Kłopotliwy pokój - ebook
Kłopotliwy pokój - ebook
Spisek. Zdrada. Bunt. Pokój to po prostu inny rodzaj pola bitwy. . . Savine dan Glokta, niegdyś najpotężniejszy inwestor Adua, znajduje swój osąd, majątek i reputację w strzępach. Ale wciąż ma wszystkie swoje ambicje i żaden skrupulat nie będzie jej przeszkadzał. Dla bohaterów takich jak Leo dan Brock i Stour Nightfall, zadowolonych tylko z wyciągniętych mieczy, pokój to męka, która ma się zakończyć tak szybko, jak to możliwe. Ale najpierw trzeba pielęgnować urazy, przejąć władzę i zebrać sojuszników, podczas gdy Rikke musi opanować moc Długiego Oka. . . zanim ją zabije. Niepokoje rozprzestrzeniają się na każdą warstwę społeczeństwa. Łamacze wciąż czają się w cieniu, spiskując, by uwolnić zwykłego człowieka z jego kajdan, podczas gdy szlachcice kłócą się na własną korzyść. Orso stara się znaleźć bezpieczną ścieżkę przez labirynt noży, którym jest polityka, tylko dla jego wrogów i jego długów, aby się pomnożyć. Stare drogi zostały zmiecione, a starzy przywódcy wraz z nimi, ale ci, którzy chcą przejąć wodze władzy, nie znajdą sojuszu, przyjaźni ani pokoju, będą trwać wiecznie
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66712-94-2 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nikomu chyba nie będzie przeszkadzało, jeśli chwilowo się tego pozbędę? – Orso rzucił koronę na stół i rozmasował obolałe miejsca powyżej skroni. Błyskotka zakręciła się na blacie, złoto zalśniło w snopie światła wiosennego słońca rozproszonego na drobinkach kurzu. – Diabelstwo strasznie obciera skórę.
Gdzieś tu kryła się metafora: brzemię władzy, ciężar królewskiej korony… Ale Zamknięta Rada na pewno wszystko to słyszała już wcześniej.
Gdy tylko usiadł, zaczęli zajmować miejsca. Krzywili się, gnąc stare grzbiety. Stękali, sadzając stare tyłki na twardym drewnie krzeseł. Pojękiwali, wsuwając stare kolana pod stół uginający się pod stosami papierów.
– Gdzie naczelnik wydziału podatkowego? – zapytał ktoś, wskazując ruchem głowy puste krzesło.
– Musiał wyjść. Pęcherz go dręczy.
Odpowiedzią był chóralny jęk.
– Możesz zwyciężyć w tysiącu bitew – rzekł lord marszałek Brint, wpatrzony w dal, jakby stał naprzeciw wrogiej armii, i okręcił pierścionek na małym palcu – ale z własnym pęcherzem nie wygrasz.
Orso (młodszy od pozostałych zebranych o dobre trzydzieści lat) uważał swój pęcherz za jeden z najmniej interesujących organów.
– Jest jedna sprawa – powiedział – nim zaczniemy.
Wszyscy spojrzeli na niego – wszyscy prócz siedzącego przy przeciwległym krańcu stołu Bayaza: legendarny mag wyglądał przez okno na pałacowe ogrody, w których pojawiały się pierwsze pąki kwiatów.
– Postanowiłem udać się na objazd Unii – zaczął Orso, siląc się na stanowczy ton. Władczy nawet. Królewski. – Zamierzam odwiedzić każdą prowincję i każde duże miasto. Kiedy po raz ostatni król wizytował Starikland? Czy mój ojciec kiedykolwiek tam był?
Arcylektor Glokta się skrzywił. Bardziej niż zwykle.
– Starikland zawsze miał opinię niebezpiecznego miejsca, Wasza Wysokość – odparł.
– I niepokorny charakter. – Lord kanclerz Gorodets z roztargnieniem przygładzał długą brodę w szpic, mierzwił ją i znów ugłaskiwał. – A teraz jest jeszcze gorzej.
– Ale ja muszę wyjść do ludzi! – Dla dodania powagi swoim słowom Orso grzmotnął dłonią w stół. Jego doradcy nie mieli w sobie za grosz ludzkich uczuć! Wszystko w Białej Sali było zimne, oschłe, beznamiętne, wyrachowane. – Muszę im pokazać, że wszyscy jesteśmy częściami jednego wielkiego przedsięwzięcia. Członkami jednej rodziny. Jesteśmy Unią czy nie? Bo jeśli tak, to powinniśmy się zunifikować, do diabła!
Nigdy nie chciał zasiadać na tronie, bycie królem bawiło go jeszcze mniej niż wcześniej bycie następcą tronu, choć wydawało się to niemożliwe, ale skoro już tym królem został, to zamierzał zrobić ze swojej roli dobry użytek.
– To wspaniały pomysł, Wasza Wysokość. – Na znak aprobaty lord szambelan Hoff wiotką dłonią poklepał lekko blat stołu.
– Wspaniały – zawtórował mu najwyższy sędzia Bruckel, który miał talent oratorski dzięcioła i dość podobny dziób. – Pomysł.
– Szlachetny zamiar – dodał Gorodets, choć uznanie zawarte w jego słowach nie znalazło odbicia w oczach. – W dodatku świetnie ujęty w słowa.
Jeden starzec przekładał papiery, inny wpatrywał się w swoje wino z taką miną, jakby coś zdechło mu w kieliszku. Gorodets w dalszym ciągu gładził się po brodzie, minę miał jednak taką, jakby na języku czuł smak szczyn.
– Ale? – Orso zaczynał się uczyć, że w Zamkniętej Radzie zawsze jest co najmniej jedno „ale”.
– Ale… – Hoff zerknął na Bayaza, który odpowiedział ledwie zauważalnym przyzwalającym skinieniem głowy. – Może warto byłoby poczekać na lepszy, bardziej sprzyjający moment? Na spokojniejsze czasy? Tu, na miejscu, jest wystarczająco wiele pilnych spraw, które wymagają uwagi Waszej Wysokości.
– Wiele. – Najwyższy sędzia sapnął ciężko. – Pilnych spraw.
Z piersi Orso wydarło się coś pomiędzy gardłowym pomrukiem i westchnieniem. Jego ojciec zawsze nienawidził Białej Sali, jej surowych, twardych krzeseł i zasiadających na nich surowych, twardych ludzi. Przestrzegał go, że z posiedzeń Zamkniętej Rady nigdy nie wynika nic dobrego – ale jeśli nie mógł czegoś załatwić tutaj, to gdzie? Przecież to ta mała, duszna, pozbawiona wyrazu komnata była ośrodkiem władzy.
– Sugerujecie, że beze mnie tryby machiny państwowej się zatrą? – zapytał. – Nie przesadzacie z tym słodzeniem mi?
– Niektórych spraw król musi doglądać osobiście – zauważył Glokta. – W Valbecku zadano Destruktorom miażdżący cios…
– Niewdzięczne zadanie – wtrącił Hoff pochlebczo lepkim, oślizłym głosem – które zostało doskonale wykonane, Wasza Wysokość.
