu wielu przyjaciół – stwierdził po chwili.
– Prawda – odparł Oliver. – Ale Marianna akurat przeżyła przeprowadzkę bardziej niż ja. Nie rozumiała, dlaczego w ogóle musimy wyjeżdżać, skoro było nam dobrze w Nowym Jorku.
– Jak rozumiem, twoja siostra była w podstawówce, kiedy przeżywaliście tę przygodę? – spytał domyślnie psychoterapeuta.
– Tak. Miała osiem lat. I wiem, co chce pan powiedzieć, doktorze – wtrącił nagle mężczyzna. – Chce mi pan wmówić, że wszystko, co przeżyłem, to wytwór mojej wyobraźni, że tak naprawdę wymyśliłem sobie Zenlandię, aby poradzić sobie ze zmianami w moim życiu…
– Ależ wręcz przeciwnie, Oliverze – powiedział spokojnie doktor March. – Ja ci jak najbardziej wierzę. Co więcej, nie jesteś jedynym przypadkiem syndromu Krainy Czarów, z jakim się spotkałem tu, na Ziemi.
Oliver oniemiał.
– Syndromu Krainy Czarów?
Doktor March przytaknął.
– Zaznaczam, że to wstępna diagnoza i w przyszłości przeprowadzimy dalsze badania, ale masz wszystkie typowe objawy. – March podniósł się z kanapy i zaczął krążyć po pokoju. – Widzisz, Oliverze, istnieją miejsca podobne do Nibylandii, Oz czy Krainy Czarów właśnie. Minerwiańscy naukowcy badają to zjawisko już od lat i są nawet pewne teorie co do tego, czym te magiczne miejsca mogą być. Według jednej z nich – to wymiar kieszonkowy, według innej – są powoływane do życia przez dzieci i młodzież, kiedy zaistnieją pewne określone warunki. Obojętnie jednak, jaki jest powód, zwykle po powrocie do własnej rzeczywistości zachodzi syndrom Krainy Czarów, czyli wrażenie odrealnienia i trudność przejścia nad tym do porządku dziennego, zwłaszcza kiedy dana osoba przeżyła tam pełną wrażeń przygodę, a nawet o mało nie zginęła.
Oliver poczuł się o wiele lepiej, wiedząc, że nie on jedyny trafił do magicznego świata i przeżywał trudności z ponownym przystosowaniem się do starej rzeczywistości. Przez lata miał wrażenie, że on i Marianna byli jedynymi osobami, którym przydarzyło się coś takiego, dlatego świadomość, że istnieje psychologiczna przypadłość, na którą cierpią nie tylko oni, przynosiła ulgę.
– W skrajnych przypadkach zdarza się nawet – ciągnął doktor March – że osoby z syndromem Krainy Czarów wolą tamten magiczny, kolorowy świat od własnego.
Oliver spojrzał na doktora ze zdumieniem. Milczał chwilę, aż coś mu się przypomniało.
– Moja siostra – odezwał się w końcu, spuszczając wzrok – przez dłuższy czas wolała Zenlandię od naszego świata. – Popatrzył na kosmitę przed sobą. – Myślę, że czuła się tam o wiele szczęśliwsza. Miała tam przyjaciół i poczucie przynależności. Poza tym Pani Gąska jej chętnie matkowała, kiedy naszej mamy nie było w domu. Dla Marianny Zenlandia była piękną, pełną przygód krainą, gdzie wreszcie czuła się jak w domu. Dlatego ze zniecierpliwieniem czekała, aż drzwi do Zenlandii znowu się otworzą, i zaglądała tam o wiele częściej niż ja. W pewnym momencie zacząłem się nawet niepokoić, czy nie zechce zostać tam na stałe. Nie wiem, co bym wtedy zrobił. Nie wiem, jak wytłumaczyłbym rodzicom to, że ich córka poszła do magicznego świata. – Uśmiechnął się nagle. – W końcu jednak Pani Gąska powiedziała Mariannie, że powinna znaleźć sobie przyjaciół także wśród innych dzieci i że może zawsze odwiedzić Zenlandię, ale powinna jednak żyć w naszym świecie. Moja siostra myślała o tym przez jakiś czas i w końcu wzięła sobie do serca te słowa. Kilka dni później wybrała się na piżamówkę do koleżanki z klasy.
