- W empik go
Klub mało używanych dziewic - ebook
Klub mało używanych dziewic - ebook
„Klub Mało Używanych Dziewic” to – wbrew prowokującej nazwie – coś niemal tak niewinnego jak drużyna harcerska. Matkami założycielkami są cztery interesujące kobiety, których celem nie jest złapanie wreszcie chłopa (nie da się ukryć, lata lecą), lecz – w pewnym sensie – poprawianie rzeczywistości. Mają w sobie coś z dzielnych pozytywistek, choć broń Boże, nie są w typie Siłaczek padających na posterunku. Skuteczność – oto ich dewiza. Inteligencja i wdzięk pomagają im osiągać cele...
Monika Szwaja twierdzi, że zbyt późno zadebiutowała, żeby dopiero szukać własnych dróg literackich i że po pięćdziesiątce trzeba wiedzieć, czego się chce. Ona sama chce pisać dla wszystkich, którzy tak jak jej bohaterki pamiętają, że świat nie składa się wyłącznie z ciemnych stron; znają smak walki z przeciwnościami losu (raz się wygrywa, raz przegrywa, ale walczyć trzeba); wiedzą, że "sol omnibus lucet" - słońce świeci wszystkim. Liczba sprzedanych książek i pozycje na listach bestsellerów świadczą o tym, że nie jest w poglądach odosobniona. Wrażliwość społeczna, znajomość ludzkiej psychiki, umiejętność obserwacji (wiele lat pracy w charakterze reporterki telewizyjnej!), swoboda w poruszaniu się po świecie literatury, sztuki i kultury, poczucie humoru i barwny, potoczysty język - to zasadnicze cechy jej pisarstwa. Niektórzy poza tym twierdzą, że należałoby ją przepisywać na receptę, jako lek antydepresyjny...
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-62-6 |
Rozmiar pliku: | 809 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
- Andrzejowi Grzeli vel Qni, Maćkowi Jędrzejce oraz howiczowi, czyli bardzo poważnym Panom Doktorom – za cierpliwość w udzielaniu mi wyjaśnień w temacie, jak wiarygodnie uszkodzić na zdrowiu bohaterkę powieści…
- mojej przyjaciółce, Ani – psycholożce, za prowadzenie mnie po psychologicznych oraz odwykowych (he, he…) meandrach…
- panu Wojtkowi Łęckiemu za historyjki ogrodnicze...
- jazzmanom za jazz…
- Irlandczykom za ballady…
- pewnemu znawcy literatury amerykańskiej za niezawodne wsparcie moralne…
- i szczególnie czule – Jarkowi Marendziakowi, mojemu sympatycznemu koledze redaktorowi z TV Szczecin – za messerschmitta bombardującego…– Tatatatata! Tatatataata! – Karabiny maszynowe na skrzydłach myśliwskiego samolotu zaterkotały wściekle i do talerza Michaliny Hart posypał się deszcz pocisków. Ściślej mówiąc, obfity deszcz pieprzu i soli.
Pieprzniczka i solniczka (w tym przypadku groźna broń) spoczywały w pewnych dłoniach Jasia Narębskiego, w cywilu dyrektora poważnej państwowej firmy o dużym znaczeniu dla gospodarki kraju, chwilowo pełniącego obowiązki pilota samolotu i jednocześnie strzelca pokładowego. Właściwie nie spoczywały, bo odkąd Jasio został myśliwcem, to jest od jakichś dziesięciu minut, nie dawał sobie ani chwili luzu. Kursował między stolikami i obficie ostrzeliwał kolejne cele, niezależnie czy były to porcje pikantnych sałatek, czy solidne kawały tortu orzechowego. Ponieważ o tej porze w sali gimnastycznej, zamienionej na bankietową, nie było już ani jednego trzeźwego, nikt Jasiowi specjalnie nie przeszkadzał, tylko właściciele tortu starali się usunąć talerzyki spod ostrzału solniczkowego. Pieprz w nazbyt słodkim kremie był nawet interesującym dodatkiem.
– Jasiek, zwariowałeś kompletnie! – Agnieszka Borowska, śmiejąc się, zamachała gwałtownie rękami. – Nie syp mi tego świństwa do oczu!
– Opp, przepraszam! Cele cywilne są dla nas święte! – Jasio moknął ją w czubek głowy i hojnie sypnął soli do jej sałatki śledziowej. – Tatatata! Tylko wojskowe! Tatata! Jestem messerschmittem. Bombardującym! – koleżanki, posunął serią gdzie popadnie i wziął kurs na północny zachód, na stolik pod przeciwległym oknem, zajęty przez dawne ciało profesorskie i zarządy klasowe.
Cały ten nalot miał miejsce na powtórce ze studniówki, zorganizowanej przez cztery dawne klasy maturalne jednego ze szczecińskich liceów w dwudziestolecie tej pierwszej i zasadniczej. Studniówka główna odbyła się w roku 1986 czyli „w stanie powojennym”, jak go nazywał szkolny historyk i była raczej ponura. Dziewiętnaście lat później dawna gospodyni klasy „c”, Agnieszka Borowska, demon organizacji, a obecnie dyrektorka nowiutkiego prywatnego liceum spotkała przypadkowo w centrum zakupowym Krzysztofa Łosia, gospodarza klasy „a” – oboje bardzo ucieszeni, poszli na kawę i na tej kawie synchronicznie wpadli na pomysł zorganizowania ripleja ponurej studniówki. Zastanawiali się przez chwilę nad balem maturalnym, ale doszli do wniosku, że studniówka lepsza, bo w karnawale.
No i tym razem absolutnie nie ma prawa być smętna.
Co najmniej równie dobrą zabawą jak przewidywane balety, stały się comiesięczne posiedzenia komitetu organizacyjnego, w którego skład Agnieszka i Krzysztof powołali czołówkę intelektualno-rozrywkową swojego rocznika. W rezultacie powstał plan balu, na który wstęp przysługiwał wyłącznie dawnym abiturientom, bez żadnych współmałżonków i innych osób postronnych, plus, oczywiście, wybranym osobom spośród ciała profesorskiego. Namiętne dyskusje wzbudził wybór miejsca balu: komitet podzielił się na zwolenników wypasionej knajpy (ostatecznie maturzyści dorośli i też się trochę wypaśli) oraz entuzjastów klimatycznej potańcówki w sali gimnastycznej z prowiantem przygotowanym przez troskliwe mamy.
Zwyciężył kompromis – prawdopodobnie z powodu braku entuzjazmu troskliwych mam co do przygotowania furażu. Postanowiono wykorzystać salę gimnastyczną – dla klimatu udekorowaną w stylu lat minionych, z portretem towarzysza Pierwszego Sekretarza włącznie – oraz zamówić profesjonalny catering. Klimat miała stworzyć Marylka Wąsik, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i ceniona scenografka teatralna. Szeroko pojętą wyżerkę wraz z wytworną zastawą i kelnerami obiecał załatwić Mirek Lipko, dyrektor orbisowskiego hotelu.
Oboje sprawili się znakomicie, podobnie jak cała reszta komitetu, odpowiedzialna za odnalezienie wszystkich absolwentów i ulubionych nauczycieli, pozbieranie pieniędzy i tak dalej. Kurtuazyjnie zaproszono obecną dyrekcję, która wprawdzie miała w nosie hulanki i swawole dawnych uczniów i najchętniej nie dałaby zezwolenia na cały ten bałagan w murach szkoły – tylko bała się podskoczyć aktualnemu wicekuratorowi… niestety, jednemu z filarów komitetu organizacyjnego. Nie tylko więc zezwoliła, ale poszła na całość i jako jedna z pierwszych strąbiła się pokazowo… a nawet zatańczyła kankana na chwiejącym się stole – ku radości wicekuratora, który jej szczerze nie lubił.
Generalnie jednak na balu panowała atmosfera szczęścia i słodyczy, ogólnej radości ze spotkania, życzliwości, pogody i wesela. Odnalazły się dawne sympatie, odżyły zapomniane przyjaźnie, odkurzono liczne nieśmiertelne anegdoty z życia uczniowskiego, a środek sali zaroił się od par, grupek i solistów tańczących dynamiczne tańce młodzieżowe sprzed lat dwudziestu.
Pod jednym z wysokich, zakratowanych okien mieściła się kwatera główna, czyli obszerny i doskonale wyposażony we wszystkie dobra stolik komitetu. Skład osobowy zmieniał się tu jak w kalejdoskopie, a od mniej więcej kwadransa siedziały przy nim cztery interesujące damy, dostatecznie już wytańczone i uchachane, żeby wreszcie móc nieco odpocząć i pogadać o życiu.
Agnieszka Borowska, zadowolona z wyniku swoich wielomiesięcznych trudów – o ile trudami można nazwać radosne posiedzenia komitetu – stanowczym ruchem (na ogół ruchy miewała stanowcze) sięgnęła po butelkę szampana.
– Dajcie jeszcze trochę tych bąbelków, dziewczyny. Głupi Jasiek dosolił mi śledzia, muszę go czymś zapić. To co, Marcysia, kiedy wychodzisz za ten mąż?
– Tylko nie Marcysia! – Marcelina Heska, ładnie zarumieniona, podstawiła jej własny kieliszek. – Podobno na wiosnę. Tak twierdzi mój narzeczony. Słuchajcie, czy były w ogóle messerschmitty bombardujące?
– Matko święta, a kto wie takie rzeczy! Lepiej powiedz, jak on się nazywa, ten twój narzeczony, bo zapomniałam – Alina Grosik, dla odmiany bez śladu wypieków, które zawsze uważała za okropnie niewytworne, sięgnęła po tort. – Jakoś tak bardziej ślicznie, Korkociąg… czy Grajcarek?
Misia Hart, skora dziś do nieopanowanych chichotów, rozchichotała się po raz kolejny.
– Korkociąg… nie mogę! Alka, kobieto, on się nazywa Firlej! Marcela mówiła dziesięć razy! Albo sto. To jest piękne, szlacheckie, staropolskie nazwisko! Trzeba było czytać „Paziów Króla Zygmunta”!…
– Nie było w lekturze – wzruszyła ramionami Alina. – Słuchajcie, dziewczynki, to nawet fajnie będzie: Marcelina Heska-Firlej! Cesia, nie zmarnujesz swojego nazwiska, co? Będziesz miała podwójne?
– Moja mama na taką drewnianą bełtaczkę do jajek mówiła „firlejka” – powiedziała z zastanowieniem Agnieszka. – To może nie tak głupio ci się skojarzyło z korkociągiem, Alcia?
– No widzisz. – Ala była zadowolona. – Ty słuchaj, Celiakio. Z takim nazwiskiem, a właściwie z takimi dwoma nazwiskami powinnaś mieć piękny ślub. Z ekstra wypasem. Z wielkim tortem, koniecznie różowym. Z limuzyną. I z druhnami. Chcesz, będziemy twoimi druhnami, co, dziewczynki?
– Kiedy to ma być skromny ślub – próbowała protestować Marcelina, ale oczka jej świeżo odzyskanych koleżanek już zdążyły zabłysnąć blaskiem zdrowego, damskiego podniecenia.
– Genialne! – Michalina znowu była cała rozradowana. – Będziemy sypać kwiatki!
– Urżnęłaś się – wyprowadziła ją z błędu Agnieszka. – Kwiatki to na procesji. Będziemy miały różowe sukienki i bukiety. Jak na tych debilnych filmach amerykańskich.
Michalina zamachała rękami.
– Tylko nie różowe! Ja nie mogę różowego! Zielone…
– Faktycznie – zmartwiła się Alina. – Pożresz się. A może się przefarbuj… tylko na ten ślub? Druhny powinny być różowe…
Michalina z oburzeniem potrząsnęła rudą czupryną.
– Na pewno nie! Wiesz, co to jest kicz? Wiesz! To, co w owalu. A co jest tandeta? Różowe. No.
Agnieszka dolała wszystkim rosyjskiego szampana.