– …ale daleko jeszcze do ich unicestwienia – podjął Glokta. – Ci zaś, którzy zbiegli, od tamtej pory dodatkowo się… zradykalizowali.
– Robotnicy. – Najwyższy sędzia Bruckel gwałtownie pokręcił głową. – Buntują się. Organizują. Strajkują. Napadają. Na ludzi. Fabryki.
– I jeszcze te parszywe ulotki – dodał Brint.
Znów rozległ się chóralny jęk.
– Przeklęte. Ulotki.
– Dawniej uważałem próby edukowania pospólstwa za stratę czasu. Dzisiaj sądzę, że stanowią zagrożenie.
– Ten przeklęty Tkacz ma lekkie pióro.
– A te obsceniczne drzeworyty?
– Podburzają lud do nieposłuszeństwa!
– Wzniecają niepokoje!
– Mówią o nadchodzącej Wielkiej Zmianie.
Seria tików wstrząsnęła lewą częścią zmasakrowanej twarzy Glokty.
– Obwiniają Otwartą Radę – powiedział. Publikowane przez buntowników karykatury przedstawiały członków Otwartej Rady jako świnie walczące o dostęp do koryta. – Obwiniają Zamkniętą Radę. – Na karykaturach członkowie Zamkniętej Rady dymali się nawzajem. – Obwiniają Waszą Wysokość. – A król dymał wszystko, co napotkał. – Obwiniają banki.
– Rozpowszechniają niedorzeczne plotki, jakoby dług wobec domu bankowego Valint i Balk paraliżował kraj… – Gorodets zawiesił głos.
W sali zapadło nerwowe milczenie.
Bayaz w końcu oderwał harde spojrzenie zielonych oczu od okna i spojrzał na siedzących przy stole.
– Trzeba położyć kres temu zalewowi fałszywych informacji – stwierdził.
– Zniszczyliśmy tuzin pras drukarskich – odparł Glokta – ale oni cały czas budują nowe, coraz mniejsze i mniejsze. Dzisiaj każdy głupiec może napisać, wydrukować i opublikować swoje zdanie na każdy temat.
– Postęp! – biadał Bruckel, przewracając oczami.
– Ci przeklęci Destruktorzy są jak krety w ogrodzie – poskarżył się lord marszałek Rucksted. Ustawił krzesło nieco krzywo, bokiem do stołu, by dać wyraz swojej nieustraszoności i werwie. – Zabijesz pięć sztuk, uczcisz to lampką wina, a rano trawnik znów masz usiany tymi ich przeklętymi kopczykami.
– Są bardziej irytujący niż mój pęcherz – powiedział Brint, którego słowa przyjęto powszechnymi chichotami.
Glokta mlasnął językiem o puste dziąsła.
– Są jeszcze Podpalacze.
– Szaleńcy! – wysapał Hoff. – Ta cała Sędzia.
Wszyscy wokół stołu wzdrygnęli się z niesmakiem – trudno powiedzieć, czy na myśl o kobiecie w ogóle, czy tylko o tym konkretnym przykładzie.
– Ponoć na trakcie do Kelnu znaleziono zamordowanego właściciela fabryki. – Gorodets wyjątkowo mocno szarpnął brodę. – Przybili mu ulotkę wywrotowców do twarzy.
Rucksted uderzył masywnymi pięściami w blat.
– Inny został zadławiony tysiącem egzemplarzy regulaminu, które rozdawał pracownikom.
– Można by powiedzieć, że nasza reakcja tylko pogorszyła sprawę – zauważył Orso. Przypomniał mu się Malmer w kołysanej wiatrem klatce, z nogami zwieszonymi na zewnątrz. – Może przydałoby się wykonać jakiś gest dobrej woli? Płaca minimalna? Poprawa warunków pracy? Podobno w niedawnym pożarze fabryki zginęło piętnaścioro zatrudnionych w niej dzieci…
– Głupotą byłoby utrudnianie działania wolnego rynku – odparł Bayaz, znów zainteresowany pałacowym ogrodem.
– Wolny rynek służy wszystkim – poparł go lord kanclerz.
– Dobrobyt – zgodził się z nim najwyższy sędzia. – Bezprecedensowy.
– Dzieci też na pewno byłyby zachwycone – powiedział Orso.
– Bez wątpienia – przytaknął lord Hoff.
– Gdyby nie spłonęły żywcem.
– Drabina, w której szczeble są tylko na samej górze – wtrącił Bayaz – nie ma racji bytu.
Orso już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale ubiegł go najwyższy konsul Matstringer:
– Nie zapominajmy o prawdziwej feerii wrogów za granicą. – W swoich wypowiedziach koordynator polityki zagranicznej Unii niezawodnie mylił zagmatwanie formy z przenikliwością treści. – Gurkhulczycy toną wprawdzie po szyję we własnych wszechogarniających tarapatach…
Na te słowa Bayaz zareagował rzadkim u niego pomrukiem satysfakcji.
– …ale u naszych zachodnich granic cesarscy żołnierze nie przestają wymachiwać mieczami i podburzać mieszkańców Stariklandu do trwania w nielojalności. Na wschodzie Styria również podnosi łeb.
– Budują flotę wojenną. – To lord admirał wybudził się z półdrzemki, by zabrać głos. – Nową, uzbrojoną w armaty. Tymczasem nasze okręty, skrajnie niedoinwestowane, gniją w portach.
Tym razem Bayaz odpowiedział doskonale znajomym pomrukiem niezadowolenia.
– Działają także potajemnie – mówił dalej Matstringer. – Sieją ferment w Zachodnim Porcie, podburzają do buntu tamtejszych deputowanych. Ba, udało im się zaplanować na ten miesiąc głosowanie, które ma przesądzić o ewentualnym wystąpieniu miasta z Unii!
Widząc, jak ci starcy prześcigają się w okazywaniu patriotycznego wzmożenia, Orso sam miał ochotę wystąpić z Unii.
– Nielojalność – zrzędził najwyższy sędzia. – Niesnaski.
– Przeklęci Styryjczycy! – warknął Rucksted. – To w ich stylu, takie ukradkowe pociąganie za sznurki!
– My też nie pozostajemy bierni – zauważył Glokta takim tonem, że pod ciężkim od szamerunku mundurem wszystkie włoski na ciele Orso stanęły dęba. – Moi najlepsi ludzie nieustannie pracują nad zagwarantowaniem nam lojalności Zachodniego Portu.
– Przynajmniej na północy panuje spokój – wtrącił Orso, rozpaczliwie złakniony odrobiny optymizmu.
– Taaak… – Najwyższy konsul jednym afektowanym odęciem warg rozwiał jego nadzieje. – Polityka wobec Północy to istny tygiel, zresztą nie od dziś. Wilczarz się postarzał. Podupadł na zdrowiu. Nikt nie potrafi przewidzieć, jaki los czeka Protektorat po jego śmierci. Lord gubernator Brock zdołał, zdaje się, wykuć silną więź łączącą go z nowym Królem Północnych, Stourem Zmierzchunem…
– To na pewno dobrze wróży – wtrącił Orso.
Siedzący przy stole wymienili pełne powątpiewania spojrzenia.
– Przynajmniej dopóki ta więź nie stanie się… zbyt silna – zauważył Glokta.
– Młody lord gubernator jest bardzo popularny – przyznał Gorodets.
– Popularny. – Najwyższy sędzia zacmokał. – Niech go szlag.
– Przystojniak z niego – powiedział Brint. – I zasłużenie cieszy się opinią niezłego wojownika.
– Poparcie Anglandu, Stour jako sojusznik… Może być groźny.
Rucksted uniósł krzaczaste brwi bardzo, bardzo wysoko.
– Nie zapominajmy, że jego dziadek był niesławnym zdrajcą!
– Nie zgadzam się na to, by kogokolwiek potępiać za czyny jego przodków! – podniósł głos Orso, którego dziadkowie cieszyli się wątpliwą reputacją, oględnie mówiąc. – Leo dan Brock zaryzykował życie, gdy w moim imieniu stanął do pojedynku!
– Zadanie Zamkniętej Rady – przypomniał Glokta – polega na przewidywaniu zagrożeń dla Waszej Wysokości, zanim staną się zagrożeniami.
– Bo potem może być za późno – zauważył przytomnie Bayaz.
– Ludzie są wciąż zagubieni po śmierci ojca Waszej Wysokości – powiedział Gorodets. – Zmarł tak młodo. Tak nieoczekiwanie.
– Młodo. Nieoczekiwanie.
– Wasza Wysokość zaś jest…
– Powszechnie pogardzany? – podsunął Orso.
– Niesprawdzony. – Gorodets uśmiechnął się pobłażliwie. – A w takich czasach ludzie pragną stabilizacji.
– Otóż to – poparł go lord Hoff. – Niewątpliwie znakomitym posunięciem ze strony Waszej Wysokości byłoby… – Odchrząknął. – Małżeństwo.
Orso zamknął oczy i przycisnął powieki kciukiem i palcem wskazującym.
– Czy to naprawdę konieczne?
Małżeństwo było ostatnią rzeczą, o jakiej miał teraz ochotę rozmawiać. W szufladzie nocnej szafki nadal trzymał liścik od Savine, co wieczór patrzył na te okrutne słowa i odczytywał je na nowo, jakby skubał strup na świeżej ranie: Moja odpowiedź musi być odmowna. Proszę, żebyś się więcej ze mną nie kontaktował. Nigdy więcej.
Hoff znowu odkaszlnął.
– Pozycja nowego króla zawsze jest trochę niepewna.
– A króla pozbawionego następcy? – dodał Glokta. – W dwójnasób.
– Niewyjaśniona kwestia sukcesji jest źródłem kłopotliwego wrażenia tymczasowości – zauważył Matstringer.
– Może z pomocą matki Waszej Wysokości mógłbym sporządzić listę panien do wzięcia, dobrych partii, zarówno w kraju, jak i za granicą? – Hoff trzeci raz odchrząknął. – To znaczy… nową listę.
– Ależ oczywiście, zrób tak – burknął Orso, wymawiając każde słowo z osobna z bezlitosną precyzją.
– Jest jeszcze Fedor – wymamrotał najwyższy sędzia. – Dan Wetterlant.
Permanentny grymas na twarzy Glokty dodatkowo się pogłębił.
– Nie zamierzałem zaprzątać tą sprawą uwagi Jego Wysokości – odparł.
– Już została zaprzątnięta – warknął Orso. – Fedor dan Wetterlant… Czy ja z nim kiedyś nie grywałem w karty?
– Mieszkał w Adui do czasu odziedziczenia rodowej posiadłości. Miał reputację…
– Niewiele lepszą niż moja? – podsunął Orso.
Przypominał sobie Fedora: miękka twarz, harde oczy, za często się uśmiechał. Zupełnie jak lord Hoff, który właśnie w tej chwili wykrzywiał twarz w skrajnie służalczym grymasie.
– Fatalną – powiedział. – Tak właśnie zamierzałem powiedzieć, Wasza Wysokość: miał fatalną reputację. Został oskarżony o poważne przestępstwa.
– Zgwałcił praczkę – wyjaśnił Glokta. – Pomagał mu w tym jego ogrodnik. Kiedy jej mąż zaczął się domagać sprawiedliwości, Wetterlant go zamordował, również z pomocą ogrodnika, tyle że w karczmie, na oczach siedemnastu świadków. – Beznamiętny ton zgrzytliwego głosu arcylektora przyprawiał Orso o mdłości. – A potem się napił, jakby nigdy nic. Ogrodnik mu polewał, zdaje się.
– Wielkie nieba… – mruknął Orso.
– To tylko zarzuty – przypomniał Matstringer.
– Sam Wetterlant im nie zaprzecza – zauważył Glokta.
– Ale jego matka już tak – podkreślił Gorodets.
Odpowiedziały mu liczne jęki.
– Lady Wetterlant! Na miłość losu, co za jędza!
– Bezwzględnie. Megiera.
– Powiem tak: nie przepadam za wieszaniem – odparł Orso – ale widziałem, jak ludzie trafiali na szubienicę za mniejsze przewiny.
– Ogrodnika już powieszono – poinformował go Glokta.
– Szkoda. – Głos Brinta ociekał ironią. – Sądząc po tych opowieściach, uroczy był z niego facet.
– Wetterlant chce stanąć przed sądem królewskim – dodał Bruckel.
– To żądanie jego matki!
– A ponieważ zasiada w Otwartej Radzie…
– Tylko teoretycznie, jego tyłek nie tknął tamtejszych ławek.
– …ma prawo być osądzony przez równych sobie, z Waszą Wysokością w roli przewodniczącego sądu. Nie możemy mu odmówić.
– Możemy natomiast przewlekać postępowanie – zauważył Glokta. – Otwarta Rada ma swoje wady, ale jeśli chodzi o opóźnianie spraw, nie ma sobie równych.
– Odwlec. Przeciągnąć. Odroczyć. Mogę go omotać. Procedurami. Formalnościami. Aż umrze w więzieniu. – Najwyższy sędzia uśmiechnął się, jakby to właśnie było najlepsze rozwiązanie.
– Czyli co, odmówimy mu rozprawy i już? – zapytał Orso, chociaż taka perspektywa napawała go obrzydzeniem niewiele mniejszym niż zbrodnia, której miała dotyczyć.
– Oczywiście, że nie – odparł Bruckel.
– Absolutnie nie – zawtórował mu Gorodets. – Niczego mu nie odmówimy.
– Po prostu niczego mu nie damy – wyjaśnił Glokta.
Rucksted pokiwał głową.
– Nie uważam, żeby zasrany Fedor dan Wetterlant albo jego przeklęta matka mieli prawo przystawiać państwu nóż do gardła tylko dlatego, że on nie potrafi nad sobą zapanować.
– A skoro już koniecznie chciał stracić panowanie nad sobą, to mógł lepiej wybrać moment i nie robić tego na oczach siedemnastu świadków.
Uwaga Gorodetsa została skwitowana sporadycznymi chichotami.
– Czyli nie przeszkadza nam, że zgwałcił i zabił, tylko że dał się na tym nakryć, tak? – upewnił się Orso.
Hoff powiódł wzrokiem po innych radnych, jakby ciekaw, czy ktoś się sprzeciwi.
– No cóż…
– Dlaczego nie miałbym wysłuchać zainteresowanych stron i rozsądzić sprawy na podstawie faktów, w taki czy inny sposób?
Twarz Glokty wykrzywiła się jeszcze mocniej niż dotychczas.
– Jakikolwiek wyrok postanowi Wasza Wysokość wydać, będzie on postrzegany jako stronniczy – wyjaśnił. Otaczający go starcy kiwali głowami, pochrząkiwali, robili zbolałe miny i wiercili się na niewygodnych krzesłach. – Uniewinnienie Wetterlanta zostanie uznane za przejaw koteryjności i nepotyzmu i wzmocni pozycję zdrajców takich jak Destruktorzy, którzy podburzą lud przeciw Waszej Wysokości.
– Natomiast skazanie Wetterlanta… – Gorodets z nieszczęśliwym wyrazem twarzy skubnął brodę. Pomruki innych zebranych dowodziły przejmującej ich zgrozy. – Arystokracja uzna to za afront, atak, zdradę. Wyrok skazujący doda skrzydeł przeciwnikom Waszej Wysokości w Otwartej Radzie w tych trudnych czasach, gdy zależy nam na bezproblemowym zapewnieniu ciągłości władzy.
Orso jeszcze raz roztarł obolałe skronie.
– Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że każda decyzja, jaką przychodzi mi podjąć w tej sali, sprowadza się do wyboru między dwiema równie fatalnymi ewentualnościami, przez co najlepszym możliwym wyjściem staje się niepodejmowanie żadnej decyzji!
– Hmm… – Hoff ponownie popatrzył po zebranych.
– Opowiadanie się przez króla po którejkolwiek ze stron zawsze jest złym pomysłem – powiedział Pierwszy Wśród Magów.
Wszyscy pokiwali z namaszczeniem głowami, jakby właśnie usłyszeli największą mądrość wszechczasów. Aż dziw brał, że nie zerwali się na równe nogi, by zgotować Bayazowi owację na stojąco. Orso nie miał już cienia wątpliwości, przy którym krańcu stołu znajduje się rzeczywisty ośrodek władzy w kraju. Przypomniał sobie wyraz twarzy ojca, gdy Bayaz przemawiał. Przypomniał sobie malujący się na niej strach.
Podjął jeszcze jedną rozpaczliwą próbę odgadnięcia najlepszego wyjścia z sytuacji.
– Sprawiedliwości powinno stać się zadość, czyż nie? To chyba oczywiste. Bo inaczej… inaczej… to nie będzie żadna sprawiedliwość! Nie mam racji?
Najwyższy sędzia Bruckel obnażył zęby jakby w grymasie ogromnego bólu.
– Na tak wysokim szczeblu. Takie idee. Stają się… płynne. Wasza Wysokość. Sprawiedliwość nie może być twarda. Nieugięta. Jak żelazo. Musi być bardziej jak… galareta. Musi się dostosować. Do ważniejszych spraw.
– Ale przecież… przecież właśnie na tym szczeblu, najwyższym, sprawiedliwość powinna być najbardziej niewzruszona. Musi stanowić moralną opokę! Nie można jej poświęcać, ot tak sobie, na rzecz… pragmatyzmu?
Zirytowany Hoff przeniósł wzrok na przeciwległy koniec stołu.
– Lordzie Bayazie, zechciałbyś może…
Pierwszy Wśród Magów westchnął ciężko, pochylił się, oparł splecione dłonie na blacie i zmierzył Orso przeciągłym spojrzeniem spod na wpół przymkniętych powiek. To było westchnienie zaprawionego w bojach dyrektora szkoły, który po raz nie wiadomo który musi wyłożyć obowiązujące w szkole reguły nowemu rocznikowi tępaków.
– Wasza Wysokość, naszą rolą tutaj nie jest naprawianie wszystkich krzywd tego świata.
Orso wytrzeszczył oczy.
– A co nią jest, wobec tego?
Bayaz nie uśmiechnął się ani nie spochmurniał.
– Dopilnowanie, żebyśmy na nich skorzystali.Daleko od Adui
Superior Lorsen opuścił trzymany w ręce list i marszcząc brwi, spojrzał na Vick sponad szkieł okularów. Wyglądał na człowieka, który dawno się nie uśmiechał. Może nawet nigdy.
– Jego Eminencja arcylektor wystawił pani znakomite świadectwo. Podobno odegrała pani kluczową rolę w stłumieniu powstania w Valbecku. Uważa, że mogę potrzebować pani pomocy.
Odwrócił się w stronę Łoja, który stał skrępowany w kącie, i posłał mu takie spojrzenie, jakby sama idea jego pomocności była afrontem dla zdrowego rozsądku. Vick wciąż nie bardzo wiedziała, dlaczego przyprowadziła chłopaka ze sobą. Pewnie dlatego, że nie miała nikogo innego.
– Nie chodzi o to, superiorze, że może pan potrzebować mojej pomocy – odparła, pomna faktu, że żaden niedźwiedź, borsuk ani szerszeń zawziętością w obronie swojego terytorium nie dorównuje superiorowi inkwizycji. – Nie muszę jednak tłumaczyć panu, jak wielkie szkody finansowe, polityczne i dyplomatyczne poniosłaby Unia, gdyby Zachodni Port opowiedział się za secesją.
– Nie – odparł oschle Lorsen. – Nie musi pani.
Jako superior Zachodniego Portu byłby bezrobotny.
– Dlatego właśnie Jego Eminencja uznał, że moja pomoc może się panu przydać.
Lorsen odłożył list, poprawił jego ułożenie na biurku i wstał.
– Proszę wybaczyć mi moje powątpiewanie, inkwizytorko, ale operacja chirurgiczna na polityce jednego z największych miast świata to jednak nie to samo, co zdławienie strajku.
Otworzył drzwi prowadzące na balkon zawieszony wysoko nad podłogą wielkiej sali.
– Zagrożenia są poważniejsze, a łapówki okazalsze – zgodziła się z nim Vick, gdy razem wyszli na balkon. Łój, szurając stopami, ruszył za nimi. – Z pewnością nie brakuje jednak podobieństw.
– W takim razie przedstawiam pani naszych hardych robotników: oto deputowani z Zachodniego Portu.
Lorsen podszedł do balustrady i wskazał w dół.
A tam, na zdobionej geometrycznymi wzorami z półszlachetnych kamieni posadzce przepastnej Sali Zgromadzenia Zachodniego Portu, przywódcy miasta prowadzili arcyważną dysputę o wystąpieniu z Unii. Niektórzy na stojąco wygrażali komuś pięściami i trzymanymi w rękach dokumentami. Inni siedzieli, łapali się za głowę i posępnym wzrokiem śledzili rozwój wypadków. Jeszcze inni przekrzykiwali się nawzajem w co najmniej pięciu różnych językach; dźwięczne echo uniemożliwiało choćby rozpoznanie mówców, nie mówiąc już o zrozumieniu treści ich wystąpień. Inni półgłosem porozumiewali się z kolegami albo ziewali, przeciągali się, drapali i gapili w przestrzeń. W kącie pięciu lub sześciu deputowanych zebrało się przy herbatce. Ludzie wszelkich rozmiarów, kształtów i kolorów, przekrój nieprzytomnie różnorodnej populacji miasta nazywanego Skrzyżowaniem Świata, które zajmowało wąski skrawek wysuszonej ziemi wciśnięty pomiędzy Styrię i Południe, pomiędzy Unię i Tysiąc Wysp.
– Według najnowszej rachuby jest ich łącznie dwustu trzynastu i każdy ma prawo głosu. – Ostatnie słowa Lorsen wypowiedział z wyraźnym niesmakiem. – Mieszkańcy Zachodniego Portu słyną na całym świecie ze swojego talentu do kłótni, a tutaj ich najniezłomniejsi dyskutanci przerzucają się najbardziej nieodpartymi argumentami. – Mrużąc oczy, spojrzał na zegar zawieszony przy przeciwległym krańcu balkonu. – Dzisiaj trwa to już siódmą godzinę.
Vick wcale nie była tym zaskoczona. Powietrze kleiło się od marnowanego przez mówców tchu. Zachodni Port był dla niej zbyt ciepły nawet teraz, wiosną, ale podobno latem po szczególnie intensywnych sesjach w Sali Zgromadzenia spadał deszcz, mżawka skroplin napuszonego języka rozjuszonych deputowanych.
– Wygląda na to, że niektórzy nie są skłonni do zmiany poglądów.
– Takich niezłomnych i tak jest zbyt mało. Trzydzieści lat temu, po tym, jak pobiliśmy Gurkhulczyków, nie znalazłoby się tu choćby pięciu zwolenników secesji, ale ostatnio frakcja styryjska urosła w siłę. Wojny. Długi. Powstanie w Valbecku. Śmierć króla Jezala, którego syn nie jest w dodatku traktowany zbyt poważnie na arenie międzynarodowej. Mówiąc wprost…
– Nasz prestiż poszedł w diabły – dokończyła Vick.
– Przystaliśmy do Unii ze względu na jej potęgę militarną! – Czyjś naprawdę potężny głos w końcu wzniósł się ponad ogólną wrzawę. Jego właściciel, krzepki, ciemnoskóry i ogolony na łyso, gestykulował przy tym z niespodziewaną delikatnością. – Kiedy cesarstwo gurkhulskie zagrażało nam od południa, potrzebowaliśmy silnego sojusznika, by je odstraszyć. Ale za przynależność do Unii przyszło nam słono zapłacić: całe tony skarbów, a cena cały czas rośnie!
Echo przyniosło narastający pomruk na wysokość balkonu.
– Co to za krzykacz? – zainteresowała się Vick.
– Solumeo Shudra – odparł skwaszony Lorsen. – Przywódca frakcji prostyryjskiej i potężny wrzód na mojej dupie. Pół Sipani, pół Kadirczyk: idealny symbol tego kulturowego tygla.
Oczywiście Vick wszystko to wiedziała już wcześniej, zawsze starała się być jak najlepiej przygotowana do każdej nowej misji, ale w miarę możliwości wolała zachowywać swoją wiedzę dla siebie. Niech inni mają się za wielkich specjalistów.
– Przez te czterdzieści lat, odkąd przystąpiliśmy do Unii, świat zmienił się nie do poznania! – grzmiał tymczasem Shudra. – Cesarstwo gurkhulskie legło w gruzach, podczas gdy Styria przeobraziła się ze zlepka wojujących miast-państw w silny, zjednoczony kraj pod rządami silnego króla. Pokonała Unię nie w jednej, nie w dwóch, lecz aż w trzech wojnach! Wojnach, do których pchnęły Unię próżność i wybujałe ambicje królowej Terez. Wojnach, za które słono zapłaciliśmy srebrem i krwią.
– Ma gadane – zauważył półgłosem Łój.
– To prawda – przytaknęła Vick. – Jak go słucham, to sama prawie mam ochotę dołączyć do Styrii.
– Unia to potęga chyląca się ku upadkowi! – ciągnął Shudra. – Styria zaś jest naszym naturalnym sojusznikiem. Diuszesa Monzcarro Murcatto wyciąga do nas przyjazną dłoń. Powinniśmy ją przyjąć, póki możemy. Przyjaciele, apeluję do was: głosujcie razem ze mną za wystąpieniem z Unii!
Buczenie było głośne, ale wiwaty głośniejsze. Zdegustowany Lorsen pokręcił głową.
– W Adui moglibyśmy tam wkroczyć, zwlec go z krzesła, wyciągnąć z niego zeznanie i przy następnym odpływie odesłać do Anglandu.
– Ale jesteśmy daleko od Adui – mruknęła Vick.
– Każda ze stron niepokoi się, że otwarta demonstracja siły obróci przeciw niej większość deputowanych, ale w miarę zbliżania się głosowania sytuacja będzie się zmieniać. Zwolennicy i przeciwnicy secesji okopują się na swoich pozycjach, miejsca w środku zostaje coraz mniej. Shylo Vitari, Minister Szeptów w służbie Murcatto, prowadzi szeroko zakrojoną kampanię gróźb, korupcji, szantażu i przymusu. Drukowane ulotki fruną z dachów, a malowane slogany pojawiają się na murach tak szybko, że nie nadążamy z ich zamazywaniem.
– Słyszałam, że Casamir dan Shenkt przybył do Zachodniego Portu. Ponoć Murcatto płaci mu sto tysięcy za przechylenie szali na jej korzyść. Cel ma uświęcać środki.
– Ja również słyszałem… te pogłoski.
Vick odniosła wrażenie, że Lorsen słyszał dokładnie te same plotki co ona, szeptane bez tchu i obfitujące w drastyczne szczegóły: że talenty Shenkta wykraczają poza umiejętności zwykłego śmiertelnika i zahaczają o magię; że jest czarownikiem, który ściągnął na siebie potępienie, żywiąc się ludzkim mięsem. W Zachodnim Porcie, gdzie wezwania do modłów co godzinę niosły się nad miastem, a na każdym rogu jakiś tani prorok wygłaszał swoje kazania, takich pomysłów nie dawało się łatwo zbyć machnięciem ręki.
– Pożyczyć pani kilku praktyków? – Lorsen zerknął z ukosa na Łoja. Prawdę powiedziawszy, chłopak wyglądał, jakby mógł się złożyć wpół pod silniejszym podmuchem wiatru, nie mówiąc o stawieniu czoła magowi-ludożercy. – Jeżeli najsłynniejszy styryjski zabójca rzeczywiście grasuje w naszym mieście, dodatkowa ochrona może się pani przydać.
– Zbrojna eskorta mogłaby być myląca. – W dodatku i tak by się na nic nie zdała, gdyby plotki miały się potwierdzić. – Mam przekonywać, nie zastraszać. Po to mnie przysłano.
– Naprawdę? – Lorsen nie wyglądał na przekonanego.
– Tak to ma wyglądać.
– Niewczesna śmierć wysłanniczki Jego Eminencji wyglądałaby fatalnie.
– Nie śpieszy mi się do grobu, zapewniam pana.
– Mało komu się śpieszy, a mimo to ziemia w końcu połyka nas wszystkich.
– Co pan zamierza, superiorze?
– Mam huk roboty z ochroną naszych deputowanych – odparł z ciężkim westchnieniem Lorsen. – Do wyborów zostało dziewiętnaście dni, nie możemy sobie pozwolić na stratę choćby jednego głosu.
– Zatem warto byłoby odjąć głosy przeciwnikom.
– Byle subtelnie. Jeżeli pojawią się trupy, nastroje antyunijne z pewnością się nasilą. Obecny stan równowagi jest nadzwyczaj delikatny. – Lorsen zacisnął dłonie na poręczy. Niezmordowany Solumeo Shudra cały czas donośnym głosem zachwalał styryjską propozycję sojuszu. – Shudra ma dar przekonywania. Ludzie go uwielbiają. Ostrzegam panią, inkwizytorko: radzę nie brać go na cel.
– Bez urazy, superiorze, ale arcylektor przysłał mnie tutaj, bym robiła rzeczy, których pan robić nie może. Podlegam wyłącznie jego rozkazom.
Lorsen zmierzył Vick przeciągłym, lodowatym spojrzeniem. Być może ten wzrok mroził krew w żyłach ludziom nawykłym do ciepłego klimatu Zachodniego Portu, ale Vick harowała kiedyś w zalewanej wodą kopalni w samym środku anglandzkiej zimy i byle co nie przyprawiało jej o dreszcz.
– Wobec tego – wycedził Lorsen – proszę panią, żeby pani tego nie robiła.
Shudra zakończył właśnie swój hałaśliwy wywód przy wtórze ogłuszającego aplauzu zwolenników i nie mniej głośnych wyrazów dezaprobaty ze strony przeciwnej. Słuchacze wygrażali sobie pięściami, rzucali papierami, miotali obelgi. Jeszcze dziewiętnaście dni tego przedstawienia z udziałem pociągającej za sznurki Shylo Vitari. Kto wie, jaki będzie ostateczny wynik?
– Jego Eminencja chce, żeby Zachodni Port pozostał w Unii. Mam tego dopilnować. – Vick ruszyła do drzwi. Łój deptał jej po piętach. – Za wszelką cenę.Morze kłopotów
– Witam wszystkich po raz piętnasty na odbywającym się co pół roku spotkaniu Adueńskiego Towarzystwa Słonecznego!
Curnsbick (który wyglądał olśniewająco w kamizelce haftowanej w srebrne kwiaty) uniósł wielgachne dłonie, prosząc o ciszę, chociaż wiwaty i tak były raczej skromne. Niegdyś od entuzjazmu publiki dach teatru prawie fruwał w powietrzu. Savine dobrze pamiętała tamte chwile.
– Dziękuję w tym miejscu naszym szacownym mecenasom: lady Ardee i jej córce Savine dan Glokcie.
Tradycyjnie teatralnym, zamaszystym gestem wskazał lożę, w której siedziała Savine. Aplauz był jeszcze wątlejszy niż przed chwilą. Czyżby z dołu doleciały pierwsze znaczące szepty?
„Nie jest już taka jak dawniej, rozumiesz. Nie jest nawet w połowie taka jak dawniej…”.
– Niewdzięczne dranie – wycedziła z twarzą stężałą w uśmiechu. Czy naprawdę zaledwie parę miesięcy wcześniej ci sami ludzie robili w gacie na dźwięk jej nazwiska?
– Mógłbym stwierdzić, że za nami ciężki rok… – Curnsbick spojrzał w notatki i zasępił się, jakby stanowiły przykrą lekturę. – Ale byłoby to grube niedopowiedzenie, zważywszy na to, z jakimi problemami przyszło nam się zmagać.
– Co racja, to racja, do kurwy nędzy.
Savine schroniła się za wachlarzem, by wciągnąć szczyptę perłowego proszku. Odrobinę, ot, żeby wydobyć się z bagna. Zejść z mielizny. Znowu złapać wiatr w żagle.
– Wojna na północy. Ciągłe kłopoty ze Styrią. Do tego śmierć Jego Wysokości króla Jezala Pierwszego. Zmarł tak młodo, tak wcześnie odszedł z tego świata… – Głos Curnsbicka zaczął się leciutko łamać. – Wielka rodzina, jaką jest nasz naród, straciła ojca.
Savine wzdrygnęła się na dźwięk tego ostatniego słowa, zmuszona dyskretnie otrzeć oko koniuszkiem małego palca, chociaż roniła łzy raczej nad sobą i swoimi przejściami niż nad ojcem, którego praktycznie nie znała i z całą pewnością nie darzyła szacunkiem. W ostatecznym rozrachunku zawsze opłakujemy samych siebie.
– A potem straszne wypadki w Valbecku. – Po teatrze rozszedł się smętny pomruk i szmer, gdy wszyscy kręcili głowami. – Utracone aktywa. Polegli przyjaciele. Manufaktury, które zadziwiały cały świat, w ruinie. – Curnsbick uderzył dłonią w pulpit. – Ale z popiołów już rodzi się nowy przemysł! Na gruzach slumsów wyrastają nowoczesne domy i nowe, większe fabryki, wyposażone w wydajniejsze maszyny obsługiwane przez bardziej zdyscyplinowanych robotników!
Savine starała się nie myśleć o dzieciach zatrudnionych w jej fabryce w Valbecku, zanim ta uległa zniszczeniu. Małe prycze upchane wśród maszynerii. Dławiący gorąc. Ogłuszający zgiełk. Duszący pył. Ale jakie one były przerażająco zdyscyplinowane… jakie okrutnie wydajne.
– Kryzys zachwiał rynkiem – lamentował dalej Curnsbick – inwestorzy się wahają, lecz z chaosu mogą się narodzić nowe sposobności. – Jeszcze raz grzmotnął w pulpit. – Nie tylko mogą, ale wręcz muszą! Jego Wysokość król Orso poprowadzi nas w nową epokę. Postęp musi trwać! Nie dopuścimy, by cokolwiek go powstrzymało! Dla dobra wszystkich my, zrzeszeni w Towarzystwie Słonecznym, będziemy trudzić się niezmordowanie, by wydobyć Unię z grobu niewiedzy na zalane słońcem równiny oświecenia!
Tym razem oklaski trwały długo. Niektórzy słuchacze zerwali się na równe nogi.
– Tak jest! – ryknął ktoś. – Dobrze mówi!
– Postęp! – wypalił ktoś inny.
– Przemowa inspirująca jak najlepsze kazania w wielkiej świątyni w Shaffie – mruknęła Zuri.
– Gdybym go nie znała – odparła Savine – pomyślałabym, że też coś wciągnął dla kurażu.
Pod osłoną wachlarza przyjęła kolejną dawkę proszku, tylko jedną, ostatnią, żeby być gotową do walki.
Pod żyrandolami w foyer batalia rozgorzała na dobre – uczestników było mniej niż na poprzednich zebraniach, zdawali się też bardziej ociężali, ale w rzeczywistości było w nich więcej zaciekłości: bardziej wygłodniałe psy, którym przyszło rozszarpywać skromniejszą niż dawniej zdobycz.
Ścisk w holu przypomniał jej tłumy gromadzące się w Valbecku, gdy Destruktorzy rozprowadzali jedzenie w slumsach. Ci tutaj nosili wprawdzie jedwabie zamiast łachmanów, pachnieli perfumami zamiast zjełczałego potu, a zagrażała im co najwyżej ruina finansowa zamiast przemocy fizycznej, ale ich łapczywość i gwałtowność były bardzo podobne.
„Tylko spokojnie” – poruszyła bezgłośnie ustami. Spróbowała rozluźnić ramiona, żeby ręce jej się nie trzęsły, ale natychmiast straciła cierpliwość i tylko bardziej się spięła. „Spokojnie, spokojnie, spokojnie”.
Z trudem przywołała uśmiech na twarz, z trzaskiem rozłożyła wachlarz i – z Zuri u boku – wbiła się w ciżbę. Nie przywykła do tak hardych spojrzeń – jakby ludzie raczej taksowali ją badawczym wzrokiem, niż po prostu podziwiali, patrzyli raczej ze wzgardą niż z zazdrością. Kiedyś tłoczyli się wokół niej jak świnie przy jedynym korycie na gumnie, dziś najatrakcyjniejsze kąski znajdowały się gdzie indziej. Ledwie widziała Selest dan Heugen, otoczoną wianuszkiem dopominających się o jej uwagę admiratorów: ot, błysnęła w tłumie ta jej ruda peruka, rozległ się ten odrażający, krzykliwy, przesadzony śmiech, który inne kobiety uczyły się naśladować.
– Na miłość losu, jak ja tej baby nienawidzę! – mruknęła.
– To dla niej największy komplement z twojej strony. – Zuri posłała jej ostrzegawcze spojrzenie znad książki. – Obdarzając coś nienawiścią, potwierdzamy istotność tego czegoś.
Miała oczywiście rację, jak zawsze. Odkąd Selest zainwestowała w przedsięwzięcie Kaspara dan Arinhorma – przyjąwszy propozycję, którą Savine jednoznacznie odrzuciła – odnosiła sukces za sukcesem. Inwestycja Savine w anglandzkie kopalnie mocno ucierpiała, gdy Arinhorm zaczął instalować swoje nowe pompy w całej prowincji.
A nie było to jej jedyne rozczarowanie na polu zawodowym w ostatnim czasie. Dawniej umiała jednym uśmiechem zapewnić powodzenie wybranemu przedsięwzięciu; teraz każde jabłko, w które postanowiła się wgryźć, okazywało się zgniłe. Nie została całkiem sama, co to, to nie, ale jej wachlarz znacznie częściej usiłował przywoływać adoratorów niż ich spławić.
Była zmuszona porozmawiać ze starym Ricartem dan Sleisholtem, który snuł jakieś chore wizje pozyskania energii poprzez zatamowanie Białej Strugi. Od razu było po nim widać, że jest życiowym nieudacznikiem, ramiona marynarki miał obficie oprószone łupieżem, a Savine musiała sprawiać wrażenie, że jest bardzo zajęta. Sleisholt gadał więc i gadał, a ona próbowała odsiać z dobiegających ją zewsząd rozmów okazję do zrobienia interesu. Czuła się trochę jak poszukiwacz złota cedzący na sicie wodę z lodowatych strumieni Dalekiej Krainy.
– …zastawę, ozdobne draperie i zegary. Ludzie mają pieniądze i chcą za nie dostać…
– …podobno Valint i Balk upomnieli się o spłatę kredytów. Bogacz z rana, żebrak wieczorem. Pouczająca lekcja dla nas wszystkich…
– …nieruchomości w Valbecku. Nie uwierzyłbyś, ile można zarobić na tamtejszych pustostanach. To znaczy… nie do końca pustostanach, ale tych szumowin łatwo się pozbyć…
– …nie sposób przewidzieć, co zadecyduje Zamknięta Rada w kwestii podatków. W finansach państwa zieje potężna dziura, właściwie cały skarbiec jest jedną wielką dziurą…
– …zapowiedziałem im, że jeśli nie wezmą się do pracy, to sprowadzę na ich miejsce brązowoskórych skurczybyków, którzy zrobią to za nich. W końcu grzecznie wrócili do maszyn…
– …arystokraci się wściekli, pospólstwo się wściekło, kupcy się wściekli, moja żona wprawdzie jeszcze się nie wściekła, ale jej niewiele trzeba…
– Rozumiesz zatem, pani – to Sleisholt zbliżał się do wielkiego finału – że dopóki Biała Struga pozostaje nieujarzmiona niczym rumak bez uzdy…
– Za pozwoleniem! – Curnsbick ujął Savine pod łokieć i zręcznie odciągnął ją na bok.
– Nieujarzmiona, lady Savine! – zawołał za nią Sleisholt. – Chętnie przedyskutuję tę sprawę w szczegółach w dogodnym dla pani terminie!
I zgiął się wpół w napadzie kaszlu, który utonął w gwarze rozmów.
– Niech ci los wynagrodzi, Curnsbick – mruknęła Savine. – Myślałam, że już nigdy się nie uwolnię od tego starego błazna.
– Coś tu masz… – Curnsbick odwrócił wzrok, przytykając palec do nosa w znaczącym geście.
– Oż kurwa…
Savine dała nura pod wachlarz i otarła resztki proszku z obolałych nozdrzy.
Kiedy się wynurzyła, Curnsbick przyglądał się jej z troską spod brwi, których siwiznę przetykały pojedyncze, uparte rude włoski.
– Zaliczam cię do grona moich najbliższych przyjaciół, Savine.
– Nadzwyczaj miło z twojej strony.
– Wiem, że masz szczodre serce…
– W takim razie znasz mnie lepiej niż ja sama.
– …i ogromnie szanuję twój instynkt, nieustępliwość, bystry umysł…
– Nie trzeba być geniuszem, żeby wyczuć, kiedy zbliża się wielkie „ale”.
– Martwię się o ciebie. – Curnsbick zniżył głos. – Doszły mnie plotki, Savine. Niepokoję się o… hm… trzeźwość twoich sądów.
Skóra pod sukienką nieprzyjemnie ją mrowiła.
– Trzeźwość moich sądów? – powtórzyła szeptem, z wysiłkiem odsłaniając w uśmiechu dodatkowo po jeszcze jednym zębie z każdej strony.
– Ten interes w Kelnie, który właśnie się posypał… Ostrzegałem cię, że nic z tego nie będzie. Statki tej wielkości…
– Na pewno jesteś zachwycony, że twoje przewidywania się sprawdziły.
– Co takiego? W żadnym razie! Ani trochę. Domyślam się, że utopiłaś tysiące w finansowaniu Dywizji Następcy Tronu.
Raczej miliony niż tysiące.
– Podobno prace przy budowie kanału Korta ślimaczą się z powodu twoich kłopotów z robotnikami – mówił dalej Curnsbick.
Nie tyle się ślimaczą, ile praktycznie zamarły.
– Nie jest też tajemnicą, że w Valbecku poniosłaś potężne straty…
– Nie masz, kurwa, zielonego pojęcia, co straciłam w Valbecku! – Zaskoczony Curnsbick aż cofnął się o krok, a Savine zdała sobie sprawę, że wygraża mu trzymanym w zaciśniętej kurczowo pięści wachlarzem. – Nie masz pojęcia.
Wstrząśnięta odkryła, że w nosie wierci ją od wzbierających łez. Musiała kolejny raz rozłożyć wachlarz, by pod jego osłoną otrzeć łzy, nie rozmazując sobie przy tym pudru.
Trzeźwość sądów to betka. Była coraz bliższa chwili, w której nie będzie mogła zaufać własnym oczom.
A jednak kiedy podniosła wzrok, Curnsbick w ogóle na nią nie patrzył: odwrócony bokiem spoglądał ponad tłumem w stronę wejścia.
Ożywione rozmowy przycichły, tłum się rozstąpił i w jego środek wszedł młody mężczyzna z licznym orszakiem strażników, oficerów, asystentów i pieczeniarzy. Piaskowej barwy włosy miał starannie ułożone w taki sposób, by sprawiały wrażenie nieuczesanych. Jego biały mundur był obwieszony medalami.
– A niech mnie… – mruknął Curnsbick. Ścisnął łokieć Savine. – Toż to król we własnej osobie!
Bez względu na zalew krytyki (obfitszy niż kiedykolwiek przedtem, regularnie publikowane ulotki nie szczędziły czytelnikom barwnych szczegółów) trzeba było przyznać, że król Orso prezentuje się iście po królewsku. Według Savine bardzo przypominał swojego ojca.
Ojca nas obojga, poprawiła się w myślach z niesmakiem.
A Orso się śmiał, ściskał dłonie, poklepywał ludzi po plecach, żartował. Tak samo jak Jezal tryskał dobrym humorem przemieszanym z odrobiną roztargnienia.
– Wasza Wysokość – zagulgotał przypochlebnie Curnsbick – opromienia swoim blaskiem całe Towarzystwo Słoneczne. Obawiam się, że rozpoczęliśmy obrady, nie czekając na przybycie Waszej Wysokości.
– Bez obaw, panie Curnsbick. – Orso klepnął go w ramię jak starego, dobrego druha. – Wątpię, żebym się wam do czegoś przydał, gdy wdajecie się w rozważania natury technicznej.
Wielki machineus parsknął wybitnie mechanicznym śmiechem.
– Z pewnością zna Wasza Wysokość naszego mecenasa, lady Savine dan Gloktę.
Ich oczy spotkały się dosłownie na moment, ale ten moment wystarczył.
Savine przypomniała sobie, jak Orso dawniej na nią patrzył, przypomniała sobie ten figlarny błysk w jego oku, jakby potajemnie brali udział w cudownej grze, o której nikt inny nie wie. To było dawno, zanim odkryła, że mają wspólnego ojca, kiedy Orso był jeszcze następcą tronu, a trzeźwości jej sądów nikt nie podawał w wątpliwość. Teraz jego spojrzenie było puste, beznamiętne, martwe – jak spojrzenie żałobnika na pogrzebie obcej mu osoby.
Oświadczył jej się. Chciał, żeby została jego królową. A ona bardzo chciała się zgodzić. Kochał ją, a ona kochała jego.
Ich oczy spotkały się dosłownie na moment, ale ten moment wystarczył. Dłużej by tego nie zniosła.
Dygnęła najniżej, jak się dało; żałowała, że wykafelkowana posadzka nie może jej pochłonąć.
– Wasza Wysokość…
– Lady Selest! – usłyszała jego głos. Strzelił obcasami, odwracając się od niej. – Zechce mnie pani oprowadzić?
– Będę zaszczycona, Wasza Wysokość.
Triumfalny śmiech Selest dan Heugen sprawił Savine ból, jakby ktoś nalał jej wrzątku do uszu.
Taka zniewaga nie mogła ujść niczyjej uwagi. Orso wyrządziłby jej mniejszą krzywdę, gdyby po prostu przewrócił ją na ziemię i przydepnął jej szyję butem. Wyprostowała się. Wszyscy wokół szeptali: oto została wzgardzona przez króla na własnym przyjęciu.
Z uśmiechem przyklejonym do pałającej rumieńcem twarzy przeszła przez tłum do wyjścia, skąd, potykając się na schodach, zbiegła na tonącą w półmroku zmierzchu ulicę. Żołądek jej się burzył. Szarpnęła kołnierzyk sukni, ale prędzej przeryłaby się paznokciami przez więzienny mur, niż poluzowała te potrójne szwy.
– Lady Savine? – usłyszała zatroskany głos Zuri.
Zatoczyła się za róg budynku, w mroczny zaułek, zgięła bezradnie wpół i zwymiotowała na ścianę. Rzyganie przypomniało jej Valbeck. Wszystko przypominało jej Valbeck.
Wyprostowała się i wydmuchnęła parzący śluz z nosa.
– Nawet własny żołądek mnie zdradza.
Jedno oko Zuri zabłysło, gdy wąski promyk światła padł na jej śniadą twarz.
– Kiedy ostatnio miałaś miesiączkę? – zapytała półgłosem.
Savine przez chwilę stała bez ruchu, dysząc ciężko, chrapliwie, po czym wzruszyła ramionami.
– Tuż przed tym, jak Leo dan Brock przybył do Aduy. Kto by pomyślał, że zatęsknię za comiesięczną torturą?
Chrapliwy, urywany oddech powinien pewnie przejść w zdławiony szloch, a ona sama powinna paść w ramiona Zuri i wypłakać całe to wielkie nieszczęście, jakim się stała. Curnsbick miał rację, stary dureń: straciła trzeźwość osądu i takie były skutki.
Zamiast się rozpłakać, zaczęła się śmiać.
– No proszę, rzygam w jakimś zaszczanym zaułku, w sukience za pięćset marek, z bękartem w brzuchu. Ja pierdolę, jaka ja jestem żałosna. – Śmiech uwiązł jej w gardle. Oparła się o ścianę, ocierając lepki od wymiocin język o zęby. – Im wyżej się wespniesz, tym dłużej spadasz i tym większe zrobisz z siebie widowisko przy upadku. To się nazywa dramat, co? A widzowie nawet nie muszą kupować biletów. – Zacisnęła pięści. – Wszystkim się wydaje, że już po mnie, ale jeżeli myślą, że poddam się bez walki, to się grubo…
Schyliła się i zwymiotowała ponownie, tym razem wąską strużką żółci. Znów parsknęła śmiechem wstrząsana wymiotnymi spazmami. Wypluła resztkę żółci i otarła usta wierzchem dłoni w rękawiczce. Ręka znów jej się trzęsła.
– Spokojnie – mruknęła. – Uspokój się, ty pojebana suko.
Zuri miała zatroskaną minę – a ona nigdy nie miewała zatroskanej miny.
– Poproszę Rabika, żeby przyprowadził powóz. Powinnaś wrócić do domu.
– Dajże spokój, noc jeszcze młoda.
Savine wyjęła puzderko z perłowym proszkiem. Jeszcze szczypta, ostatnia, żeby pokonać chwilowe wyboje i iść dalej.
Wyszła z zaułka.
– Mam ochotę pooglądać pana Pleczystego przy pracy.