– A ty, Oliverze? Nie było takich momentów, kiedy wolałeś Zenlandię od świata rzeczywistego?
Olivera zdziwiło to pytanie, ale nie musiał długo nad nim myśleć.
– Czasem. Zwłaszcza kiedy coś mi nie wychodziło w szkole albo w pracy, myślałem sobie: „No ale przynajmniej w Zenlandii jestem bohaterem”. Mimo to Zenlandia była dla mnie do pewnego stopnia przerażająca. – Przerwał, bo zalała go fala niemiłych wspomnień. – No i czasem śni mi się, że nadal siedzę w tym piecu. Ale tym razem nikt nie przybywa na ratunek. – Zaciskał pięści, gdy wypowiadał ostatnie słowa.
Zapadła cisza, doktor March znów usiadł na kanapie i zapisywał coś
w notatniku. Po chwili zapytał Olivera:
– Jeśli chciałbyś kontynuować terapię, Oliverze, jakie chciałbyś osiągnąć cele?
Oliver zastanowił się.
– No cóż. Przyszedłem tutaj, bo chciałem o tym porozmawiać z kimś, kto nie uzna mnie za wariata. Mimo że jestem już dorosły, mam rodzinę i normalną pracę, nadal myślę o Zenlandii. Zapewne już nigdy tam nie wrócę, ale chciałbym pewne rzeczy, które mi się tam przydarzyły, omówić i przepracować.
– Rozumiem. – Doktor March uśmiechnął się po raz kolejny.
Nagle zadzwonił telefon Olivera. Mężczyzna przeprosił i odebrał. Wymienił z osobą po drugiej stronie kilka słów i rozłączył się.
– Przepraszam, ale muszę już iść. Żona i ja wybieramy się na wakacje za dwa miesiące i jest kilka rzeczy, o które musimy zadbać. Ile płacę?
– Pierwsza sesja jest zawsze gratis. – Doktor March podniósł się z kanapy. – A każda następna to dwadzieścia siedem dolarów za godzinę.
Oliver przypomniał sobie, że przeczytał o tym w ogłoszeniu „kliniki” doktora. Jak na psychoterapeutę nie brał zbyt dużo.
– Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, Oliverze. – Doktor wyciągnął rękę w stronę pacjenta. Oliver ją uścisnął.
– O tak, na pewno. Już czuję się o wiele lepiej, bo mogłem z kimś o tym porozmawiać.
Razem poszli korytarzem w stronę recepcji.
– W takim razie, proszę, zadzwoń w ciągu tego tygodnia, kiedy zechciałbyś się ze mną spotkać.
– Oczywiście – odrzekł Oliver. – Dziękuję za poświęcony czas, doktorze.
– Proszę, mów mi Memo. Jeszcze jedna sprawa. Chciałbym podczas następnej wizyty przeprowadzić pewne testy. Co ty na to, Oliverze?
Oliver uśmiechnął się.
– Nie mam nic przeciwko. Do widzenia.
Skierował się w stronę wyjścia i po chwili już go nie było.
4
Poradnia (tudzież nazywana kliniką) doktora Marcha była zamykana o czwartej trzydzieści (o ile sesja się nie przedłużyła), toteż po wyjściu Olivera Bensona i założeniu mu teczki doktor i panna Keats również szykowali się do domu. Memorandus założył kurtkę i już miał wyjść z gabinetu, ale postanowił jeszcze raz przejrzeć notatki ze spotkania z najnowszym klientem.
Nagle drzwi do gabinetu się otworzyły i stanęła w nich Nancy dopinająca płaszcz. Rzuciła jedno krótkie spojrzenie i oznajmiła:
– Skończyliśmy pracę na dziś. Proszę to zostawić.
