Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kłopoty babuni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kłopoty babuni - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 288 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W któ­rym czy­tel­nik nie mo­gąc za­zna­jo­mić się z Pa­weł­kiem, tra­fia na wą­tek in­te­re­su­ją­cych przy­gód ba­bu­ni.

Czy bio­rąc rze­czy ze sta­no­wi­ska fi­lo­zo­ficz­ne­go, mogę po­wie­dzieć, że Pa­we­łek słu­ży u mnie?

Ależ tak jest, słu­ży!… i to od lat trzech i sied­miu mie­się­cy. Upew­nia mnie o tem na­przód księ­ga wy­płat, z któ­rej po­ka­zu­je się, że oso­ba tego na­zwi­ska, czter­na­sty raz już z ko­lei po­bra­ła kwar­tal­ną pen­sją w ilo­ści rs. 3 kop. 25; do­wo­dzi tego, po­wtó­re, księ­ga po­da­run­ków, gdzie wy­raź­nie za­pi­sa­no, że taki to a taki Pa­we­łek w uzna­niu za­sług, róż­ne­mi cza­sy otrzy­mał ode­mnie: 4 pary spodni, 1 ża­ket, 1 wa­to­wa­ny sur­dut, i bur­kę i 2 czap­ki; prze­ko­ny­wa mnie o tem wresz­cie księ­ga szkód i upo­mnień, z któ­rej wi­dać, że Pa­we­łek w cią­gu swej wier­nej, trzeź­wej i punk­tu­al­nej służ­by stłukł 23 ta­le­rze, 58 szkla­nek, 4 wazy i 6 pół­mi­sków, że zgu­bił 7 no­źów, 2 łyż­ki i 4 wi­del­ce, oku­la­wił ko­nia, roz­wa­lił piec w kuch­ni, i, że za wy­kro­cze­nia prze­ciw mo­ral­no­ści pu­blicz­nej, otrzy­mał dwa razy po 30 plag, w pry­wat­nym lo­ka­lu re­pre­zen­tan­ta miej­sco­wej wła­dzy gmin­nej.

Po­byt więc Pa­weł­ka w domu moim jest dla mnie fak­tem tak pew­nym, jak zwy­cięz­twa Alek­san­dra Ma­ce­doń­skie­go w Azji i Afry­ce, jak ist­nie­nie wap­na w ko­ściach, a wo­do­ru na słoń­cu. Ze smut­kiem jed­nak wy­znać mu­szę, że wszyst­ko zresz­tą jest dla mnie za­gad­ko­wem, co­kol­wiek­bądź oprócz kwe­stji po­by­tu, od­no­si się do tego nie­zwy­czaj­ne­go chłop­ca.

Bo pro­szę mi np. zde­fin­jo­wać na­tu­rę i ro­dzaj jego za­jęć? Ja o nich nie wiem, moja klucz­ni­ca tak­że nie wie, a mój rząd­ca, pi­sarz, ku­charz i fur­man rów­nież nie wie­dzą… Po­nie­waż wi­du­je­my się na­der rzad­ko, nic więc nie mógł­bym wy­rzec ani o ko­lo­rze jego wło­sów i oczu, ani o wiel­ko­ści i kształ­cie ust, bro­dy i nosa, bez któ­rych to prze­cież cech, na­wet ma­rzyć nie po­dob­na o ko­rzy­sta­niu ?… do­bro­dziej­stwa ko­mu­ni­ka­cji lą­do­wych i wod­nych. Gdy­by ja­kie­mu żar­tow­ni­sio­wi przy­szła ocho­ta po­wie­dzieć, że Pa­we­łek ma jed­no ucho mniej, lub je­den pa­lec wię­cej, niż śred­nia sta­ty­stycz­na jed­nost­ka rodu ludz­kie­go, nie śmiał­bym temu za­prze­czyć, – jak rów­nież nie od­wa­żył­bym się twier­dzić, że mło­dzie­niec ten, z ca­łej skarb­ni­cy ję­zy­ka, po­sia­da coś wię­cej nad fra­ze­sy: "Za­raz lecę!…. W ten mo­men­cik… Nie mam cza­su" i kil­ku in­nych.

Nie są­dzę, aby do­bry chrze­ś­cja­nin nie miał pra­wa, bez ob­ra­zy bo­skiej, go­lić się wła­sno­ręcz­nie w dzień świą­tecz­ny; nie ro­zu­miem tak­że po­wo­du, dla któ­re­go­by ma­jęt­ny oby­wa­tel ziem­ski obo­wią­za­ny był sam brzy­twy we­co­wać i roz­ra­biać my­dło. Opie­ra­jąc się na po­wy­żej za­cy­to­wa­nych praw­dach, nie przy­pusz­czam aby do­pa­trzo­no coś skan­da­licz­ne­go w tem, że 5 sierp­nia w dzień N. M. P. Śnież­nej po­sta­no­wi­łem ure­gu­lo­wać swój za­rost i że po raz trze­ci, do­brze już zi­ry­to­wa­ny wo­ła­łem:

– Ty nic­po­niu ja­kiś! czy nie sły­szysz, że mi po­trze­ba roz­ro­bić my­dło?….

– W ten mo­men­cik, pro­szę pana!…, ino tyl­ko.., ktoś do dwo­ru za­jeż­dża…

– A więc chodź mi tu na­tych­miast hul­ta­ju, bo prze­cież nie wyj­dę do go­ści z nie­go­lo­na, bro­dą!….

Tym ra­zem, za­miast od­po­wie­dzi, usły­sza­łem tur­kot za­jeż­dża­ją­cej brycz­ki na po­dwó­rzu, a chrzęst otwie­ra­ją­cych się drzwi na gan­ku. Po­zwo­lę, so­bie gło­wę uciąć temu, kto mi w spo­sób nie­zbi­ty do­wie­dzie, że po­kój owca mego mniej in­te­re­so­wał bat fur­ma­na, lub ogo­ny za­jeż­dża­ją­cych koni, niż pę­dzel, brzy­twy, my­del­nicz­ka, sło­wem, kom­plet­ny mój przy­rząd bal­wier­ski, a na­wet moja bro­da i cała wresz­cie oso­ba,..

Za chwi­lę z po­dwó­rza do­le­ciał mnie skrze­czą­cy i nie­zu­peł­nie obcy głos ko­bie­ty:

– Jak się masz ser­ce, a jak ci tam?…. – Pa­we­łek!…. pro­szę ła­ski pani.

– Ser­ce Pa­weł­ku, a nie ma tu u nas we dwo­rze ja­kiej cho­ro­by: księ­go­su­szu, no­sa­ci­zny, si­nej kro­sty, albo, cze­go Boże nie do­puść, cho­le­ry i ty­fu­su na łu­dzi?….

– Iii… ja­koś nie sły­chać, pro­szę ła­ski pani, tyl­ko klucz­ni­ca nie do­ma­ga­ła tro­chę, ale już jej le­piej.

– Pew­nie cho­le­ra?…, ach ja nie­szczę­śli­wa!….

