- W empik go
Klinika - ebook
Klinika - ebook
Nowy thriller medyczny autorki Psychopaty i Nie ufam już nikomu.
Jego zniknięcie to dopiero początek.
Gaja zawdzięcza życie rozwojowi medycyny i leczeniu metodą modyfikacji genomu w okresie prenatalnym. Podobnie jak Kajtek, z którym przyjaźniła się od lat. Byli jak rodzeństwo, którego żadne z nich nigdy nie miało. Jednak jakiś czas temu Kajtek zniknął. Tymczasem nastroje społeczne gęstnieją: rząd zakazuje metody in vitro, dochodzi do masowych protestów. Gaja czuje się zastraszona i napiętnowana. Próbuje rozwikłać sprawę zniknięcia przyjaciela. To, co odkryje, okazuje się znacznie bardziej przerażające, niż mogłaby sobie wyobrazić.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66890-68-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żyję dzięki rozwojowi nauki i medycyny. Gdybym urodziła się kilkanaście lat wcześniej, nie miałabym najmniejszych szans na przetrwanie.
W dwudziestym wieku medycyna pozostawała bezsilna wobec schorzeń genetycznych, które z łatwością wykrywano za pomocą badań prenatalnych. Amniopunkcja czy biopsja kosmówki nie były niczym niezwykłym, stanowiły wręcz standardowy panel opieki prenatalnej. Potrafiono wykryć zabójcze wady, ale płody nimi naznaczone były bez szans na normalne życie, a ich rodziny bez nadziei na ratunek.
Wszystko nabrało tempa po dwa tysiące trzynastym roku, kiedy to zauważona niemal dekadę wcześniej metoda edycji genów zaczęła interesować naukowców na całym świecie. Kilka oficjalnych – i zapewne kilkadziesiąt nieoficjalnych – zespołów badawczych wypróbowało ją najpierw na zwierzętach, by po dwa tysiące szesnastym roku skupić się na ludzkim genomie. Choć pełna nazwa metody dla przeciętnego zjadacza chleba może nie być zrozumiała, prostota jej działania jest zaskakująca. Edycja genów w gruncie rzeczy sprowadza się do wycięcia wadliwego genu, skopiowania jego prawidłowej sekwencji i wklejenia jej we właściwe miejsce. Zwalczanie schorzeń wynikających z błędów większych niż pojedynczy gen wydawało się trudniejsze, ale na moje szczęście i z tym poradzono sobie śpiewająco.
Dlaczego o tym opowiadam?
Bo jestem dzieckiem z zespołem Edwardsa…
W y l e c z o n y m dzieckiem z zespołem Edwardsa.
Współczesne możliwości inżynierii genetycznej to potężna siła. Siła, która ma dwa wymiary. Są nimi dobrodziejstwo i destrukcja.
Poznałam oba.1
Sufit jest biały, zupełnie jak w moim pokoju, ale podświadomie wyczuwam, że pomieszczenie, w którym się znajduję, nie należy do mnie. Podobnie jak łóżko zasłane białą pościelą, do złudzenia przypominającą mi moją. Na wpół zwiotczałymi palcami ściskam kawałek kołdry, którą jestem przykryta. Jej tekstura mami mnie nadzieją, że jednak jestem u siebie.
Odrywam wzrok od obcego posłania i na nowo wpatruję się w sufit, który już wcale nie przypomina mi domu. Pojawiają się na nim różnorakie kształty. Po chwili te maleńkie, barwne punkciki wirują we wszystkie strony i potęgują ból mojej głowy do tego stopnia, że staje się on nieznośny. Majaki mienią się jednak wszystkimi kolorami tęczy i trudno mi je tak po prostu zignorować. Są piękne, ale tajemnicze i złowieszcze zarazem.
Choć zdaję sobie sprawę, że nie istnieją naprawdę, mam ochotę unieść rękę i spróbować je przepędzić. Niestety nie czuję się na siłach, aby chociaż przekręcić głowę i sprawdzić, gdzie tak właściwie jestem, a co dopiero machać rękami.
W ustach mam istną pustynię, wysuszona śluzówka gardła obkurczyła się nieprzyjemnie, sprawia mi ból. Poruszam niemrawo nieco zesztywniałą szczęką, ale pod językiem nie znajduję ani kropli śliny, której wilgoć choć odrobinę by mi ulżyła.
Zamykam oczy, bo nie mogę dłużej patrzeć na fruwające po suficie mroczki. Od skomplikowanej trajektorii ich lotu zaczyna mnie na dokładkę mdlić. Nie przestaję przy tym macać materiału, w który obleczona jest kołdra. Chociaż stwierdzam, że dominuje w nim bawełna, pozbywam się złudzeń, że to moja pościel. Jest zbyt sztywna, jakby wymaglowana, a nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek oddawała swoje rzeczy do magla. Mama też raczej nie korzystała z takich usług.
Nie otwieram oczu. Rozejrzenie się po obcym wnętrzu, do którego nie mam pojęcia, jak trafiłam, nadal stanowi dla mojego ciała zbyt duże wyzwanie. Mimo całej tej niewiedzy nie czuję strachu – może jestem zbyt zamroczona, aby się bać. Poza tym liczę, że zaraz poczuję się lepiej i będę mogła wreszcie zorientować się w swojej sytuacji.
Tyle że mój organizm wysyła mi jednoznaczne sygnały świadczące o tym, że ma zgoła odmienne plany, przynajmniej na najbliższą przyszłość. Kręci mi się w głowie i raz po raz atakują mnie obezwładniające fale mdłości.
Wracam pamięcią do ostatniego jasnego wspomnienia w mojej głowie. Choć wirujący w niej kołowrotek nie zwalnia, widzę je wystarczająco wyraźnie, aby stwierdzić, że w żaden sposób nie wyjaśnia ono, dlaczego jestem tu, gdzie jestem.
Zaglądam jeszcze bardziej wstecz.
Jestem na zajęciach. Pipeta drży w moich dłoniach tak bardzo, że opuszczam rękę, aby poprawić chwyt. W drugiej dłoni trzymam probówkę typu eppendorf, dokładnie na wysokości oczu, aby lepiej widzieć jej zawartość. Przed chwilą z roztworu za pomocą izopropanolu wytrąciłam RNA. Kwas, a właściwie cała pula kwasów rybonukleinowych zawartych w żywych komórkach osadziła się na dnie probówki, a moim zadaniem jest precyzyjne odciągnięcie płynu, który ten osad otacza. Idealnie byłoby pozbyć się całości cieczy, bo to same niepotrzebne mi w tym momencie molekuły, ale to bardzo trudne, ponieważ osad kwasów rybonukleinowych jest niewielki i delikatny. Jeden nierozważny, zbyt agresywny ruch i z łatwością zniszczę jego strukturę.
Pamiętam, jak powtarzałam sobie, że to żadna tragedia, jeśli tak się stanie, bo akurat ten etap procedury mogę z powodzeniem powtórzyć. Wystarczy ponownie zwirować probówkę, aby cząstki kwasu na nowo zbiły się w osad na jej dnie. Nie chciałam jednak pozostać w tyle, tym bardziej że większość grupy miała już to zadanie za sobą i przymierzała się do kolejnego kroku izolacji RNA, czyli oczyszczania osadu z zanieczyszczeń.
Co było dalej?
Napływające wspomnienia nie wydają się pomocne w ustaleniu tego, co sprawiło, że tutaj leżę. Próbuję unieść powieki, może nawet rozejrzeć się wkoło, ale nic z tego. Ciało mnie nie słucha, nadal jest zbyt wyczerpane, aby nadążyć za moimi myślami. Nie mam innego wyjścia – chwytam zachłannie wszystko to, co podsuwa mi pamięć, i analizuję szczegółowo każdy zapisany w niej moment w nadziei, że wreszcie znajdę coś, co pomoże mi jako tako zorientować się w tej dziwaczniej sytuacji.
Zaciskam mocniej dłoń na pipecie i unoszę rękę ponad probówkę. Końcówka tipsa – nie, nie sztucznego paznokcia, ale jednorazowej plastikowej nakładki – zanurza się w roztworze, podczas gdy skóra moich dłoni pokrywa się warstwą potu. Dziękuję niebiosom, że pracujemy w rękawiczkach, inaczej probówka na pewno wyślizgnęłaby mi się z palców, przekreślając moje aspiracje uzyskania piątki z praktycznego kolokwium.
Zastanawiam się, czy dostałam tę upragnioną piątkę, kiedy wspomnienia zaczynają się rozmywać i powoli ode mnie odpływać. Udaje mi się otworzyć oczy, ale moje powieki są tak ciężkie, że niemal natychmiast z powrotem opadają, a moje myśli odbiegają od sali ćwiczeń i ostatniego kolokwium.
Przysypiam.
Nie mam pojęcia, ile śpię, ale kiedy się budzę, znów widzę biały sufit i znów stwierdzam, że nie jest to sufit w moim pokoju. Tym razem natychmiast ogarnia mnie niepokój; nie żaden spektakularny lęk, ale wystarcza, aby namacalnie chwycił mnie za gardło.
Gdzie ja, kurwa, jestem? – zastanawiam się, czując narastający ciężar na wysokości piersi i wciąż zupełnie nie rozumiejąc swojego położenia. Pozostaję jednak zbyt słaba, aby się poruszyć, a bez tego jestem kompletnie bezradna.
A tak w ogóle, dlaczego tu jest tak cicho?!
Nasłuchuję uważnie, ale moje oczy nie wychwytują zbyt wielu dźwięków, ot kilka szmerów i trzasków, które mogą być czymkolwiek, choćby elementem normalnej pracy instalacji elektrycznej czy grzewczej. Dociera do mnie, że pewne rzeczy już przerabiałam – nie wiem, gdzie jestem i jak się tu znalazłam. Krzywię się – najwidoczniej jestem bardziej rozbudzona niż poprzednio, bo tym razem nie zamierzam zadowolić się takimi ustaleniami. Zbieram się w sobie i podejmuję próbę poruszenia się. Kosztuje mnie to sporo wysiłku, ale w końcu udaje mi się przekręcić głowę nieco na prawo. Zachłannie lustruję otoczenie, walcząc z nieustannie opadającymi powiekami.
Wystrój wnętrza coś mi przypomina. Wpatruję się w przestrzeń, zmuszając swój mózg do wydajniejszej pracy. Coś zaczynam kojarzyć. Bladozielone ściany, linoleum w podobnym odcieniu na podłodze i metalowy stojak na kroplówkę dostarczają mi jednoznacznych wskazówek. Wydaje mi się, że jestem w… szpitalu.
Przenoszę wciąż nieco zamglony wzrok na drzwi. Czekam chwilę, aby złapać ostrość widzenia, i zauważam, że są zamknięte. Próbuję wypatrzeć inne łóżka, innych pacjentów, ale obrócenie głowy w drugą stronę okazuje się za trudne. Zanim panika pożera mnie na dobre, bo nie mam pojęcia, dlaczego trafiłam do szpitala, znów przysypiam.
Śni mi się facet zaciskający dużą, silną dłoń na moich ustach. Nie widzę jego twarzy. Jest ciemno, a poza tym stoi za mną i robi wszystko, aby skutecznie mnie obezwładnić. Nie potrafię mu się wyrwać, choć szarpię się ile sił. Chcę krzyczeć, ale nawet na to mnie nie stać. Mężczyzna szepcze mi do ucha słowa, których nie rozumiem, a zaraz potem trafiam w sam środek rozgorączkowanego tłumu. Sceneria diametralnie się zmienia – mrowie ludzi natychmiast mnie pochłania. Odbijam się od spoconych ciał, jestem bezwładna jak kukła. Ledwo utrzymuję się na nogach. A tłum krzyczy. Wrzeszczy, wręcz nieludzko ryczy. Wymachują transparentami, nikt nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Wreszcie uderza mnie jeden z banerów. Całe szczęście, że wykonano go z grubego kartonu, a nie z czegoś znacznie solidniejszego, ale i tak od impetu uderzenia zataczam się i upadam. Tkwię na klęczkach, nie mogąc się podnieść, mrowie ludzi porusza się dalej w swoim zaprogramowanym rytmie, nawet nie patrzą pod nogi. Zaraz mnie stratują! Zadepczą! Rozgniotą… Tak jak rozgniata się obrzydliwego, nikomu niepotrzebnego robaka. Pozbędą się problemu…
Kiedy obrywam kolanem od faceta, który nawet nie zauważył tego, co zrobił, ląduję twarzą na twardym, chropowatym betonie i w jednej chwili się budzę. Serce wali mi jak oszalałe, krew pulsuje w ogłuszającym rytmie. Spanikowana rozglądam się dookoła. W pierwszej chwili nie mogę uwierzyć, że tego tłumu, którzy pragnie mojej śmierci, nie ma. Dopiero za moment dociera do mnie, że musiałam śnić. Ulga nie trwa jednak długo, bo pomieszczenie, w którym się znajduję, nie pozostawia złudzeń.
Dlaczego jestem w szpitalu?
Chcę się odezwać, zawołać lekarza czy choćby pielęgniarkę, ale nie daję rady. Unoszę nieco dłoń, jestem jednak zbyt słaba, aby dosięgnąć do przycisku alarmu obok łóżka. Próbuję ponownie, wyginam rękę pod nienaturalnym kątem, ale nic z tego, guzik jest poza moim zasięgiem.
Poddaję się. Opadam ciężko na łóżko i skupiam się na tym, aby jakoś opanować nieustannie narastający strach.
Koncentruję się na tym, co wiem.
Po pierwsze, odzyskałam przytomność. Mówię sobie, że to dobry znak. Owszem, jestem w szpitalu, ale żyję. ŻYJĘ. Z pobieżnych oględzin wynika, że mam wszystkie kończyny i nic szczególnie mocno mnie nie boli. Być może to jedynie zasługa leków przeciwbólowych, ale cieszę się, że przy całej mojej dezorientacji nie muszę dodatkowo mierzyć się z nieznośnym bólem.
Co jeszcze?
Myślę gorączkowo, wytężam umysł na tyle, na ile pozwala mi jego przytomność w tym momencie.