– Ależ ja tylko przeglądam… – Memorandus zaczął się bronić, ale Nancy natychmiast ucięła.
– Zawsze najpierw „tylko przeglądasz”, Memo, a potem siedzisz do drugiej nad ranem i muszę cię zmuszać do spania.
Koniec pracy oznaczał, że Nancy mogła sobie pozwolić na mówienie do przyjaciela po imieniu. A skoro czas na profesjonalizm minął, mogła go strofować, ile chciała.
– Serio już doszło do tego, że spędzasz więcej czasu tutaj niż we własnym domu?
– Zapewniam, że nie – obruszył się Memorandus.
– W takim razie idziemy na obiad – oświadczyła stanowczo. – Niedawno otworzyli w okolicy całkiem niezłą włoską knajpę.
Memorandus przewrócił oczami, ale czuł już burczenie w brzuchu, dlatego doszedł do wniosku, że rzeczywiście powinni już wyjść z pracy. Wprawdzie nieszczególnie przepadał za włoską kuchnią, ale lubił przyjacielskie wypady ze swoją asystentką.
– Poczekaj, wezmę tylko portfel.Zespół postpętlowy
1
Major Jefferson Rogers, dowódca Bazy Poligonowej w Clive’s Grove, czasami żałował, że jednak nie poszedł w rodzinny biznes. Przynajmniej jako hydraulik nie musiałby się mierzyć z całym tym dziwactwem. Ba, prawdopodobnie nie potrafiłby pokazać Clive’s Grove na mapie. Przykręcałby całe dnie uszczelki, zamiast głowić się nad rzeczami, które za młodu uważał za najwyżej wytwór czyjejś wybujałej wyobraźni. Nie widziałby też rzeczy, które w najlepszym razie były osobliwe, w najgorszym – koszmarne.
Tak, życie hydraulika byłoby o wiele prostsze.
Mimo to postanowił pójść do akademii wojskowej. Radził sobie tam całkiem dobrze, zyskiwał pochwały u przełożonych, wyjeżdżał na misje i zanim się obejrzał, przydzielono mu dowództwo bazy wojskowej w Clive’s Grove. W pierwszej chwili pomyślał, że ktoś tam na górze go nie lubi albo chce go sprawdzić i że generalicja wysyła go na jakieś pustkowie. Wyjaśniono mu jednak specyfikę Clive’s Grove, a im dłużej słuchał, tym bardziej miał wrażenie, że to sen albo jeden wielki żart. Ale kiedy po półgodzinie ani się nie budził, ani nikt nie wyskakiwał z gromkim okrzykiem: „Mamy cię!”, major Rogers musiał w końcu spojrzeć prawdzie w oczy – jego przełożeni mówili absolutnie serio.
Teraz Jefferson Rogers siedział przy biurku i spoglądał na stojącego przed nim sierżanta Benjamina Portera. Czterdziestokilkuletni przedwcześnie siwiejący major przyglądał się dwudziestodwuletniemu młokosowi o blond włosach, wyraźnie próbującemu zrozumieć, co się właśnie dzieje. Rogers lubił Portera, bo wywiązywał się z obowiązków wzorowo (jakoś udawało mu się ogarnąć całą tę papierkową robotę), a do tego był bardzo oczytany. Było w nim jednak coś takiego, co sprawiało, że w majorze budziły się instynkty opiekuńcze. Być może był to niski wzrost sierżanta (Ben był tak mały, że wyglądał co najwyżej na piętnaście lat), a być może jego wrodzona nieśmiałość. W każdym razie major darzył go sympatią.
Ostatnio sierżant Porter bywał… nieobecny duchem. Przydarzyła mu się bowiem niezwykła przygoda, jedna z tych, które trudno wyjaśnić i które zdarzają się tylko w filmach. Filmy jednak zatrzymują się tuż po tym, jak przygoda dobiega szczęśliwego (bądź nie) końca. Nigdy nie pokazują, co się dzieje później.
Minął już tydzień, a Ben Porter nadal odczuwał skutki swojej przygody. Naprawdę się starał, naprawdę myślał, że da radę. Jego przełożony miał jednak inne zdanie i dlatego zaprosił go do swojego gabinetu.
– Sierżancie Porter, musimy porozmawiać.
Stojący naprzeciw Rogersa Porter martwił się, co jego dowódca miał do powiedzenia.
Major spojrzał na sierżanta i oświadczył:
– Na wstępie chciałem zaznaczyć, że w pełni wam wierzę, sierżancie. Nasi najlepsi naukowcy potwierdzili waszą wersję wydarzeń, a i wasz przypadek nie jest pierwszym w historii.
– Dziękuję, panie majorze – odpowiedział Porter, przeczuwając, że gdzieś tam kryje się jakieś „ale”.
– Jednakże dobrze rozumiecie, że choć wiemy o tym zjawisku dość dużo z punktu widzenia fizyki, nadal nie do końca rozumiemy jego aspekt psychologiczny.
Porter poczuł uderzenie gorąca, ale starał się nie okazywać zdenerwowania. Był młodym podoficerem, jego kariera wojskowa dopiero się zaczynała. Mogła się skończyć bardzo szybko, jeśli psychoterapeuta uznałby, że stan sierżanta uniemożliwia mu podejmowanie racjonalnych decyzji. Bardzo starał się zachowywać normalnie, jednak pewnych rzeczy najwidoczniej nie dało się ukryć…
A może da się to jeszcze odkręcić? – szeptał cichy bezosobowy głosik. – Przecież zawsze można zacząć od nowa…
Porter potrząsnął głową, bo zdał sobie sprawę, że major wciąż do niego mówi.
– Nasza jednostka współpracuje z pewnym… specjalistą.
– Specjalistą? – Porter próbował ukryć podejrzliwość.
Rogers rozsiadł się wygodnie w fotelu. Nie pierwszy raz widział taką reakcję u swoich żołnierzy. W pełni rozumiał ten sceptycyzm, zwłaszcza że sam go kiedyś podzielał.
– To psychoterapeuta – wyjaśnił major. – Zajmuje się takimi… przypadkami jak wasz. Zaproponował zbadanie was i ewentualną pomoc w ponownym przystosowaniu się do rzeczywistości.
Ben nie był do końca przekonany. Przez chwilę milczał, zastanawiając się nad swoją sytuacją. W końcu jednak odpowiedział z ledwo słyszalną rezygnacją:
– Tak, panie majorze. Zgłoszę się do niego w najbliższym czasie.
2
I tak oto Ben Porter siedział teraz w poczekalni, o miłym jasnoniebieskim odcieniu ścian, czekając na tego „specjalistę”. Jeszcze niedawno uważał się za w pełni poczytalnego i zdolnego do służby. Teraz też tak myślał, ale nie był tego aż tak bardzo pewien. Szczerze mówiąc, nie miał zbyt wielkich nadziei na to, że jakikolwiek psychoterapeuta mu pomoże. Sam major stwierdził, że aspekt psychologiczny tego, co mu się przydarzyło, jest prawie zupełnie obcy naukowcom. Może więc ten cały psychoterapeuta ma za zadanie nie tyle go leczyć, co obserwować?
Asystentka, kasztanowowłosa okularnica w czarnym golfie i spódnicy, powiedziała, że doktor March niedługo go przyjmie. Odparł nieśmiało: „Rozumiem”, a ona usiadła przy biurku recepcyjnym i zajęła się komputerem. Ben przyglądał się jej przez jakiś czas, aż podniosła na niego wzrok. Wtedy on spuścił oczy.
Uśmiechnęła się.
– Wprawdzie to nie potrwa długo, sierżancie, ale może zechciałby pan się czegoś napić?
– O, nie, nie trzeba. – Natychmiast rzucił jej szybki uśmiech.
Przez chwilę się nie odzywała, tylko przyglądała mu się badawczo. Porter miał wrażenie, że dziewczyna go ocenia. Zresztą, znając swoje szczęście, i tak nie miałby śmiałości gdziekolwiek jej zaprosić.
– Pierwszy raz u psychoterapeuty? – zapytała nagle.
– Nie, już kilka razy poddawano mnie ewaluacji.
– Ale mimo wszystko jest pan spięty.
– To nic, naprawdę. – Próbował opanować nerwowość w głosie, ale mu się nie udało.
Jeszcze przez chwilę przyglądała mu się uważanie, ale po chwili odezwał się intercom. Wcisnęła przycisk i głos oznajmił:
– Proszę wprowadzić klienta.
Ben czytał kiedyś, że według pewnych pionierów psychologii pacjent powinien nie być nazywany pacjentem, tylko klientem, żeby podkreślić, że nie jest „chorym” szukającym pomocy, tylko kimś, kto idzie do specjalisty, aby skorzystać z jego usług. Sierżant nie czuł się jak klient, tylko właśnie jak pacjent.
Asystentka wstała i zwróciła się do gościa.
– Doktor March już na pana czeka, sierżancie. – Porter zerwał się na równe nogi. Recepcjonistka odwróciła się do niego tyłem i dodała: – Proszę za mną.
Zaprowadziła go do drzwi po lewej, na których wisiała mosiężna tabliczka z napisem: „Memorandus March psychoterapeuta”. Asystentka nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi przed pacjentem.
Sierżant Porter niemal natychmiast wszedł do środka. Gabinet nie odbiegał za bardzo od jego wyobrażeń: biurko z ciemnego drewna, duży czarny fotel odwrócony do gości tyłem, kanapa, kozetka, regał z książkami… Zielone ściany były od dołu do połowy pokryte panelami, a na środku podłogi położono wielki dywan. Koło drzwi stała duża donica z kwitnącą opuncją.
– Dziękuję, panno Keats. – Dał się słyszeć spokojny, melodyjny głos zza fotela. – Niech pani zostawi nas samych, proszę.
Panna Keats bez słowa zamknęła za sobą drzwi. Fotel przekręcił się i oczom Portera ukazał się dziwny jegomość.
– Dzień dobry, sierżancie – przywitał się, idąc w stronę klienta. – Pan wybaczy ten teatralny gest, ale od zawsze chciałem zrobić to coś z fotelem. – Zatrzymał się metr przed Benem i wyciągnął do niego rękę. – Nazywam się Memorandus March i będę pana psychoterapeutą.
Jeszcze przez chwilę Porter przyglądał mu się oniemiały. Do umysłu cisnęła mu się jedna myśl: Kosmita… kosmita stoi przede mną...
Oczywiście nie powinien się dziwić. Nie, jeśli wziąć pod uwagę to, jak długo ludzkość wiedziała o istnieniu obcych cywilizacji, oraz to, co mu się przydarzyło. Ale mimo wszystko spoglądał teraz na kosmitę. Nigdy wcześniej żadnego nie spotkał. Wiedzieć o czymś, a widzieć to na własne oczy, to dwie zupełnie różne rzeczy. Zwłaszcza w tak małym miasteczku jak Clive’s Grove.
W końcu Porter uścisnął rękę psychoterapeuty. Doktor March uśmiechnął się.
– Rozumiem, że pierwszy raz w życiu widzi pan Minerwianina, sierżancie. Proszę się nie obawiać. Obowiązuje mnie ta sama etyka pracy, co każdego ziemskiego specjalistę. Proszę spocząć i się rozluźnić. – Wskazał kanapę. – Zależy mi na pańskim komforcie.
Wydawał się naprawdę miły. Tak miły, że sierżant miał wrażenie, iż
jego pierwsza reakcja mogła urazić psychoterapeutę. Pewnie spotkał się z takim oniemieniem już wcześniej.
– Przepraszam – wybąkał wreszcie Porter. – Nie chciałem być nieuprzejmy.
– Ależ ja wszystko rozumiem! – Na białej twarzy znów zagościł uśmiech. – Proszę się nie tłumaczyć. To co? Zaczynamy terapię?
