- W empik go
Kłopoty ministrów - ebook
Kłopoty ministrów - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 260 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najlepszym kluczem do wrót Sezamu karjery jest klucz partyjny. Dzięki temu cudownemu narzędziu stronnictwo, do którego należał pan Pazurek (Wiktor), znalazło się w możności uzyskania jednej teki ministerjalnej. Pan Pazurek, który co trzeci wyraz w rozmowie używał terminów "rozbudowa" i "suwerenność", stanowiących, jak wiadomo, chlubę i ozdobę słownictwa aktywistycznego, był w partji człowiekiem dobrze widzianym, nie zajmował w niej jednak tak wybitnego stanowiska, aby go można było wysunąć jako kandydata na ministra.
To też w pierwszej chwili po konferencji z dyrektorem Departamentu Stanu, na której uchwalono, że partji przypadnie w udziale teka Plotek Publicznych i Za – wracania Głowy (P. P. i Z. G.), nikt o Pazurku nie myślał. Nazwisko Pazurka wypłynęło dopiero później, wskutek nieporozumień i waśni poważnych, rzeczywistych kandydatów, z których jeden na złość innym zaczął forsować Pazurka. Inni, widząc, że szansę powodzenia zaczynają ich opuszczać, postanowili "zrobić kawał" protektorowi Pazurka i również oddali swe głosy za Pazurkiem. W rezultacie po kilku dniach w kronice politycznej "Kurjera" ukazała się już pozytywna i zupełnie pewna wiadomość, że tekę P. P. i Z. G. obejmuje Wiktor Pazurek.
Pan Pazurek mógł się odrazu przekonać, co za magiczny wpływ wywiera taka notatka. Na ulicy zaczęli mu się kłaniać najrozmaitsi ludzie, których przysiągłby, że nigdy nie znał. Łechtało to mile jego ambicję i sprawiało mu zadowolenie. Natomiast razić go trochę zaczęły ukłony i powitania dawnych dobrych znajomych. Uważał, że były zbyt kordjalne. Gdy jeszcze jeden z takich, młokos w dodatku, pierwszy do niego rękę wyciągnął i zaczął się dopytywać: – Cóż to, podobno pan ministrem zostaje? – Pazurek już się obraził naprawdę. Zbył krótko natręta tonem, który mógł mu dać do zrozumienia, że z ministrem nie rozmawia się za pan brat, jak z pierwszym lepszym znajomym w kawiarni.
Powróciwszy na obiad do domu, pan Pazurek zastał kilkunastu interesantów, którzy oczekiwali na niego w salonie, zamienionym na poczekalnię. Szczęśliwym trafem pokojówka państwa Pazurków służyła przedtem przez kilka lat u dentysty i miała pewną technikę w przyjmowaniu liczniejszych gości. Pan Pazurek, który dotychczas znał tylko przyjacielskie tytuły "radcy" i "prezesa" (przez pewien czas był członkiem zarządu jednego z towarzystw pożyczkowo – oszczędnościowych), ujrzał się naraz wyniesionym do godności Ekscelencji! I kiedy odmieniano to na wszystkie możliwe sposoby, we wszystkich możliwych kombinacjach zdań: – Ekscelencja pozwoli –, – Ekscelencja raczy –, – Wystarczy jedno słówko Waszej Ekscelencji – czuł, że to już nie jest zdawkowa grzeczność, jak "prezes" albo "radca", ale tytuł, który mu się należał naprawdę. I rosło w nim serce. Oczywiście, wszystkim przyrzekał poparcie, protekcje, posady. Czyż można czego odmówić ludziom, z których ust poraz pierwszy słyszy się ten słodki wyraz: – Ekscelencjo!
Dopiero kiedy za ostatnim petentem drzwi się zamknęły, pan Pazurek uczuł nagle, że mu się słabo z głodu robi. W wirze zajęć i interesów, związanych z objęciem teki ministerjalnej, od rana nie miał czasu nic do ust włożyć. Przekonał się, że stanowisko ministra nie było synekurą, przynajmniej tych pierwszych dni, zanim się wszystko nie uregulowało jeszcze. W dodatku w domu nie było obiadu. Pani Pazurkowa i panny od wczesnego ranka bawiły na mieście, a kucharka przyjmowała w kuchni swoich interesantów, którzy oblegali ją o protekcję do ministra.
Dopiero późnym wieczorem pan Pazurek mógł się zobaczyć z rodziną. Zarówno małżonka jego jak i córki miały już po kilkadziesiąt zobowiązań co do posad w P. P. i Z. G. Wraz z zobowiązaniami pana Pazurka tworzyło to taką liczbę posad do obsadzenia, że strach go zdjął, czy wakansów starczy. Ale pani Pazurkowa rozstrzygnęła kategorycznie te obawy:
– Powyrzucasz tych, co są, i zamienisz naszymi kandydatami. Mój kochany, przecież tem, że jakiś twój poprzednik dał komuś posadę, nie można się krępować. A ci wszyscy, którym ja obiecałam, muszą mieć u nas miejsce. Rozumiesz, muszą!
To samo kategorycznie oświadczyły córki. W domu nie mówiło się już wogóle: – w ministerjum – tylko: – u nas.
Minął dzień, dwa, trzy – gabinet nie uzyskiwał zatwierdzenia i państwa Pazurków poczęła w najwyższym stopniu denerwować niepewność. A nuż? Wprawdzie dziewięćdziesiąt dziewięć szans na sto przemawiało zatem, że gabinet będzie zatwierdzony – taka była opinja dyrektora Departamentu Stanu, marszałka, sfer zbliżonych do Gabinetu Cywilnego, ale mimo to zawsze pozostawała ta jedna niewiadoma szansa – a w polityce wszystko jest możliwe. Zwłaszcza wobec warcholstwa opozycji… Opozycja! Dla państwa Pazurków nie był to już termin polityczny, ale symbol jakiej mafji, nieuczciwości, czarnych intryg, potwarzy, zdrady ojczyzny w najcięższych, przełomowych chwilach! Poprostu nie mogli mówić o opozycji! Panny bladły, panią Pazurkową sam dźwięk tego wyrazu przyprawiał o takie bicie serca, że musiała zażywać kropel laurowych. A najgorsze były ciągłe skoki. Co godzina wszystko się zmieniało. To ktoś przychodził z prośbą i tytułował pana Pazurka "Ekscelencją", to przynoszono z miasta plotkę, że całą kombinację ministerjalną djabli wzięli. I nie zwarjuj tu, człowieku, w takich warunkach! Starsza panna Pazurkówna jednego dnia zerwała z narzeczonym, na drugi dzień napisała do niego list z przeprosinami. Pan Pazurek podarował stróżowi prawie całe buty. Było to szaleństwo, ale skoro ma się zostać ministrem, należy sobie zaskarbić względy ludu… Nieprawdaż?
Niestety, fatalność chciała, że na nic się już to nie zdało. Po tygodniu męczącej niepewności, w niedzielę rano nastąpiła katastrofa. Pisma zamieściły listę członków nowego gabinetu.
Pan Pazurek cały dzień przeleżał w łóżku.
I odrazu wszystko się zmieniło. Panu Pazurkowi przestali się już kłaniać nietylko nieznajomi, ale i znajomi, którym się zdążył ponarażać. W ciągu trzech następnych dni raz tylko odezwał się dzwonek w przedpokoju. Przyniesiono zawiadomienie o karze za przekroczenie normy światła.
A już poprostu wołające o pomstę do nieba było zachowanie się stróża. O butach zapomniał odrazu, ale zato, gdy pan Pazurek skarcił go za coś, odrazu zaczął się hardo stawiać.
– Widzicie go! Będzie mi się tu rozbijał! Minister!KUZYN TOMCIO.
Tragedją i zmorą życia państwa Czubkiewiczów był ich nieudany kuzyn, szewc próżniak, który za młodu nie chciał się uczyć i dlatego musiał zostać szewcem. Jako szewc również się nie odznaczał zamiłowaniem do pracy. Zamiast pilnować warsztatu, politykował i nie potrafił nawet zrobić porządnie zelówek. Wskutek tego wiecznie był goły i nachodził Czubkiewiczów o pożyczki.
To zresztą, że co pewien czas wyciągał Czubkiewiczowi kilkanaście marek z kieszeni, było jeszcze najmniejsze. Czubkiewicz dałby był mu z chęcią nawet kilkaset marek, byle tylko ów "Tomcio" chciał się gdzieś wynieść z Warszawy i wogóle zniknąć.
Sytuacja stała się drażliwą od chwili zwłaszcza, gdy nareszcie tego roku starsza panna Czubkiewiczówna zaręczyła się z hrabią Jołłopem-Durnickim. Wprawdzie hrabia Jołłop-Durnicki był zapalonym demokratą i namiętnym zwolennikiem wywłaszczenia, ale co innego jest być demokratą, gdy się jest skoligaconym z całą arystokracją, a co innego, gdy się ma w rodzinie szewca…
Zapatrywania społeczne młodego hrabiego Jołłopa-Durnickiego miały zresztą pewne specjalne zabarwienie. Sam on wywłaszczonym z niczego być nie mógł, gdyż nic absolutnie nie posiadał. I gdy mówił o reformach społecznych, nad troską o drobro ludu dominowała w nim zawsze uciecha na myśl, jaką minę zrobi ten wuj, czy owa ciotka, gdy ich pozbawią majątku.
Zato stara hrabina Jołłop-Durnicka była pełna arystokratycznych przesądów. Na projektowane małżeństwo syna zapatrywała się jako na mezalians. Dla tej osoby wiadomość o szewckiej paranteli Czubkiewiczów byłaby ciosem. Oczywiście nie miałoby to praktycznego znaczenia. Czub – kiewiczowie mówili sobie, że nadzieja na posag ich córki przezwyciężyłaby w duszy hrabiny-matki arystokratyczne uprzedzenia, ale obawiali się, jak ognia, jej słodziutkiej, wytwornej zjadliwości.
I trzeba nieszczęścia, że młody hrabia Jołłop-Durnicki musiał posłać lakierki do reparacji. Jedyne lakierki, jakie miał. Traf zrządził, że w tym samym domu, gdzie hrabiostwo, mieszkał i Tomcio. I jemu dostały się buty narzeczonego siostrzenicy. Tomcio był dość gadatliwego usposobienia, hrabia Jołłop-Durnicki również lubił się wdawać z rzemieślnikami, z którymi miał do czynienia, w gawędy, gdyż w ten sposób starał się zyskiwać sobie ich sympatje i kredyt. I po pięciu minutach rozmowy tajemnica państwa Czubkiewiczów wyszła na jaw.
Taka żmija, jak stara hrabina, nie omieszkała oczywiście z tego skorzystać. Trzeba było widzieć, z jaką słodyczą odezwała się do pani Czubkiewiczowej:
– Poznaliśmy kuzyna państwa… Bardzo miły człowiek. Taki naturalny, pro – sty… Dziwna rzecz, żeśmy go u państwa nie spotykali dotychczas.
W Czubkiewiczów jakby grom uderzył. Narzeczona wyszła do drugiego pokoju i dostała spazmów. Potem matka i córki zwróciły się z całą furją przeciwko Czubkiewiczowi, jak gdyby on był temu winien, że się znalazła parszywa owca w rodzinie. Biedny pan Czubkiewicz uciekł z domu i bał się wracać. O czwartej rano widziano go jeszcze na mieście, jak z miną samobójcy spacerował po deszczu.
Mimo, że Jołłop-Durnicki wcale się tą parantelą narzeczonej z szewcem nie zraził, jednak małżeństwo było zachwiane. Czubkiewiczowie wpadli poprostu w rodzaj manji prześladowczej. W każdem słowie, uśmiechu, geście narzeczonego córki, a zwłaszcza jego matki, dopatrywali się utajonej, zjadliwej ironji.
Wkońcu panna Czubkiewiczówna oświadczyła, że skoro tak ma być przez całe życie, to lepiej zerwać.
Tymczasem sprawa skomplikowała się w nieoczekiwany sposób. Tomcio, wziąwszy lakiery hrabiego, gdzieś przepadł. Zamknął sklep w suterenie i znikł, jak kamień w wodzie. Jołłop-Durnicki miał mnóstwo światowych stosunków i bez lakierów nie mógł się obejść. Po dziesięć razy dziennie posyłał i sam biegał do sutereny, ale na nic się wszystko nie zdało. Mieszkanie wciąż było zamknięte i ani szewca, ani lakierów!
Zrozpaczony hrabia, gdy po trzech dniach sytuacja stała się naprawdę tragiczną, zwłaszcza że i drugie buty mu pękły, postanowił uciec się do interwencji narzeczonej. Zaczął od tysiącznych omówień i zastrzeżeń i wreszcie wykrztusił prośbę:
– Czyby pani nie mogła wpłynąć na stryja, żeby mi oddał lakiery?
Panna Czubkiewiczówna wzięła to za impertynencję. Zbladła, zacisnęła usta i zmierzyła hrabiego piorunującem spojrzeniem.
– Jak pan śmie pozwalać sobie na takie żarty?…
– Ależ to nie są żarty! – tłumaczył się zmieszany hrabia, – Słowo honoru pani daję, że nie mam w czem chodzić… Niech pani patrzy…
I z naiwnością młodego arystokraty zadarł nogę do góry, chcąc pokazać narzeczonej swoją podartą podeszwę. Panna Czubkiewiczówna, uważając to za szczyt wyrafinowanego szyderstwa, nie umiała już nad nerwami zapanować. Dostała spazmów.
Prawdopodobnie po tej scenie przyszłoby do ostatecznego zerwania, gdyby nie niespodziewana wiadomość, jaką w tej samej chwili pan Czubkiewicz przyniósł do domu. Kuzyn Tomcio został ministrem.
To wyjaśniło odrazu, dlaczego przez trzy dni nie można go było zastać w mieszkaniu i dlaczego nie naprawił lakierów. Miał czas zajęty konferencjami z prezesem ministrów i przywódcami partji.
Zaszczytna nominacja, której splendor spływał na całą rodzinę Czubkiewiczów zmieniła odrazu wzajemny stosunek obu rodzin. Od tej chwili państwo Czubkiewiczowie mogli patrzeć zgóry na Jołłop-
Durnickich, tem bardziej, że wobec zniesienia wszystkich tytułów Jołłopowie-Durniccy przestali być hrabiami. To też uroczystość zaślubin odbyła się w najzupełniejszej harmonji.IDEALNE MINISTERSTWO.
Jeden z reporterów warszawskich, idąc na wywiad do nowego kierownika Wydziału Zaopatrywania miasta, wpadł pod tramwaj i został "wpół przejechany", jakby sam napisał, gdyby to było możliwe.
Ostatnią jego myślą było: – – Dlaczego, im mniej jest ruchu kołowego na mieście, tem więcej zdarza się wypadków przejechania? – i z tem nierozstrzygniętem, profesjonalnem pytaniem na ustach – skonał.
W chwilę potem był już duchem, zwykłym duchem, jakich się mnóstwo spotyka na seansach spirytystycznych. Na razie nie umiał się zorjentować, gdzie się znajdował, jednakże, sięgnąwszy pamięcią do swych, skąpych co prawda, wiadomości z astronomji, doszedł do przekonania, że ścieżka, która się przed nim ciągnęła, musiała być mleczną drogą. Poszedł więc nią i niebawem mógł się przekonać, że na tej mlecznej drodze tyle było mleka, co i w warszawskiem mleku.
– Blaga! – pomyślał z zadowoleniem, zwykłem u sceptycznych umysłów, gdy się otwiera przed niemi możność wykazania fałszu jakiejś romantycznej iluzji.
Po pewnym czasie tej wędrówki ujrzał przed sobą utkane z sinych mgieł drzwi, a nad niemi oko Opatrzności w trójkącie i złote litery: "M. A. K."
– A to co u licha? Jakieś biuro? – pomyślał zdumiony i momentalnie ocknął się w nim reporterski instynkt do robienia wywiadów.Śmiałym ruchem uchylił kotary i, o radości! znalazł się w przedsionku biurowym, w najautentyczniejszej poczekalni. Stało tam kilka wyplatanych krzeseł, długi stół, przy którym dwaj zaniedbani z wyglądu aniołowie, widocznie niżsi funkcjo – narjusze, pisali coś zawzięcie w wielkich księgach.
W kącie drzemał niewielki cherubinek. Na pierwszy rzut oka widziało się, że to anioł na posyłki.
Gdy reporter wszedł do poczekalni, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Przypomniało mu to biura ziemskie i doszedł do wniosku, że to już jest widocznie obyczaj powszechny, od którego i niebo nie może się wyzwolić. Chrząknął raz i drugi – nic nie pomogło. Wreszcie zbliżył się do stołu i, trącając jednego z piszących w skrzydło, odezwał się uprzejmym tonem:
– Przepraszam pana.
– Nie może pan poczekać? – odburknął opryskliwie anioł. – Nie widzi pan, że jestem zajęty?