- W empik go
Klopsiki, krokiety i inne zagadki - ebook
Klopsiki, krokiety i inne zagadki - ebook
Jadwiga, po śmierci męża dowiaduje się, że miał przed nią wiele tajemnic.
Kobieta, stroniąca do tej pory od podróży, w ciągu kilku tygodni odwiedza Francję i Moskwę. Przeżywa podróż życia i odnajduje cenny artefakt. Liczne zwroty akcji, niespodziewane komplikacje oraz wątek fabularny – tego nie za braknie w tej historii.
„Klopsiki, krokiety i inne zagadki' to lekka powieść kryminalna okraszona dobrym humorem.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67357-13-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W czasie kwarantanny wszyscy oczekiwali spokoju. Przede wszystkim cierpliwego trwania. Ona też. Siedziała w szpitalu i żaden wirus nie miał z tym nic wspólnego.
– To tylko słabość ludzkiego ciała – tak perswadował jej mąż.
Ona miała inne wytłumaczenie: „To starość”. I żadnych wątpliwości: „Jego i moja”.
Szaleństwo wirusa dobiegało końca. Właściwie w ogóle go nie rozumiała. Ludzie umierali i wciąż umierają. I będą umierać. Na grypę. Na raka. Z własnej ręki. W wypadkach komunikacyjnych. W czasie kwarantanny zmarło wiele osób, tylko niewielka część z nich zarażona była groźnym wirusem w koronie. Reszta to samobójcy, ofiary smogu, palenia nikotyny i zażywania narkotyków. Czy w takim razie naprawdę ten wirus jest tak groźny?
Traktowała to zresztą jako czcze rozważania, dla niej bez znaczenia. Przychodziła do szpitala już trzeci tydzień. Na szczęście Jerzy nie został zarażony koronawirusem. Dzięki Bogu ominęło ich to szaleństwo. Gdyby im się przytrafiło, nie mogłaby czuwać przy mężu, trzymając go za rękę i przemawiając czule. Wprawdzie miała kłopot z przynoszeniem mu ulubionych pomarańczy, zaopatrzenie się pogorszyło, ale siadała koło niego codziennie i cicho rozmawiali, jak przez niemal całe życie.
Przypomniała sobie szwajcarską przypowieść, autentyczną, zasłyszaną. Jedna ze starszych Szwajcarek w latach osiemdziesiątych skarżyła się na okrucieństwo wojny. Drugiej wojny światowej. „Bardzo dotknęła naszą społeczność” – mówiła starsza kobieta. „Nie było w sklepach pomarańczy”. „To tak jak teraz”, myślała Jadwiga. „Nie ma pomarańczy. Zupełnie jak podczas wojny”.
Bo to jest wojna. Była. Z wirusem. Świat ją wygrał, choć koszt jeszcze nie jest znany. „I ja już go pewnie nie poznam”, rozmyślała dalej. „Ludzie jej jeszcze nie znają, mnie zabraknie czasu na taką wiedzę. Nie powiedziano nam, o co tak naprawdę chodzi. Bo raczej nie o to, że na nowo wynalezionego wirusa umiera trochę więcej ludzi niż na grypę. W skali wielkich tego świata to procenty, nie jednostki, czyli nie mają znaczenia”. Jadwiga sprawdziła w internecie. Czuła się zmęczona życiem, ale potrafiła korzystać z dobrodziejstw współczesności. W 2018 roku w Polsce umarło czterysta czternaście tysięcy ludzi. „Ciekawe, jak będzie w 2020”, rozmyślała. „I co czyni tego wirusa tak groźnym? Może, na przykład, upośledza płodność? Albo powoduje zmiany genetyczne? I za trzy pokolenia ludzie staną się, na przykład, wielkimi pająkami? Albo zmienią w beztlenowe bakterie? I tak tego nie doczekam”…
Jerzy otworzył oczy.
– Grosik za twoje myśli – wyszeptał.
Uśmiechnęła się. Zawsze rozbrajał ją tym powiedzonkiem. Było… takie ich.
– Warte więcej – odpowiedziała filuternie.
– Dam dwa całusy – kontynuował grę.
Pocałowała go i przytuliła policzek do policzka. Czuła gładką skórę dwudziestoletniego młodzieńca o kręconych brązowych włosach. Nic się dla niej nie zmieniło. Nie widziała pergaminu zamiast atłasu na policzku, nie czuła nieogolonej od dwóch dni siwej szczeciny, nie zważała na światło jarzeniówek odbijające się w łysinie. Jerzy w jej oczach był i na zawsze pozostanie młodzieńcem.
– Co na świecie? – zapytał.
– Zawsze byłeś ciekawski – odpowiedziała.
Rozłożył dłonie. Pomarszczone, suche, wychudzone ręce ułożone na szpitalnej pościeli wyglądały jak dwie pełne sęków gałęzie. Zupełnie jej to nie przeszkadzało.
Jerzy uważał, że każdy przeciętnie inteligentny człowiek powinien wiedzieć, co na świecie, w polityce, a nawet gospodarce.
– Tylko tłumoki nie interesują się światem – mawiał.
Głowa Jerzego wciąż pracowała bez zarzutu, serce już nie. Dlatego Jadwiga śledziła wydarzenia – dla męża. W szpitalnym pokoju był telewizor, po wrzuceniu dwóch złotych można było oglądać program przez pół godziny – niestety, Jerzy nie był sam, a pozostali pacjenci nie byli zainteresowani wiadomościami. Jadwiga zatem opowiadała mu w szpitalu o politykach. Prychał wtedy, wyrzekał na ich głupotę. Relacjonowała walkę lekarzy, problemy ze sprzętem medycznym, mówiła o braku pomarańczy. Cieszył się przyniesionymi przez nią bułkami.
– Sama upiekłaś? – Otwierał oczy ze zdumienia. – Moja dzielna dziewczynka.
Uwielbiała to. Dziewczynka. Od czterdziestu lat, niezmiennie, dziewczynka.
– A pomarańczami się nie przejmuj – pocieszał. – Jabłka zdrowsze, a mnie wystarczy sok pomarańczowy.
Przynosiła mu zatem sok, stuprocentowy, jak zapewniał producent. Dzisiaj też przyniosła. Jerzy wypił kilka łyków, ucieszyła się. Ostatnio marniał w oczach, a i dziś pół szklanki nasyciło go jak posiłek.
– Wiesz – odezwał się z wysiłkiem – kocham cię.
Uśmiechnęła się. To był ich kod, tajemny, znany tylko dwojgu zakochanym. Jerzy mówił w ten sposób, że jest już zmęczony.
– Czas iść – odpowiedziała delikatnie Jadwiga.
Smutne były jej samotne wieczory w niewielkim mieszkaniu na Mokotowie. Żyli tutaj od ślubu, już prawie czterdzieści lat, i wszystkie lata były dobre.
Jadwiga upiekła znów świeże bułki. Po drodze do domu kupiła trochę szynki, a że została tylko ta droga, wędzona, to pozwoliła sobie na cztery plasterki. Dwa dla Jerzego odłożyła na następny dzień, wraz z plastrem żółtego sera. Przygotowała kotlety mielone, z pół kilograma mięsa wyszło sześć dużych. Jeden dla Jerzego zapakowała do specjalnego pudełka, jeden dla siebie zostawiła w garnuszku. Pozostałe zamroziła. „Jutro ugotuję jeszcze ziemniaczki i kapusty kiszonej nałożę”, planowała.
Wstała rano wcześniej niż zwykle, obudziło ją słońce. Czyste, jakby nad miastem nie było smogu, jakby nigdy nie było chmur. Podziwiała niebo podczas śniadania, dopiero później włączyła radio.
Uradowała się, że ogłosili koniec kwarantanny! „Ogłaszają koniec! Powiem Jerzemu, będzie się cieszył razem ze mną”.
Zadowolona szła do szpitala, dwudziestolatka w starym ciele.
Jerzy na nią nie czekał. Przywitało ją puste łóżko i smutny wzrok pielęgniarki.
Przecież się tego spodziewała, w każdej chwili. Przecież wiedziała. A jednak śmierć zawsze przychodzi niespodziewanie.
Wychodząc ze szpitala, pomyślała, jakie miała szczęście, że to nie był koronawirus. Wtedy nie mogłaby go odwiedzać. I nawet nie daliby jej godnie pożegnać męża na cmentarzu.
W wejściu do szpitala potrącił ją młody chłopak.
– Skończyło się! – złapał ją za ramiona. Śmiał się całym sobą, miał cudownie radosne, świetliste oczy. – Koniec apokalipsy! Wreszcie!
„Koniec? Apokalipsy?”, zastanowiła się. „Koniec?”2
Koniec apokalipsy… Wracała do domu, wciąż słysząc wykrzykiwane z radością słowa chłopaka. Słońce tego dnia świeciło wyjątkowo mocno, odczuwała nawet pewnego rodzaju związany z tym dyskomfort. Zawsze o tej porze roku miała problem z dobraniem garderoby do panującej na zewnątrz pogody. Raz było za chłodno, a za chwilę, kiedy tylko ciepłe promienie zamykały ją w swoich objęciach, czuła, że się poci. Jerzy nie miewał takich dylematów. Uwielbiał słońce i mimo problemów z krążeniem, wbrew jej ciągłemu narzekaniu, potrafił godzinami siedzieć na ich ciasnym, zagraconym przez lata balkonie z szyją wyciągniętą w stronę żółtej kuli. W sercu Jadwigi wybuchło przyjemne ciepło. To było jakby wczoraj, kiedy wróciła ze spaceru z sąsiadką Basią i zastała męża siedzącego na balkonie w samych spodniach.
– A gdzie twoja koszula? – zapytała, maskując rozdrażnienie.
– Leży na wersalce – odparł, udając, że nie słyszy drżącego tonu głosu żony. Doskonale wiedział, jak postąpić, by uniknąć dalszego narzekania, a i ona, przez te wszystkie wspólnie spędzone lata, nauczyła się unikać konfliktów.
– Wiesz, Jerzy, że nie powinieneś siedzieć zbyt długo na słońcu. – Ostatnie słowo musiało należeć do niej. Sięgnęła po koszulę i odwiesiła ją na wieszak, zerkając mimochodem w stronę balkonu. Dobrze wiedziała, co zaraz nastąpi. Wyszła najpierw do łazienki, opłukała dłonie, a będąc już w kuchni, usłyszała szuranie jego kapci po drewnianej podłodze.
– Wiem, Jagódko, ale nie potrafię sobie odmówić tej przyjemności.
Taki był jej Jerzy. Do bólu przewidywalny. Przez wiele lat po ślubie trudno jej było się oswoić z jego potulnym charakterem. Nie mogła zrozumieć, dlaczego zawsze, kiedy czegoś potrzebowała, on przystawał na jej prośbę bez sprzeciwu. Nawet jeśli jej oczekiwania przewyższały znacznie ich możliwości, Jerzy gotów był ofiarnie walczyć o zaspokojenie zachcianek żony. Dotyczyło to głównie jej zamiłowania do zagranicznych podróży. Jadwiga kochała dalekie wyprawy i z upodobaniem wyobrażała sobie siebie na każdym niemal krańcu świata. Cóż, nie odwiedziła może wszystkich wyśnionych miejsc, jednak nie przeszkadzało jej to w marzeniu o dotarciu do nich. Cieszyła się wojażami, które odbyła, i pielęgnowała wspomnienia. Nie zdołała jednak nauczyć się języków obcych. Owszem, rozumiała pojedyncze słowa w języku angielskim, ale niemiecki czy francuski były dla niej wciąż zupełnie niezrozumiałe, mimo że pochodziła z dobrze sytuowanej rodziny, była jedynaczką i każde wakacje z rodzicami spędzała za granicą.
Kiedy jednak jej serce skradł skromnie żyjący chłopak, jakim był Jerzy, na kilka długich lat zdołała zapomnieć o wyprawach wakacyjnych, gorących włoskich ulicach i palącym stopy piasku hawajskich plaży. Utonęła w głębokim, nieco smutnym spojrzeniu jego błękitnych oczu i… zakochała się. Uszanowała wolę męża, by nie korzystali z majątku jego ojca, a do wszystkiego doszli własnymi siłami i pracą.
Nawet teraz, gdy starość odebrała im możliwość aktywnego cieszenia się z życia, kiedy choroba Jerzego zamknęła ich w śmierdzącej smogiem Warszawie, nie potrafiła się gniewać na swojego męża. Wiedzieli, że nadchodzi nieuniknione. Smutne oczy Jerzego wydawały się jakby bledsze, a budzące ją każdego ranka spojrzenie upewniało w tym przekonaniu wylewającą się z nich rozpaczą. Czy Jerzy czuł, że jego podróż dobiega końca? Możliwe. Był bardzo wrażliwym człowiekiem, co niejednokrotnie wyprowadzało ją z równowagi. Jadwiga stanowiła całkowite przeciwieństwo swojego męża. To ona wymyślała wciąż nowe sposoby na spędzanie wolnych weekendów, planowała ich podróże, choćby te po Polsce, bo nie zawsze było ich stać na wyjazdy zagraniczne. To ona wybuchała pierwsza, kiedy jeszcze starali się o dziecko, a każda próba kończyła się niepowodzeniem. To ona…
Dotarła wreszcie do mieszkania. Zdjęła lekki płaszcz i odwiesiła go na wieszak, obok wysłużonego swetra, który Jerzy zakładał zawsze, wychodząc wieczorami na balkon. Opłukała dłonie w łazience i spokojnym krokiem udała się do salonu. Usiadła na wersalce, ułożyła dłonie na kolanach i powiodła wzrokiem po znajomym wnętrzu.
– Już nic nie będzie jak dawniej.
Słysząc swój pozornie spokojny głos, uświadomiła sobie, że nastał dla niej nowy czas. Nie miała odwrotu, nie zdoła cofnąć zegara i przeżyć ponownie najpiękniejszych chwil, jakimi jej życie było usłane. Jadwiga kochała swojego męża ponad wszystko, to przy nim nauczyła się spokoju i pokory. To on i jego przyjazne usposobienie nauczyły ją, jak cieszyć się drobiazgami, które teraz, w strasznych dla niej okolicznościach, urosły do niewyobrażalnie dużych rozmiarów. Przez chwilę Jadzia pożałowała nawet, że wymagała od Jerzego wytężonej pracy w nadgodzinach, by mogli spędzić dwa tygodnie w malowniczej Grecji. Może tym właśnie przyczyniła się do jego odejścia? I wtedy poczuła do niego żal. Jakiś ciężar przytroczył ją do wytartej wersalki tak bardzo, że nie potrafiła się z niej podnieść. W środku zaczęło palić gorąco, zamykając oddech w piersiach. Jadwiga rozpięła guziki jasnej bluzki i wyciągnęła szyję, broniąc się przed tym, co miało nadejść. Pod zaciśniętymi powiekami przewijało się jej życie, ich wspólne, wciąż tak znajome, a już tak odległe i nierealne. Nic nie mogła zrobić, poza rozpaczaniem nad stratą. Dopiero ta ostatnia myśl uwolniła jej emocje. Oczy kobiety zaszły łzami, a oddech wypłynął z niej wraz z jękiem bezradności. Jadwiga się rozpłakała. Głośno, żałośnie, nie próbując hamować targających nią uczuć. Rozpierała ją wściekłość na niesprawiedliwość, za jaką uznała odejście Jerzego, a także żal, bo życie, do którego przywykła przez czterdzieści lat ich małżeństwa, właśnie się zakończyło, i tęsknota za tym, co już nie wróci. Wydawało jej się, że słyszy śmiech męża, donośny i rozbrajający za każdym razem, kiedy dobiegał jej uszu, silny głos, uwodzący ją przez wiele pięknych nocy, i że czuje zapach rozgrzanego słońcem ciała mężczyzny, z którym przeszła przez całe życie. I to wszystko właśnie się skończyło.
Obudził ją ból głowy i panujący w mieszkaniu chłód. Zanim jeszcze dotarło do niej, co wydarzyło się poprzedniego dnia, leżała na wersalce skulona i wpatrzona w ich wspólne zdjęcie, którego tak naprawdę nigdy nie lubiła. Ona, siedząca na ławeczce w białej sukni ze wzrokiem utkwionym w stojącego nad nią Jerzego. Ta fotografia nie oddawała ich relacji. Już wtedy Jadwiga wiedziała, że ich życie będzie wyglądało zupełnie inaczej. To Jerzy powinien był siedzieć na tej kiczowatej ławeczce, a ona z wysoko uniesioną głową stałaby nad nim, ze wzrokiem odważnie wymierzonym gdzieś w dal. Taki obraz oddawał ich małżeństwo. Podniosła się wreszcie, zdjęła wymiętą bluzkę i naciągnęła piżamę w różowe serduszka, którą podarował jej na ostatnie urodziny. Kładła się do łóżka z gorącym postanowieniem, że nie pozwoli, by jej życie potoczyło się tak, jak przewidywali podczas rozmów na jakiś czas przed jego śmiercią.
– O nie, mój kochany Jerzy. Zawsze stawiałam na swoim, więc i teraz nie zamierzam siedzieć w domu zatopiona we wspomnieniach tylko dlatego, że tego oczekuje się po wdowie – mamrotała, szamocząc się z pościelą w sypialni. – Przecież ja się uduszę, a nie zamierzam serwować sobie śmierci w tak okrutny sposób. – Snuła swoje oskarżające wywody, coraz wyraźniej odczuwając rozpierający ją bunt. – Zostawiłeś mnie samą, porzuciłeś, odszedłeś ode mnie. Teraz, kiedy apokalipsa się skończyła, kiedy wreszcie mogliśmy znowu zacząć cieszyć się życiem. Ja zamierzam żyć! – Skonstatowała i uderzyła rękami wzdłuż ciała, przyciskając do siebie wykrochmaloną poduszkę. Gdzieś na horyzoncie rozbłysło światełko nadziei.