Porter doszedł do wniosku, że zmarnowali już zbyt dużo czasu. Chciał to mieć za sobą, dlatego położył się na kozetce (która okazała się nawet bardzo wygodna). Doktor usiadł na kanapie. Odczekał jeszcze kilka sekund, aż jego pacjent się rozluźni, i zadał pierwsze pytanie:
– A zatem sierżancie, z czym pan do mnie przychodzi? Mam, co prawda, pańskie akta, ale chciałbym wiedzieć, co pana nurtuje.
Porter zastanowił się. Wcześniej, siedząc w poczekalni, wyobrażał sobie, jak wyjaśni to, z czym przyszedł. Najważniejsze było ubranie problemu w słowa.
– Boję się déjà vu – powiedział cicho, niemal ze wstydem.
– Aha? – odparł krótko doktor March, a Porter doszedł do wniosku, że to zachęta do kontynuowania.
– Niby taka zwyczajna rzecz, déjà vu. Każdemu się zdarza. Każdy raz na jakiś czas ma wrażenie, że chwila, którą właśnie przeżywa, już kiedyś się zdarzyła. Zwykle trwa to zaledwie kilka sekund: dwie, trzy, może pięć, a potem wrażenie mija i człowiek idzie dalej ze swoim życiem. Nie rozmyśla o tym, czy miało ono jakieś znaczenie i czy mogło za nim kryć się coś więcej. A przynajmniej nie robi tego na poważnie.
Porter podniósł głowę z kozetki i spojrzał na Marcha. Kosmita notował coś i nie zwracał na żołnierza uwagi, dopóki po chwili nie zdał sobie sprawy, że jego pacjent przestał mówić. Podniósł wzrok i oświadczył:
– Proszę kontynuować, sierżancie. Słucham pana.
Porter położył głowę z powrotem i ciągnął:
– Kiedyś też taki byłem. Kiedyś też nie poświęcałem całemu konceptowi déjà vu zbyt wiele uwagi. Z chęcią powróciłbym do tego błogiego stanu. Z chęcią wymazałbym ten irracjonalny lęk, który ogarnia mnie za każdym razem, kiedy mam wrażenie, że dana chwila już się przydarzyła.
Porter wziął głęboki oddech. Wiedział, że teraz będzie najtrudniejsze.
– Bo widzi pan, doktorze, wszystko komplikuje się, kiedy déjà vu trwa dłużej niż minutę. Na początku myślisz, że to tylko twoja wyobraźnia, że tylko ci się wydaje, że kolega z pryczy już kiedyś potknął się i wpadł na zaskoczonego kuriera. W miarę jak déjà vu trwa przez całą drogę do stołówki, jeszcze wierzysz w zdrowy rozsądek, ale już zaczyna docierać do twojej świadomości, że coś jest nie tak. I kiedy dzwoni do ciebie matka z wiadomością, że zmarła ciotka Eleonora, i ujmuje to w ten sam sposób, w jaki przekazała ci te wieści dzień wcześniej, wreszcie zdajesz sobie sprawę z tego, co się dzieje.
– I co się dzieje? – dopytywał doktor March. – Proszę spróbować to opisać.
Porter wiele razy próbował nazwać to, co wtedy czuł, ale zawsze wydawało mu się, że nie potrafił oddać tego słowami. A przynajmniej nie w pełni. Jednak spróbował.
– Najpierw… No cóż… Najpierw ogarnia cię przerażenie. Z każdą chwilą uzmysławiasz sobie coraz bardziej grozę całej sytuacji. Utknąłeś w pętli czasowej. Jak Bill Murray w Dniu świstaka. Jednocześnie masz nadzieję, że jest to tylko sen, i wkrótce się obudzisz. Kiedy jednak budzisz się następnego dnia, przestajesz się łudzić.
– I co dalej?
– Zaczynasz szukać kogoś, kto też pamięta, ale szybko orientujesz się, że jesteś sam, otoczony złotymi rybkami. Nie wiesz, dlaczego tak jest.