To by było na tyle, stwierdzam po chwili. Nic więcej nie wiem, niczego więcej nie jestem pewna.
Przymykam oczy ani trochę spokojniejsza. W kółko powtarzam sobie, że zaraz ktoś z personelu się tutaj zjawi i wszystko mi wyjaśni. Muszę jedynie wykazać się odrobiną cierpliwości. Jednak, nie oszukujmy się, w tych warunkach jest to piekielnie trudne.
Potrzebuję czymś zająć myśli, tym bardziej że nikt z zespołu medycznego się nie zjawia i nie mam pojęcia, ile przyjdzie mi czekać. Próbuję jeszcze raz dosięgnąć przycisku alarmu, ale znów bez powodzenia. Wzdycham bezgłośnie. Nie pozostaje mi nic innego, jak wrócić do ostatnich chwil, jakie pamiętam. Może któreś ze wspomnień jednak naprowadzi mnie na to, co się wydarzyło.
Ponownie trafiam do sali ćwiczeń i ponownie pazernie chwytam się zapamiętanych wydarzeń.
Udało się! Probówka jest niemal sucha, jedynie kilka drobinek cieczy pozostało na jej ściankach. Zgodnie z protokołem i radami praktycznymi, które wyryłam na pamięć przed zajęciami, zamykam ją i wrzucam na kilka sekund do wirówki. Płyn pod wpływem siły odśrodkowej spływa na dno naczynka.
Biorę mniejszą pipetę, teraz o pojemności zaledwie dwudziestu mikrolitrów, i delikatnie go zasysam. Idealnie! Jestem z siebie szalenie zadowolona – nienaruszony osad RNA tkwi w eppendorfie. Śmiało mogę przejść do kolejnego etapu zadania.
– Super… – mruczę pod nosem.
– Co super? – pyta Kinga, stojąca tuż obok mnie.
Z satysfakcją pokazuję jej probówkę z osadem.
– Wow, faktycznie super – mówi, wydymając policzki. – Ja trochę spieprzyłam. – Pokazuje mi swoją próbkę.
Przyglądam się, mrużąc krytycznie oczy. Rzeczywiście, nie wygląda to najlepiej.
– Może wymieszaj to i zwiruj ponownie – podpowiadam.
Kinga z kwaśną miną taksuje swojego eppendorfa, po czym kiwa głową i w milczeniu kieruje się do rogu sali, gdzie znajduje się wirówka.
Przez resztę zajęć z nikim już nie rozmawiam, bo nie chcę ściągnąć na siebie uwagi prowadzącego. Wychodzi mi to na dobre, gdyż ćwiczenia opuszczam z wymarzoną piątką, podczas gdy Kinga otrzymuje zaledwie trójkę. Choć jej analiza ostatecznie zakończyła się sukcesem, na finalną ocenę wpłynęło gadanie z innymi, przed czym przestrzegano nas od samego początku. Cieszę się jak dziecko, że nie oberwało mi się za podpowiadanie.
Po zajęciach z kilkoma dziewczynami z grupy idziemy do studenckiego baru, gdzie opychamy się kanapkami z serem i pomidorami. Na popołudnie potrzebna jest mi porządna dawka energii, bo czeka mnie wykładowy maraton: prawne aspekty biotechnologii, statystyka, a na koniec etyka. Żaden z tych przedmiotów nie należy do moich ulubionych, ale zdaję sobie sprawę, że przekazywana w ich ramach wiedza wcześniej czy później może okazać się przydatna.
Biorę udział we wszystkich trzech wykładach. Przysypiam tylko na etyce, ale chyba dlatego, że jest na końcu. A może też dlatego, że żywię przekonanie, iż każdy powinien kierować się własnym sumieniem. Zagadnienia dotyczące tego, co jest dopuszczalne, a co nie, przedstawiają nam na prawnych aspektach biotechnologii. Poza tym wydaje mi się, że wpajanie zasad moralnych ludziom po dwudziestym roku życia zwyczajnie już nie działa.
– Idziemy jutro do akademika? – pyta Kinga, która z kolei przedrzemała wszystkie trzy wykłady.
– Czemu nie? – odpowiadam, zbierając z ławki swoje rzeczy, choć nie jestem do końca przekonana, czy to dobry pomysł. – Dawno tam nie byłyśmy – dodaję, abym nie mogła się wycofać.
– Ewka ma urodziny… – mówi przyjaciółka. – Nie pasuje nie iść.
– Racja – przytakuję, nie przyznając się, że kompletnie o tym zapomniałam, choć w ubiegłym tygodniu dołączyłam do zrzutki na prezent dla koleżanki.
W takim układzie już na pewno się z tej imprezy nie wymiksuję, myślę. I bardzo dobrze! Muszę kontynuować to, co zaczęłam, i wreszcie stanąć na nogi.
– Będzie fajnie! – rzucam entuzjastycznie, pragnąc zarazić tym entuzjazmem przede wszystkim samą sobie.
Kinga nie ułatwia mi zadania.
– Nic nie mów – rzuca rozdrażniona, krzywiąc się z niesmakiem. – Zdążyłam zapomnieć o tym palancie i nie mam zamiaru sobie o nim przypominać, a już na pewno psuć sobie zabawy.
Kiwam energicznie głową, choć o tym, że Kinga na ostatniej imprezie w akademiku przespała się z jakimś kolesiem z piątego roku analityki medycznej, o czym ten nie omieszkał poinformować całego wydziału farmaceutycznego, sama ledwo pamiętam. Od dłuższego czasu co innego zaprząta moją głowę. Czuję się trochę niezręcznie, bagatelizując problemy przyjaciółki, ale na razie nie potrafię inaczej.
Wychodzimy z sali wykładowej, a Kinga dalej nawija o tym przypadkowym kolesiu. Robię dobrą minę do złej gry i staram się sprawiać wrażenie zainteresowanej.
– Zresztą czym ja się w ogóle przejmuję? – pyta Kinga, mam nadzieję, że tylko retorycznie. Ciągle jestem tak rozwalona psychicznie, że wątpię, abym była w stanie udzielić jej jakiejś konkretnej pomocy.
Na szczęście przyjaciółka ma jeszcze wiele do powiedzenia i nie potrzebuje moich porad.
– Przespałam się z kolesiem, wielkie mi halo! – wykrzykuje, gwałtownie przy tym gestykulując. – Wkurza mnie tylko, że to na mnie patrzą jak na zdzirę, podczas gdy o nim mówi się „macho”. Ja się pytam: kiedy w końcu doczekamy się prawdziwego równouprawnienia, co?!
– W czym znowu? – Słyszę męski głos i niemal w tym samym momencie czuję dłoń na swojej talii.
Właściciel tej dużej dłoni z łatwością przyciąga mnie do siebie i bezwstydnie całuje w usta. Nie opieram się. Cieszę się, że moje relacje z Dawidem wróciły do normy.
– Cześć – mówi, odrywając się od moich warg, po czym posyła Kindze złośliwy uśmieszek i dodaje przesadnie głośno: – m a ł a.
– Nie zgrywaj się – prycha Kinga, szturchając Dawida w ramię.
– Jutro Ewka ma urodziny i wyprawia je w akademiku – wyjaśniam.
– A faktycznie, na jutro kroi się impreza – przytakuje Dawid, nie wypuszczając mnie z objęć. Dobrze wiedzieć, że przetrwaliśmy kryzys bez uszczerbku na łączącym nas uczuciu.
– Też tam będziesz? – Posyłam mu zaskoczone spojrzenie.
– Alek mówił, żebym wpadł, a skoro moja dziewczyna wybiera się tam beze mnie, to chyba skorzystam.
Uderzam go w ramię. Pamiętam dobrze, że na jutro umówił się z kolegami z roku na piwo. Mieli coś oblewać, ale i tego powodu do świętowania dokładnie nie kojarzę. Skoro jednak nic nie wyszło ze spotkania, to musiała być jakaś kolejna pierdoła. Dobrze, że nie zawracałam sobie nią głowy.
– To świetnie, że idziesz z nami – komentuje Kinga. – Będzie miał kto przypierdolić temu idiocie, gdyby nadal mielił jadaczką.
Wybuchamy z Dawidem gromkim śmiechem. Tak cudownie jest się roześmiać. Przez ostatni czas brakowało mi tego uczucia beztroski, tych rozluźniających umysł i ciało endorfin.
Za to Kinga zaciska usta w wąską kreskę.
– Nie będzie z tego dzieci, mówisz? – Dawid na chwilę puszcza moją talię i opiera swoje potężne ramię na barku Kingi.
– Nie denerwuj jej – proszę go, widząc niezadowoloną minę przyjaciółki.
– Niedobrze mi, jak na was patrzę – furczy Kinga, gdy Dawid zostawia ją w spokoju i ponownie obejmuje mnie w pasie. – Że też ja nie mogę znaleźć sobie takiego pantofla…
– Auć – syczy żartobliwie Dawid.
– Do jutra. – Kinga całuje mnie w policzek, a Dawida szczypie w ucho. – Nie zacałuj jej, kochasiu.
– Pa! – rzucam i patrzę, jak odchodzi. Wciąż nie mogę uwierzyć, że w nią również zwątpiłam.
– Spieszysz się? – pyta Dawid, gdy wychodzimy z budynku.
– Niestety. Mam jutro kolokwium.
Dawid jęczy głośno, zawiedziony.
– Wybacz. – Posyłam mu przepraszający uśmiech.
– Szkoda – wzdycha, biorąc moją dłoń. – W takim razie odprowadzę cię do domu, co?
– No dobrze – zgadzam się. – Przyda mi się spacer po tych prawie pięciu godzinach siedzenia na tyłku…
I pustka.
Niczego więcej nie pamiętam. W tym momencie wszystko się kończy, jedyne, na co trafiam, to ogromna, ziejąca nicością dziura w mojej głowie.2
Gorączkowo przeszukuję pamięć, aby znaleźć kolejne wspomnienia, ale niezmiennie wracają tylko te sprzed spaceru z Dawidem.
Sam spacer też pamiętam jak przez mgłę. Nie mam pojęcia, jak długo szliśmy, o czym rozmawialiśmy i gdzie dokładnie się rozstaliśmy. Czy Dawid odprowadził mnie pod sam blok, jak to miał w zwyczaju, czy tym razem z jakiegoś powodu było inaczej? Może zahaczyliśmy gdzieś po drodze? Szybka kolacja albo małe piwo bezalkoholowe, aby jednak spędzić ze sobą tego dnia trochę czasu. Pewny jest jedynie fakt, że poszliśmy na ten spacer. To jednak za mało, stanowczo za mało.
Całkiem dokładnie pamiętam, co robiłam dzień wcześniej, i tyle o ile to, co wydarzyło się kilka dni temu. Nie szwankuje mi pamięć. Tak, chyba śmiało mogę stwierdzić, że nie cierpię na utratę pamięci. Dlaczego zatem nie wiem, jak się tutaj znalazłam?
Wyszłam z Dawidem z budynku uniwersytetu i…
Zaciskam mocno powieki, jeszcze raz usiłując sobie przypomnieć, co było dalej. Czuję, że moje ciało pokrywa lepka warstwa potu. Mnóstwo wysiłku wkładam w rekonstrukcję wydarzeń, ale wszystko na nic. W mojej głowie nadal panuje próżnia. Nieprzejednana, zatrważająca próżnia.
Nie zniechęcam się, jeszcze nie. Próbuję ponownie. Zaczynam od momentu, który mgliście, ale jednak zapisał się w mojej pamięci.
Idę z Dawidem, trzymamy się za ręce. Przecinamy ulicę 11 Listopada, rozmawiamy o planach na wieczór. Nic się nie zmieniło, mam zamiar się uczyć. Dawid marudzi, że w takiej sytuacji nie bardzo wie, co ze sobą począć. Znam go na tyle dobrze, aby się zorientować, co chodzi mu po głowie. To nie jest typ człowieka, który cierpi na brak zajęć, po prostu liczy na to, że jednak się złamię i spędzimy ten wieczór razem. Jestem jednak nieugięta. Nauka stanowi ważną część mojego życia i nie mam zamiaru robić sobie zaległości. Najpierw obowiązki, później przyjemności…
Przypomina mi się, że chwilę plotkowaliśmy o Kindze i jej słabości do przygodnego seksu, a potem zastanawialiśmy się, kto jeszcze pojawi się na urodzinach Ewki. Może kolejność była odwrotna, ale mniejsza z tym. Co było dalej?
Wsiadamy do tramwaju. Jest dość tłoczno, stoimy przytuleni, pewnie z daleka wyglądamy na zakochanych. Chichoczę, kiedy Dawid cmoka mnie w szyję, w to wrażliwe miejsce tuż za uchem i… Cholera jasna, co działo się później?
Myślę, gorączkowo myślę, co mogło mi się przytrafić.
Już wiem!
Zaczynam szybciej oddychać, gdy nasuwa mi się jedyne wytłumaczenie tej niepojętej sytuacji: amnezja pourazowa. Miałam wypadek i w wyniku doznanej traumy nie pamiętam samego zdarzenia. To się czasem zdarza. Czytałam o kilku takich przypadkach, parę razy mówili o czymś takim w telewizji.
I nagle ogarnia mnie potężna, kompletnie zapierająca dech w piersiach panika.
Gdzie jest Dawid?!
Skoro sama leżę w szpitalu, to bardzo możliwe, że on również tutaj trafił. Przychodzą mi na myśl najczarniejsze z możliwych wizje. Każdy następny scenariusz jest gorszy od poprzedniego. Ostatni z nich jest tak tragiczny, że zaczynam się modlić, aby Dawid leżał w sali obok.
Jeszcze intensywniej próbuję zrozumieć, co się stało. Mieliśmy wypadek? Ktoś w nas wjechał samochodem? Tramwaj wypadł z szyn? Albo to my wpakowaliśmy się pod jego koła? A może nas napadnięto?
Przypływ histerii dodaje mi sił. Unoszę się nieco na łóżku, ale nagły, ostry ból brzucha od razu zwala mnie z nóg. Opadam z głośnym jękiem na poduszkę. Podbrzusze pali mnie żywym ogniem.
