Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kłopoty starego komendanta. Tom 3 Obrazki naszych czasów. Opowiadanie / - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kłopoty starego komendanta. Tom 3 Obrazki naszych czasów. Opowiadanie / - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 283 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PAN MAR­SZAŁ­KO­WICZ,

OPO­WIA­DA­NIE.

VII.

Te­raz po­dąż­my zno­wu śla­dem pani Lu­dwi­ko­wej, któ­ra ukoń­czyw­szy edu­ka­cję có­rek, po­wró­ci­ła do domu, i za­staw­szy ko­cha­ne­go Lu­dwi­ka, ró­żow­szym niż zwy­kle, mia­ła nie­wąt­pli­wą, przy­czy­nę cie­sze­nia sic jego prze­zac­nem zdro­wiem. Prze­peł­nio­ne ku­fry naj­śwież­szych stro­ików, przy­tem miła nie­spo­dzian­ka, sta­ra­niem do­bre­go pana Lu­dwi­ka dla nich przy­go­to­wa­na, w oso­bie nowo-przy­ję­te­go lo­ka­ja, gwał­tem wo­la­ły o po­ka­za­nie ich wiel­kie­mu świa­tu po­wia­to­we­go mia­stecz­ka. To też na dru­gi dzień przed po­łu­dniem, ua wspól­nej do­mo­wej ra­dzie po­sta­no­wio­no od­dać na­tych­miast po­wi­tal­ne wi­zy­ty; w tym więc celu, pa­nie uda­ły się do swo­ich apar­ta­men­tów, jak mó­wi­ły, dla zro­bie­nia sto­sow­nej to­a­le­ty, a pan Lu­dwik we­zwał no­we­go lo­ka­ja dla udzie­le­nia mu sto­sow­nych in­struk­cji.

Po­nie­waż ta po­wi­tal­na pro­ces­sja na­ro­bi­ła po­źniej wie­le ha­ła­su po mie­ście, więc da­ruj­cie mi czy­tel­ni­cy, że od­bie­ga­jąc od cią­gu ni­niej­sze­go opo­wia­da­nia, po­wa­żę się nie­co ob­szer­niej wam ją opi­sać.

– Pójdź­no tu bli­żej Dy­da­ku – prze­mó­wił ła­god­nie pan Lu­dwik do wcho­dzą­ce­go w tej chwi­li lo­ka­ja – pój­dziesz z pa­nia­mi na wi­zy­ty, poj­mu­jesz!

– A jak­że?! pro­sę je­go­mo­ści.

– No, więc ubierz się w li­ber­ję; wło­żysz ten oto ka­pe­lusz, ja­kem ci po­ka­zy­wał; masz tu chust­kę od nosa, bia­łe rę­ka­wicz­ki tro­chę po­dar­te wpraw­dzie, ale też nie roz­kła­daj ręki tyl­ko ści­śnij…

– Wiem, pro­sę je­go­mo­ści…

– Ale nie je­go­mo­ści się mówi, tyl­ko ja­śnie pana.

– No, to pro­sę ja­sne­go pana, tak ści­snę rękę? jak­bym kogo miał rznąć w gębę. Już ja się znam na tych wszyst­kich de­li­cjach dwor­skich; we wsi, by­wa­ło, Ja­gna to za­wsze gada: „wy Dy­da­ku to­ście do wszyć­kie­go tacy spryt­ni..,”

– Bez tych ga­wę­dek, bez ga­wę­dek; tyl­ko pa­mię­taj iść za pa­nia­mi za­wsze o czte­ry kro­ki, ani mniej ani wię­cej; poj­mu­jesz?

– Bacę, ja­śnie pa­nie.

– Da­lej: jak pa­nie wej­dą do ja­kich pań­stwa, zdej­miesz z nich bur­nu­sy…

– Eh! pro­sę ja­śnie pana, je­go­mość se kpi ze mnie – prze­rwał śmie­jąc się po­ciesz­nie nasz Dy­dak.

– Co ci się znów przy­wi­dzia­ło?

– Kaj się tam przy­wi­dzia­ło: nase pa­nien­ki tak bie­luś­ko ubra­ne, a ja­sny pan gada, zeby zdjąć bru­da­sy.

– Ależ bój się Boga, bur­nu­sy; wi­dzisz te odzie-wa­dła, co pa­nie się nie­mi okry­wa­ją…

– Chy­ba – od­rzekł, ma­cha­jąc ręką i dra­piąc się w gło­wę Dy­dak – boć to Miem­cy Bóg wie co nie w ymy­śla­ją! Ale mnie się wi­dzi, że te płach­ty ta­kie lad­niuś­kie, to pięk­niej­by w nich na­sym pa­nien­kom…

– Głu­piś! – krzyk­nął pan Lu­dwik, zry­wa­jąc się z krze­sła – pięk­niej nie pięk­niej, co to­bie do tego – zdej­muj kie­dy każą.

– Ano, to i zdej­mę.

– Da­lej; masz tu bi­le­ty wi­zy­to­we, poj­mu­jesz? i jak­by pań­stwa nie było..

– Wiem, wiem, pro­sę je­go­mo­ści – wtrą­cił ocho­czo Dy­dak – jak­by pa­nie nase pie­nię­dzy za­ha­czy­ły, to na to da­dzą w skle­pie…

– Gdzież zno­wu, co ty ga­dasz czło­wie­ku! a to do­pie­ro nie­okrze­sa­ny drą­gal! mó­wię ci, że jak­by tych pań­stwa nie było w domu, do któ­rych cię pa­nie po­ślą, masz taki je­den bi­let zo­sta­wić słu­żą­cej.

– I to się pro­sę ja­sne­go je­go­mo­ści nie od­bie­rze?

– Na­tu­ral­nie że nie.

– Eh! to szko­da, pro­sę pana – mó­wił oglą­da­jąc bi­le­ty – ta­kie gła­dziuś­kie; a toć to u nas dzie­dzic brzyd­sze daje za dzień…

– A czy cię ka­duk nadal z tem ga­dul­stwem, czy co? Ru­szaj­że so­bie już, bo­byś ty do wie­czo­ra nie skoń­czył! Co to za cham­ska na­tu­ra.

– Słu­chaj­no Dy­dak – wo­lał już za drzwia­mi pan Lu­dwik – pani mów: ja­śnie pani sę­dzi­na, pan­nom: ja­śnie pan­na sę­dzian­ka, ka­pe­lusz na ba­kier, czte­ry kro­ki, bur­nu­sy, bi­le­ty, a sur­dut za­piąć" na przo­dzie, żeby się poły nie od­wie­wa­ły; ucze­sać się, umyć…

– Wsyst­ko bę­dzie ga­lan­to, pro­sę ja­sne­go pana – wo­lał bie­gnąc żwa­wo do kuch­ni.

– No, ju­że­śmy go­to­we – za­wo­ła­ły stroj­ne i uśmiech­nię­te ko­bie­ty, po­ka­zu­jąc się z dru­gie­go po­ko­ju – Dy­dak go­tów? – spy­ta­ła pani Lu­dwi­ko­wa.

– Za­raz przyj­dzie, ja go tu już na­uczy­łem co ma ro­bić – od­po­wie­dział mę­żul­ko, przy­glą­da­jąc im się z cala lu­bo­ścią oj­cow­skiej mi­ło­ści. – Tyl­ko też wró­cić na dru­gą, bo ja cze­kam z obia­dem.

– A wró­ci­my, wró­ci­my, do wi­dze­nia mon­ker. – Do wi­dze­nia.

I wy­szły na uli­cę, prze­pro­wa­dza­ne czas nie­ja­ki wzro­kiem ko­cha­ne­go tat­ka. Mama i pan­ny w no­wych żół­tych su­kien­kach w War­sza­wie uszy­tych, w no­wych bia­łych bur­nu­si­kach z kap­tur­ka­mi na ple­cach, w no­wych trze­wi­kach, rę­ka­wicz­kach, z chust­ka­mi od nosa z po­czwór­ną uko­ro­no­wa­ną cy­frą, a pan­na Bro­ni­sła­wa jesz­cze w no­wych la­kie­ro­wa­nych ka­lo­szach, jako cier­pią­ca na ka­tar: su­wa­ją bar­dzo po­wo­li, omi­ja­jąc wy­sta­ją­ce na bru­ku ka­mie­nie.

Po­go­da czerw­co­wa juz z let­nim upa­łem wy­bor­nie sprzy­ja prze­chadz­kom; idą więc uszczę­śli­wio­ne, bo wie­le osób przy­glą­da się mod­nym stro­jom: zna­jo­mi prze­sy­ła­ją ukło­ny, za­trzy­mu­jąc co kil­ka kro­ków na­sze ele­gant­ki, a wszy­scy jed­no­gło­śnie ad­mi­ru­ją ubio­ry, zdro­wie; oglą­da­ją, pró­bu­ją, zga­du­ją cenę, za­zdrosz­czą – zwy­czaj­nie jak lu­dzie.

Za nie­mi nasz Py­dak, wczo­raj jesz­cze for­nal w są­sied­niej wio­sce, a dziś wy­kształ­co­ny lo­kaj, w ja­sno­nie­bie­skim sur­du­cie, ob­szy­tym sze­ro­ką, żół­tą ta­śmą, po­dob­no wnu­ku ze szla­fro­ka pana Lu­dwi­ka, cały ob­le­pio­ny świe­cą­ce­mi gu­za­mi róż­ne­go ko­lo­ru, wiel­ko­ści i her­bów, w bia­łych weł­nia­nych rę­ka­wicz­kach, po­stę­pu­je krok w krok z całą po­wa­gą chłop­skiej szka­pi­ny, kie­dy ją w an­giel­skie szo­ry z klap­ka­mi przy oczach ustro­isz. Mały spi­cza­sty ka­pe­lusz, ist­ny po­strach na wró­ble, lecz ozdo­bio­ny sąż­ni­stą ko­kar­dą, za­le­d­wie mu po­kry­wa wierz­cho­łek ogrom­nej sku­dla­czo­nej gło­wy; to też prze­krę­ciw­szy go na pra­we ucho, przy­trzy­mu­je go jed­ną ręką, a dru­gą z za­ci­śnię­tą pię­ścią buja tak za­ma­szy­sto, jak wa­ha­dło wie­żo­we­go ze­ga­ra. Rę­ka­wicz­ki tyl­ko z ogrom­ne­mi dziu­ra­mi, źle ja­kuś od­bi­ja­ją przy ca­łym tym uni­for­mie; gdyż bie­dak prze­mie­nił je przy wkła­da­niu, i roz­dar­te miej­sca, za­miast być na dło­ni, zna­la­zły się jesz­cze więk­sze­mi na wierz­chu. Wsze­la­ko po­mnąc na roz­ka­zy ja­sne­go pana, ści­ska ręce po­tęż­nie, i trzy­ma się za­wsze o czte­ry kro­ki od ja­snych pań swo­ich. Co chwi­la nogi mu się plą­czą w fal­dzi­stym sur­du­cie, któ­re­go nie za­piął na przo­dzie, po­tknie się na tro­to­arze, obej­rzy za sie­bie, jak­by z wy­rzu­tem dla ka­mie­nia, i od­rzu­ci go na bok z naj­więk­szą fur­ją. To znów po­pa­trzy na nowe hu­czą­ce buty, zer­k­nie chci­wie na rzęd błysz­czą­cych gu­zi­ków, prze­my­śli­wa­jąc już, jak­by on je to osa­dził w kra­kow­skim pa­si­ku; albo wresz­cie prze­giąw­szy się naj­ko­micz­niej, wy­cią­ga z tyl­nej kie­sze­ni czer­wo­uą-kra­eia-stą chust­kę, zdej­mie rę­ka­wicz­kę, i tak pół po szla­chec­ku, pół po chłop­sku, z prze­raź­li­wym krzy­kiem, wy­peł­nia ten waż­ny no­so­wy obo­wią­zek.

Pani Lu­dwi­ko­wa z nie­ukry­tą ra­do­ścią oglą­da się co kil­ka kro­ków na swe­go lo­ka­ja; w du­szy dzię­ku­je nie­osza­eowa­ne­mu mę­żul­ko­wi za taką nie­spo­dzian­kę, He­len­ka każe nm po­pra­wiać koł­nie­rzy­ka, a Bro­ni­sia co parę do­mów cią­gnie go za sobą do war­ny dla za­pię­cia spa­da­ją­cych nie­ustan­nie ka­lo­szy. Po­czci­we­go Dy­da­ka już za­czy­na­ją gnie­wać po­dob­ne przy­stan­ki, więc ru­szył chłop­skim ro­zu­mem, i po­rwaw­szy duży zwi­tek gro­cho­win le­żą­cy na uli­cy, idzie za­do­wol­nio­ny.

– Po­praw­no mi ka­lo­sza – mówi skrzy­wio­na Bro­ni­sia sta­wia­jąc nóż­kę na pro­gu ja­kie­goś skle­pu.

– Dy­dak się schy­la czem­prę­dzej, zdej­mu­je ka­losz i pa­ku­je weń po­tęż­ną dozo gro­cho­win.

– Co ty ro­bisz ma­zga­ju!

– Eh! pro­szę ja­snej pa­nien­ki, wra­żę wie­che­tek, to bę­dzie się dja­bel­nie trzy­mać.

– Fe! wy­rzuć to za­raz!

– Ale bo to upar­stwo, pro­szę ja­snej pa­nien­ki; już ja to w tem prak­ty­kant, ot tak bę­dzie pra-wiuś­ko.

– Mó­wię ci, wy­rzuć precz!

– Ha! kiej wy­rzuć, to wy­rzuć! ale to upar­stwo – od­po­wia­da znie­chę­co­ny Dy­dak – boć prze­cie na wsi jak człek owi­nie nogę sło­mą…

– Ci­cho bądź, nie re­zo­nuj!

Po­stę­pu­ją więc da­lej w zwy­kłym po­rząd­ku, lecz na prze­cię­ciu się ulic, Dy­dak spo­strze­ga le­żą­cy po­waż­nie na środ­ku pod­kó­lek (kło­ni­cę) od wozu; fur­mań­ska na­tu­ra ode­zwie się w jego ser­cu, sko­czy więc ura­do­wa­ny, schwy­ci po­wa­la­ne smo­łą drze­wo, obej­rzy je z ca­łem znaw­stwem go­spo­da­rza, i ura­do­wa­ny na­byt­kiem, goni za swe­mi ja­śnie wiel­moż­ne­mi pa­nia­mi.

Na­resz­cie sta­wa­ją wszy­scy przed sie­nią domu, w któ­rym mają od­dać pierw­szą wi­zy­tę. Pani Lu­dwi­ko­wa przy­wo­łu­je Dy­da­ka, i każe mu się iść do­wie­dzieć czy pań­stwo przyj­mu­ją.

– Ro­zu­miesz – mówi po raz trze­ci dra­pią­ce­mu się w gło­wę lo­ka­jo­wi – po­wiesz tak: „ja­śnie pani sę­dzi­na Liń­ska z pan­na­mi, pyta się czy pań­stwo przyj­mu­ją” – pa­mię­taj, ja­sna pani…

Dy­dak kiw­nąw­szy po­twier­dza­ją­co gło­wą, bie­gnie do sie­ni, lecz na­sze ele­gant­ki spo­strze­gł­szy kij trzy­ma­ny pod ręką, wo­ła­ją: – Dy­dak, Dy­dak!

– A cóż imo­ście chcą? – pyta od­wra­ca­jąc nie­chęt­nie gło­wę.

– Co ty masz za kij?

– Eh! pro­szę ja­snej imo­ści, to ga­lan­ty pod­kó­lek.

– Rzuć mi to za­raz! Pa­trz­cie pań­stwo, pój­dzie tam z osmo­lo­nym drą­giem!

– Ale kaj to no­wiuś­ki!?

– Mó­wię ci, rzuć!

Więc rad nie – rad, waha się przez chwi­lę pa­trząc z nie­zmier­nym ża­lem na swo­je zna­leź­ne, po­tem bie­gnie czem­prę­dzej do most­ku tro­to­aro­we-go, pa­ku­je po­deń ów pod­kó­lek, i wra­ca do sie­ni.

– Ja­sna pani sę­dzi­na z ja­sne­mi pa­nien­ka­mi cy te­raz przy­cho­dzą – mówi jed­nym tchem sta­ra­jąc przed za­bru­dzo­ną ku­char­ką.

– Co? co? – rze­cze za­dzi­wio­na słu­ga, trzy – ma­jąc wa­rzą­chew w ręce.

– No, cy py­ta­ją, cy­nie?

– Ale kto?

– Dyć ja­sna sę­dzi­na Liń­ska z pa­nien­ka­mi.

– To trze­ba iść do przed­po­ko­ju – mówi śmie­jąc się ku­char­ka i po­ka­zu­je mu drzwi na boku.

Dy­dak sztur­mu­je do drzwi 2 ca­łej siły; po chwi­li wy­pa­da mała pia­stun­ka z dziec­kiem na ręku, od­su­wa ry­giel, a nasz lo­kaj skło­niw­szy się jej do nóg ka­pe­lu­szem, po­wta­rza to samo, że ja­sna Liń­ska i sę­dziąt­ka cy tu przyj­mu­ją, cy te­raz py­ta­ją.

– To za­pew­ne do pań­stwa? – od­po­wia­da wy­trzesz­czyw­szy oczy pia­stun­ka.

– A ju­ścić do pań­stwa.

– To idź­cież tam da­lej, do po­ko­ju.

Na pro­gu za­raz, zwa­bio­ny nie­zwy­kłym krzy­kiem wy­bie­ga sze­ścio­let­ni sy­nek go­spo­dar­stwa; Dy­dak znów po­wta­rza przed nim te same wy­ra­zy, ma się ro­zu­mieć z pew­ne­mi od­mia­na­mi; chło­piec prze­lęk­nio­ny ucie­ka i pro­wa­dzi za sobą ojca.

– Cze­go ty chcesz czło­wie­ku?

– Oooo! dyć ga­dam i ga­dam ze seść razy, ze ja­sna sę­dzi­na z sę­dzion­ka­mi ce­ka­ją?

– Gdzie cze­ka­ją?

– A chaj­nok, przed cha­łu­pą.

– I cóż one chcą?

– A ka­duk je tam wie, pro­sę ja­sne­go je­go­mo­ści; ka­za­ły mi iść i rzec com wy­rzekł.

No to po­wiedz, że do­brze – od­po­wie­dział śmie­jąc się ser­decz­nie go­spo­darz.

Dy­dak jak opa­rzo­ny wy­padł na uli­cę i krzyk­nął roz­kła­da­jąc rę­ko­ma: je­go­mość ka­za­li pe­dzieć, ze do­brze.

Więc w cho­dzą ura­do­wa­ne damy do przed­po­ko­ju; Dy­dak we­dle roz­ka­zu zdej­mu­je bur­nu­sy, naj­przód pan­nom, a po­tem ma­mie, lecz z pręd­ko­ści chwy­ta ten ostat­ni wraz z koł­nie­rzy­kiem i wy­cią­ga całą ukry­tą część szmi­zet­ki. Cór­ki za­ję­te po­pra­wia­niem wło­sów i rę­ka­wi­czek nie zwa­ża­ją na to, a uśmiech­nię­ta pani Lu­dwi­ków a, z naj­lep­szą miną wcho­dzi do sa­lo­nu z wi­szą­cym z tylu po­mię­tym wo­recz­kiem. Po­czci­wy Dy­da­czek po­mny na roz­ka­zy ja­śnie wiel­moż­ne­go pana, trzy­ma­jąc de­li­kat­nie w dwóch pal­cach owe ka­lo­sze, po­stę­pu­je o czte­ry kro­ki, i sta­je przy drzwiach wy­prę­żo­ny z miną kom­plet­nie głu­po­wa­tą.

Mama mru­ga, pan­ny sy­ka­ją, wska­zu­jąc ręką aby so­bie wy­szedł; lecz su­mien­ny Dy­dak uśmie­cha się po­ciesz­nie, po­ru­sza prze­czą­co gło­wą i do­pie­ro ule­ga­jąc prze­mo­cy go­spo­da­rza, wy­la­ta za drzwi splu­wa­jąc:

– A to w eior­na­scy nada­li z ta­kim przy­ka­ze­ni; ten gada czte­ry kro­ki, ta gada idź; ten po­py­cha cie­kiem bez mi­ło­sier­dzia….

Tym­cza­sem pa­nie roz­sia­dl­szy się na­oko­ło ce­re­mo­nial­ne­go sto­łu, trze­pią róż­ne prze­róż­ne war­szaw­skie no­win­ki, w któ­rych co pią­te sło­wo wy­jeż­dża na sce­nę to hra­bi­na, to rad­czy­ni, to wody w Sa­skim ogro­dzie, to ma­ga­zy­ny Ade­li, Czi­ba­no­wej i So­bo­lew­skiej; póź­niej na­stę­pu­je prze­gląd wszyst­kich list­ków i kwiat­ków ka­pe­lu­szo­wych, wstą­żek, ko­kar­dek, ha­ftek i t… p… czę­ści ubio­rów ko­bie­cych. Sama go­spo­dy­ni rów­nież na­le­żą­ca do licz­by ele­gan­tek, pro­si za­raz o for­my koł­nie­rzy­ków, przy­mie­rza ka­pe­lu­sze, od­pi­na brosz­ki i kol­czy­ki, a za­do­wol­nio­na tem mama, każe od­śpie­wać cór­kom prze­ślicz­ny wy­ją­tek z n a j ś w i e ż s z e j ope­ry Bied­ny Ry­bak.

Wresz­cie po pół­go­dzin­nej ta­kiej roz­mo­wie, że­gna­ją się na­sze pa­nie z go­spo­dar­stwem za po­śred­nic­twem zgrab­nych nad­pu­wietrz­nych ca­łu­sów, wy­cho­dzą do przed­po­ko­ju wo­ła­jąc o bur­nu­sy, a Bro­ni­sia prócz tego o la­kie­ro­wa­ne ka­lo­sze.

Dy­dak krę­ci się jak pi­jaw­ka, okry­wa samę pa­nią pod­szew­ką na wierzch, (któ­ra po­wie­dziaw­szy na­wia­sem, mia­ła tyl­ko po bo­kach je­dwab­ne skraw­ki, bo śro­dek ukry­ty zwy­kle przed ocza­mi cie­ka­wych, żół­cił się bły­ska­jąc naj­lep­sze­go ga­tun­ku glans per­ka­lem). Tym­cza­sem nie­cier­pli­wa Bro­ni­sia wy­sta­wia nóż­kę cze­ka­jąc ka­lo­szy, Dy­dak zaś ukląkł na oba ko­la­na, i na­chy­liw­szy się, w ża­den spo­sób nie może w pa­ko­wać na pra­wą nogę ka­lo­sza z le­wej; wpy­cha więc doń z ca­łej siły pru­ne­lo­we trze­wi­ki. Wło­żył je­den, ale nie może za­piąć;

sprzącz­ki nie pa­su­ją: on do­cią­ga, wresz­cie szarp­nąw­szy moc­no, ury­wa, ła­pie się jed­ną ręką za ple­cy, i krzy­czy: „o rany bo­skie!”

– A co się sta­ło? – pyta jak na szpil­kach sto­ją­ca Bro­ni­sia.

– A dyć mi tam coś stra­śnie trza­sło w krzy­żach.

– To ga­lon się od­pruł.

– Kaj tam ga­lan, wy­ra­zi­ście sły­sa­łem że w krzy­żach.

– Do­brze, do­brze, tyl­ko za­pi­naj!

– Du­chem bę­dzie moja pa­nien­ko: ja tu za­dzierz­gnę – i nie mo­gąc za­piąć, za­wię­zu­je w wę­zeł rze­my­ki.

– Bro­ni­siu, Bro­ni­siu a pójdż­że! – wo­ła­ją z sie­ni ko­bie­ty.

– Idę, idę mar­no – od­po­wia­da uty­ka­jąc ama­tor­ka ka­lo­szy, i zdą­ża za nie­mi. Aż tu w yszedł-szy­na uli­cę, jak krzyk­ną obie pan­ny: – Mamo! bur­nus prze­wró­co­ny!

– Grdzie? co? – mówi prze­lęk­nio­na Lu­dwi­ko­wa, a zo­ba­czyw­szy żół­tą pod­szew­kę, jak strza­ła wpa­da na­po­wrót do sie­ni.

– A to do­pie­ro nie­zgra­biasz; zdej­muj za­raz!

– Kiej­to imo­ście stra­śnie sier­dzi­ste; a dyć temu bru­da­so­wi het pięk­niej na owej stro­nie!

– Milcz! ty nie­go­dziw­cze.

– A zdejm­że i te ka­lo­sze, bo mi po­ka­le­czą nogi.

– Du­chem moja pa­nien­ko, du­chem! – i chcąc się po­spie­szyć, klę­ka rap­tow­nie na zie­mi, a tu sta­ry sur­dut trzask, roz­wa­la się z tyłu od kie­sze­ni do kie­sze­ni. Dy­dak tyl­ko po­ma­cał się po ple­cach, mach­nął ręką i maj­stru­je kolo ka­lo­szy. Lecz i tą razą nie idzie mu spo­ro roz­wią­za­nie owych wę­złów; sy­pie rę­ka­mi, za­kła­da kij­kiem, gry­zie zę­ba­mi z całą gwał­tow­no­ścią, aż znie­cier­pli­wio­na do ostat­ka Bro­ni­sia, daje mu do trzy­ma­nia pa­ra­sol­kę, i sama za­czy­na od­plą­ty­wać rze­my­ki. Dy­dak chce się pod­nieść żwa­wo, przy­stę­pu­je nogą połę sur­du­ta, i jak dłu­gi roz­cią­ga się na zie­mi, ła­miąc rącz­kę no­wej pa­ra­sol­ki.

– Coś ty zro­bił nie­zgra­bia­szu! – za­wo­ła z całą gwał­tow­no­ścią Bro­ni­sia, przy­ska­ku­jąc doń z obie­ma pię­ścia­mi.

– To nic, pro­sę ja­snej pa­nien­ki, to się spo­rzą­dzi – od­po­wia­da oglą­da­jąc z za­ję­ciem zła­ma­ne czę­ści – jak we­zmę na klej, zbi­ję ćwiec­ka­mi, dra­twą z wierz­chu ob­cią­gnę, to ani drgnie.

– A że­byś ty nie wstał z tego miej­sca z two­ją dra­tew­ką; mój Boże! no­wiut­ka pa­ra­sol­ka, trzy ru­ble da­łam i na nic.

– Ale niech się ja­sna pa­nien­ka nie gnie­wa i nie po­mstu­je; ja nie chwa­ląc się spryt­na be­stya do tego: wszy­scy pa­rob­cy z na­sej wsi przy­cho­dzi­li do Dy­da­ka z bi­cy­ska­mi, aby im lu­to­wać przy­staw­kę, a Dy­dak jak chy­cił, choć trzy lata śmi­gaj ani drgnie.

Kło­po­ty. Tom III. 2

– Bro­ni­sia, pójdź­że prę­dzej, tak dłu­go cze­ka­my.

– Nie­śże cho­ciaż te ka­lo­sze i pa­ra­sol­kę, ty ga­mo­niu ja­kiś – wy­rze­kła odę­ta pa­nien­ka i po­bie­gła ku mat­ce.

Nie­for­tun­ny ka­mer­dy­ner tym­cza­sem z roz­pła­ta­nym na ło­kieć może z tyłu sur­du­tem, wy­padł­szy z sie­ni po­biegł do most­ku po ów zna­lo­zio­ny pod­kó­lek, po­sta­wił w rynsz­to­ku ka­lo­sze, wy­cią­gnął za­wa­la­ne drew­no, i zo­sta­wiw­szy je­den ka­losz, dru­gi z pa­ra­sol­ką wziął pom­pa­tycz­nie w dwa pal­ce jak­by oba niósł przed sobą, i spie­sząc za pa­nia­mi przy­glą­dał się cie­ka­wie zna­le­zio­ne­mu pod­kól­ko­wi.

Wi­zy­tu­ją­ce damy zno­wu pod­cho­dzą pod bra­mę domu, w któ­rym mają od­być dru­gą wi­zy­tę, wo­ła­ją ka­mer­dy­ne­ra i każą mu iść się za­py­tać. Dy­dak bie­gnie na scho­dy, lecz w tej chwi­li Bro­ni­sia spo­strze­ga, iż on nie ma jed­ne­go ka­lo­sza.

– A gdzie dru­gi ka­losz? – woła przy­ska­ku­jąc do nie­go.

Ju­ścić w gar­ści – mówi, bę­dąc pew­ny, że trzy­ma oby­dwa.

– Kie­dy ja wi­dzę tyl­ko je­den.

– A żeby cię wcior­na­scy, dyć ja go wi­dzę zo­sta­wił pod most­kiem! – I nie­słu­cha­jąc wo­łań, pę­dzi czem­prę­dzej w po­przed­nie miej­sce, już zdjąw­szy ka­pe­lusz z gło­wy, bo nie ma cza­su go przy­trzy­my­wać.

Damy cze­ka­ją dzie­sięć mi­nut, jego nie wi­dać;

cze­ka­ją kwa­drans, jesz­cze nie po­wra­ca: a on tym­cza­sem z za­fra­so­wa­ną miną szu­ka i szu­ka pod most­kiem; wy­grze­bu­je wszyst­kie śmie­ci z tro­to­aru, prze­rzu­ca, prze­glą­da, a ka­lo­sza jak nie ma tak nie ma. Na­resz­cie dra­piąc się w gło­wę, kom­plet­nie zde­spe­ro­wa­ny wra­ca wol­nym kro­kiem na­po­wrót

– No i cóż, ka­losz?

– Eh! pro­sę ja­snej pa­nien­ki, zie­mio się roz­stąp, nie ma i nie ma.

– Daj po­kój już ka­lo­szom Bro­ni­siu, niech już idzie, to mu się wy­trą­ci z za­sług – mówi obu­rzo­na do naj­wyż­sze­go stop­nia pani Lu­dwi­ko­wa.

– A cie­ka­wy ja bar­dzo z cego imość po­trą­ci, bo ja się zgo­dził tyl­ko na straw­ne i przy­odzie­wek – od­po­wia­da uśmie­cha­jąc się głu­po­wa­to Dy­dak.

– No, w domu się roz­pra­wi­my, a te­raz idź na pierw­sze pię­tro, za­dzwoń na pra­wo i spy­taj czy pań­stwo przyj­mu­ją.

Za­smu­co­ny Dy­dak dra­pie się na górę, wali z ca­łej siły pię­ścią we drzwi na lewo, ja­kiś mło­dy czło­wiek wy­pa­da z fur­ją, wo­ła­jąc: kto tam?

– Ja, pro­sę je­go­mo­ści?

– Co za ja?

– No, a ja: dwor­ski ja­snej sę­dzi­ny i ja­snych sę­dzia­nek.

– Cze­go ty chcesz?

– Ooo cze­go? – nie­chno je­go­mość otwo­rzy to po­wiem.

– No mów – woła po­ka­zu­jąc się we drzwiach mło­dzie­niec.

_ Oto moje imo­ście py­ta­ją, cy tu nie tu te­raz!

– Ale gdzie? jak?

– A ju­ści cy tu?

__Nie tu! – krzyk­nie za­gnie­wa­ny lo­ka­tor i za­my­ka drzwi przed no­sem.

Lecz nasz ry­go­rzy­sta zno­wu sztur­mu­je z ca­łej siły; mło­dy czło­wiek wy­la­tu­je z cy­bu­chem i za­mie­rza ścią­gnąć po ple­cach na­trę­ta, lecz ten po­da­je mu ze trzy bi­le­ty do ręki i kła­nia się naj­ni­żej.

„Lu­dwik i Te­re­sa z Trze­pal­skich mał­żon­ko­wie Liń­scy z He­le­ną i Bro­ni­sła­wą cór­ka­mi czy­ta gło­śno z bi­le­tu, bę­dą­ce­go dow­cip­nym a oszczęd­nym wy­na­laz­kiem sa­me­go pana Lu­dwi­ka.

– To na dru­gą stro­nę za­pew­ne – od­po­wia­da uśmie­cha­jąc się mło­dy czło­wiek, i od­da­je na­po­wrót Dy­da­koA bi­le­ty.

– Wszyć­ko jed­no pro­sę pana: ka­za­li dać, ja dal – i zmy­ka szyb­ko na dół.

– "No i cóż, przyj­mu­ją? – py­ta­ją znie­cier­pli­wio­ne ko­bie­ty.

– Ka­duk ich ta wie, pro­sę ja­snych pa­nie­nek – wzię­li kwi­tek, sło­wa nie rze­kli…

– Więc ich nie ma w domu?

– A bo ja wiem, cy są, cy­nie ma.

– Za­pew­ne nie ma kie­dy bi­let wzię­li – mówi He­len­ka _ pójdź­my da­lej. Lecz za­le­d­wie po­stą­pi­ły kil­ka kro­ków, otwie­ra się okno pię­tro­we­go miesz­ka­nia i sama pani za­pra­sza naj­uprzej­miej prze­cho­dzą­ce ko­bie­ty. Wra­ca­ją się więc co żywo do bra­my, i wte­dy do­pie­ro spo­strze­ga­ją roz­dar­ty sur­dut Dy­da­ka.

– Wi­dzia­łeś ty Dy­dak – od­zy­wa się zgor­szo­na pani Lu­dwi­ko­wa – sur­dut masz z tylu roz­dar­ty.

– Gdzie? – pyta cią­gnąc tyl­ne poły przed sie­bie.

– Ot tu, tu – po­ka­zu­je Bro­ni­sia na bie­lą­cą się watę.

– Eh! ja to już wi­dział pro­sę imo­ści, dyć to nic stra­sne­go: ze­sy­je się doma!

– Ale jak mo­żesz cho­dzić tak ob­dar­tym.

– Pro­sę imo­ści ja­gem był na ple­ban­ji… to nie­raz guń­ka mi się go­rzej roz­wa­li­ła, a ja cho­dził; mnie to wSzyć­ko jed­no.

– Głu­piec – bąk­nę­ła mama – my­śli że my go dla nie­go sa­me­go ubie­ra­my; po­cze­kaj, za­pła­cę ja ci ten wstyd w domu – i we­szła do po­ko­ju.

Dy­dak tą razą już zo­stał w przed­po­ko­ju, a my­śląc cią­gle o owem zła­ma­niu się pa­ra­sol­ki, do­był no­ży­ka, obej­rzał rącz­kę, i cho­ciaż zła­ma­nie było ta­kie, że sków­ką moż­na­by je naj­le­piej zre­pe­ro­wać, on po swo­je­mu za­stru­gał je­den i dru­gi ko­niec la­secz­ki jak do spa­ja­nia bi­czy­sko­wych przy­sta­wek, wy­na­lazł tro­chę nici, skrę­cił je w dra­tew­kę, wy sma­ro­wał smo­łą ob­le­ga­ją­cą pod­kó­lek, i w pół go­dzi­ny ukoń­czył ro­bo­tę. Obie czę­ści zła­ma­nej la­secz­ki wpraw­dzie trzy­ma­ły się moc­no, lecz czar­na dra­tew­ka za­nad­to źle od­bi­ja­ła przy ślicz­nej bia­ło­ści dre­wien­ka, na­śla­du­ją­cem kość sło­nio­wą. Ale nasz spryt­ny ka­mer­dy­ner wca­le tego nie wi­dział; on tak był uszczę­śli­wio­ny re­pe­ra­cją, iż co chwi­la za­glą­dał dziur­ką od klu­cza, ry­chło tam wyj­dzie pan­na Bro­ni­sła­wa, aby się mogł po­chwa­lić przed nią swo­ją maj­ster­ką.

Na­sze znów pa­nie za­staw­szy licz­niej­sze niż gdzie­in­dziej to­wa­rzy­stwo w sa­lo­nie, roz­pra­wia­ją z całą ener­gją cy­ce­roń­skiej ay­mo­Avy o przy­go­dach war­szaw­skie­go ży­cia. Wła­śnie te­raz idzie roz­mo­wa o oso­bli­wo­ściach na­szej sto­li­cy.

– Były też pa­nie w Wi­la­no­wie? – pyta ja­kiś mło­dy czło­Aiek Bro­ni­si.

– A by­ły­śmy, by­ły­śmy, po­wo­zem pani hra­bi­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: