- W empik go
Kłopoty starego komendanta. Tom 3 Obrazki naszych czasów. Opowiadanie / - ebook
Kłopoty starego komendanta. Tom 3 Obrazki naszych czasów. Opowiadanie / - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 283 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OPOWIADANIE.
VII.
Teraz podążmy znowu śladem pani Ludwikowej, która ukończywszy edukację córek, powróciła do domu, i zastawszy kochanego Ludwika, różowszym niż zwykle, miała niewątpliwą, przyczynę cieszenia sic jego przezacnem zdrowiem. Przepełnione kufry najświeższych stroików, przytem miła niespodzianka, staraniem dobrego pana Ludwika dla nich przygotowana, w osobie nowo-przyjętego lokaja, gwałtem wolały o pokazanie ich wielkiemu światu powiatowego miasteczka. To też na drugi dzień przed południem, ua wspólnej domowej radzie postanowiono oddać natychmiast powitalne wizyty; w tym więc celu, panie udały się do swoich apartamentów, jak mówiły, dla zrobienia stosownej toalety, a pan Ludwik wezwał nowego lokaja dla udzielenia mu stosownych instrukcji.
Ponieważ ta powitalna processja narobiła poźniej wiele hałasu po mieście, więc darujcie mi czytelnicy, że odbiegając od ciągu niniejszego opowiadania, poważę się nieco obszerniej wam ją opisać.
– Pójdźno tu bliżej Dydaku – przemówił łagodnie pan Ludwik do wchodzącego w tej chwili lokaja – pójdziesz z paniami na wizyty, pojmujesz!
– A jakże?! prosę jegomości.
– No, więc ubierz się w liberję; włożysz ten oto kapelusz, jakem ci pokazywał; masz tu chustkę od nosa, białe rękawiczki trochę podarte wprawdzie, ale też nie rozkładaj ręki tylko ściśnij…
– Wiem, prosę jegomości…
– Ale nie jegomości się mówi, tylko jaśnie pana.
– No, to prosę jasnego pana, tak ścisnę rękę? jakbym kogo miał rznąć w gębę. Już ja się znam na tych wszystkich delicjach dworskich; we wsi, bywało, Jagna to zawsze gada: „wy Dydaku toście do wszyćkiego tacy sprytni..,”
– Bez tych gawędek, bez gawędek; tylko pamiętaj iść za paniami zawsze o cztery kroki, ani mniej ani więcej; pojmujesz?
– Bacę, jaśnie panie.
– Dalej: jak panie wejdą do jakich państwa, zdejmiesz z nich burnusy…
– Eh! prosę jaśnie pana, jegomość se kpi ze mnie – przerwał śmiejąc się pociesznie nasz Dydak.
– Co ci się znów przywidziało?
– Kaj się tam przywidziało: nase panienki tak bieluśko ubrane, a jasny pan gada, zeby zdjąć brudasy.
– Ależ bój się Boga, burnusy; widzisz te odzie-wadła, co panie się niemi okrywają…
– Chyba – odrzekł, machając ręką i drapiąc się w głowę Dydak – boć to Miemcy Bóg wie co nie w ymyślają! Ale mnie się widzi, że te płachty takie ladniuśkie, to piękniejby w nich nasym panienkom…
– Głupiś! – krzyknął pan Ludwik, zrywając się z krzesła – piękniej nie piękniej, co tobie do tego – zdejmuj kiedy każą.
– Ano, to i zdejmę.
– Dalej; masz tu bilety wizytowe, pojmujesz? i jakby państwa nie było..
– Wiem, wiem, prosę jegomości – wtrącił ochoczo Dydak – jakby panie nase pieniędzy zahaczyły, to na to dadzą w sklepie…
– Gdzież znowu, co ty gadasz człowieku! a to dopiero nieokrzesany drągal! mówię ci, że jakby tych państwa nie było w domu, do których cię panie poślą, masz taki jeden bilet zostawić służącej.
– I to się prosę jasnego jegomości nie odbierze?
– Naturalnie że nie.
– Eh! to szkoda, prosę pana – mówił oglądając bilety – takie gładziuśkie; a toć to u nas dziedzic brzydsze daje za dzień…
– A czy cię kaduk nadal z tem gadulstwem, czy co? Ruszajże sobie już, bobyś ty do wieczora nie skończył! Co to za chamska natura.
– Słuchajno Dydak – wolał już za drzwiami pan Ludwik – pani mów: jaśnie pani sędzina, pannom: jaśnie panna sędzianka, kapelusz na bakier, cztery kroki, burnusy, bilety, a surdut zapiąć" na przodzie, żeby się poły nie odwiewały; uczesać się, umyć…
– Wsystko będzie galanto, prosę jasnego pana – wolał biegnąc żwawo do kuchni.
– No, jużeśmy gotowe – zawołały strojne i uśmiechnięte kobiety, pokazując się z drugiego pokoju – Dydak gotów? – spytała pani Ludwikowa.
– Zaraz przyjdzie, ja go tu już nauczyłem co ma robić – odpowiedział mężulko, przyglądając im się z cala lubością ojcowskiej miłości. – Tylko też wrócić na drugą, bo ja czekam z obiadem.
– A wrócimy, wrócimy, do widzenia monker. – Do widzenia.
I wyszły na ulicę, przeprowadzane czas niejaki wzrokiem kochanego tatka. Mama i panny w nowych żółtych sukienkach w Warszawie uszytych, w nowych białych burnusikach z kapturkami na plecach, w nowych trzewikach, rękawiczkach, z chustkami od nosa z poczwórną ukoronowaną cyfrą, a panna Bronisława jeszcze w nowych lakierowanych kaloszach, jako cierpiąca na katar: suwają bardzo powoli, omijając wystające na bruku kamienie.
Pogoda czerwcowa juz z letnim upałem wybornie sprzyja przechadzkom; idą więc uszczęśliwione, bo wiele osób przygląda się modnym strojom: znajomi przesyłają ukłony, zatrzymując co kilka kroków nasze elegantki, a wszyscy jednogłośnie admirują ubiory, zdrowie; oglądają, próbują, zgadują cenę, zazdroszczą – zwyczajnie jak ludzie.
Za niemi nasz Pydak, wczoraj jeszcze fornal w sąsiedniej wiosce, a dziś wykształcony lokaj, w jasnoniebieskim surducie, obszytym szeroką, żółtą taśmą, podobno wnuku ze szlafroka pana Ludwika, cały oblepiony świecącemi guzami różnego koloru, wielkości i herbów, w białych wełnianych rękawiczkach, postępuje krok w krok z całą powagą chłopskiej szkapiny, kiedy ją w angielskie szory z klapkami przy oczach ustroisz. Mały spiczasty kapelusz, istny postrach na wróble, lecz ozdobiony sążnistą kokardą, zaledwie mu pokrywa wierzchołek ogromnej skudlaczonej głowy; to też przekręciwszy go na prawe ucho, przytrzymuje go jedną ręką, a drugą z zaciśniętą pięścią buja tak zamaszysto, jak wahadło wieżowego zegara. Rękawiczki tylko z ogromnemi dziurami, źle jakuś odbijają przy całym tym uniformie; gdyż biedak przemienił je przy wkładaniu, i rozdarte miejsca, zamiast być na dłoni, znalazły się jeszcze większemi na wierzchu. Wszelako pomnąc na rozkazy jasnego pana, ściska ręce potężnie, i trzyma się zawsze o cztery kroki od jasnych pań swoich. Co chwila nogi mu się plączą w faldzistym surducie, którego nie zapiął na przodzie, potknie się na trotoarze, obejrzy za siebie, jakby z wyrzutem dla kamienia, i odrzuci go na bok z największą furją. To znów popatrzy na nowe huczące buty, zerknie chciwie na rzęd błyszczących guzików, przemyśliwając już, jakby on je to osadził w krakowskim pasiku; albo wreszcie przegiąwszy się najkomiczniej, wyciąga z tylnej kieszeni czerwouą-kraeia-stą chustkę, zdejmie rękawiczkę, i tak pół po szlachecku, pół po chłopsku, z przeraźliwym krzykiem, wypełnia ten ważny nosowy obowiązek.
Pani Ludwikowa z nieukrytą radością ogląda się co kilka kroków na swego lokaja; w duszy dziękuje nieoszaeowanemu mężulkowi za taką niespodziankę, Helenka każe nm poprawiać kołnierzyka, a Bronisia co parę domów ciągnie go za sobą do warny dla zapięcia spadających nieustannie kaloszy. Poczciwego Dydaka już zaczynają gniewać podobne przystanki, więc ruszył chłopskim rozumem, i porwawszy duży zwitek grochowin leżący na ulicy, idzie zadowolniony.
– Poprawno mi kalosza – mówi skrzywiona Bronisia stawiając nóżkę na progu jakiegoś sklepu.
– Dydak się schyla czemprędzej, zdejmuje kalosz i pakuje weń potężną dozo grochowin.
– Co ty robisz mazgaju!
– Eh! proszę jasnej panienki, wrażę wiechetek, to będzie się djabelnie trzymać.
– Fe! wyrzuć to zaraz!
– Ale bo to uparstwo, proszę jasnej panienki; już ja to w tem praktykant, ot tak będzie pra-wiuśko.
– Mówię ci, wyrzuć precz!
– Ha! kiej wyrzuć, to wyrzuć! ale to uparstwo – odpowiada zniechęcony Dydak – boć przecie na wsi jak człek owinie nogę słomą…
– Cicho bądź, nie rezonuj!
Postępują więc dalej w zwykłym porządku, lecz na przecięciu się ulic, Dydak spostrzega leżący poważnie na środku podkólek (kłonicę) od wozu; furmańska natura odezwie się w jego sercu, skoczy więc uradowany, schwyci powalane smołą drzewo, obejrzy je z całem znawstwem gospodarza, i uradowany nabytkiem, goni za swemi jaśnie wielmożnemi paniami.
Nareszcie stawają wszyscy przed sienią domu, w którym mają oddać pierwszą wizytę. Pani Ludwikowa przywołuje Dydaka, i każe mu się iść dowiedzieć czy państwo przyjmują.
– Rozumiesz – mówi po raz trzeci drapiącemu się w głowę lokajowi – powiesz tak: „jaśnie pani sędzina Lińska z pannami, pyta się czy państwo przyjmują” – pamiętaj, jasna pani…
Dydak kiwnąwszy potwierdzająco głową, biegnie do sieni, lecz nasze elegantki spostrzegłszy kij trzymany pod ręką, wołają: – Dydak, Dydak!
– A cóż imoście chcą? – pyta odwracając niechętnie głowę.
– Co ty masz za kij?
– Eh! proszę jasnej imości, to galanty podkólek.
– Rzuć mi to zaraz! Patrzcie państwo, pójdzie tam z osmolonym drągiem!
– Ale kaj to nowiuśki!?
– Mówię ci, rzuć!
Więc rad nie – rad, waha się przez chwilę patrząc z niezmiernym żalem na swoje znaleźne, potem biegnie czemprędzej do mostku trotoarowe-go, pakuje podeń ów podkólek, i wraca do sieni.
– Jasna pani sędzina z jasnemi panienkami cy teraz przychodzą – mówi jednym tchem starając przed zabrudzoną kucharką.
– Co? co? – rzecze zadziwiona sługa, trzy – mając warząchew w ręce.
– No, cy pytają, cynie?
– Ale kto?
– Dyć jasna sędzina Lińska z panienkami.
– To trzeba iść do przedpokoju – mówi śmiejąc się kucharka i pokazuje mu drzwi na boku.
Dydak szturmuje do drzwi 2 całej siły; po chwili wypada mała piastunka z dzieckiem na ręku, odsuwa rygiel, a nasz lokaj skłoniwszy się jej do nóg kapeluszem, powtarza to samo, że jasna Lińska i sędziątka cy tu przyjmują, cy teraz pytają.
– To zapewne do państwa? – odpowiada wytrzeszczywszy oczy piastunka.
– A juścić do państwa.
– To idźcież tam dalej, do pokoju.
Na progu zaraz, zwabiony niezwykłym krzykiem wybiega sześcioletni synek gospodarstwa; Dydak znów powtarza przed nim te same wyrazy, ma się rozumieć z pewnemi odmianami; chłopiec przelękniony ucieka i prowadzi za sobą ojca.
– Czego ty chcesz człowieku?
– Oooo! dyć gadam i gadam ze seść razy, ze jasna sędzina z sędzionkami cekają?
– Gdzie czekają?
– A chajnok, przed chałupą.
– I cóż one chcą?
– A kaduk je tam wie, prosę jasnego jegomości; kazały mi iść i rzec com wyrzekł.
No to powiedz, że dobrze – odpowiedział śmiejąc się serdecznie gospodarz.
Dydak jak oparzony wypadł na ulicę i krzyknął rozkładając rękoma: jegomość kazali pedzieć, ze dobrze.
Więc w chodzą uradowane damy do przedpokoju; Dydak wedle rozkazu zdejmuje burnusy, najprzód pannom, a potem mamie, lecz z prędkości chwyta ten ostatni wraz z kołnierzykiem i wyciąga całą ukrytą część szmizetki. Córki zajęte poprawianiem włosów i rękawiczek nie zważają na to, a uśmiechnięta pani Ludwików a, z najlepszą miną wchodzi do salonu z wiszącym z tylu pomiętym woreczkiem. Poczciwy Dydaczek pomny na rozkazy jaśnie wielmożnego pana, trzymając delikatnie w dwóch palcach owe kalosze, postępuje o cztery kroki, i staje przy drzwiach wyprężony z miną kompletnie głupowatą.
Mama mruga, panny sykają, wskazując ręką aby sobie wyszedł; lecz sumienny Dydak uśmiecha się pociesznie, porusza przecząco głową i dopiero ulegając przemocy gospodarza, wylata za drzwi spluwając:
– A to w eiornascy nadali z takim przykazeni; ten gada cztery kroki, ta gada idź; ten popycha ciekiem bez miłosierdzia….
Tymczasem panie rozsiadlszy się naokoło ceremonialnego stołu, trzepią różne przeróżne warszawskie nowinki, w których co piąte słowo wyjeżdża na scenę to hrabina, to radczyni, to wody w Saskim ogrodzie, to magazyny Adeli, Czibanowej i Sobolewskiej; później następuje przegląd wszystkich listków i kwiatków kapeluszowych, wstążek, kokardek, haftek i t… p… części ubiorów kobiecych. Sama gospodyni również należąca do liczby elegantek, prosi zaraz o formy kołnierzyków, przymierza kapelusze, odpina broszki i kolczyki, a zadowolniona tem mama, każe odśpiewać córkom prześliczny wyjątek z n a j ś w i e ż s z e j opery Biedny Rybak.
Wreszcie po półgodzinnej takiej rozmowie, żegnają się nasze panie z gospodarstwem za pośrednictwem zgrabnych nadpuwietrznych całusów, wychodzą do przedpokoju wołając o burnusy, a Bronisia prócz tego o lakierowane kalosze.
Dydak kręci się jak pijawka, okrywa samę panią podszewką na wierzch, (która powiedziawszy nawiasem, miała tylko po bokach jedwabne skrawki, bo środek ukryty zwykle przed oczami ciekawych, żółcił się błyskając najlepszego gatunku glans perkalem). Tymczasem niecierpliwa Bronisia wystawia nóżkę czekając kaloszy, Dydak zaś ukląkł na oba kolana, i nachyliwszy się, w żaden sposób nie może w pakować na prawą nogę kalosza z lewej; wpycha więc doń z całej siły prunelowe trzewiki. Włożył jeden, ale nie może zapiąć;
sprzączki nie pasują: on dociąga, wreszcie szarpnąwszy mocno, urywa, łapie się jedną ręką za plecy, i krzyczy: „o rany boskie!”
– A co się stało? – pyta jak na szpilkach stojąca Bronisia.
– A dyć mi tam coś straśnie trzasło w krzyżach.
– To galon się odpruł.
– Kaj tam galan, wyraziście słysałem że w krzyżach.
– Dobrze, dobrze, tylko zapinaj!
– Duchem będzie moja panienko: ja tu zadzierzgnę – i nie mogąc zapiąć, zawięzuje w węzeł rzemyki.
– Bronisiu, Bronisiu a pójdżże! – wołają z sieni kobiety.
– Idę, idę marno – odpowiada utykając amatorka kaloszy, i zdąża za niemi. Aż tu w yszedł-szyna ulicę, jak krzykną obie panny: – Mamo! burnus przewrócony!
– Grdzie? co? – mówi przelękniona Ludwikowa, a zobaczywszy żółtą podszewkę, jak strzała wpada napowrót do sieni.
– A to dopiero niezgrabiasz; zdejmuj zaraz!
– Kiejto imoście straśnie sierdziste; a dyć temu brudasowi het piękniej na owej stronie!
– Milcz! ty niegodziwcze.
– A zdejmże i te kalosze, bo mi pokaleczą nogi.
– Duchem moja panienko, duchem! – i chcąc się pospieszyć, klęka raptownie na ziemi, a tu stary surdut trzask, rozwala się z tyłu od kieszeni do kieszeni. Dydak tylko pomacał się po plecach, machnął ręką i majstruje kolo kaloszy. Lecz i tą razą nie idzie mu sporo rozwiązanie owych węzłów; sypie rękami, zakłada kijkiem, gryzie zębami z całą gwałtownością, aż zniecierpliwiona do ostatka Bronisia, daje mu do trzymania parasolkę, i sama zaczyna odplątywać rzemyki. Dydak chce się podnieść żwawo, przystępuje nogą połę surduta, i jak długi rozciąga się na ziemi, łamiąc rączkę nowej parasolki.
– Coś ty zrobił niezgrabiaszu! – zawoła z całą gwałtownością Bronisia, przyskakując doń z obiema pięściami.
– To nic, prosę jasnej panienki, to się sporządzi – odpowiada oglądając z zajęciem złamane części – jak wezmę na klej, zbiję ćwieckami, dratwą z wierzchu obciągnę, to ani drgnie.
– A żebyś ty nie wstał z tego miejsca z twoją dratewką; mój Boże! nowiutka parasolka, trzy ruble dałam i na nic.
– Ale niech się jasna panienka nie gniewa i nie pomstuje; ja nie chwaląc się sprytna bestya do tego: wszyscy parobcy z nasej wsi przychodzili do Dydaka z bicyskami, aby im lutować przystawkę, a Dydak jak chycił, choć trzy lata śmigaj ani drgnie.
Kłopoty. Tom III. 2
– Bronisia, pójdźże prędzej, tak długo czekamy.
– Nieśże chociaż te kalosze i parasolkę, ty gamoniu jakiś – wyrzekła odęta panienka i pobiegła ku matce.
Niefortunny kamerdyner tymczasem z rozpłatanym na łokieć może z tyłu surdutem, wypadłszy z sieni pobiegł do mostku po ów znaloziony podkólek, postawił w rynsztoku kalosze, wyciągnął zawalane drewno, i zostawiwszy jeden kalosz, drugi z parasolką wziął pompatycznie w dwa palce jakby oba niósł przed sobą, i spiesząc za paniami przyglądał się ciekawie znalezionemu podkólkowi.
Wizytujące damy znowu podchodzą pod bramę domu, w którym mają odbyć drugą wizytę, wołają kamerdynera i każą mu iść się zapytać. Dydak biegnie na schody, lecz w tej chwili Bronisia spostrzega, iż on nie ma jednego kalosza.
– A gdzie drugi kalosz? – woła przyskakując do niego.
Juścić w garści – mówi, będąc pewny, że trzyma obydwa.
– Kiedy ja widzę tylko jeden.
– A żeby cię wciornascy, dyć ja go widzę zostawił pod mostkiem! – I niesłuchając wołań, pędzi czemprędzej w poprzednie miejsce, już zdjąwszy kapelusz z głowy, bo nie ma czasu go przytrzymywać.
Damy czekają dziesięć minut, jego nie widać;
czekają kwadrans, jeszcze nie powraca: a on tymczasem z zafrasowaną miną szuka i szuka pod mostkiem; wygrzebuje wszystkie śmieci z trotoaru, przerzuca, przegląda, a kalosza jak nie ma tak nie ma. Nareszcie drapiąc się w głowę, kompletnie zdesperowany wraca wolnym krokiem napowrót
– No i cóż, kalosz?
– Eh! prosę jasnej panienki, ziemio się rozstąp, nie ma i nie ma.
– Daj pokój już kaloszom Bronisiu, niech już idzie, to mu się wytrąci z zasług – mówi oburzona do najwyższego stopnia pani Ludwikowa.
– A ciekawy ja bardzo z cego imość potrąci, bo ja się zgodził tylko na strawne i przyodziewek – odpowiada uśmiechając się głupowato Dydak.
– No, w domu się rozprawimy, a teraz idź na pierwsze piętro, zadzwoń na prawo i spytaj czy państwo przyjmują.
Zasmucony Dydak drapie się na górę, wali z całej siły pięścią we drzwi na lewo, jakiś młody człowiek wypada z furją, wołając: kto tam?
– Ja, prosę jegomości?
– Co za ja?
– No, a ja: dworski jasnej sędziny i jasnych sędzianek.
– Czego ty chcesz?
– Ooo czego? – niechno jegomość otworzy to powiem.
– No mów – woła pokazując się we drzwiach młodzieniec.
_ Oto moje imoście pytają, cy tu nie tu teraz!
– Ale gdzie? jak?
– A juści cy tu?
__Nie tu! – krzyknie zagniewany lokator i zamyka drzwi przed nosem.
Lecz nasz rygorzysta znowu szturmuje z całej siły; młody człowiek wylatuje z cybuchem i zamierza ściągnąć po plecach natręta, lecz ten podaje mu ze trzy bilety do ręki i kłania się najniżej.
„Ludwik i Teresa z Trzepalskich małżonkowie Lińscy z Heleną i Bronisławą córkami czyta głośno z biletu, będącego dowcipnym a oszczędnym wynalazkiem samego pana Ludwika.
– To na drugą stronę zapewne – odpowiada uśmiechając się młody człowiek, i oddaje napowrót DydakoA bilety.
– Wszyćko jedno prosę pana: kazali dać, ja dal – i zmyka szybko na dół.
– "No i cóż, przyjmują? – pytają zniecierpliwione kobiety.
– Kaduk ich ta wie, prosę jasnych panienek – wzięli kwitek, słowa nie rzekli…
– Więc ich nie ma w domu?
– A bo ja wiem, cy są, cynie ma.
– Zapewne nie ma kiedy bilet wzięli – mówi Helenka _ pójdźmy dalej. Lecz zaledwie postąpiły kilka kroków, otwiera się okno piętrowego mieszkania i sama pani zaprasza najuprzejmiej przechodzące kobiety. Wracają się więc co żywo do bramy, i wtedy dopiero spostrzegają rozdarty surdut Dydaka.
– Widziałeś ty Dydak – odzywa się zgorszona pani Ludwikowa – surdut masz z tylu rozdarty.
– Gdzie? – pyta ciągnąc tylne poły przed siebie.
– Ot tu, tu – pokazuje Bronisia na bielącą się watę.
– Eh! ja to już widział prosę imości, dyć to nic strasnego: zesyje się doma!
– Ale jak możesz chodzić tak obdartym.
– Prosę imości jagem był na plebanji… to nieraz guńka mi się gorzej rozwaliła, a ja chodził; mnie to wSzyćko jedno.
– Głupiec – bąknęła mama – myśli że my go dla niego samego ubieramy; poczekaj, zapłacę ja ci ten wstyd w domu – i weszła do pokoju.
Dydak tą razą już został w przedpokoju, a myśląc ciągle o owem złamaniu się parasolki, dobył nożyka, obejrzał rączkę, i chociaż złamanie było takie, że skówką możnaby je najlepiej zreperować, on po swojemu zastrugał jeden i drugi koniec laseczki jak do spajania biczyskowych przystawek, wynalazł trochę nici, skręcił je w dratewkę, wy smarował smołą oblegającą podkólek, i w pół godziny ukończył robotę. Obie części złamanej laseczki wprawdzie trzymały się mocno, lecz czarna dratewka zanadto źle odbijała przy ślicznej białości drewienka, naśladującem kość słoniową. Ale nasz sprytny kamerdyner wcale tego nie widział; on tak był uszczęśliwiony reperacją, iż co chwila zaglądał dziurką od klucza, rychło tam wyjdzie panna Bronisława, aby się mogł pochwalić przed nią swoją majsterką.
Nasze znów panie zastawszy liczniejsze niż gdzieindziej towarzystwo w salonie, rozprawiają z całą energją cycerońskiej aymoAvy o przygodach warszawskiego życia. Właśnie teraz idzie rozmowa o osobliwościach naszej stolicy.
– Były też panie w Wilanowie? – pyta jakiś młody człoAiek Bronisi.
– A byłyśmy, byłyśmy, powozem pani hrabiny.