Wypuszczam głośno powietrze z płuc i czekam, aż fala niespodziewanego bólu minie. Kiedy to następuje, podnoszę delikatnie kołdrę i zerkam pod nią. Mam na sobie mało twarzową szpitalną piżamę, ale dzięki niej bez trudu dostrzegam, że na moim brzuchu tkwi opatrunek. A więc przeszłam jakąś operację…
Zżera mnie obawa, jak bardzo poważny jest mój stan, a intuicja podpowiada mi, że dla własnego dobra nie powinnam wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Jednak lęk o los Dawida odbiera mi trzeźwość myślenia. Wiercę się w miejscu, nie bardzo wiedząc, co właściwie chcę zrobić. Niestety tym płochliwym, całkowicie nieefektywnym zachowaniem sprawiam sobie jedynie dodatkowy dyskomfort. Skóra pod opatrunkiem szczypie mnie wściekle, pod jej powierzchnią coś przenikliwie kłuje.
Dopada mnie dojmująca rozpacz.
Gdzie jest Dawid?! Co się stało?! Jak się tu znalazłam?! Co z Dawidem?!!!
Strach i przedłużająca się bierność sprawiają, że mimowolnie do oczu zaczynają napływać mi łzy. Oczy szczypią mnie coraz bardziej i wiem, że nie uda mi się powstrzymać płaczu. Kiedy pierwsza przepełniona bezsilnością łza spływa po moim policzku, drzwi pomieszczania, w którym leżę, nieoczekiwanie się otwierają.
Do sali wchodzi pielęgniarka.
Dzięki Bogu!
Natychmiast przestaję się mazać. Ocieram mokry policzek wierzchem dłoni, uradowana, że wreszcie się kogoś doczekałam. Najchętniej wyskoczyłabym z łóżka i rzuciła się jej na szyję. Powstrzymuje mnie pamięć o ostrym bólu, który chwilę temu przeszył moje ciało, gdy próbowałam wstać. Opadam więc na poduszkę i czekam, aż siostra zjawi się obok mojego łóżka.
Najgorsze minęło, myślę sobie, zaraz wszystkiego się dowiem.
Pielęgniarka w błękitnym uniformie idzie w moją stronę, nic nie mówiąc, nawet nie bardzo na mnie spoglądając. Nie jest zbyt wysoka, nie mierzy więcej niż sto sześćdziesiąt pięć centymetrów. Dopasowany fartuch zdradza, że boryka się z problemem nadwagi. Nie uśmiecha się, jej twarz pozostaje bez wyrazu.
Wpatruję się w nią jak w swojego anioła wybawiciela, ale ona ciągle milczy i ciągle unika mojego wzroku.
Sytuacja się nie zmienia, nawet kiedy kobieta przystaje przy łóżku i wprawnym ruchem sprawdza moją kroplówkę.
Taksuję jej poczynania ze ściągniętymi brwiami, nie rozumiem, dlaczego nic nie mówi.
Waham się. Czy powinnam odezwać się pierwsza, czy lepiej zaczekać, aż to ona zainicjuje rozmowę?
– Co mi jest? – wyduszam z siebie w końcu cienkim głosem. Brzmię jak nie ja, a gardło drapie mnie przy tym okrutnie. Zastanawiam się, czy to efekt przenikliwego pragnienia, czy zbyt długiego nieużywania strun głosowych. Jak długo tutaj leżę?
– Zmierzę ciśnienie, tętno i temperaturę – przemawia w końcu kobieta, posyłając mi powściągliwy uśmiech. A potem, zamiast udzielić odpowiedzi na moje pytanie, w milczeniu przystępuje do badań.
Jej zachowanie powoduje, że znów tracę grunt pod nogami.
Czy jest ze mną tak źle, że siostra sprawująca nade mną pieczę nie czuje się na siłach ze mną rozmawiać? Jestem nieuleczalnie chora? A może to, co mnie spotkało, jest zbyt krępujące, aby mówić o tym swobodnie? Tylko czym to coś mogłoby być?
Zaczynam się złościć. Pojawienie się pielęgniarki miało rozwiać moje wątpliwości, a nie je nawarstwiać!
A jeśli ta kobieta nie wie, że niczego nie pamiętam? Może właśnie przyszła do pracy, zmieniła koleżankę, która do tej pory się mną opiekowała, i nie ma bladego pojęcia o miażdżącej mnie niewiedzy?
– Co mi jest? – ponawiam pytanie, pozwalając założyć sobie na ramię rękaw ciśnieniomierza.
– Proszę nic nie mówić – nakazuje pielęgniarka i robi swoje.
Milczę do momentu zakończenia pomiaru. W tym czasie kobieta sprawdza jeszcze moją temperaturę.
– Co się stało? – wypalam, gdy tylko ciśnieniomierz kończy pracę.
– Przyniosę wodę… – Pielęgniarka po raz wtóry ignoruje moje pytanie.