– E… nie! pro­szę ła­ski pani, to chło­pak i wła­śnie go pi­sarz z eko­no­mo­wą do ko­ścio­ła po­wieź­li, do chrztu…

– Bę­dzie woj­na, kie­dy chło­pak… A pan w domu?…

– W domu, pro­szę ła­ski pani!…. Za ku­ma­mi nie po­je­chał, bo póź­no wstał!….

Uczu­łem, że mi się pal­ce kur­czą, w spo­sób tak szcze­gól­ny, jak­bym już uj­mo­wał nie­mi za szcze­ci­nia­stą, czu­pry­nę Pa­weł­ka. Na po­dwó­rzu tym­cza­sem roz­ma­wia­no da­lej.

– Ser­ce Pa­weł­ku, a wy­nieś nie­bo­żę jaki pie­niek do brycz­ki, bo nie wy­sią­dę…

– Pie­niek?…. pie­niek?…. za­py­tał mój po­ko­jo­wiec, ta­kim to­nem, jak gdy­by cho­dzi­ło o ów hi­sto­rycz­ny pień, na któ­rym je­den ze Sztu­ar­tów stra­cił moż­ność no­sze­nia ko­ro­ny an­giel­skiej.

– Pie­niek dur­niu! albo sto­łek, dla wy­sią­dze­nia z ta­ran­ta­sa!…. ode­zwał się głos dru­gi, któ­ry na­pro­wa­dził mnie na myśl, że dama po­dró­żu­je w to­wa­rzy­stwie oso­by nie­do­sta­tecz­nie obe­zna­nej z gra­ma­tycz­ne­mi for­ma­mi na­sze­go ję­zy­ka.

– Sto­łek albo ła­wecz­kę po­daj ośla gło­wo! bo in­a­czej ma­jo­ro­wa nie wy­sią­dzie, – uzu­peł­nił głos trze­ci, ba­ry­ton.

– Ma­jo­ro­wa?…, ma­jo­ro­wa?…, my­ślę so­bie; tym­cza­sem pod­bu­dzo­ny tak nie­par­la­men­tar­ne­mi przy­dom­ka­mi Pa­we­łek od­po­wie­dział:

– Aha!…, już ro­zu­miem. Za­raz ja tu pań­stwu usłu­żę!….

Z temi sło­wy po­biegł cięż­kim kłu­sem do kuch­ni, zo­sta­wia­jąc po­dróż­nych z naj­pięk­niej­sze­mi wi­do­ka­mi na przy­szłość; ja zaś, nie tyle przez cie­ka­wość, ile z za­sa­dy, że naj­le­piej nie­bez­pie­czeń­stwu od­ra­zu spoj­rzeć w oczy, prze­sze­dłem z sy­pial­ne­go do ja­dal­ne­go po­ko­ju, aby ztam­tąd, przez za­sło­nię­te do­nicz­ka­mi okno, bli­żej po­znać nie­spo­dzie­wa­nych go­ści.

Na wa­są­gu, za­przę­żo­nym parą chu­dych i głę­bo­ko za­my­ślo­nych jed­no­ko­pyt­nych zwie­rząt, sie­dzia­ły czte­ry oso­by. Ho­no­ro­we miej­sce, od­zna­cza­ją­ce się po­dusz­ką nie mniej­szą od śred­niej pie­rzy­ny, zaj­mo­wa­ła sta­ra i ni­ska, ale gru­ba jej­mość, przy­odzia­na w sa­lop­kę z cza­sów kam­pan­ji wę­gier­skiej i rę­ka­wicz­ki, w któ­rych mniej po­błaż­li­wy ob­ser­wa­tor mógł­by do­strzedz po­do­bień­stwo do ba­weł­nia­nych skar­pe­tek. Słod­kie i po­waż­ne ob­li­cze damy, któ­re obok uczuć sza­cun­ku, bu­dzi­ło za­ra­zem nie­wy­raź­ne wspo­mnie­nie owych, co chwi­la roz­ła­żą­cych się kształ­tów, ja­kie przy­bie­ra cia­sto mie­sza­ne w niec­kach, – ob­li­cze to, ścią­gnię­te było dwo­ma bia­łe­mi chust­ka­mi, z któ­rych jed­na zda­wa­ła się przy­mo­co­wy­wać dol­na szczę­kę do gór­nej, dru­ga zaś za­bez­pie­czać czo­ło od we­wnętrz­ne­go nad­mier­ne­go par­cia sił in­te­lek­tu­al­nych.

Obok oty­łej sta­rusz­ki sie­dział mło­dzian o chu­dej i bla­dej twa­rzy, ozdo­bio­nej wą­si­ka­mi, w któ­rych nie mam by­najm­niej za­mia­ru upa­try­wać ana­lo­gji z wy­cio­rem do czysz­cze­nia cy­bu­chów, tu­dzież bród­ką, któ­ra w żad­nym ra­zie nie mo­gła być po­rów­ny­wa­ną do kity kro­wie­go ogo­na. Tyl­ko bez­myśl­nej zło­śli­wo­ści wol­no do­pusz­czać się tak nie smacz­nych ze­sta­wień, drwić z ko­lo­ru ład­nej hisz­pań­skiej pon­szy bez rę­ka­wów, albo co gor­sza, ha­ła­śli­wie do­no­sić czy­tel­ni­kom, że w ty­rol­skim ka­pe­lu­szu mło­dzień­ca, obok ko­gu­cie­go piór­ka tkwił po­psu­ty ter­mo­metr. Je­stem naj­moc­niej prze­ko­na­ny, że czło­wiek znaj­du­ją­cy wy­łącz­ną przy­jem­ność w roz­pa­try­wa­niu tego ro­dza­ju szcze­gó­łów, za­słu­gi­wał­bym tyl­ko na wzgar­dę szla­chet­ne­go po­dróż­ne­go, któ­ry skrom­ne swe miej­sce na wóz­ku zaj­mo­wał z po­wa­gą god­ną wy­na­laz­cy ja­kiejś ulep­szo­nej ma­szy­ny do szy­cia, bę­dą­cej za­ra­zem żni­wiar­ką, młoc­kar­nią i lo­ko­mo­ty­wą.

Obie te, z ca­łe­go to­wa­rzy­stwa naj­po­waż­niej­sze oso­by, osła­niał może być, że tro­chę za ob­szer­ny czer­wo­ny pa­ra­sol, któ­re­go o wie­le cień­szą od dy­sz­la rę­ko­jeść pie­lę­gno­wa­ły pulch­ne dło­nie sza­now­nej ma­tro­ny.

Dru­gie miej­sce ekwi­pa­ża sta­no­wił wo­rek, tym­cza­so­wo peł­nią­cy obo­wiąz­ki ko­zła, na któ­rym sie­dział sie­dem­na­sto­let­ni co naj­wy­żej chłop­czyk w czap­ce wy­cho­wań­ca śred­nich za­kła­dów na­uko­wych, tu­dzież fur­man wi­docz­nie za­da­ją­cy so­bie wie­le tru­dów, aby, przy po­mo­cy ko­nop­nych lejc, utrzy­mać w rów­no­wa­dze szczu­płe ko­ni­ki, na­zbyt, jak się zda­je, pa­mię­ta­ją­ce o tem, że środ­ki cięż­ko­ści ich tu­ło­wiów bez­u­stan­nie dążą do za­ję­cia jak naj­niż­sze­go po­ło­że­nia na po­wierzch­ni glo­bu ziem­skie­go.