– Miśka, ty nic nie rozumiesz! Ma być tandeta i kicz! Róże, złoto i kolie w trwałej ondulacji! Brylanty jak kurze jaja albo i większe! Falbanki i tiule! Dużo falbanek…
– I od zarąbania tiuli – wtrąciła krnąbrnie Marcelina. – Żadnych tiuli! Oszalałyście! Ja jestem estetka! A wręcz artystka! Nie zamierzam wyglądać jak królowa torcików bezowych! Jeśli się uprzecie, proszę bardzo, możecie wystąpić jako druhny. Ale jak zobaczę chociaż jedną falbankę, to was nie wpuszczę za próg…
– O co się tak ładnie kłócicie, dziewczynki? Nie chowajcie talerzyków, tu już i tak wszystko zbombardowałem i widzę same ruiny…
Istotnie, w piątej godzinie imprezy talerze z wytwornej hotelowej zastawy nie wyglądały reprezentacyjnie. Zmordowany nalotami Jasio przysiadł na wolnym krześle i nalał sobie szampana do jakiejś pustej szklanki, po czym wychylił go duszkiem.
– Strasznie się pić chce przy tej robocie – wyznał. – A może ja sobie zrobię przerwę i potańczę? Czy któraś z was mnie zaszczyci? Agnieszko, kwiatku? Nie? Alinko, skarbie? Wy też nie? Misia? Marcysia? Rozumiem. Wolicie dalej się kłócić. To ja lecę. Wwwwwum, wwwwum!
Zapuścił silniki i już prawie wystartował, ale jeszcze się zawahał.
– A nie powiedziałyście mi, o co się bijecie, gwiazdeczki! Czy dobrze słyszałem, że wychodzicie za mąż?
– Marcelina wychodzi – odpowiedziała Alina. – Na nas nie było chętnych. Może chcesz się z nami ożenić?
– Zbiorowo? – ucieszył się Jasio. – Bardzo chętnie. Mały, kochany haremik! Zawsze chciałem być Turkiem!
Dolał sobie szampana i nagle posmutniał.
– A nie, jednak się z wami nie ożenię. Coś sobie przypomniałem: mam żonę. Hendryczkę – Handryczkę. Nie mogę wam tego zrobić, bo ona by was wykończyła. Mnie właśnie wykańcza. Moje biedactwa – rozczulił się nagle. – Nikt was nie chciał? Naprawdę? To może chociaż załóżcie jakąś wspólnotę, komunkę malutką, będzie wam raźniej… Stowarzyszenie wyższej konieczności. Wyższej użyteczności, chciałem powiedzieć. Będziecie się mogły starać o dotacje. Nawet unijne. Masa szmalu.
– Jakie stowarzyszenie? – Cztery kobiety pękały ze śmiechu, widząc autentyczne zaangażowanie życzliwego kolegi.
Jasio – nomen omen Narębski – zastanowił się dwie sekundy.
– Klub dziewic – rzekł. Po czym, spojrzawszy na nie krytycznym wzrokiem, poprawił: – Klub używanych dziewic. No, powiedzmy, mało używanych dziewic.
Michalina, czołowa klasowa chichotka, popłakała się z radości.
– Jasieńku kochany, z czego wnosisz, że mało używane?…
– Nie mogę ci tego powiedzieć – oświadczył godnie i ponownie zapuścił silniki. – Wwwwum. Muszę wracać do obowiązków, służba nie drużba, moje kochane. Spotkamy się po wojnie. Wwwummmmm! Czy waszym zdaniem powinienem udać się teraz zbombardować Londyn, czy raczej polecieć na Dooooouuuver?
– Leć na Dooouuuver – powiedziała Michalina stanowczo i z tym samym bardzo angielskim akcentem. – Daj im popalić.
– Jesteście słodkie – oświadczył Jasio i odleciał.
Słodkie i też już nieco zalane koleżanki spojrzały po sobie.
– Ja nie wiem – powiedziała z wahaniem Alina – czy to dobrze, że mało używane, czy źle…
– Przestań – zażądała Agnieszka. – W naszym wieku!
– No tak – westchnęła Marcelina. – Teraz to podobno już w trzeciej klasie szkoły podstawowej wstyd się przyznać, że się jeszcze nie miało faceta. Może naprawdę pójdziemy potańczyć, zanim kolejni mądrale przyjdą nam tu robić afronty?
Na parkiecie szalał dziki tłum, bawiący się doskonale przy dźwiękach przebojowej grupy U2. Cztery mało używane dziewice dołączyły do nich i już po chwili hasały radośnie w potężnej koedukacyjnej grupie równolatek i równolatów. Nie wiadomo dlaczego, bab, jak zwykle, było więcej.
Po dwóch muzycznych kawałkach grupę U2 zastąpiła grupa Queen, a potem Hanna Banaszak, seksownie szemrząca o tym, co ma w swoim magicznym domu. Grupa na parkiecie podzieliła się na podgrupy damsko-męskie, poprzytulane jak w najlepszych czasach prywatkowych.
Spośród naszych czterech przyjaciółek tylko Alina pozostała bez partnera. Nie zamierzała się tym przejmować, wyminęła rozmarzone pary i pożeglowała w stronę Roberta Sójki, dwadzieścia lat temu wyróżniającego się bujnymi lokami do pasa, a dzisiaj kompletnie łysego (co mu jednak nie ujęło ani odrobiny wdzięku, jakim czarował wszystkie koleżanki i co młodsze nauczycielki). Robert pracował w radiu jako realizator, znał się zatem na wszelakiej aparaturze grającej i obecnie fachowo pełnił funkcję didżeja, używając na przemian nowych płyt kompaktowych i starych, czarnych winylowych krążków.
– Cześć, Robciu – zagaiła Alina mało oryginalnie – co tam jeszcze masz z tych staroci?
– Różne mam – odparł Robcio, popijając finlandię rozcieńczoną sokiem z grejpfruta (co do drinków, postanowiono nie trzymać się kurczowo tradycji, uznając zdecydowaną wyższość alkoholowej teraźniejszości). – A co byś chciała, aniołku?
Zanim jednak Alina zdążyła zażądać wczesnych Beatlesów, po których przyszła, na schodkach wiodących na didżejski pojawiła się jeszcze jedna osoba. Osoba miała wyraźne z ujarzmieniem trzech schodków, ale zamierzała trudności pokonać, nie bacząc na ewentualne straty. Dżentelmen Robcio wyciągnął ku niej pomocną dłoń i na podest wtoczyła się, omal nie przewracając stojaków z aparaturą, pani doktor Eugenia Białuń, od sześciu lat dyrektorka liceum, osoba szczupła do granic anorektycznej chudości, odziana w wiszące na niej smętnie fioletowe szaty, bogato zdobne w sztrasy i sztuczne perełki. Olbrzymi dekolt odsłaniał obojczyki tak spiczaste, że Robcio w pierwszym odruchu (spowodowanym zapewne dużą ilością finlandii z sokiem) cofnął się gwałtownie, żeby sobie nie wybić oka.
Pani doktor Białuń, wdarłszy się na podwyższenie, postała chwilę bez ruchu, odzyskała równowagę i wyciągnęła w stronę Roberta kościstą prawicę.
– My się jeszcze nie znamy – powiedziała uprzejmie. – A przecież pan tutaj jest najważniejszy na tej sali, nieprawdaż, zgadza się pan ze mną?
– Prawdaż – zgodził się posłusznie Robert. – Jestem najważniejszy. A to jest Ala, ona jest też najważniejsza.
– Ach! – Pani doktor dyrektor uścisnęła Alinie rękę, nieomal gruchocząc jej kości. Kto by się spodziewał takiej krzepy w chudzinie? – Jakże się cieszę, pani Alu. Proszę mi wierzyć, bardzo szanuję wasze pokolenie, bardzo. Tyle przeżyliście. Prawdziwa martyrologia. Ale cóż, ja właściwie jestem z tego samego pokolenia… – Przez chwilę zadumała się, zapewne nad swoją osobistą martyrologią. – No, może mam kilka lat więcej, ale też młodo zaczęłam stan wojenny. Pamiętam, pamiętam… te konspiracje, powielacze, internowania na każdym kroku… Boże, co to był za kraj…
Alina słuchała jednym uchem, zastanawiając się, czy pani Białuń przewróci się na Robciowe konsole, czy nie.
– To było zbrodnicze państwo i na dobrą sprawę należałoby wszystkich wystrzelać – oznajmiła tymczasem pani Białuń. – Wszystkich jak leci. Oprócz tych, co walczyli, oczywiście. Porządni ludzie walczyli. Tacy jak wy. Jak ja. I drogo za to zapłacili.
Gibnęła się niebezpiecznie i zadała Robciowi dramatyczne pytanie:
– Co się stało z waszą klasą?!
– Nic się nie stało – odpowiedział, lekko zdziwiony. – Prawie wszyscy tu są. Ja byłem z „b”.
– Nie wszyscy, tylko ci, którym się udało – poprawiła go pani Białuń. – Którzy przeżyli. Których nie złamała esbecja, którzy nie wyjechali do Izraela, którzy nie odebrali sobie życia…
– Co ona bredzi? – Robcio pochylił się do ucha Aliny.
– Moim zdaniem cytuje Kaczmarskiego albo kogoś z tej paczki – mruknęła Alina. – Jak jej stąd nie usuniesz, zacznie śpiewać „Mury”. Albo „Żeby Polska”.
Wyczucie słusznie jej podpowiadało. Pani Białuń sięgnęła po mikrofon, którego na szczęście nie potrafiła włączyć.
– Czy to nie jest dobra chwila, żebyśmy wszyscy zaśpiewali jedną z tych pieśni, co nam kiedyś dodawały sił do przetrwania złego czasu?
– Nie – powiedział Robert stanowczo i odebrał jej mikrofon. – Ale mogę pani puścić „Imagine” Lennona. To też jest ideologiczne. Pozwoli pani, że pomogę zejść?
– Ja pomogę, a ty dawaj tego Lennona. – Alina delikatnie, choć z determinacją popchnęła panią Białuń w stronę schodków. Udało się jakimś cudem bez ofiar w ludziach. – Jezu, Robciu, prawie wytrzeźwiałam z wrażenia. Co ona ma za szajbę?
– Kombatancką – wyjaśnił Robert. – Ujawnia jej się pod wpływem napojów wyskokowych. Mam nadzieję, że ta ciotka rewolucji nie uczy dzieci historii.
– Nie mam pojęcia, czego ona uczy. Pokaż, co tu jeszcze masz. Ale fajne! To teraz daj Simona i Garfunkela, ja ich lubię. Patrz, Roberto, ona organizuje wiec?
Istotnie, pani doktor Białuń działała teraz na środku sali, a wokół niej zbierał się coraz większy tłumek. Nie minęły dwie minuty, a „Scarborough Fair” zostało niemal zagłuszone, ochoczo, acz fałszywie wykonywanym refrenem:
– „Wyrwij murom zęby krat, zerwij kajdany, połam bat”…
Pani Białuń, szczęśliwa, stała wśród śpiewających jak prawdziwa „Wolność wiodąca lud na barykady”. Lud śpiewał nader ochoczo – wyłącznie refren, bowiem słowa całości znało tylko kilka osób, a te nie miały szans przedarcia się z mikrymi raczej głosami solowymi przez potężny chór.
W pewnym momencie zaktywizował się Paweł Szumilas z klasy „c”, kapitan żeglugi wielkiej, dowodzący potężnymi masowcami, a dwadzieścia lat temu najlepszy tancerz liceum, który nic a nic ze swych umiejętności nie stracił i od początku był królem tego balu.
– To jest walc – wrzasnął i przekrzyczał chór. – Wszystkie pary tańczą! Pani pozwoli!
Porwał opierającą się nieco panią Białuń i ruszył z nią w posuwisty taniec. Po chwili tańczyli wszyscy, wskutek czego, kiepskie od urodzenia, masowe wykonanie przeboju do reszty straciło znamiona sztuki.
Nie przeszkadzało to balowiczom w najmniejszym stopniu i nie wiadomo, jak długo trwałby ten walc z figurami (Paweł wziął na siebie rolę wodzireja), gdyby w sam środek tańczących nie wkroczył nagle Jasio Narębski. Solniczkę i pieprzniczkę gdzieś posiał, za to cały owinięty był srebrnymi i złotymi łańcuchami, a z uszu zwisały mu dwie różnobarwne bombki. Najwyraźniej pożyczył sobie trochę ozdób z choinki stojącej do tej pory w holu i już prawie pozbawionej igliwia.
Widok bogato zdobionego Jasia spowodował nagłe znieruchomienie baletu.
Jasio, zadowolony z efektownego entrée, rozłożył szeroko ramiona i zaszeleścił łańcuchami.
– Panie i panowie, wygraliśmy tę wojnę! Już nie jestem myśliwcem. Ani bombowcem. – Zachwiał się lekko, ale zaraz odzyskał pion. – Jestem Tajtanikiem w dziewiczym rejsie – oznajmił, wywołując okrzyki podziwu oraz zrozumienia dla swego przybrania. „Tajtanik” w dziewiczym rejsie doprawdy miał prawo tak wyglądać. – Za chwilę rozbiję się o górę lodową. Czy ktoś z was, koledzy, zechciałby być moją górą lodową?
– Jasiu! Dla ciebie wszystko! Będę ci górą! – Uradowany swoimi tanecznymi sukcesami Paweł wystąpił z tłumu i natychmiast tego pożałował. Tajtanik w dziewiczym rejsie rozpędził się bowiem, pochylił i uderzył dziobem w lód, to jest wyrżnął go głową prościutko w splot słoneczny.
Historycznie rzecz wyglądała inaczej, ale tym razem utonęli obaj. I Tajtanik, i góra lodowa.
•
– Jakbym widziała twojego ojca. Tak samo paskudnie wyglądał za każdym razem, kiedy się ponapijał jak głupi. Te oczka czerwone. Te worki pod oczami. Cały tatuś. Calutki. Właściwie to chyba nawet lepiej, że wyjechał, bo jakbym tak stale miała mu rosołki gotować…
– Masz rosołek, mamo?
Michalina spojrzała na matkę z nadzieją, ale ta zaśmiała się ironicznie.
– Rosołek. Barszczyk. Kwaśna kapustka i ogóreczki kiszone. I co jeszcze? Trzeba było myśleć, zanim zaczęło się pić. Jest grochówka od przedwczoraj… o ile twoja wątroba dzisiaj zniesie grochówkę.
Michalina poczuła bardzo wyraźnie, że nie zniesie ani trzydniowej grochówki – sama myśl o niej sprawiła jej dużą przykrość – ani, przede wszystkim, gadania własnej matki. Jeżeli trzydzieści pięć lat temu matka miała tak samo… trudno dziwić się ojcu, że wybrał wolność w rodzinnej Irlandii. Michalina chętnie natychmiast wyjechałaby do Irlandii albo gdziekolwiek indziej, nie było to jednak możliwe.
Za bardzo rąbała ją głowa.
Wolnym krokiem udała się do kuchni, znalazła w szufladzie swoje ulubione zupki z papierka i nie mogąc się zdecydować, co jej zrobi lepiej, sporządziła kubek rosołku i drugi kubek barszczyku. Starannie wyłowiła miniaturowe grzaneczki i wyrzuciła je do śmieci. Żadne grzaneczki. Za dużo żucia. Tylko płyny.
Makaronik się nie liczy, makaronik sam przeleci.
Matka wciąż coś tam nadawała, ale Michalinie udało się wyłączyć. Kwestia wprawy. Gdyby ojciec trochę poćwiczył, zamiast od razu uciekać, też by się nauczył. Tylko czy to jest życie?
Niby jest. Wewnętrzne.
Boże jedyny. Takie życie wewnętrzne jest dobre dla ślimaka winniczka, a nie dla człowieka.
Telefon.
Telefonu nie odbieramy, o nie.
– Michalino, telefon ci dzwoni. Nie masz zamiaru odebrać? Przecież to niegrzecznie! Ja odbiorę. Halo!… Nie, to matka. Michalina źle się czuje, za dużo wczoraj wypiła… Przepraszam, co?… Pani też za dużo wypiła? I też zmusza pani starą, schorowaną matkę, żeby specjalnie dla pani gotowała barszczyki?
Matka najwyraźniej zamierzała się rozwinąć, ale Michalina bez słowa odebrała jej słuchawkę.
– Halo. Jestem. Słucham.
– Misia?
Głos Agnieszki był najwyraźniej udręczony, niemniej gdzieś tam z bardzo daleka przebijały w nim iskierki dobrego humoru. Słabiutkie, lecz wyraźne. Michalinie natychmiast zrobiło się lepiej. Nie ona jedna cierpi.
– Ja. Żyjesz, Agniecha? Bo ja raczej nie.
– Ja też nie. Okładam się kotem, ale na razie nie pomaga.
– Jakim kotem?
– Moim. On jest bardzo duży. Podobno kot kładzie się tam, gdzie człowiek ma jakieś kuku. Ja mam wszędzie. On się przemieszcza. To mądry kot. Nazywa się Rambo.
– O matko. Kot? Rambo?
– Bo to bandyta. Ale mnie kocha. Ty, Miśka… ty masz dobrze, mamunia o ciebie dba…
– Zapomnij. Moja matka tylko tak gada. Proponowała mi przedwczorajszą grochówkę. Niewykluczone, że na dobicie…
Przedwczorajsza grochówka rozśmieszyła Agnieszkę do tego stopnia, że ta zaryzykowała bardzo delikatny chichocik. Nie wyszedł jej na zdrowie.
– Boże, jednak nie mogę się śmiać. Misia, ty pamiętasz, umawialiśmy się na jakieś spotkanie, ale ja do końca nie wiem, z kim i kiedy…
– Ohohoho, to ze mną nie jest tak najgorzej. Z komitetem, oczywiście. Za tydzień u jazzmanów. Mają być wszyscy, tym razem z rodzinami. Marcela, Ala, Krzychu z Marylką, Andrzej z Kasią, Jasio z Heńką, Mareczek z Mireczkiem… Aga… czy ty też odniosłaś wrażenie, że Mareczek z Mireczkiem?…
– Że co? Że są razem? Nie musiałam odnosić niczego. Sami powiedzieli, bardzo zadowoleni. Tylko chętnie by mieli jakieś dziecko, a to się jakby nie może udać, rozumiesz. Chcieli adoptować, ale ich wyśmiano.
– Kurczę, to właściwie szkoda, nie? Oni są obaj strasznie fajni.
– Dziecko ma mieć mamusię, nie wiesz?
– To chyba lepiej żeby miało dwóch tatusiów niż nic wcale? Dwóch fajnych tatusiów, zauważ. Ja się przeważnie chowałam bez żadnego tatusia i na pewno z tej przyczyny nie mam teraz żadnego chłopa. Moja mamusia nienawidzi chłopów i może mi coś tam przekazała. Mareczek z Mireczkiem mogliby zaadoptować dziewczynkę, miałaby królewskie życie. Podobno córeczki są zawsze tatusiowe, wiesz. Ja przez chwilę byłam.
– Daj spokój. Mój tatuś mnie nie znosił. Mamusia też. Jak byłam mała, to podobno byłam brzydka jak nieszczęście…
– Przestań. Ty, brzydka?
Agnieszka była smukłą, wysoką blondynką, o absolutnie klasycznych rysach twarzy, przy których mogła spokojnie ściągać włosy do tyłu bądź, jak teraz, strzyc je prawie po męsku. Wielkie fiołkowe oczy miały wyraz tajemniczości, być może dlatego, że Agnieszka nie lubiła swoich okularów, które, jako krótkowidz, powinna nosić na co dzień. Jeszcze bardziej nie znosiła soczewek kontaktowych. Poddawała się tylko, prowadząc samochód, bo wtedy już brak okularów groził jej śmiercią lub kalectwem. No i czasem, kiedy czytała coś wydrukowane naprawdę małymi literkami… ale starała się to robić bez niepotrzebnych świadków. Jako dyrektorka szkoły miała z tym czasami problem.
– Byłam ohydnym dzieckiem – powiedziała samokrytycznie. – Tłusta jak Chruszczow. I ogólnie podobna. Mordę miałam prawie taką jak on.
– Kto to jest Chruszczow?
– Był. Towarzysz sekretarz, generalny czy jak tam, Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Dawno, jeszcze przed pieriestrojką. Podobno dzięki niemu tak naprawdę możemy tutaj mieszkać.
– Gdzie, w Zdrojach? – Michalina z matką mieszkały w niewielkim domku w prawobrzeżnej dzielnicy Szczecina.
– Też. Ale generalnie tu, na Ziemiach Zachodnich. Zaparł się. Kiedyś ci to wszystko opowiem.
– Nie, dziękuję. – Michalina była osobą ahistoryczną, w przeciwieństwie do Agnieszki, posiadaczki dyplomu Wydziału Historii Uniwersytetu imienia Mickiewicza w Poznaniu, gdzie swego czasu jeździło na studia pół Szczecina. Nie przeszkadzało jej to pasjonować się bieżącą polityką, choć tylko biernie. – Wiszą mi luźniutko wszystkie partie świata tego. Z radzieckimi na czele. Nasze też. Nie wiesz, jak tam koleżanki?
– Alka i Marcela? Przypadkiem wiem. Dzwoniłam do nich w pierwszej kolejności. Rozumiesz, alfabetycznie jesteś trzecia. A, Ma, Mi. Cierpią, biedaczki. Ale Alinę pielęgnuje Wisia, ta jej córka, a Marcelę osobisty Firletek. Firlejek. Kurczę, wy to jednak macie dobrze, każda z was kogoś w domu ma, żeby ratował w potrzebie, a choćby i wysłuchał, a ja mam tylko mojego Rambusia.
•
Agnieszka była w błędzie.
Matka Michaliny, jak już wiemy, była jak najdalsza od pielęgnowania skacowanej córki i nie omieszkała tego wiele razy powiedzieć, wypominając jej przy okazji podobieństwo do tatusia, Irlandczyka, który kiedyś, dawno temu przyjechał do Polski, aby w Krakowie, na Ujocie, studiować slawistykę. Na tym samym Ujocie Bożena Konik studiowała rusycystykę, której zresztą nie lubiła i sama nie wiedziała, dlaczego na nią poszła. Zdaje się, że stosunkowo łatwo było się dostać na ten wydział, a Bożena bardzo chciała się wyrwać ze Szczecina i uciec jak najdalej od rodziców, pionierów tego miasta. Miała im za złe obrzydliwą ascezę w zakresie potrzeb życiowych, a zwłaszcza to, że mogąc w latach pionierskich zająć obszerną poniemiecką willę na Pogodnie, zadowolili się domkiem w Zdrojach. Bo jacyś przyjaciele mieszkali obok. A cóż to za powód?!
Rodzice pani Bożeny byli parą łagodnych nauczycieli matematyki, którzy we Lwowie jakimś cudem uniknęli podróży na białe niedźwiedzie, a niedługo po wojnie, na fali tak zwanej repatriacji, z trzyletnim dziecięciem na rękach przybyli do Szczecina. Dwa miesiące wcześniej zamieszkało tu, właśnie w dzielnicy Zdroje, zaprzyjaźnione małżeństwo państwa Duszyckich i właśnie ze względu na nich pan Antoni Konik zrezygnował z willi na Pogodnie. Jak również dlatego, że lewobrzeże razem z reprezentacyjnym Pogodnem było mniej bezpieczne niż prawobrzeżny Szczecin. Wciąż jeszcze słychać tam było strzały. Pan Antoni nienawidził strzałów. Potem jeszcze długie lata wszyscy byli przygotowani na to, że „przyjdzie chwila” i będą musieli na gwałt pakować walizki i wyjeżdżać… Bóg jeden wie, dokąd tym razem. Denerwowali się tak czternaście lat, aż wizyta Nikity Siergiejewicza w Szczecinie w pięćdziesiątym dziewiątym roku, oznaczająca, że Wielki Brat ostatecznie przyklepał Szczecin jako miasto polskie, spowodowała, że odetchnęli z ulgą i odstawili walizki na pawlacze.
Tyle lat życia w nerwach spowodowało jednak spore spustoszenia w dobrych sercach obojga państwa Koników, a ponieważ kardiolodzy nie potrafili jeszcze wtedy robić wielu rzeczy, które dzisiaj są dla nich drobiażdżkiem – pan Antoni opuścił nasz padół w roku siedemdziesiątym drugim, a jego małżonka, pani Nela, rok później.
Zanim jednak doszło do tych smutnych wydarzeń, Bożenka zdążyła dorosnąć, zwiać do Krakowa, rozpocząć studia, poznać czarującego slawistę in spe, zakochać się w nim i niespodziewanie urodzić mu śliczną malutką córeczkę Michalinkę.
Niestety, urodziła mu tę córeczkę na trzecim roku i musiała wziąć dziekankę, która stała się początkiem końca jej edukacji. Czarujący Noel Hart robił właśnie dyplom, wysłał więc młodą mamę z dziecięciem przy piersi do rodziców, a sam obiecał do nich dołączyć niebawem.
Był to rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty siódmy, już zapowiadający burzliwe wydarzenia marcowe, a ponadto odznaczający się tym, że przyszła wówczas na świat ponad setka niemowlaków, które w odpowiednim czasie spotkały się w murach jednego ze szczecińskich liceów, a jako maturzyści mieli byle jaką studniówkę, więc po dwudziestu latach zorganizowali sobie drugą, o wiele lepszą.
Dziadkowie Konikowie wnuczunią byli zachwyceni, szczęściem napawał ich również powrót córki, którą uznali już niemal za straconą dla siebie.
Bożenka nie była zachwycona ani posiadaniem dziecka, ani przerwaniem studiów. Zanosiło się na długi i nudny okres macierzyństwa. A cholerny Noel niczego nie zamierzał przerywać, konik polny irlandzki. Boże jedyny, co ona w nim widziała?! Te rude włosy… ciemnorude, jeśli mamy być dokładni, brązowe oczy, piegi na gębie… Głos. No pewnie, wszystkie filolożki się w nim kochały z powodu głosu i rzewnych ballad, które śpiewał przy gitarze. Jej rok podzielił się wtedy na dwie grupy: tych, co biegali do Piwnicy pod Baranami i tych, którzy byli stałymi gośćmi w akademiku, gdzie Noel śpiewał te durnowate piosenki. Znał ich chyba z tysiąc. Irlandzkie, szkockie, walijskie, angielskie, bretońskie i nie wiadomo jakie jeszcze.
Państwo Konikowie z ciekawością czekali na przyszłego zięcia, ale córka szybko ochłodziła ich serdeczne zapały do uroczystych powitań, ślubu i tak dalej. Miała absolutną pewność, że chwila, kiedy rudy Noel żegnał je obydwie na dworcu głównym w Krakowie była ostatnią okazją do popatrzenia w te łajdackie oczka. Wyrażała to przekonanie soczyście i z dużą częstotliwością.
Nie były to czasy powszechnego posiadania komórek, a nawet telefony stacjonarne stanowiły rarytas. Noel zaś nienawidził pisania listów. Wieści od niego nie przychodziły żadne.
Dziadkowie dali się zasugerować i też stracili nadzieję na tatusia dla Michalinki.
Michalinka miała pół roku, zwątpienie jej dziadków i zgorzknienie matki sięgało szczytu, marzec sześćdziesiąt osiem stał u wrót kraju, kiedy do drzwi domku w Zdrojach zastukał Noel Hart, szalenie zadowolony, z dużym bukietem kwiatów i tytułem magistra (aczkolwiek obronił się dość kiepsko, bo na chybcika – jego promotor, który też biegał do akademika na improwizowane koncerty, zrozumiał niecierpliwość młodego ojca stęsknionego za prawie niewidzianym dzieciątkiem, przyspieszył mu egzamin dyplomowy i nie czepiał się szczegółów).
Dziadkowie omal się nie rozpłynęli ze szczęścia, a Bożena z trudem powstrzymała się od strzelenia ukochanego Irlandczyka w dziób. Uważała, że mu się słusznie należy.
Noel w Szczecinie przyjął się bardzo dobrze i dość szybko znalazł sobie pracę w jakiejś niemieckiej spółce żeglugowej, gdzie gwałtownie potrzebowano ludzi znających języki. Ślub z Bożenką wziął w najszybszym możliwym terminie, nazwisko Michalinie dał już na starcie, więc z tym problemów nie było, w córeczce zakochał się nieprzytomnie od pierwszej chwili, a potem tylko mu się to pogłębiało, starszych państwa Koników oczarował bez najmniejszego trudu (a oni jego), natomiast stosunki ze świeżo poślubioną małżonką pozostawiały wiele do życzenia.
Półroczne oczekiwanie na Noela połączone z intensywnym samonapędzaniem się w przekonaniu o jego podłej rejteradzie spowodowały u Bożeny przykrą reakcję.
Przestała go kochać, mianowicie.
Prawdopodobnie od samego początku jej uczucie było średniej próby. Owszem, to fajnie, że uwielbiany przez wszystkie studentki Irlandczyk wybrał właśnie ją, Bożenę Konik, skromną rusycystkę. Miło było, kiedy śpiewał te głupie piosenki specjalnie dla niej i w nią wlepiał te swoje oczy, podczas gdy reszta obecnych dziewczyn patrzała na to z nieukrywaną zawiścią. Przerwanie jednak studiów, oczekiwanie miesiącami na przybycie amanta, gotowanie w kociołku pieluszek tetrowych (czasy, czasy…), wywieszanie ich dziesiątkami, setkami, tysiącami i milionami w ogródeczku przydomowym… ooo, to mogło zjadowić najłagodniejszą!
No i zjadowiło Bożenkę nad podziw.
Gdyby Noel nie był tak ciężko zakochany w córeczce, gdyby dziadkowie Konikowie nie stali przy nim murem i nie traktowali go jak najmilszego syna, prawdopodobnie nie wytrzymałby w Szczecinie dłużej niż rok, dwa. Wytrzymał sześć lat. Pół roku po śmierci babci Neli Konikowej z bólem serca zwiał od ukochanej niegdyś żony Bożeny.
Nie dała mu żadnych szans.
Któregoś dnia popłynął jednym ze statków spółki, w której pracował, do Belfastu i stamtąd zawiadomił Bożenkę, że ma serce rozdarte z powodu Michalinki, ale nie wraca, bo jeszcze mu życie miłe.
Bożenka dostała ataku dzikiej furii i odcięła niewiernemu wszelkie kontakty z córeczką. Nie obudziły się w niej żadne skrupuły – również wtedy, kiedy regularnie co trzy miesiące pojawiał się w Zdrojach coraz to inny pracownik dawnej firmy Noela i przekazywał jej przyzwoitą sumę w funtach. Noel Hart dostatecznie długo mieszkał w Polsce Ludowej, żeby nie wygłupiać się z przekazami bankowymi i oficjalnym przelicznikiem silnej angielskiej waluty na socjalistyczne złotówki.
Przesyłki przychodziły do momentu, kiedy Michalina skończyła studia na warszawskiej SGGW, na kierunku architektura krajobrazu. Tatuś Noel miał niezły wywiad. Musiał się nim posiłkować, ponieważ osobiste kontakty zostały mu uniemożliwione.
Michalina początkowo tęskniła za kochanym tatuśkiem, dla którego była królewną, wróżką i elfem z wrzosowisk (niezupełnie rozumiała, co miał na myśli, kiedy ją tak nazywał), ale po jakimś czasie, słuchając regularnych opowieści Bożeny na temat, jaką to Noel był świnią – zwątpiła. Zapamiętana postać ojca śpiewającego uwielbianej córeczce na dobranoc śliczne ballady niemal zatarła się w jej świadomości. Ku tajonej złości Bożeny, Michalina nigdy jednak nie dała się wciągnąć w rozpamiętywanie jego podłych uczynków.
Po studiach zamierzała rzucić się z głową w wir życia. Niestety, przeszkodziło jej w tym odziedziczone po dziadkach, względnie po tatusiu, dobre serce. Jej matka, która właśnie przeszła na rentę inwalidzką z tysiąca, doprawdy, powodów, nie podejmowała się mieszkać sama. Tak to właśnie określiła.
– Nie podejmuję się – przemawiała do telefonu, na którego drugim końcu, w dalekiej stolicy wisiała zdenerwowana do szaleństwa Michalina. – Nie podejmuję się i już. Jestem zbyt chora, żeby wziąć na siebie trudy utrzymania tego domu… tego domu, którego zresztą nie znoszę, jak wiesz, Michalino…
– No to może sprzedajmy go i się przeprowadź. – Michalina starała się mówić tonem beztroskim, ale słabo jej to wychodziło. Matka swoim, latami trenowanym, uchem wyczuła fałsz.
– Gdzie, twoim zdaniem, mam się przeprowadzić? – spytała lodowato. – Do domu opieki społecznej? Żeby jakaś nieczuła pielęgniara nie podała mi nawet szklanki wody, kiedy jej będę potrzebować? Czy może pod most? Albo od razu na Ku Słońcu…
Nazwę ulicy, przy której mieści się przepiękny, rozległy, zabytkowy cmentarz, wymówiła ze szczególnym jadem. Wiedziała doskonale, jak to podziała na Michalinę.
– No, mamo, co ty mówisz, przecież ja nic takiego nie miałam na myśli! Chodziło mi o to, że ja teraz mam szansę na fajną pracę, i gdybyśmy rzeczywiście sprzedały chałupkę, to mogłybyśmy kupić jakieś mieszkanko w Warszawie. I tam byśmy zamieszkały. Razem, mamo!
– Ty mnie jednak nienawidzisz. – To zdanie Bożena wygłosiła z dużą przyjemnością; dawno już je sobie przygotowała, tylko nie miała dotąd okazji go użyć. – Chcesz mnie oderwać od tego miejsca, gdzie przeżyłam prawie całe życie. Gdzie są groby moich rodziców. Gdzie przez krótkie lata dzieciństwa byłam szczęśliwa… Tak. Ty mnie nienawidzisz. To zrozumiałe. Jesteś córką swego ojca. Wszyscy mnie nienawidzicie. Taki mój los. Trudno. Ale żeby własna córka?… Nie obchodzi cię matka, która zrujnowała sobie kręgosłup, dźwigając cię, kiedy byłaś mała… zawsze byłaś o wiele za gruba, to przez to twoje łakomstwo… Teraz zapewne czeka mnie wózek inwalidzki, ale ciebie to nie obchodzi. Wiedziałam, że w końcu tak będzie, chociaż łudziłam się, że wrócisz… łudziłam się przez te szystkie lata, kiedy ty sobie studiowałaś na mój koszt…
Koszty ponosił Noel, ale dla Bożeny był to drobiazg niewart wzmianki.
– Widocznie tak musi być. Matka rodzi, wychowuje, kocha… kocha, powiadam, bo nikt tak nie kocha dziecka jak jego matka! I w rezultacie zawsze, powiadam, zawsze zostaje sama.
Zamilkła znienacka, czekając na efekty przemowy.
Nie rozczarowała się. Ciąg dalszy rozmowy świadczył o tym, że wzbudziła w Michalinie potężne poczucie winy.
Nie było już więcej mowy ani o sprzedaży rozpadającego się domku w Zdrojach, ani o wspólnym zamieszkaniu w Warszawie. Michalina zacisnęła zęby, spakowała walizki, wzięła swój...
.
.
.