Z niedowierzeniem patrzę, jak wychodzi z sali.
Na szczęście zaraz do niej wraca. Ma ze sobą plastikowy kubek z wodą. Kładzie go na małej szafce obok łóżka, po czym pomaga mi się nieco podciągnąć na materacu. Znów przeszywa mnie fala bólu. Siostra od razu to zauważa.
– Zaraz podam więcej środków przeciwbólowych – informuje, poprawiając podpierającą moje plecy poduszkę.
Kiedy znajduję się w pozycji półsiedzącej, podaje mi wodę. Przytrzymuje kubek, a ja piję łapczywie, nie odrywając od niej wzroku. Mam nadzieję, że zmuszę ją tym do rozmowy. Ale nic z tego. Siostra odkłada pusty kubek na stolik i bierze do ręki tablet. Bez słowa zaczyna coś na nim wstukiwać, nawet na mnie nie zerkając.
Jej małomówność zaczyna mnie przerażać. Czy naprawdę jest ze mną aż tak źle? Aż tak, że doglądająca mnie pielęgniarka nie potrafi się zdobyć na szczerość?
– Zaraz podam więcej środków przeciwbólowych – anonsuje ponownie, unosząc głowę znad tabletu.
– Co się dzieje? – pytam głosem, z którego bije panika.
– Zaraz podam więcej środków przeciwbólowych – powtarza pielęgniarka, kierując się do wyjścia. – A potem przyjdzie lekarz i porozmawiacie – zapewnia jeszcze, zanim znika za drzwiami.
Opuszczam głowę na poduszkę, zrezygnowana i kompletnie przytłoczona własną niemocą. Ponownie analizuję swoją sytuację i ponownie nic konkretnego mi się nie nasuwa. Nie pamiętam, co się stało, i nie widzę najmniejszych szans, aby sobie przypomnieć. Nie zanosi się też, bym zdobyła te informacje od pielęgniarki.
Cholera, co robić?
Rozglądam się po sali. To małe pomieszczenie, w którym leżę – teraz już to widzę – nie ma więcej łóżek poza moim. Dostrzegam typowe szpitalne wyposażenie: dwie metalowe szafki i krzesło. Nie poświęcam im zbyt wiele uwagi. Chwilę dłużej za to wpatruję się w panel przyłóżkowy. Rozpoznaję na nim zawory dostarczające gazy medyczne, jednak nie znam zastosowania wszystkich umieszczonych tam kabli i przewodów. Dostaję gęsiej skórki, kiedy myślę, że mój stan może wymagać korzystania z nich wszystkich. Odrywam od nich wzrok, jeszcze bardziej zaniepokojona.
Muszę coś zrobić, bo nie wytrzymam tej bezsilności ani minuty dłużej.
Problem w tym, że mam ograniczone pole działania… Że właściwie nie mam go wcale.
Kusi mnie, aby spróbować wstać z łóżka, ale zupełnie nie czuję się na siłach, by temu podołać, a nic innego nie przychodzi mi do głowy. Ostatecznie powstrzymuje mnie pamięć o bólu podbrzusza, który poczułam, gdy chwilę temu próbowałam wziąć sprawy we własne ręce. Szalejąca we mnie panika w niczym nie pomaga, tylko skutecznie pogarsza moje samopoczucie. Kręci mi się od niej w głowie, żołądek też nie daje o sobie zapomnieć. Naprawdę niewiele mogę zrobić, wzdycham bezgłośnie.
Jestem zmuszona czekać na kolejną wizytę pielęgniarki albo lekarza, o którym wspomniała. Pozostaje mi wierzyć, że doktor będzie bardziej komunikatywny niż ona. Uczepiam się tej myśli, może wystarczy, aby przetrwać do jego pojawienia się.
Ze złością planuję, że gdy już wydobrzeję, złożę skargę na tę bezduszną kobietę. Czy moje roztrzęsienie naprawdę nie zrobiło na niej wrażenia? Oczekiwałam wyjaśnień, a przynajmniej otuchy, a tymczasem otrzymałam coś zupełnie przeciwnego. Przykazuję sobie w duchu, aby przy następnym spotkaniu poznać personalia siostry i dokładnie je zapamiętać. Porzucam te dywagacje, kiedy przypominam sobie o mamie.
Czy wie, że tu jestem?
Nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej. Z pewnością czeka gdzieś w budynku, bo przecież nie zostawiłaby mnie tu samej. Mam wielką nadzieję, że przynajmniej ją poinformowano o moim stanie. Że biedaczka się nie zamartwia, tkwiąc w podobnej jak ja niewiedzy.
Zalewają mnie ciepłe wspomnienia.
Miałam cudowne dzieciństwo, które zawdzięczam tej drobnej kobiecie o ogromnym, złotym sercu.
I znów przysypiam.