Ze wszyst­kich zwie­rząt dra­pież­nych, za któ­re kie­dy­kol­wiek bądź wno­szo­no do kas wła­ści­wych opła­tę, w ilo­ści i ter­mi­nach prze­wi­dzia­nych przez pra­wo, nie znam ła­god­niej­szych nad moje psy po­dwó­rzo­we. Dla tego też nie mo­głem wyjść z po­dzi­wu, wi­dząc i sły­sząc, że psy te, jak­by nie­za­do­wo­lo­ne zwy­kłem, eta­to­wem szcze­ka­niem na po­dróż­nych, do­pusz­cza­ły się jesz­cze na­d­e­ta­to­we­go war­cze­nia, bez­czel­nych gie­stów i im­per­ty­nenc­kie­go ob­wą­chi­wa­nia brycz­ki sto­ją­cej przed gan­kiem. To po­zba­wio­ne wszel­kie­go tak­tu za­cho­wy­wa­nie się lo­ka­to­rów i stró­żów mo­jej nie­ru­cho­mo­ści, za­nie­po­ko­iło mnie tak da­le­ce, żem się aż wró­cił do sy­pial­ni ce­lem wy­na­le­zie­nia sto­sow­nych szkieł, aby przy ich po­mo­cy grun­tow­niej i szcze­gó­ło­wiej zba­dać wnę­trze wa­są­ga.

Tym­cza­sem Pa­we­łek, za­wsze naj­chęt­niej zja­wia­ją­cy się tam, gdzie mnie nie ma, wró­cił na po­dwó­rze z kuch­ni, ob­cią­żo­ny ol­brzy­mią ławą, któ­ra od lat kil­ku­na­stu przy ob­ja­dach… ko­la­cjach i in­nych wy­bit­niej­szych mo­men­tach wiej­skie­go ży­cia, sta­no­wi­ła pod­sta­wę dla dzia­łal­no­ści wszyst­kich dzie­wek i pa­rob­ków mego fol­war­ku. Z kil­ku ude­rzeń w koła wa­są­ga wnio­słem, że wy­so­ce uży­tecz­ny sprzęt ku­chen­ny za­jął już nowe sta­no­wi­sko i że za chwi­lę będę miał spo­sob­ność urze­czy­wist­nić więk­szą po­ło­wę uczyn­ków mi­ło­sier­nych, ma­ją­cych na celu za­bez­pie­cze­nie do­cze­snej eg­zy­sten­cji osób na któ­rych są wy­ko­ny­wa­ne.

– Tu ser­ce, tu bli­żej przy­suń ław­kę ry­beń­ko! za­czę­ła zno­wu dama. Kuba pta­szeń­ku! trzy­maj do­brze ko­nie, żeby się nie spło­szy­ły nie­bo­żę­ta. So­ciu, je­dy­na po­cie­cho moja, weź Mrucz­ka, bo tu, wi­dzę, psy są, żeby go choć nie roz­tar­ga­ły mi­ze­ra­ka!…. Pa­nie Po­stę­po­wi­czu go­łąb­ku, po­daj rękę sta­rej grzesz­ni­cy, bo jak pad­nę, to na­wet ko­ste­czek mo­ich nie bę­dzie­cie się mo­gli do­li­czyć!….

– Niech mi pani z ła­ski swo­jej poda nogę, ode­zwał się Pa­we­łek, to ją, upla­cu­ję…

– Niech cię Bóg bło­go­sła­wi ko­cha­ne dziec­ko, za two­ją, przy­chyl­ność dla bied­nej oso­by w po­de­szłym wie­ku!….

Zbli­ży­łem się zno­wu do okna i do­strze­głem, że na wa­są­gu za­szły ra­dy­kal­ne zmia­ny. Pa­ra­sol zwi­nię­to. Za­miast mi­łe­go ob­li­cza sta­rusz­ki, do­mi­no­wa­ła w tej chwi­li nad wa­są­giem tyl­na część jej sa­lop­ki, tu­dzież żół­ta w po­ma­rań­czo­we kwia­ty spód­ni­ca, z po­śród fał­dów któ­rej ster­cza­ła noga ja­kiej­by się na­wet kil­ko­let­ni hi­po­po­tam nie za­wsty­dził. Nogę tę, Pa­we­łek z nie ma­łym tru­dem sta­rał się spro­wa­dzić do po­zio­mu ław­ki, pod­czas gdy gór­ne za­koń­cze­nie oty­łej damy, utrzy­my­wał w swo­ich ob­ję­ciach zsi­nia­ły skut­kiem wy­tę­że­nia, wła­ści­ciel pon­szy bez rę­ka­wów i ka­pe­lu­sza z ter­mo­me­trem. Tym­cza­sem na ło­nie gim­na­zji­sty sie­dział tłu­sty i na­je­żo­ny bury kot, któ­re­go wi­dok zda­wał się nie­zmier­nie in­try­go­wać psy ota­cza­ją­ce wa­sąg.

– Aj! aj! aj!…. Pa­weł­ku… że­bym się tyl­ko nie ob­wa­li­ła, krzyk­nę­ła wy­sia­da­ją­ca jej­mość.

– Niech się pani nie boi, od­rzekł mój po­ko­jo­wiec. Już jak ja pani nogę przy­pa­su­ję do ław­ki, to ni­czem mur!….

– Aj.. ła­paj ser­ce dru­gą nogę, bo mi się za­czy­na w gło­wie krę­cić, – jęk­nę­ła zno­wu dama. Pa­we­łek dru­gą nogę schwy­cił i już sta­rusz­ka mia­ła nią naj­spo­koj­niej do­tknąć ław­ki, kie­dy na­gle gru­bjań­ski kon­cept gim­na­zji­sty po­krzy­żo­wał jej ze wszech miar lo­gicz­ne i go­dzi­we pro­jek­ta i o mało nie stał się po­wo­dem naj­szka­rad­niej­sze­go wy­pad­ku.

Lek­ko­myśl­ny ten mło­dzie­niec wi­docz­nie zbyt mało ży­wił współ­czu­cia dla trud­nej po­zy­cji damy, a na­to­miast z za­dzi­wia­ją­cą gor­li­wo­ścią zaj­mo­wał się ba­wie­niem psów za po­mo­cą trzy­ma­ne­go w rę­kach kota. Co chwi­la po­chy­lał go za wa­sąg i do­ty­kał ogo­nem zie­ją­cych i kła­pią­cych py­sków jego nie­przy­ja­ciół; aż w koń­cu drob­ny lecz zło­śli­wy zwierz, do naj­wyż­sze­go stop­nia za­nie­po­ko­jo­ny o swo­ją przy­szłość, wy­darł się z nie­szcze­rych uści­sków nie­do­bre­go chłop­ca, i, par­ska­jąc i mru­cząc, wsko­czył na po­chy­lo­ną i szczę­ściem tro­skli­wie oban­da­żo­wa­ną gło­wę czci­god­nej ko­bie­ty.

