- promocja
- W empik go
Klub Pana G. - ebook
Klub Pana G. - ebook
Milena jest znudzoną, zmęczoną i nieco zaniedbaną mężatką. Nie potrafi nic zmienić w swoim życiu, więc zmiana przychodzi do niej. Gabriel zaprasza ją do tajemniczego klubu, w którym wejście do każdej następnej komnaty oznacza przekroczenie kolejnej seksualnej granicy. Jak daleko posunie się Milena? I czy Gabriel na pewno jest gotowy na wszystko?
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8846-7 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bezskutecznie, aż do teraz.
On tu jest. Nasze ciała są rozgrzane i mokre od potu oraz wody, która po nas spływa. Stoimy pod prysznicem, jest gorąco, duszno i ciemno. Jestem naga, opieram się plecami o jego wyrzeźbiony tors. On obejmuje mnie od tyłu, wodzi dłońmi po moich piersiach, sutki stają na baczność. Jedną dłonią łapie mnie za szyję, drugą sunie w dół. Jego palce bawią się moimi wilgotnymi wargami, jestem śliska i mokra jak nigdy i nie wiem, czemu w ogóle się tego nie wstydzę. Wsuwa we mnie dwa palce. Drugą dłonią zasłania mi oczy i wtedy dzieje się coś niesamowitego. Wiem, że stoi za mną, czuję go, czuję jego naprężoną męskość, która wtula się w rowek między moimi pośladkami, delikatnie je rozchylając. Czuję jego rozpalone usta na karku, tuż pod linią włosów. Jakim więc cudem – chcę zobaczyć, ale on mi nie pozwala – czuję też inne wargi na moich ustach? Są równie gorące i nabrzmiałe. Do moich piersi przylega nagle drugi tors. Jest teraz przede mną i za mną, jedno tchnienie, dwa męskie ciała, które zamykają mnie w potrzasku, ale zamiast chęci ucieczki wzbiera we mnie potężna fala podniecenia. Zamieniam się w jedną pulsującą strefę erogenną. Nie potrafię nawet ocenić, w którym miejscu ich dotyk jest najprzyjemniejszy. Jedne usta na mojej szyi, drugie między moimi udami. Dłonie, wszędzie dłonie…
Master! Master! Just call my name! – w moją senną fantazję wdzierają się dźwięki Metalliki. Co, do cholery?! Zrywam z oczu opaskę, którą zawsze zakładam na noc, i półprzytomna szukam telefonu. Genialnie! Rafcio albo Kamcio znowu dla żartu zmienili mi dźwięk budzika. Moim pasierbom prędzej wyrośnie na ich brudnych łapkach opuncja figowa, niż przepuszczą okazję, żeby mi dopiec. Jeszcze się gnojkom nie znudziło. Muszę zmienić blokadę z PIN-u na odcisk palca, bo najwyraźniej data mojego ślubu z ich ojcem nie jest hasłem najtrudniejszym do rozszyfrowania. Tym razem znaleźli w sobie przynajmniej tyle litości, żeby nie zmieniać godziny alarmu na wpół do czwartej. Może powinnam im za to podziękować. Albo Adamowi, bo dał im szlaban na gry, gdy dopuścili się takiej zagrywki za pierwszym i jednocześnie ostatnim razem. Nie, nie zrobił tego ze względu na mnie. Od dawna nie mam złudzeń, że robi cokolwiek ze względu na mnie. Po prostu alarm przy okazji obudził też jego, a Adam niewyspany to Adam bardzo zły.
Na szczęście jest szósta trzydzieści, czyli normalna godzina mojej pobudki. Męża nie ma już w łóżku ani nawet w łazience. Podciągam roletę i zerkam na podjazd, by odprowadzić go wzrokiem do auta. Włożył wiosenny płaszcz, choć kwiecień daje się jeszcze we znaki porannymi przymrozkami. Adam nie patrzy w górę, nie szuka mojej twarzy w oknie, jak to robił kiedyś. Mimo to podnoszę dłoń, żeby mu pomachać. Taki odruch. Patrzę, jak przeciera zabrudzone buty specjalną ściereczką, którą trzyma w bocznych drzwiach, po czym rusza do pracy. Wcześnie, nawet jak na niego.
Zmarzłam w nocy mimo polarowej piżamy, która ląduje teraz w koszu na pranie. Adam w ramach oszczędności każe wszystkim przykręcać wieczorem grzejniki, dzięki czemu w nocy temperatura w naszym prawie dwustumetrowym domu, który i tak długo się nagrzewa, spada do czternastu stopni. Nie oszczędzamy dlatego, że brakuje nam pieniędzy – mój mąż ma to po prostu we krwi. Najchętniej ustawiłby mi też wyłącznik czasowy na dopływie ciepłej wody. Gdy jest w domu, pilnuje, żeby prysznic żadnego z nas nie trwał dłużej niż cztery minuty. Długi, gorący, poranny natrysk to mój wykradziony luksus, którego na szczęście on nie może reglamentować. Biorę go z podwójną przyjemnością – mogę się ogrzać i jednocześnie zrobić Adamowi na złość.
Przed ślubem nie był taki. Zabierał mnie na zagraniczne konferencje, na randki w luksusowych hotelach, wręczał kartę kredytową i prosił, bym kupiła sobie coś ładnego. Wtedy funkcjonowałam jeszcze w trybie „kochanka”. Zdobycz, którą trzeba omotać i przywiązać do siebie. Niemal natychmiast po włożeniu mi na palec złotego krążka przeszłam w jego głowie w tryb „żona”, który w słowniku Adama ma tę samą definicję co „gosposia”. Nie dzielisz się pieniędzmi z gosposią. Płacisz jej. I nie jest to zawrotna pensja.
Myję intymne miejsca i odkrywam, że senna fantazja wywołała w moim ciele wyjątkowo entuzjastyczną reakcję. Automatycznie nakierowuję strumień ciepłej wody na łechtaczkę. „Wybacz, Adasiu, muszę sobie jakoś radzić” – myślę, ale tylko przez sekundę, bo zaraz moją głowę wypełniają obrazy z minionej nocy. Co ten mój mózg wyprawia, podsuwając mi takie wizje? Dwóch mężczyzn? Co za zbytek, oddałabym mały palec prawej ręki za jednego. Dziesięć sekund. Tyle czasu zajmuje mi dojście na szczyt rozkoszy. „Widzisz, Adaś? Można”.
Spoglądam w duże łazienkowe lustro. Zaparowało, ale i tak widać w nim, że jest mnie trochę za dużo. Przynajmniej na brzuchu, udach i biodrach. Z jakiegoś powodu po ślubie moje hormony zaczęły wariować, co odbiło się na wadze. Ze sto razy obiecywałam sobie, że pójdę wreszcie do endokrynologa, dietetyka i kupię karnet na basen, ale w natłoku domowych obowiązków ciągle brakowało na to czasu. Sprawy Adama i chłopców zawsze były pilniejsze. „Póki nic mnie nie boli – myślałam – nie ma powodu do paniki”. Podnoszę lewą rękę do góry, a prawą dokładnie badam pierś. To samo powtarzam po drugiej stronie. Mam na tym punkcie hopla, odkąd na raka piersi zmarła moja ciocia, więc to nie jest tak, że zupełnie o siebie nie dbam. Z zadowoleniem zauważam też, że mój biust wciąż wygląda całkiem ponętnie, choć nieco opadł pod własnym ciężarem, a sutki nie patrzą już w górę tak odważnie jak kiedyś. Kiedyś. Jeszcze kilka lat temu, gdy Adam nie mógł się nimi nasycić. Myślałam, że jeśli nie będę karmić, czas łaskawiej obejdzie się z moimi piersiami. Nic z tego, grawitacja nie ma litości również dla kobiet, które nie zostały matkami. Przynajmniej biologicznymi.
Myśl o dwóch jedenastoletnich pasierbach przywołuje mnie do rzeczywistości. Pofolgowałam sobie zbytnio tego poranka, dawno powinnam być na dole, smażyć im jajecznicę i szykować kanapki do szkoły. Adam na szczęście jakiś czas temu zrezygnował z drugiego śniadania, które przygotowywałam mu do pracy. Od kilku miesięcy jadał już tylko lunche i brunche oraz kolacje służbowe. Na tym nie oszczędzał. Znalazłam ostatnio w jego spodniach rachunek z restauracji. Pięćset złotych, w tym dwieście samo wino. Mnie czasem pozwala kupić w Biedronce Liebfraumilch do obiadu.
Związuję włosy i wklepuję balsam w coraz mniej jędrne ciało. „Ciociu, jesteś taka mięciutka” – skomplementowała mnie zeszłego lata córka przyjaciółki, uświadamiając mi, że naprawdę się sypię. Wkładam swój najlepszy dres – mam ich całą kolekcję – i zbiegam na dół, gdzie u stóp schodów wita mnie wyszczerzony w uśmiechu Rafcio.
– Master! Master! – Składa dłoń w znak diabełka i udaje, że poguje. – Dobrze spałaś? – pyta i wędruje za mną do kuchni.
Widzę po nim, że tylko czeka na gejzer moich pretensji. Nie dam mu tej satysfakcji. Rafcio staje po przeciwnej stronie kuchennej wyspy i czeka.
Z niezmąconym spokojem smaruję kromki chleba masłem i układam na nich ulubione dodatki chłopców: salami oraz jalapeño. Unoszę wzrok tylko odrobinę, ale wystarczy, żeby dostrzec wielki biały napis na nowej bluzie Rafcia.
– To na to dałam ci pieniądze? – pytam niezadowolona.
Adam co miesiąc przelewa na moje konto sumę, z której opłacam rachunki, dodatkowe zajęcia chłopców i daję im kieszonkowe. Ubrania zazwyczaj kupuje im Beata, ich matka, u której mieszkają przez jeden tydzień w miesiącu. Opieka naprzemienna, tak to się modnie nazywa. W praktyce większość obowiązków nad dziećmi byłych państwa Konopackich przejęłam ja – druga żona, niania, sprzątaczka i gosposia w jednym. I, jak widać, frajerka, bo mimo że traktują mnie jak Kopciuszka, to w razie problemu lub zachcianki, której nie chcą spełnić ich bardzo zajęci swoimi karierami rodzice, chłopcy biegną do mnie.
– Ale że co? – pyta wyraźnie zdezorientowany Rafcio.
– To. – Celuję czubkiem noża w kierunku jego klatki piersiowej. – Nie wiesz, co tu jest napisane? To po co ojciec płaci za twój angielski?
– A, tooo… – Ogląda swoją bluzę, jakby odkrył na niej nagle wielką plamę. – Przecież chciałaś, żebym kupił sobie coś nowego.
– Ale nie coś, co będzie mnie obrażało.
– Ale że jak…
– Fuck off! – podnoszę głos. – Wiesz, co to znaczy? Pierdol się – mówię głośno i wyraźnie, a Kamcio, który właśnie zszedł na dół i zastał mnie celującą nożem w brata, zamiera w pół kroku. Nie przerywam wywodu. – Poszedłbyś w bluzie z napisem „Pierdol się” do swojej matki? Albo ojca?
Rafcio wzrusza ramionami i pociera napis, jakby próbował go zetrzeć.
– Ale stoisz tu z tym komunikatem przede mną, a ja właśnie robię ci kanapki. Wiesz, że mogłabym do nich napluć i nawet byś tego nie zauważył?
Gdy kończę mówić, Rafcio z niewyraźną miną odwraca się o dziewięćdziesiąt stopni tak, że teraz stoi do mnie bokiem. No rzeczywiście, wiele to zmienia…
Czemu wcześniej na to nie wpadłam? Groźba naplucia do kanapek mogłaby rozwiązać tyle problemów z tymi gówniarzami.
* * *
Przed dziewiątą kończę pucować kuchnię i łazienkę chłopców. Ta dla gości na szczęście błyszczy jeszcze przykładem, naszą, tą przy sypialni, zajęłam się wczoraj. Kiedy Adam był z Beatą, mieli panią do sprzątania. „Ale Beata pracowała sześć dni w tygodniu, a ty przecież siedzisz w domu” – stwierdził rozbrajająco, gdy poruszyłam temat. „Siedzisz w domu” – wytrych i zaklęcie. Bo przecież moja praca to nie praca, skoro nie wychodzę do biura i nie zarabiam średniej krajowej. I pomyśleć, że celowo brałam mniej zleceń, żeby mieć więcej czasu dla rodziny. To we mnie pokochał. Byłam przeciwieństwem Beaty, która co miesiąc latała w zagraniczne delegacje, a o rocznicy ślubu i urodzinach chłopców przypominała jej recepcjonistka, którą zatrudniała w swoim gabinecie stomatologicznym.
Na początku byłam więc spełnieniem marzeń: cicha, skromna tradycjonalistka z nieobciążającą pracą redaktorki, marząca o rodzinie i domowym cieple. Ileż ochów i achów wysłuchałam na temat moich zdolności kulinarnych, powściągliwości wypowiedzi na służbowych kolacjach, gdy jeszcze mnie na nie zabierał, a także niezwykłego, zanikającego wręcz talentu do prasowania koszul i kolorystycznego segregowania odzieży. Tak, lubiłam to. Prasowanie naprawdę mnie odprężało, a ułożone w szafach ubrania dawały poczucie kontroli i równowagi. „Jesteś moim skarbem, muszę cię schować, żeby nie odnalazły cię żadne feministki” – śmiał się Adam i mnie też na początku wydawało się to całkiem zabawne. Bo przecież robiłam to, co chciałam…
* * *
– Co robisz, myszko? – Adam zagląda mi przez ramię do laptopa rozłożonego na kuchennym stole.
– Ale że co? – odzywam się zupełnie jak Rafcio, za co natychmiast karcę się w duchu. – Co się stało? Dawno tak do mnie nie mówiłeś.
– Bo dawno nie robiłaś swojej słynnej polędwicy Wellington.
– No tak. Sama sobie jestem winna.
– Zaprosiłem jutro na kolację Matyldę z mężem. Przydałoby się przygotować coś wyrafinowanego, wiesz, że są wybredni.
– Jutro? – Podnoszę na niego wzrok.
Mam do skończenia redakcję książki i obiecałam oddać ją do końca tygodnia, ale Adam nie ma o tym pojęcia. Tak długo nalegał, żebym rzuciła pracę, tak przekonywał, że w końcu się zgodziłam. I zaczęłam brać zlecenia za jego plecami, chociażby po to, żeby mieć na własne wydatki.
Ech, te kolacje z Matyldą i Romanem. Podobnie jak Adam są lekarzami i w trakcie tych spotkań rozmawiają tylko o pracy. Znam ciekawsze tematy, które można poruszać przy jedzeniu, jednak im opisy ludzkich wydzielin, chorób i w ogóle fizjologii absolutnie nie psują apetytu.
Za Matyldą nie przepadam w ogóle. Przez lata wynajmowali z Adamem jeden gabinet, a kilka miesięcy temu w końcu otworzyli własną klinikę dla kobiet, więc dużo czasu spędzają razem. Czasem mam wrażenie, że problemy Matyldy są dla Adama ważniejsze niż moje. Zresztą… jego zdaniem ja nie mam większych problemów niż to, że skończy się sól albo chłopcy zaśpią na lekcje. Matylda prowadzi trudne ciąże, wykrywa nowotwory na wczesnym etapie, czyli ogólnie ratuje ludziom życie. A kiedy nie pracuje w klinice, wykłada na uniwersytecie. Trudno nie wypaść przy niej blado. Wiem, że nieładnie tak zazdrościć, zwłaszcza osobie, która robi tyle dobrego dla innych, jednak mam nieodparte wrażenie, że ta kobieta bardzo się powstrzymuje, żeby w jawny sposób nie okazać mi swojej wyższości.
* * *
Kiedy dojeżdżamy do galerii handlowej, wciskam Kamciowi i Rafciowi po pięćdziesiąt złotych. Wysłanie ich do kina to jedyny sposób, żeby spokojnie dokończyć zakupy. Najpierw nie chcą zostać w domu, a potem zamęczają mnie różnymi pragnieniami: muszę koniecznie kupić pięćdziesiąty tiszert z jakimś superbohaterem albo nową grę. Nie mam dziś na to czasu ani tym bardziej kasy, bo tego typu wydatki wymagają wcześniejszych negocjacji z Adamem. Które chłopcy oczywiście zrzucają na mnie.
W spożywczym spędzam dobre czterdzieści minut, bo przy okazji ładuję do koszyka produkty, z których przez cały tydzień będę przygotowywała posiłki. Potem pakuję torby do auta i z radością stwierdzam, że do końca seansu, na który poszli chłopcy, zostało jeszcze pół godziny. Potrzebuję kawy jak moje storczyki odżywki. Postanawiam, że największą fanaberią będzie spienione mleko do kawy, ale niestety ciasta w Belle Helene prezentują się dziś za ladą wyjątkowo kusząco.
– Latte macchiato – mówię sennym głosem do młodej ekspedientki. – I kawałek orzechowca – dodaję, zanim zmienię zdanie.
Czuję za sobą orzeźwiający, a jednocześnie przyprawiony czymś ciepłym zapach. Coś jak cytrusy w mchu. Owocowa słodycz, ale jakby nieco chropowata.
– Podwójne espresso – mówi mężczyzna, kiedy chowam portfel do torebki.
Jego głos dźwięczy jak wesoła melodia. Jakby „podwójne espresso” było zaczepką, prowokacją. Zaczynam mu się przyglądać, dopiero kiedy siadam z kawą i kawałkiem tortu przy stoliku. Biała, rozpięta pod szyją koszula, czarne wąskie spodnie od garnituru. Marynarka nonszalancko przewieszona przez ramię. Wysoki, ale nie przesadnie, dość szczupły, z gęstymi wijącymi się włosami w kolorze pszenicy i jasnymi oczami. Nie dostrzegam ich koloru, siedzę za daleko, a nie wzięłam okularów, w których zwykle pracuję. Ma złotą skórę, jakby właśnie wrócił z nart albo tropików, i zawiadiacki uśmiech. Do tego garbaty nos, duże usta, mocną szczękę i wyraźnie zarysowane kości policzkowe. Jego rysy są tak ostre i charakterystyczne, że stają się piękne. Zdecydowanie magnetyczne. I mam wrażenie, że widziałam już tę twarz, wcale nie dlatego, że trochę przypomina Vincenta Cassela w najlepszych czasach.
Ekspedientka uśmiecha się do niego, jakby sam archanioł Gabriel zszedł do niej z fresku Giotta i zwiastował narodziny jej królewskiego potomka. Tak, taki facet zdecydowanie potrafi zapłodnić kobietę samym spojrzeniem.
Uśmiecham się do siebie i czuję, jak łuska orzecha włoskiego gładko wchodzi między moje górne jedynki. Szlag. Zawsze to samo. Cholerna diastema. Język odruchowo przesuwa się po szczelinie między zębami, próbuje czubkiem wypchnąć łuskę, ale bezskutecznie. Nurkuję w przepastnej torbie w poszukiwaniu wykałaczki. Powinnam je mieć…
– Mogę się dosiąść? – To też brzmi jak zaczepka. Albo jak żart.
Niebieskozielone. Jego oczy są niebieskozielone jak szafiry z Madagaskaru. Wiem, kretyńskie porównanie, ale to jedyne, co przychodzi mi do głowy, poza tym widziałam niedawno te kamienie w reklamie jakiejś firmy jubilerskiej. Nad moim stolikiem, z tacą w rękach stoi archanioł. Rozglądam się. Wokół puste stoliki. A więc wariat. Albo świadek Jehowy. Albo ankieter. Taksuję go wzrokiem – nie ma pod pachą „Strażnicy” ani żadnych innych gadżetów. Poza tym jest zdecydowanie za dobrze ubrany. Ale kto przysiada się do obcej osoby, skoro obok pełno wolnych miejsc? Wariat, jaka szkoda.
– Nie lubię jeść w samotności – mówi jeszcze weselszym tonem i bach, serwuje mi uśmiech, od którego mógłby się stopić lukier na moim kawałku ciasta. – Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć. – Kryguje się trochę, ale w jego przypadku całkowita powaga chyba nie jest możliwa.
A może to ukryta kamera? Rozglądam się jeszcze raz, ale nieopodal snują się tylko jacyś wagarowicze.
– Zawsze może pani zacząć krzyczeć. – Przekrzywia głowę, teraz niewinnie, a ja zdaję sobie sprawę, że wciąż gapię się na niego z rozdziawionymi ustami. – No dobra, nie przeszkadzam, życzę miłego dnia – mówi, udając skruszonego, oczywiście w mocno przerysowany sposób, i już rusza w inną stronę.
– Nie! – wołam trochę za głośno. – Proszę usiąść. Zaskoczył mnie pan.
Odwraca się i zajmuje miejsce po drugiej stronie stolika.
Ma fascynującą twarz: w jednej chwili jego rysy z anielskich stają się demoniczne.
– Czy my się skądś znamy? – pytam.
– Ze szkoły – odpowiada pewnie.
W pamięci migają twarze dawnych kolegów, ale żaden z nich nie przypomina mojego rozmówcy.
– Musiał się pan bardzo zmienić, bo nie mogę sobie przypomnieć, przepraszam.
– Z dwunastki. Minęliśmy się kilka razy – wyjaśnia.
To szkoła Rafcia i Kamcia. Rzeczywiście, teraz kojarzę. Widziałam go z wysokim szczupłym, podobnym do niego chłopakiem, trochę starszym od moich pasierbów.
– Gabriel! – mówi z zadowoloną miną, jakby oznajmiał, że właśnie wygrał w Lotto.
– Gdzie? – Rozglądam się, a on po raz kolejny przekrzywia głowę.
– Mam na imię Gabriel – wyjaśnia i podaje mi dłoń.
Archanioł. No jasne.
– Bez jaj – walę tekstem Kamcia. – To znaczy… sorry… pasuje do ciebie. Boże… – dukam, a Gabriel patrzy na mnie coraz bardziej zdziwiony. – Przepraszam. Po prostu rzadko mam okazję rozmawiać twarzą w twarz z kimś dorosłym. Mieszkam z dwoma jedenastolatkami, a mąż… – zaczynam i zastanawiam się, po kiego czorta mu o tym mówię. – Mąż jest ginekologiem, pracuje do późna. A kiedy wraca, zwykle wymieniamy uwagi na temat przeciekającego zlewu albo piszczącego paska klinowego. Co ja w ogóle gadam? Mam na imię Milena. – Odwzajemniam wreszcie uścisk dłoni i czerwienię się.
Gabriel patrzy na mnie z rozbawieniem. Pewnie już żałuje, że się przysiadł.
– Dlatego się nie ożeniłem. – Śmieje się, choć w jego ustach brzmi to jak szyderstwo. Z demonicznym uśmieszkiem pakuje do ust kawałek wypełnionego kremem eklerka. Palcem zbiera z warg śmietanę, a ja patrzę jak urzeczona. – Chcesz trochę? – Spogląda na mnie nagle. – Mają tu najlepsze w mieście. Specjalnie urwałem się z pracy na jednego.
Zastanawiam się, ile może mieć lat. Wygląda na dojrzałego faceta, jego pszeniczne kosmyki, jeśli dobrze się przyjrzeć, poprzetykane są srebrnymi nitkami, wokół oczu widać drobne zmarszczki. Trzy kreski w kąciku oka świadczą o tym, że Gabriel często się śmieje. Trzydzieści sześć, może trzydzieści osiem?
– Nie, dziękuję – odmawiam i spoglądam ze skruchą na swój kawałek orzechowca. Powinnam była zamówić świeżo wyciskany sok.
– To też wygląda smakowicie – rzuca Gabriel.
Uśmiech znika, co przyjmuję z lekkim zaskoczeniem. Dałabym sobie uciąć rękę, że patrzy na rowek między moimi piersiami. Włożyłam miękki luźny sweter z dekoltem w szpic i nie wiem teraz, czy żałuję, czy wręcz przeciwnie.
– Chciałbym tego spróbować.
Co tu się odwala? Naprawdę brak seksu zamroczył mój mózg do tego stopnia, że wszędzie widzę podteksty?
– Może ci oddam… – Nieśmiało przesuwam palcem talerzyk w jego stronę.
– Daj spokój. Zamówię następnym razem. Wyglądasz na kogoś, komu to ciasto po prostu się należy, więc zjedz je ze smakiem. – Wraca wesoła mina.
– To znaczy? Co w moim wyglądzie sugeruje, że należy mi się kawałek bardzo kalorycznego ciasta?
Gabriel wyciera usta serwetką, odchyla się na oparcie i przygląda mi się bezceremonialnie. Rozparcelowuje mnie wzrokiem. Zaraz wypali, że wyłazi ze mnie zmęczenie albo zwyczajne łakomstwo.
– Och, daj spokój. Zasługujesz na same smakołyki, dziewczyno – stwierdza, jakby oznajmiał coś bardzo oczywistego, na przykład to, że właśnie wyszło słońce. – Nigdy nie myśl inaczej. – Puszcza oko.
Aha. Czy ta rozmowa naprawdę się odbywa, czy zapadłam w drzemkę na kanapie obok sterty prania, której nie chciało mi się posegregować przed wyjściem z domu, i zaraz się obudzę? To się nie dzieje – nie łykam słów Gabriela jak młody pelikan ryb, po prostu całe to spotkanie jest zupełnie nierealne. Takie rzeczy się nie zdarzają. Nie mnie.
Uciekam wzrokiem, ale czuję na sobie jego spojrzenie. Jest śmiałe i nieruchome. Nikt dawno na mnie nie patrzył, nie przyglądał mi się. Ja sama wolę się sobie nie przyglądać. Udaję, że zajmuje mnie widok po drugiej stronie galerii, ale czuję, że oczy Gabriela wciąż skupione są na mnie. Odwracam się na sekundę, żeby to sprawdzić. Tak, ani drgnął. Jest mi głupio. On za to musi mieć w sobie niewyobrażalne pokłady pewności siebie.
– Gdzie pracujesz? – pytam głupio, jak na randce z Tindera, bo nie wiem, jak inaczej przeciąć tę niezręczną sytuację.
– Wszędzie – odpowiada, ale myślami jest ewidentnie gdzie indziej.
– Aha. Dzięki za odpowiedź.
– Prowadzę agencję eventową – wyjaśnia Gabriel i podaje nazwę, która wielokrotnie obiła mi się o uszy. Jego firma organizowała najbardziej wymuskane wydarzenia w mieście. – A ty?
– Redaguję książki. – Uśmiecham się.
– Jakie?
Zaczynam się śmiać.
– Czekaj… dopiero teraz powiedziałem coś zabawnego? – Nie wygląda ani trochę na zbitego z tropu. Cieszy go moja reakcja.
– Erotyczne – odpowiadam, rumieniąc się. – Choć wolałabym powiedzieć, że redaguję tłumaczenia Nabokova.
– Nabokov był niezłym erotomanem – stwierdza z uznaniem. – Może największym wśród pisarzy.
– Na pewno najwybitniejszym.
– To znaczy, że w tym szarym świecie dajesz ludziom trochę radości.
– Można tak powiedzieć. Myślałam, że będziesz się ze mnie nabijał – kwituję. W pamięci mam pogardliwy uśmieszek Adama, który nie szanował mojej pracy.
– Niby czemu? – dziwi się Gabriel.
– Ludzie zwykle nie szanują tego typu literatury.
– Bo to nadęte bubki. Spotykam takich często na eventach, które organizuje moja firma. Nawet nie wiesz, ile razy w tygodniu robi mi się niedobrze na myśl o kolejnym wernisażu albo koncercie dla snobów.
– I sięgasz wtedy po swój wyświechtany egzemplarz Pięćdziesięciu twarzy Greya? – parskam. – Nie, sądzę, że raczej po Dekameron.
– Lepiej. – Gabriel uśmiecha się zawadiacko, a ja patrzę na niego z wyczekiwaniem. – Wprowadzam go w życie…
W to akurat mogę uwierzyć.
– Tak? Którą część? – Zaczynam się śmiać zdecydowanie za głośno.
Jakaś pani domu, podobna do mnie, z siatkami pełnymi zakupów, zmęczoną twarzą i piskliwym dzieciakiem szarpiącym ją za kurtkę, rzuca mi zirytowane spojrzenie. Jak ja ją rozumiem. Mnie w takich chwilach też dobija radość innych ludzi.
– Oczywiście siódmą – mówi Gabriel i mogłabym przysiąc, że z satysfakcją czeka na moją reakcję.
Siódma część opowiada głównie o zdradach małżeńskich dokonywanych przez kobiety. Spuszczam wzrok i odruchowo poprawiam dekolt.
– Muszę już iść.
Gabriel rozkłada ręce. Wciąż drwiący uśmieszek.
– Miło było zjeść z tobą coś słodkiego – rzuca.
– Dzięki – odpowiadam jak idiotka.
Muszę odszukać chłopaków i wracać do domu. Przygotowanie polędwicy zajmie mi dwie godziny, a chciałabym jeszcze umyć i ułożyć włosy, doprowadzić się do ładu, żeby nie narobić Adamowi wstydu.
– Za tydzień o tej samej porze?
– Taaa – odpowiadam i mam nadzieję, że w moim głosie zawarłam wystarczający ładunek ironii. – Masz za dużo czasu czy co? – dodaję trochę zbyt gniewnie i zaraz się peszę.
On nie. Nie odpowiada. Kiedy odchodzę, jestem pewna, że wciąż na mnie patrzy. I że na jego twarzy nadal maluje się rozbawienie.