W tej opła­ka­nej sy­tu­acji za­mię­sza­nie przy wóz­ku do­się­gło naj­wyż­sze­go stop­nia: roz­ju­szo­ne zwie­rzę­ta wrzesz­cza­ły każ­de po­dług wła­ści­wej me­to­dy; mło­dzi męż­czyź­ni ota­cza­ją­cy damę śmie­li się z god­ną uwa­gi za­cie­kło­ścią, – głów­na zaś bo­ha­ter­ka chwi­li wo­ła­ła w nie­bo­gło­sy:

– Je­zus Mar­ja!…. Ra­tuj kto w Boga wie­rzy!… A psik!…. a kac!…. Sło­wo sta­ło się cia­łem…

Nie mo­głem dłu­żej być spo­koj­nym wi­dzem roz­pu­sty nic­po­niów i dla tego, choć za­le­d­wie do po­ło­wy ubra­ny, szyb­ko wy­bie­głem na ga­nek.

Na mój wi­dok psy uci­chły i za­czę­ły się ła­sić; mło­ko­sy ota­cza­ją­cy damę w jed­nej chwi­li za­prze­sta­li ma­ni­fe­sto­wać swą, nie­przy­zwo­itą we­so­łość; ele­gant z bród­ką poj­mał kota. Pa­we­łek zaś jed­nym za­ma­chem po­sta­wiw­szy sta­rusz­kę na zie­mi, a na­stęp­nie schwy­ciw­szy cięż­ką ławę, ulot­nił się z nią jak kam­fo­ra, ma­jąc wi­docz­nie dużo słusz­nych po­wo­dów do uni­ka­nia mego to­wa­rzy­stwa.

Przez chwi­lę ja i sza­now­na po­dróż­na mil­cze­li­śmy, jak przy­sta­ło na oso­by, któ­re do­zna­ły gwał­tow­ne­go wzru­sze­nia; wresz­cie ona ule­ga­jąc za­pew­ne wy­ma­ga­niom ety­kie­ty, ska­zu­ją­cej na pierw­szeń­stwo pięk­ną po­ło­wę rodu ludz­kie­go, – za­czę­ła:

– Ach nie­szczę­ście moje, co za fe­no­me­nal­ny wy­pa­dek z tym ko­tem puł­kow­ni­ku!…. My­śla­łam, że zgi­nę, jak pra­gnę zba­wie­nia du­szy mo­jej!…. So­ciu ser­ce, a pil­nuj tam pa­ra­so­la i Mrucz­ka… I cóż puł­kow­ni­ku nie po­zna­jesz mnie? Toż to ja, Pu­den­cjan­na Moź­dzierz­nic­ka, wdo­wa po Grze­go­rzu, pa­nie świeć jego grzesz­nej du­szy, Grze­go­rzu Moź­dzierz­nic­kim, two­im kam­ra­cie i pod­ko­mend­nym ma­jo­rze 5 – go puł­ku pie­cho­ty…

– Aaa… ko­cha­na ma­jo­ro­wa!…, za­wo­ła­łem, chwy­ta­jąc w ob­ję­cia od kil­ku­na­stu lat nie­wi­dzia­ną przy­ja­ciół­kę, – któ­ra w od­po­wie­dzi wy­buch­nę­ła tak gło­śnym pła­czem, że aż pół­sen­ne a na­gle zbu­dzo­ne jej ko­ni­ki wy­ko­na­ły sze­reg ru­chów ma­ją­cych na celu, o ile się zda­je, spraw­dzić moż­ność do­wol­ne­go po­ru­sza­nia roz­ma­ite­mi czę­ścia­mi ich or­ga­ni­zmu.

– Aj ci­cho!…. Kuba ry­beń­ko uwa­żaj żeby się co złe­go nie sta­ło. Pa­trzaj puł­kow­ni­ku jak ten czas leci! taż to już chy­ba z piet­na­ście lat nie wi­dzie­li­śmy się ze sobą? A pa­mię­tasz ser­ce, jak za mną" kie­dym była mło­da cały pułk sza­lał, – albo jak przez cie­bie dok­tór Pusz­cza­dło swo­ją żonę zbił na kwa­śne jabł­ko i z domu wy­pę­dził?….

– Ko­cha­na ma­jo­ro­wo, może wej­dzie­my do po­ko­ju?….

– Nie szko­dzi! spo­cznij­my tro­chę i w gan­ku, po­kąd rze­czy nie znio­są… Ach ja­kie go­rą­co, czy­sty ukrop!…. So­ciu pta­szeń­ku, cią­gnę­ła wra­ca­jąc się do gim­na­zji­sty, a uca­łuj­że ko­la­na na­sze­mu do­bro­dzie­jo­wi i zwierzch­ni­ko­wi twe­go nie­bosz­czy­ka dziad­ka… Puł­kow­ni­ku ser­ce, pa­trzaj­że, taż to mój wnuk po Ksaw­ciu, sie­ro­teń­ka bez ojca i mat­ki, cho­dził do klas.. Ukłoń się So­ciu!…. no i cóż tak pa­trzysz jak zło­czyń­ca?…. Lu­dzi nie znasz, czy co?….

Na­stą­pi­ła wy­mia­na ukło­nów, po­czem chwil­kę ode­tchnąw­szy, spo­tnia­ła i za­sa­pa­na sta­rusz­ka, mó­wi­ła da­lej:

– Kubo! Pa­weł­ku!…. a znie­ście ro­bacz­ki na­sze gra­ty. So­ciu ser­ce, do­pil­nuj żeby kto nie ukradł pa­ra­so­la, po­dusz­ki i ko­szał­ki. Pa­mię­tam, kie­dym w roku 1843 je­cha­ła do Czę­sto­cho­wy wła­sne­mi koń­mi, to nas w dro­dze do ostat­niej ni­tecz­ki okra­dli, – żeby ich Bog po­ka­rał!…. Ale, ale!…. bo­daj­że cię, – a toż ja to­bie puł­kow­ni­ku za­po­mnia­łam za­pre­zen­to­wać pana Po­stę­po­wi­cza… Już te­raz nie mam nic, ani pa­mię­ci, ani ape­ty­tu i na nogi nie zdą­żam… Oto pan Hi­ja­cynt Po­stę­po­wicz, czło­wiek bar­dzo uczo­ny, z uni­wer­sy­te­tu… a tak­że do pism pi­su­je!…. Te­raz przez całe wa­ka­cje So­cia uczył…

– Ce­zar, Bru­tus, Na­po­le­on, Hi­ja­cynt Po­stę­po­wicz, – re­ko­men­do­wał się mło­dzie­niec w pon­szy, – li­te­rat chwi­lo­wo ba­wią­cy w domu sza­now­nej ma­jo­ro­wej jako na­uczy­ciel jej wnu­ka. Przy­tem, czu­ję się w obo­wiąz­ku nad­mie­nić, że li­te­rac­kie pra­ce moje okry­wa naj­głęb­sza ta­jem­ni­ca i że tyl­ko bar­dzo za­ufa­nym oso­bom oka­zu­je ar­ty­ku­ły, któ­re…

– Ja to wi­dział, – prze­ry­wa li­te­ra­to­wi So­tuś.

– I ja też! do­da­je ma­jo­ro­wa z lek­kim od­cie­niem dumy.

– Z tem wszyst­kiem jed­nak, mó­wił pe­da­gog, miło mi bę­dzie nie­któ­re z mo­ich utwo­rów przed­sta­wić sza­now­ne­mu puł­kow­ni­ko­wi…

– Ale, ale… a co da­cie nam na śnia­da­nie? prze­rwa­ła ma­jo­ro­wa, wi­docz­nie nie dość prze­strze­ga­ją­ca form to­wa­rzy­skich.

– Pa­we­łek!…. krzyk­ną­łem z ca­łej siły, pra­gnąc zwró­cić na inny przed­miot uwa­gę roz­ocho­co­ne­go li­te­ra­ta, – któ­ry nie zra­żo­ny tem jed­nak pra­wił da­lej:

– Na szczę­ście mam w tej chwi­li kil­ka mo­ich prac, i, je­że­li pań­stwo po­zwo­li­cie, będę mógł je od­czy­tać… Mó­wiąc to wy­do­by­wał z kie­sze­ni i roz­wi­jał ja­kieś zmię­te i za­bru­dzo­ne dru­ki.

– Co pań­stwo roz­ka­żą?…. prze­rwał mu tym ra­zem Pa­we­łek, za­wsze obec­ny wte­dy, gdy cho­dzi­ło o spra­wy ma­ją­ce ja­ki­kol­wiek zwią­zek ze spi­żar­nią lub kuch­nią.

– Ja chcia­ła­bym na­pić się kawy, rze­kła ma­jo­ro­wa, je­że­li jest do­bra śmie­tan­ka i bu­łecz­ki. A ty So­ciu, co jeść bę­dziesz?

– Ja?…. klu­ski z mle­kiem!….

– To i ja klu­ski! po­chwy­ci­ła ma­jo­ro­wa, do­sko­na­le nada­dzą się przed kawą…

– Są tu roz­pra­wy o wy­cho­wa­niu dzie­ci, o po­żyt­kach astro­nom­ji, o eman­cy­pa­cji ko­biet, o za­ra­zie na kar­to­fle… cią­gnął da­lej li­te­rat, jak­by nie­do­my­śla­jąc się na­wet, że w tej chwi­li na grun­tow­ne jego pra­ce nikt naj­mniej­szej uwa­gi nie zwra­ca.

– A pan, pa­nie Po­stę­po­wi­czu, co so­bie ży­czysz? pyta ma­jo­ro­wa za­cie­trze­wio­ne­go pu­bli­cy­stę.

– Ja?…. od­parł jak­by zbu­dzo­ny ze snu, ja… mogę zjeść na­przy­kład parę jaj na mięk­ko i por­cją bef­szty­ku, ro­zu­mie się, przy her­ba­cie… W cza­sie śnia­da­nia będę mógł pań­stwu…

– Ach, prze­rwa­ła znów dama, jaki ma gust do­bry pan Hi­ja­cynt!…. Ja sama z chę­cią zja­dła­bym jaj i mię­sa… Więc uwa­żaj­że Pa­weł­ku, ma być: kawa, her­ba­ta, klu­ski, jaja i bef­sztyk… A ty puł­kow­ni­ku ser­ce, co zjesz?….

– Co­kol­wiek – ko­cha­na przy­ja­ciół­ko, od­po­wia­dam, my­śląc, że do po­dob­ne­go śnia­da­nia je­den ku­charz nie wy­star­czy.

Pa­we­łek dys­po­zy­cji wy­słu­chał i po­wtó­rzyw­szy ją bez omył­ki, jak gdy­by był szpaj­sce­tlem na któ­rym pod­kre­ślo­no na­zwi­ska po­traw, wy­krę­cił się na pię­cie i po­le­ciał jak bom­ba do kuch­ni. Po­nie­waż zaś tło­mo­ki, po­dusz­ka, ko­szał­ka, pa­ra­sol i Mru­czek zna­la­zły się już na od­po­wied­nich miej­scach, nie ocią­ga­jąc się prze­to dłu­żej we­szli­śmy do domu, w po­rząd­ku wy­ma­ga­nym przez pra­wa go­ścin­no­ści, z uwzględ­nie­niem wie­ku i sta­no­wi­ska osób obec­nych.Obej­mu­ją­cy dzie­je mło­do­ści So­ter­ka i dal­szy ciąg kło­po­tów ba­bu­ni.

Cały pra­wie czas przed­obied­ni ze­szedł mi na po­dzi­wia­niu nie­zrów­na­nej wy­mo­wy i ru­chli­wo­ści sza­now­nej mo­jej przy­ja­ciół­ki. Do­bra ta ko­bie­ta, mimo 80 lat, zdol­ną była w jed­nym i tym sa­mym cza­sie gła­skać Mrucz­ka, sztur­gać So­cia i uno­sić się nad nie­po­spo­li­tym ro­zu­mem jego na­uczy­cie­la, któ­ry ze swej stro­ny w każ­dej chwi­li był go­tów od­czy­ty­wać nam swo­je in­te­re­su­ją­ce pra­ce li­te­rac­kie. Do­daj­my, że wszyst­kie te za­ję­cia nie prze­szka­dza­ły jej dys­po­no­wać obia­du, za­glą­dać do kuch­ni i śpi­żar­ni, roz­pa­ko­wy­wać tło­mo­ki i trosz­czyć się o ca­łość i bez­pie­czeń­stwo domu wraz z za­bu­do­wa­nia­mi, nad któ­re­mi, we­dług jej nie­omyl­nych prze­czuć, wi­sia­ły po­ża­ry, trą­by po­wietrz­ne, obe­rwa­nia się chmur, epi­dem­je, na­pa­dy zło­czyń­ców i inne tym po­dob­ne klę­ski, każ­do­mie­sięcz­nie fi­gu­ru­ją – ce w dzia­le wia­do­mo­ści miej­sco­wych, we wszyst­kich pi­smach per­jo­dycz­nych.

Jak­kol­wiek nig­dy nie mia­łem wstrę­tu do ko­biet, szcze­gól­niej też mię­dzy 16 a 40-m ro­kiem ich ży­cia, nie mogę jed­nak po­wie­dzieć aby mię za­chwy­cił nie­wzru­szo­ny za­miar ma­jo­ro­wej, opo­wie­dze­nia mi po obie­dzie cie­ka­wych przy­gód jej wnu­ka, a jed­no­cze­śnie za­sią­gnię­cia mo­jej uczci­wej i wy­traw­nej rady co do jego przy­szło­ści. Tkli­wy ten do­wód za­ufa­nia, ze stro­ny mo­jej sza­now­nej przy­ja­ciół­ki, tak da­le­ce mnie wzru­szył, żem stra­cił na­wet ocho­tę do obia­du, na któ­rym, we­dle roz­po­rzą­dzeń no­wej na­szej go­spo­dy­ni, fi­gu­ro­wał barszcz z ogo­nem, ba­ra­ni­na z czosn­kiem i pie­ro­gi z se­rem i ze śmie­ta­ną, do­zna­ją­ce szcze­gól­nych wzglę­dów mło­de­go Moź­dzierz­nic­kie­go i jego czci­god­nej bab­ki.

Kie­dym już po obie­dzie i czar­nej ka­wie usiadł na ka­na­pie, obok wdo­wy po ma­jo­rze 5-go puł­ku pie­cho­ty, ce­lem speł­nie­nia ła­ska­wie ofia­ro­wa­ne­go mi kie­li­cha fa­mi­lij­nych zwie­rzeń, przy­ja­ciół­ka moja przy­mknę­ła oczy, zwie­si­ła dol­ną war­gę i pu­ści­ła w szyb­ki ruch ob­ro­to­wy wiel­kie pal­ce rąk skrzy­żo­wa­nych na brzu­chu, któ­re­go wy­mia­ry i po­stać, nie wiem z ja­kiej ra­cji, przy­wio­dły mi na myśl trud­no­ści i nie­bez­pie­czeń­stwa że­glu­gi wy­na­le­zio­nej przez bra­ci Mont­gol­fie­rów w koń­cu ze­szłe­go stu­le­cia. Sza­nu­jąc głę­bo­ką za­du­mę czci­god­nej ma­tro­ny, pa­trzy­łem bez­myśl­nie przez okno na dzie­dzi­niec, gdzie przed sta­rym go­łęb­ni­kiem na­pu­szo­ny in­dyk ko­kie­to­wał dwie kwę­ka­ją­ce to­wa­rzysz­ki, a mój fa­wo­ry­tal­ny wy­żeł Tre­zor ob­ra­cał się w kół­ko, usi­łu­jąc w nie­wia­do­mym mi celu schwy­cić zę­ba­mi środ­ko­wą część swe­go ła­cia­ste­go ogo­na.

– Po­wia­dam ci ser­ce puł­kow­ni­ku, za­czę­ła ma­jo­ro­wa, że ten So­tuś taki z wierz­chu niby głu­po­wa­ty i do ni­cze­go, był za­wsze w grun­cie fe­no­me­nal­nem, dziec­kiem. Dwa­na­ścio­rom ich mia­ła z nie­bosz­czy­kiem Grze­siem, ry­beń­ko, a żad­ne­go ta­kie­go jak on!…. Bo pa­trzaj: na­przód uro­dził się w po­nie­dzia­łek!…. Wszy­scy my­śle­li i ja­bym była przy­się­gła, że bę­dzie miał sze­ściu bra­ci; i co ty po­wiesz?…. Taż on zo­stał sam jak pa­lec i jesz­cze nie­dłu­go mat­kę stra­cił… Ach ja nie­szczę­śli­wa!…. Przy­ję­łam mu mam­kę, po­wia­dam ci, babę jak He­rod, znasz ją prze­cie, tą We­ro­ni­kę, cór­kę Szczy­paj­ły ka­pra­la z 1-ej kom­pan­ji i Prak­se­dy mar­kie­tan­ki?…. No, wi­dzisz: ko­bie­ta jak ła­nia, nie­praw­daż?….

– Phy… jak ka­far!…. od­po­wie­dzia­łem.

– Kar­mi­łam ją, Boże mnie skarz, le­piej jak ro­dzo­ną cór­kę: mię­sem, mle­kiem, wi­nem, kawą, ry­żem, czem chcesz, – ale jak on ci się wziął do niej, jak za­czął ssać, jak za­czął ssać… czy­sta pi­jaw­ka!…. W pół roku tak babę za­su­szył, że­byś nią mógł był w pie­cu pod­pa­lić, a sam?…. Ach, sam moja ry­beń­ka, nie urósł na­wet ty­leń­ki, – jak wa­rzą­chew!….

Wes­tchnę­li­śmy obo­je: sta­rusz­ka my­śląc za­pew­ne o daw­niej­szych wy­mia­rach So­tu­sia, ja zaś, przy­po­mniaw­szy so­bie to, że, z nie­zna­nych mi po­wo­dów, na ostat­nim jar­mar­ku, sprze­da­wa­no drew­nia­ne łyż­ki po pół­to­ra gro­sza dro­żej niż zwy­kle.

– A już nie ma co ga­dać, że chło­pak miał woj­sko­wą, żył­kę, oj miał! Za­wsze z ki­jem albo z ba­tem, a bił, a psuł, a darł… ach do­loż ty moja!…. Za fu­zją, w pie­kło­by po­szedł i cią­gle ga­dał: jak ja uro­snę, to wszyst­kim ży­dom i ba­bu­ni w łeb wy­pa­lę!…. Jak cię ko­cham puł­kow­ni­ku, tak praw­da…

– Hum!…. hum!…. od­mru­ki­wa­łem pa­trzą­cej mi w oczy ma­jo­ro­wej, nie wie­dząc co w tym wy­pad­ku od­po­wie­dzieć na­le­ży.

– Ale do książ­ki, cią­gnę­ła da­lej, ehe!…. i ki­jem byś go nie na­pę­dził. By­wa­ło, wo­łam, pro­szę, biję, ' za­kli­nam… nic i nic… Ha! my­ślę so­bie, wola Two­ja Pa­nie, wi­docz­nie to już czy­stej krwi Moź­dzierz­nic­ki, – bo tak oj­ciec, jak dzia­dek, jak i pra­dzia­dek nig­dy się tam bar­dzo do bi­bu­ły nie rwa­li… Ale kie­dy mi chło­pak pod­rósł, i już żad­nej ra­deń­ki dać z nim so­bie nie mo­głam, przy­ję­łam mu dy­rek­to­ra.

W tem miej­scu otar­łem pot z czo­ła, a sta­rusz­ka ode­tchnąw­szy cią­gnę­ła da­lej.

– Po­czci­wy to był i wca­le nie­głu­pi człe­czy­na i on to, nie kto inny, wy­uczył So­cia tego co umie dzi­siaj; – ale cóż, kie­dy ro­ba­czek na­pi­jać się tro­chę lu­bił i bo­kiem mu też wy­szła ta fan­ta­zja… Po­wia­dam ci, raz przy Nie­dzie­li wy­piw­szy so­bie może nad mia­rę, wsty­dził się wi­dać zajść na noc do domu i po­szedł gdzieś spać mię­dzy chlew­ki. Trze­ba tra­fu, że mie­li­śmy wte­dy okrut­nie złe świ­nie, wę­gier­skie, – no i co ty po­wiesz?…. taż te szel­my zja­dły nie­bo­ra­ka, ale to tak zja­dły, że zo­sta­ło tyl­ko tro­chę ko­ści, tro­chę szmat i para nie­do­gry­zio­nych bu­tów. Och!

W tej chwi­li dwaj re­pre­zen­tan­ci oskar­żo­ne­go ga­tun­ku zwie­rząt do­mo­wych, z pod­nie­sio­ne­mi usza­mi i ry­ja­mi, chrzą­ka­jąc i po­kwi­ku­jąc, przede­fi­lo­wa­li za oknem. Czy ta nie­win­na i le­gal­na ma­ni­fe­sta­cja ozna­cza­ła, że in­dy­wi­dua, o któ­rych mowa, umy­wa­ją ręce od wszel­kiej od­po­wie­dzial­no­ści i ze wstrę­tem wy­pie­ra­ją, się ha­nieb­ne­go czy­nu swo­ich po­wi­no­wa­tych, – czy też na­odw­rót, mia­ła sta­no­wić groź­ną prze­stro­gę dla na­uczy­cie­la w obec­nym cza­sie roz­wi­ja­ją­ce­go umy­sło­we za­so­by So­tu­sia?…. na to nie umiał­bym od­po­wie­dzieć.,.

– Kie­dy na­stał, brzmia­ła da­lej hi­stor­ja, nowy dy­rek­tor, ja­kiś świsz­czy­pał­ka i strasz­ny im­pe­tyk, wziął ci okrut­nie ro­ba­ka w dyby i tak go mę­czył, tak go drę­czył, że mi dziec­ko za­mi­ze­ro­wał na nic. "Pa­nie do­bro­dzie­ju! mó­wi­łam z pła­czem, zli­tuj się nad sie­ro­tą, bo mi się nie ucho­wa chło­pak, je­że­li go dłu­żej bę­dziesz tak ka­to­wać książ­ka­mi… " A on mi na to: "Cha! cha! cha!…. niech się jej­mość nie boi, ucho­wa się… ucho­wa, bo głu­pi jak sta­ra po­de­szew!…. " Na­tu­ral­nie, że po ta­kiem ode­zwa­niu się, mu­sia­łam go od­da­lić.

– Nie­go­dzi­wiec!…. za­wo­ła­łem, nie mo­gąc, dla bra­ku cza­su, sil­niej scha­rak­te­ry­zo­wać ca­łej po­tę­gi mego obu­rze­nia na czło­wie­ka, któ­ry tak gru­bi­jań­sko okre­ślił in­te­lek­tu­al­ną war­tość naj­młod­szej ga­łąz­ki szla­chet­ne­go rodu Moź­dzierz­nic­kich.

– Kie­dy skoń­czył 10 lat, od­da­łam go do pierw­szej kla­sy. Co tam było pła­czu, roz­gar­dja­szu, kło­po­tów. to tyl­ko mnie i Bogu wia­do­mo. No, ale w koń­cu ja­koś go przy­ję­li…

Za­uwa­ży­łem, że lewe oko ma­jo­ro­wej chwi­la­mi przy­my­ka się, da­jąc mi niby do zro­zu­mie­nia, że wkrót­ce, po ca­ło­dzien­nych tru­dach, za­trzy­ma się na­resz­cie w bie­gu ów skom­pli­ko­wa­ny me­cha­nizm, za po­śred­nic­twem któ­re­go, czci­god­na dama, część swo­ich udrę­czeń fa­mi­lij­nych prze­le­wa­ła w moją isto­tę.

– W pierw­szej kla­sie, z po­wo­du mło­de­go wie­ku, ka­za­li mu sie­dzieć dwa lata; z dru­giej po dwu la­tach chcie­li go już wy­pę­dzić… Na jego i moje szczę­ście przy­szły ja­kieś tam ulgi i chło­pak po­su­nął się do trze­ciej kla­sy. Tu, zno­wu sie­dział dwa lata i w tym już roku coś im do łba strze­li­ło, żeby go ko­niecz­nie, ale to ko­niecz­nie nie przyj­mo­wać… Ach co ja bied­na nie wy­cier­pia­łam!!!

Przy tych sło­wach ma­jo­ro­wa osu­nę­ła się w głąb ka­na­py, co też i ja ze swej stro­ny sta­ra­łem się na­śla­do­wać, pa­mię­ta­jąc, że sy­me­tr­ja jest naj­głęb­szą za­sa­dą wszech­rze­czy.

– Po­wia­dam ci ser­ce, po­bie­głam za­raz do in­spek­to­ra, ale z tym ani się było do­ga­dać: krzy­czał tyl­ko i rę­ka­mi ma­chał… Do­pie­ro ja­kiś uczci­wy pro­fe­sor za­czął mi tło­ma­czyć, że So­cia do szkół nie przyj­mą, bo on nic nie ro­bił w kla­sie, tyl­ko pod ław­ka­mi sy­piał na lek­cjach. "A bój­że się ran bo­skich, kró­lu mój! krzyk­nę­łam z pła­czem, jak­że, to dziec­ko ma nie spać, kie­dy on ro­śnie ro­ba­czek?…. " Ale pro­fe­sor od­po­wie­dział mi ni to, ni owo i… i…

Go­rą­co do­pie­ka­ło nam strasz­li­wie i z tego to za­pew­ne po­wo­du, od kil­ku chwil, czu­łem ja­kiś szum w uszach i nie­zno­śne swę­dze­nie oczu. W stru­dzo­nej wy­obraź­ni mo­jej, pulch­ne kształ­ty są­siad­ki zle­wa­ły się z ka­na­pą, two­rząc ja­kąś po­twor­ną kom­bi­na­cją ko­bie­ty-sprzę­tu, w obec któ­rej ba­jecz­ny Cen­taur mógł się zwać męż­czy­zną o na­der mi­łej po­wierz­chow­no­ści…

Nie umiem po­wie­dzieć, jak dłu­go trwał stan bło­giej kon­tem­pla­cji, w któ­rą po­grą­ży­ło mnie zaj­mu­ją­ce opo­wia­da­nie ma­jo­ro­wej; – nie po­tra­fię też opi­sać na­tło­ku strasz­li­wych ob­ra­zów, ja­kie bły­ska­wi­cą prze­mknę­ły mi przez gło­wę, w chwi­li, gdy z za­my­śle­nia obu­dził mnie głu­chy chrzęst jak­by od wa­lą­ce­go się bu­dyn­ku po­cho­dzą­cy, tu­dzież pe­łen bo­le­ści okrzyk do­brej ko­bie­ty:

– Je­zus!…. mój So­cio!…

Ma­chi­nal­nie zwró­ci­łem się do okna, przy któ­rym, z za­ła­ma­ne­mi rę­ka­mi sta­ła już sza­now­na moja przy­ja­ciół­ka. Oto com uj­rzał:

Na dzie­dziń­cu le­żał prze­wró­co­ny go­łęb­nik, obok któ­re­go stał So­cio z miną ucznia przy­spo­sa­bia­ją­ce­go się do bar­dzo draż­li­wej pe­da­go­gicz­no-kar­nej ope­ra­cji. Obok – Po­stę­po­wicz, Pa­we­łek, dziew­ki, pa­rob­cy i kil­ka psów two­rzy­li ma­low­ni­czą gru­pę, nad gło­wa­mi któ­rej uno­si­ło się sze­lesz­czą­ce sta­do go­łę­bi. Wyj­rzą – łem le­piej: jaja były po­tłu­czo­ne, a żół­te pi­sklę­ta w naj­wyż­szym nie­po­rząd­ku roz­sy­pa­ne. I któż zgad­nie bo­leść, jaka prze­szy­wa­ła ser­ca tych mnoż­nych i ła­god­nych pta­ków, pa­trzą­cych z wy­so­ko­ści na znisz­czo­ny owoc tylu za­bie­gów i wy­si­leń?…

– Ach wi­siel­cze ja­kiś, wo­ła­ła tym­cza­sem po­waż­na dama na roz­pust­ne­go wnu­ka, chmy­zie nie­god­ny!…. I coś ty zro­bił, żeby cały go­łęb­nik oba­lić na sie­bie? Chodź mi tu za­raz nie­god­ne dziec­ko, za­ka­ło rodu ludz­kie­go, naj­cięż­sza zgry­zo­to moja!…. Jak amen w pa­cie­rzu za­bi­ło­by go na śmierć… ach ja nie­szczę­śli­wa!….

Ze spusz­czo­ną gło­wą ru­szył So­tuś do stro­ska­nej bab­ki, z po­de­łba pa­trząc na swe­go na­uczy­cie­la i Pa­weł­ka, któ­rzy w przy­zwo­itym dy­stan­cie asy­sto­wa­li mu, na­stro­iw­szy miny od­po­wied­nio do waż­no­ści wy­pad­ku.

– Ja to­bie dam!…. obie­cy­wa­ła ma­jo­ro­wa wcho­dzą­ce­mu wnu­ko­wi, ja to­bie dam!…, To ci zdro­wie nie miłe, ty zło­czyń­co ja­kiś?…. to chcesz mi na­ro­bić jesz­cze wię­cej kło­po­tów?…. Ga­daj za­raz, jak to było?…. ty… ty… smo­ku ob­mier­z­ły!….

– Ja bo chciał wka­rab­kać się… na słup, a on wziął i prze­wa­lił się, – ob­ja­śniał So­cio.

– Nie­szczę­ście!…. A po co to­bie na słup, ty sza­ta­nie ja­kiś?…. Pa­nie Po­stę­po­wi­czu, zwró­ci­ła się z dal­szym cią­giem do wcho­dzą­ce­go li­te­ra­ta, jak mo­głeś po­zwo­lić, aby taki strasz­ny du­reń lazł na słup?….

– Ba, po­zwo­lić!…. jesz­cze cze­go?…. Pan Po­stę­po – wież sam ka­zał, coby ja lazł… wtrą­cił na­chmu­rzo­ny wnu­czek.

– Chy… co ja sły­szę?…. Ot i trzy­maj­że tu na­uczy­cie­la z uni­wer­sy­te­tu i li­te­ra­ta!…. Ot i płać mu 30 ru­bli za wa­ka­cje. Kir­je elej­son, Chry­ste, czy kto wi­dział coś po­dob­ne­go!….

Tak nie­przy­zwo­icie za­ata­ko­wa­ny pe­da­gog wzniósł gło­wę do góry, od­gar­nął ręką, dłu­gie wło­sy, i, sto­jąc na środ­ku po­ko­ju, od­po­wie­dział zgod­no­ścią:

– Kie­dym się zgo­dził, przez czas fe­rij let­nich, za­ba­wić w domu pani jako na­uczy­ciel jej wnu­ka, za­strze­głem so­bie, aby mi nikt w tej uciąż­li­wej pra­cy nie prze­szka­dzał. Uczy­ni­łem zaś tak, wie­dząc z góry, że me­to­da wy­cho­wa­nia, któ­rą pani uzna­jesz i me­to­da wy­cho­wa­nia moja, o któ­rej na­pi­sa­łem trzy ar­ty­ku­ły, po­chleb­nie przez kry­ty­kę przy­ję­te, – są to dwa naj­zu­peł­niej sprzecz­ne ży­wio­ły….

– Pro­szę pana, a co bę­dzie z go­łęb­ni­kiem?…. za­wo­łał przez okno kar­bo­wy.

– Ustaw­cie go w tem sa­mem miej­scu!…. od­par­łem, drżąc z oba­wy, aby przez tę krót­ką chwi­lę, na­tchnie­nie nie od­bie­gło wiel­kie­go mów­cy.

Gniew ma­jo­ro­wej wi­docz­nie top­niał.

– Pani, cią­gnął pe­da­gog, uwa­żasz za pod­sta­wę na­uki mar­twą li­te­rę i pra­gniesz roz­wi­nąć tyl­ko ro­zum swo­je­go wnu­ka, – ja chcę kształ­cić zmy­sły za po­mo­cą ży­wej przy­ro­dy, a pa­mię­ta­jąc, że duch czło­wie­czy przed­sta­wia się nam w tro­ja­kiej for­mie: jako ro­zum, jako uczu­cie i jako wola, – usi­łu­ję w wy­cho­wań­cu moim trzy te kie­run­ki rów­no­mier­nie roz­wi­nąć….

– No, wszyst­ko to jest praw­da, – rze­kła sta­rusz­ka, uda­jąc głę­bo­kie prze­świad­cze­nie, – ale po co pan ka­zał So­tu­sio­wi wła­zić na go­łęb­nik?….

– Po to, sza­now­na pani, aby dro­gą sto­sow­nych ćwi­czeń gim­na­stycz­nych wzmoc­nił swo­je mu­sku­ły, a przez po­ko­ny­wa­nie trud­no­ści za­ostrzył swo­ją od­wa­gę, bez któ­rej…..

– So­ciu, nie­go­dziw­cze!…. na­gle krzyk­nę­ła roz­gnie­wa­na bab­ka, jak śmiesz w tej chwi­li mu­chy ła­pać, kie­dy pan Po­stę­po­wicz ta­kie ład­ne rze­czy gada o to­bie?….

– No to cóż z tego?…. ja mogę ła­pać i mogę słu­chać!…. od­parł bez­czel­ny wy­ro­stek, miaż­dżąc w ogrom­nych pal­cach bied­ne­go owa­da. – Ład­nie pan go wy­uczył przez wa­ka­cje; pa­nie Po­stę­po­wi­czu! za­wo­ła­ła sta­rusz­ka.

– Zbyt wie­le już pi­sa­łem o waż­no­ści po­cząt­ko­we­go wy­cho­wa­nia, abym miał na po­dob­ny za­rzut od­po­wia­dać!… rzekł wy­nio­śle li­te­rat, i ukło­niw­szy się z przy­gnę­bia­ją­cą po­wa­gą – wy­szedł.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: