Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Klub Pickwicka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klub Pickwicka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 1 007 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY PIC­KWICK­CZY­CY

Pierw­sze pro­mie­nie świa­tła, któ­re roz­ja­śni­ły gru­be ciem­no­ści to­wa­rzy­szą­ce uka­za­niu się nie­śmier­tel­ne­go Pic­kwic­ka na ho­ry­zon­cie uczo­ne­go świa­ta, jak też pierw­szą urzę­do­wą wzmian­kę o tym nie­po­spo­li­tym mężu, znaj­du­je­my w pro­to­ko­łach Klu­bu Pic­kwic­ka. Wy­daw­ca ni­niej­sze­go dzie­ła szczę­śli­wym się mie­ni, że może przed­sta­wić je swym czy­tel­ni­kom jako do­wód su­mien­no­ści, uwa­gi, usil­nej pra­cy i zdol­no­ści ba­daw­czych, ja­kie roz­wi­nął przy po­szu­ki­wa­niach w licz­nych po­wie­rzo­nych mu sta­rych do­ku­men­tach. Dnia 12 maja 1827, prze­wod­ni­czą­cy Jó­zef Smig­ger Esq., D. W. P. C. K. P. Po­sta­no­wio­no jed­no­gło­śnie:

"To­wa­rzy­stwo z uczu­ciem ni­czym nie za­mą­co­ne­go za­do­wo­le­nia i bez­względ­ne­go uzna­nia wy­słu­cha­ło czy­ta­nia do­ku­men­tów udzie­lo­nych przez Sa­mu­ela Pic­kwic­ka Esq., D. P. C. K. P., a za­ty­tu­ło­wa­nych: »Ba­da­nia spe­ku­la­tyw­ne sta­wów hamp­ste­adz­kich tu­dzież nie­któ­re spo­strze­że­nia nad teo­rią ska­ka­nia żab« To­wa­rzy­stwo wy­ra­ża swo­je naj­szczer­sze po­dzię­ko­wa­nie rze­czo­ne­mu Sa­mu­elo­wi Pic­kwic­ko­wi Esq., D. P. C. K. P. To­wa­rzy­stwo, uzna­jąc wiel­kie ko­rzy­ści, ja­kie na­uka od­nieść po­win­na z wy­żej przy­to­czo­ne­go dzie­ła, jak rów­nież z nie­zmor­do­wa­nych po­szu­ki­wań Sa­mu­ela Pic­kwic­ka w Horn­sey, Hi­gh­ga­te, Bri­xton i Cam­ber­well, nie może tak­że nie uznać nie­obli­czal­nych skut­ków, ja­kie by, o ile so­bie po­chle­biać moż­na, mia­ło to dla roz­po­wszech­nie­nia po­ży­tecz­nych wia­do­mo­ści i roz­wo­ju oświa­ty, gdy­by pra­ce tego zna­ko­mi­te­go męża prze­nie­sio­ne zo­sta­ły na roz­le­glej­sze pole, to jest gdy­by po­dró­że jego i spo­strze­że­nia ob­szer­niej­szy obej­mo­wa­ły za­kres. Dla­te­go też To­wa­rzy­stwo pod­da­ło grun­tow­nej roz­wa­dze wnio­sek wy­żej wy­mie­nio­ne­go Sa­mu­ela Pic­kwic­ka Esq. D. P. C. K. P. i trzech in­nych pic­kwick­czy­ków wy­mie­nio­nych po­ni­żej, ma­ją­cy na celu utwo­rze­nie no­we­go związ­ku zjed­no­czo­nych pic­kwick­czy­ków pod na­zwą: Ko­re­spon­du­ją­cy Od­dział Klu­bu Pic­kwic­ka.

Po przy­ję­ciu i za­twier­dze­niu wzmian­ko­wa­ne­go wnio­sku przez To­wa­rzy­stwo, Od­dział Ko­re­spon­du­ją­cy Klu­bu Pic­kwic­ka uzna­je się ni­niej­szym za ukon­sty­tu­owa­ny. Sa­mu­el Pic­kwick Esq., D. P. K. C. P, Au­gust Snod­grass Esq., C. K. P, Na­ta­niel Win­kle Esq., C. K. P, Tra­cy Tup­man Esq., C. K. P.

zo­sta­ją rów­nież wy­bra­ni i mia­no­wa­ni człon­ka­mi rze­czo­ne­go sto­wa­rzy­sze­nia ko­re­spon­den­tów, z za­le­ce­niem, aże­by od cza­su do cza­su prze­sy­ła­li To­wa­rzy­stwu Klu­bu Pic­kwic­ka w Lon­dy­nie au­ten­tycz­ne szcze­gó­ły o swych po­dró­żach i po­szu­ki­wa­niach, spo­strze­że­nia nad cha­rak­te­rem i oby­cza­ja­mi, na ko­niec opi­sy przy­gód, jak rów­nież opo­wia­da­nia i inne utwo­ry bę­dą­ce wy­ni­kiem uwag nad miej­sco­wy­mi wy­da­rze­nia­mi lub wy­ni­kiem wspo­mnień w związ­ku z nimi po­zo­sta­ją­cych.

To­wa­rzy­stwo z wdzięcz­no­ścią za­twier­dza za­sa­dę, że człon­ko­wie Od­dzia­łu Ko­re­spon­du­ją­ce­go sami będą po­no­sić kosz­ty po­dró­ży, i nie ma nic prze­ciw temu, aże­by człon­ko­wie rze­czo­ne­go sto­wa­rzy­sze­nia ro­bi­li swe po­szu­ki­wa­nia, do­pó­ki im się bę­dzie po­do­bać, byle po­szu­ki­wa­nia te od­by­wa­ły się na tych sa­mych wa­run­kach. Na ko­niec uwia­da­mia się ni­niej­szym człon­ków wy­żej wy­mie­nio­ne­go od­dzia­łu, że wnio­sek ich w spra­wie opła­ce­nia por­to­rii od li­stów i po­sy­łek roz­trzą­sa­ny był przez To­wa­rzy­stwo, że To­wa­rzy­stwo wnio­sek ten po­czy­tu­je za god­ny wiel­kich umy­słów, z któ­rych łona wy­szedł, i udzie­la mu swe­go zu­peł­ne­go za­twier­dze­nia".

Po­wierz­chow­ny ob­ser­wa­tor – do­da­je se­kre­tarz, z któ­re­go pa­pie­rów za­czer­pu­je­my opo­wia­da­nie – po­wierz­chow­ny ob­ser­wa­tor może by nie do­strzegł nic nad­zwy­czaj­ne­go w ły­sej gło­wie i okrą­głych oku­la­rach, sta­łe zwró­co­nych na jego (se­kre­ta­rza) twarz, gdy ten czy­ta wy­żej przy­to­czo­ne sta­tu­ty; był to jed­nak wi­dok ze wszech miar god­ny za­sta­no­wie­nia dla każ­de­go, kto wie­dział, że po­tęż­ny mózg Pic­kwic­ka pra­co­wał pod tą ły­si­ną i że wy­ra­zi­ste oczy Pic­kwic­ka błysz­cza­ły poza tymi oku­la­ra­mi. I w sa­mej rze­czy mąż, któ­ry do­tarł aż do źró­deł sta­wów hamp­ste­adz­kich, któ­ry po­ru­szył cały świat uczo­ną swo­ją teo­rią o ża­bim sko­ku, sie­dział tam tak spo­koj­ny i nie­ru­cho­my jak wody tych sta­wów, gdy je lód ze­tnie, albo ra­czej jak po­je­dyn­czy eg­zem­plarz żaby w prze­pa­ści­stych głę­biach gli­nia­stych jam. Ale o ileż wi­dok ten stał się bar­dziej zaj­mu­ją­cy, gdy na wie­lo­krot­ne wo­ła­nia: "Pic­kwick! Pic­kwick!", któ­re jed­no­cze­śnie wy­rwa­ły się z ust wszyst­kich jego wiel­bi­cie­li, zna­ko­mi­ty ów mąż pod­niósł się, pe­łen ży­cia i wzru­sze­nia, wstą­pił po­wo­li na pro­stą ław­kę, na któ­rej przed­tem sie­dział, i prze­mó­wił do klu­bu, któ­re­go był za­ło­ży­cie­lem. Ja­kim to stu­dium dla ar­ty­sty mo­gła­by być ta zaj­mu­ją­ca sce­na! Wy­mow­ny Pic­kwick stał przed nami, jed­ną rękę wdzięcz­nie kry­jąc pod połą fra­ka, dru­gą po­ru­sza­jąc w po­wie­trzu dla nada­nia więk­szej wy­ra­zi­sto­ści swej go­rą­cej wy­mo­wie. Wznie­sio­ne sta­no­wi­sko mów­cy po­zwa­la­ło wi­dzieć jego ob­ci­słe spodnie z ka­ma­sza­mi, na któ­re nie zwró­co­no by pew­nie wiel­kiej uwa­gi, gdy­by okry­wa­ły in­ne­go czło­wie­ka, ale któ­re uświet­nio­ne, ilu­stro­wa­ne, je­że­li tak moż­na wy­ra­zić się, oso­bą Pic­kwic­ka, mi­mo­wol­nie przej­mo­wa­ły wi­dzów usza­no­wa­niem i czcią. Ota­cza­li go lu­dzie, któ­rzy oświad­czy­li go­to­wość po­dzie­le­nia nie­bez­pie­czeństw jego po­dró­ży i któ­rych prze­zna­cze­niem było dzie­lić sła­wę jego od­kryć. Po pra­wej jego ręce sie­dział pan Tra­cy Tup­man, wiel­ce za­pal­ny Tup­man, któ­ry z mą­dro­ścią wie­ku doj­rza­łe­go łą­czył unie­sie­nie i za­pał mło­de­go chłop­ca w tym, co do­ty­czy naj­bar­dziej zaj­mu­ją­cej i naj­god­niej­szej prze­ba­cze­nia sła­bo­ści ludz­kiej – mi­ło­ści. Czas i do­bre ja­dło roz­sze­rzy­ły mu ki­bić nie­gdyś tak ro­man­tycz­ną; czar­na je­dwab­na ka­mi­zel­ka uwy­pu­kla­ła się co­raz wię­cej; zło­ty łań­cuch od ze­gar­ka zni­kał cal po calu sprzed wła­snych jego oczu; sze­ro­ki pod­bró­dek co­raz wię­cej wy­ła­niał się spo­za bia­łe­go kra­wa­ta, ale du­sza Tup­ma­na nie zmie­ni­ła się: uwiel­bie­nie dla płci pięk­nej było w niej za­wsze gó­ru­ją­cym uczu­ciem.

Na lewo od mi­strza sie­dział po­etycz­ny Snod­grass; ta­jem­ni­czo otu­lo­ny w nie­bie­ski płaszcz pod­szy­ty psa­mi. Obok nie­go Win­kle, my­śli­wiec, ry­bak, jeź­dziec, bok­ser, spor­t­smen, z wdzię­kiem uka­zy­wał zu­peł­nie nową kurt­kę, szkoc­ki kra­wat i sza­racz­ko­we spodnie. Mowa pana Pic­kwic­ka i roz­pra­wy, któ­re się wy­wią­za­ły na­stęp­nie, przy­to­czo­ne są w pro­to­ko­łach klu­bu. Przed­sta­wia­ją one ude­rza­ją­ce po­do­bień­stwo do roz­praw naj­zna­ko­mit­szych zgro­ma­dzeń, a po­nie­waż bu­du­ją­ce jest za­wsze po­rów­na­nie czy­nów wiel­kich lu­dzi, po­da­je­my tu pro­to­kół tego pa­mięt­ne­go po­sie­dze­nia.

"Pan Pic­kwick zro­bił uwa­gę – mó­wił se­kre­tarz – że sła­wa jest dro­ga ser­cu każ­de­go czło­wie­ka. Sła­wa po­etyc­ka jest dro­ga ser­cu jego przy­ja­cie­la Snod­gras­sa. Sła­wa mi­ło­snych pod­bo­jów jest tak samo dro­ga jego przy­ja­cie­lo­wi Tup­ma­no­wi, a żą­dza zdo­by­cia so­bie sła­wy we wszyst­kich ćwi­cze­niach cia­ła pło­nie w wy­so­kim stop­niu w pier­si jego przy­ja­cie­la Win­kle'a. On (pan Pic­kwick) nie może za­po­mnieć, że i na nie­go sa­me­go wy­wie­ra­ją wpływ na­mięt­no­ści ludz­kie, ludz­kie uczu­cia (Okla­ski), może na­wet ludz­kie sła­bo­ści (Gło­śne wo­ła­nia:

– Nie! Nie!). Ale po­wie i to, że je­że­li kie­dy ogień mi­ło­ści wła­snej za­pa­łał w jego ło­nie, to wnet tłu­mi­ła go żą­dza, aby być po­ży­tecz­nym ro­dza­jo­wi ludz­kie­mu. Chęć zjed­na­nia so­bie sza­cun­ku rodu ludz­kie­go była za­wsze jego bodź­cem, fi­lan­tro­pia jego gwiaz­dą prze­wod­nią. (Gwał­tow­ne ozna­ki uzna­nia). Czuł on pew­ną dumę, wy­zna­je to otwar­cie, i niech jego przy­ja­cie­le zu­żyt­ku­ją to wy­zna­nie, je­że­li im się po­do­ba, czuł on pew­ną dumę, gdy przed­sta­wił uczo­ne­mu świa­tu swo­ją teo­rię sko­ku żab. Teo­ria ta może być zna­ko­mi­tą albo nią może nie być. (Je­den głos: – Jest nią! – Gło­śne okla­ski).

Zga­dza się mów­ca ze zda­niem sza­now­ne­go pic­kwick­czy­ka, któ­re­go głos usły­szał. Teo­ria jego jest zna­ko­mi­ta. Ale choć­by sła­wa tego trak­ta­tu do­szła do krań­ców uczo­ne­go świa­ta, i wte­dy duma, jaką by uczu­wał au­tor tego dzie­ła, nie była ni­czym wo­bec uczu­cia dumy, ja­kie­go do­zna­je w tej chwi­li naj­szczę­śliw­szej w jego ży­ciu (Okla­ski). Jest on tyl­ko bar­dzo mi­zer­ną jed­nost­ką (- Nie! Nie!); nie może jed­nak nie uznać tego, że po­wo­ła­ny zo­stał przez To­wa­rzy­stwo do czyn­no­ści wiel­kiej wagi, po­łą­czo­nej z pew­nym na­ra­że­niem się, dziś zwłasz­cza, gdy nie­ład pa­nu­je na wiel­kich dro­gach, a woź­ni­ce są zde­mo­ra­li­zo­wa­ni. Spoj­rzyj­cie na sta­ły ląd Eu­ro­py i na sce­ny zda­rza­ją­ce się we wszyst­kich kra­jach. Wszę­dzie wy­wra­ca­ją się dy­li­żan­se, ko­nie po­no­szą, stat­ki idą na dno, ko­tły pa­ro­we pę­ka­ją. (Okla­ski. Je­den głos: Nie!) Nie?!… (Okla­ski).

By­łaż­by to zbi­ta z tro­pu mi­łość wła­sna czło­wie­ka… nie chcę po­wie­dzieć nie­do­wa­rzo­ne­go (Żywe okla­ski), któ­ry za­zdrosz­cząc po­chwał od­da­nych może nie­za­słu­że­nie uczo­nym pra­com mów­cy i ura­żo­ny skar­ce­niem, ja­kie­go do­zna­ły jego wła­sne sła­be wy­stą­pie­nia, na­tchnio­ny za­zdro­ścią, po­wo­do­wa­ny za­tem ni­skim uczu­ciem… Pan Blot­ton (z Al­ga­te) po­wsta­je i żąda przy­wo­ła­nia pana Pic­kwic­ka do po­rząd­ku oraz za­py­tu­je, czy sza­now­ny pic­kwick­czyk do nie­go ro­bił alu­zję? (Wo­ła­nia: – Do po­rząd­ku! Tak! Nie! Słu­chaj­cie! Dość tego! itd.). Pan Pic­kwick oświad­cza, że go nie za­stra­szą te ha­ła­sy. Tak, zro­bił alu­zję do sza­now­ne­go gen­tle­ma­na! (Żywe wzbu­rze­nie). W ta­kim ra­zie pan Blot­ton od­po­wie w dwóch tyl­ko sło­wach:z naj­więk­szą po­gar­dą od­rzu­ca on za­rzut sza­now­ne­go gen­tle­ma­na, jako fał­szy­wy i oszczer­czy (Gło­śne okla­ski). Sza­now­ny gen­tle­man jest bla­gier (Okrop­ne wzbu­rze­nie. Wiel­kie krzy­ki: – Do po­rząd­ku!). Pan Snod­grass wsta­je żą­da­jąc przy­wo­ła­nia do po­rząd­ku pana Blot­to­na (- Słu­chaj­cie! Słu­chaj­cie!). Za­py­tu­je, czy nie zo­sta­nie za­mknię­ta nie­wła­ści­wa dys­ku­sja mię­dzy dwo­ma człon­ka­mi klu­bu (- Słu­chaj­cie! Słu­chaj­cie!).

Pre­zy­dent jest prze­ko­na­ny, że sza­now­ny pic­kwick­czyk cof­nie wy­ra­że­nie, któ­re­go użył. Pan Blot­ton, po­mi­mo ca­łe­go sza­cun­ku dla pre­zy­den­ta, oświad­cza, że tego nie uczy­ni. Pre­zy­dent jest zda­nia, że obo­wią­zek na­ka­zu­je mu za­py­tać sza­now­ne­go gen­tle­ma­na, czy wy­ra­że­nia, któ­re mu się wy­rwa­ło, użył w zna­cze­niu, ja­kie mu się na­da­je po­spo­li­cie. Pan Blot­ton nie waha się od­po­wie­dzieć, że nie i że użył tego wy­ra­że­nia w zna­cze­niu pic­kwic­kow­skim (- Słu­chaj­cie! Słu­chaj­cie!). Czu­je się w obo­wiąz­ku oświad­czyć, że oso­bi­ście prze­ję­ty jest naj­głęb­szym sza­cun­kiem dla tak sza­now­ne­go gen­tle­ma­na, ja­kim jest pan Pic­kwick. Na­zwał go bla­gie­rem tyl­ko z punk­tu wi­dze­nia czy­sto pic­kwic­kow­skie­go (-Słu­chaj­cie! Słu­chaj­cie!).

Pan Pic­kwick oświad­cza, że naj­zu­peł­niej po­prze­sta­je na szla­chet­nym i szcze­rym wy­ja­śnie­niu swe­go szla­chet­ne­go przy­ja­cie­la. Ży­czy on so­bie, by na­le­ży­cie zo­sta­ło zro­zu­mia­ne, iż wła­sne jego spo­strze­że­nia po­win­ny być tak­że poj­mo­wa­ne w zna­cze­niu czy­sto pic­kwic­kow­skim (Okla­ski) Tu koń­czy się pro­to­kół. I w sa­mej rze­czy dys­ku­sja nie mo­gła już być pro­wa­dzo­na da­lej, do­szedł­szy do kon­klu­zji tak za­do­wa­la­ją­cej i ja­snej. Nie mamy urzę­do­wych do­wo­dów co do fak­tów, ja­kie czy­tel­nik znaj­dzie w roz­dzia­le na­stęp­nym, lecz uło­żo­ne one zo­sta­ły po­dług li­stów i in­nych do­ku­men­tów rę­ko­pi­śmien­nych, któ­rych au­ten­tycz­ność nie pod­le­ga wąt­pli­wo­ści.ROZ­DZIAŁ TRZE­CI NOWA ZNA­JO­MOŚĆ – OPO­WIEŚĆ WŁÓ­CZĘ­GI – NIE­MI­ŁA PRZE­SZKO­DA – PRZY­KRE SPO­TKA­NIE

Pan Pic­kwick do­zna­wał pew­ne­go nie­po­ko­ju z po­wo­du za dłu­giej nie­co nie­obec­no­ści dwóch swo­ich przy­ja­ciół, przy­po­mniaw­szy so­bie zwłasz­cza nie­po­ję­te ich ran­ne za­cho­wa­nie się. To­też z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią po­wi­tał ich i z nie­zwy­kłym za­ję­ciem za­py­tał, gdzie ba­wi­li tak dłu­go. W od­po­wie­dzi na to pan Snod­grass za­bie­rał się już do tre­ści­we­go opi­su za­szłych wy­pad­ków, gdy spo­strzegł mię­dzy pa­nem Tup­ma­nem, a to­wa­rzy­szem ich po­dró­ży w zie­lo­nym fra­ku ja­kie­goś no­we­go nie­zna­jo­me­go, wy­glą­da­ją­ce­go nie mniej ory­gi­nal­nie. Był to czło­wiek wi­docz­nie ze­sta­rza­ły wśród trosk, któ­re­go wy­chu­dłym po­licz­kom, ster­czą­cym ko­ściom, błysz­czą­cym, cho­ciaż moc­no za­pa­dłym oczom nada­wa­ły jesz­cze ostrzej­sze­go wy­ra­zu czar­ne, dłu­gie wło­sy spa­da­ją­ce w nie­ła­dzie na koł­nierz. Szczę­ki jego były tak dłu­gie i tak chu­de, iż moż­na by są­dzić, że na­umyśl­nie je wy­cią­gał, gdy­by nie­ru­cho­mość ry­sów i na pół otwar­te usta nie prze­ko­ny­wa­ły, że jest to zwy­kły jego wy­gląd. Szy­ję miał okrę­co­ną zie­lo­nym sza­lem, któ­re­go sze­ro­kie koń­ce, spa­da­ją­ce na pier­si, wy­glą­da­ły spo­mię­dzy gu­zi­ków sta­rej ka­mi­zel­ki. Miał na so­bie dłu­gi, czar­ny sur­dut, spodnie z gru­be­go suk­na i buty moc­no sfa­ty­go­wa­ne. Oczy pana Win­kle'a za­trzy­ma­ły się na tej nie umy­tej fi­gu­rze; pan Pic­kwick, do­strze­gł­szy to, po­wie­dział wska­zu­jąc ręką na nie­zna­jo­me­go:

– Przy­ja­ciel na­sze­go no­we­go przy­ja­cie­la. Dziś rano od­kry­li­śmy, że nowy nasz przy­ja­ciel jest za­an­ga­żo­wa­ny do tu­tej­sze­go te­atru, cho­ciaż nie ży­czy so­bie, by to roz­gła­sza­no. Gen­tle­man na­le­ży rów­nież do tej pro­fe­sji i wła­śnie, gdy­ście wcho­dzi­li, miał nam opo­wie­dzieć pew­ną aneg­do­tę.

– Masa aneg­dot! – rzekł nie­zna­jo­my w zie­lo­nym fra­ku, pod­cho­dząc do pana Win­kle'a i do­da­jąc po ci­chu: – Szcze­gól­ne­go ro­dza­ju czło­wiek, nie ar­ty­sta, gry­wa role dru­go­rzęd­ne, dziw­ny czło­wiek, wszel­kie­go ro­dza­ju nę­dza. Na­zy­wa­my go Ja­ku­bem Po­nu­rym. Pa­no­wie Win­kle i Snod­grass skło­ni­li się gen­tle­ma­no­wi no­szą­ce­mu to dziw­ne prze­zwi­sko i za­siadł­szy do sto­łu za­żą­da­li gro­gu, na­śla­du­jąc w tym resz­tę to­wa­rzy­stwa.

– Te­raz, pa­nie – rzekł pan Pic­kwick – ze­chciej zro­bić nam tę przy­jem­ność i za­cznij.

Ja­kub Po­nu­ry wy­jął z kie­sze­ni zwój za­smo­lo­ne­go pa­pie­ru i zwra­ca­jąc się do pana Snod­gras­sa, za­py­tał ochry­płym gło­sem, bę­dą­cym w naj­do­sko­nal­szej har­mo­nii z jego po­wierz­chow­no­ścią:

– Czy pan jest po­etą?

– Tak… pró­bu­ję sił w tej dzie­dzi­nie – od­rzekł pan Snod­grass, nie­co zmie­sza­ny nie­spo­dzie­wa­nym za­py­ta­niem.

– O! Po­ezja jest dla ży­cia tym, czym świa­tło i mu­zy­ka dla te­atru. Ogo­łoć pan jed­no z jego fał­szy­wych ozdób, a dru­gie ze złu­dzeń, cóż zaj­mu­ją­ce­go po­zo­sta­nie w obu? Tak na przy­kład: przed kin­kie­ta­mi pa­trzy pan na kró­lew­ski or­szak, po­dzi­wia pan je­dwab­ne sza­ty świet­ne­go tłu­mu, a sta­nąw­szy za ku­li­sa­mi je­steś lu­dem wy­ra­bia­ją­cym te pięk­ne stro­je, mo­tło­chem nic nie zna­czą­cym i po­gar­dza­nym, któ­ry może upa­dać i pod­no­sić się, żyć i umie­rać, jak się po­do­ba lo­so­wi, i ni­ko­go to nie ob­cho­dzi.

– Nie­wąt­pli­wie – od­po­wie­dział pan Snod­grass, gdyż za­pa­dłe oczy nie­zna­jo­me­go były weń utkwio­ne, czuł więc po­trze­bę po­wie­dze­nia cze­go­kol­wiek.

– No, Ja­ku­bie – za­wo­łał hisz­pań­ski po­dróż­nik – na­bierz no otu­chy, dość tego skrze­cze­nia.

– Czy po­zwo­li pan jesz­cze jed­ną szkla­necz­kę przed za­czę­ciem? – za­py­tał pan Pic­kwick.

Po­nu­ry czło­wiek przy­jął pro­po­zy­cję, na­lał so­bie szklan­kę gro­gu, z wol­na od­pił po­ło­wę, roz­wi­nął ru­lon pa­pie­ru i za­czął ni to czy­tać, ni to opo­wia­dać na­stę­pu­ją­ce zda­rze­nie, któ­re zo­sta­ło wnie­sio­ne do pro­to­ko­łów klu­bu jako "Opo­wieść włó­czę­gi".

OPO­WIEŚĆ WŁÓ­CZĘ­GI

– W tym, co chcę pań­stwu opo­wie­dzieć, nie ma nic cu­dow­ne­go – po­wie­dział po­nu­ry czło­wiek – na­wet nic nad­zwy­czaj­ne­go. Nie­do­sta­tek i cho­ro­ba na­zbyt są zna­ne w wie­lu wa­run­kach ży­cia, aby za­słu­gi­wa­ły na więk­szą uwa­gę, niż w ogó­le oka­zu­je się naj­pow­szech­niej­szym sła­bost­kom na­tu­ry ludz­kiej. Ze­bra­łem tu luź­ne no­tat­ki, gdyż przed­miot ich był mi do­brze zna­ny od wie­lu lat. Śle­dzi­łem jego upa­dek, krok za kro­kiem, aż wresz­cie osią­gnął to dno nę­dzy, z któ­re­go nig­dy nie mógł się już pod­nieść.

Czło­wiek, o któ­rym mó­wię, był nędz­nym ak­to­rem pan­to­mi­micz­nym. I jak wie­lu lu­dzi tej sfe­ry, zwy­czaj­nym opo­jem; za lep­szych swo­ich dni, za­nim wy­czer­pa­ły go hu­lan­ki i wy­nisz­czy­ły cho­ro­by, otrzy­my­wał do­bre ho­no­ra­rium, któ­re, gdy­by był roz­sąd­ny i za­po­bie­gli­wy, mógł­by otrzy­my­wać jesz­cze przez ja­kiś czas, nie­zbyt dłu­gi, gdyż ci lu­dzie albo umie­ra­ją wcze­śnie, albo przez nad­mier­ne opo­dat­ko­wa­nie swo­jej ener­gii cie­le­snej tra­cą przed­wcze­śnie owe fi­zycz­ne uzdol­nie­nia, na któ­rych wy­łącz­nie mogą oprzeć swo­je ist­nie­nie. Upar­ty na­łóg opa­no­wał go jed­nak tak szyb­ko, że było rze­czą nie­moż­li­wą uży­wać go w sy­tu­acjach, w któ­rych na­praw­dę był po­ży­tecz­ny te­atro­wi. Karcz­my mia­ły dla nie­go urok, któ­re­mu nie po­tra­fił się oprzeć. Gdy­by nie zmie­nił na czas kur­su, cho­ro­ba i bez­na­dziej­na nę­dza ocze­ki­wa­ły­by go rów­nie pew­nie jak śmierć; a że go nie zmie­nił, więc re­zul­ta­tu ła­two się do­my­ślić. Nie mógł otrzy­mać en­ga­ge­ment i nie miał na ka­wa­łek chle­ba.

Każ­dy choć tro­chę obe­zna­ny ze spra­wa­mi te­atru wie, że całe za­stę­py ob­dar­tych, zje­dzo­nych nę­dzą lu­dzi krę­cą się koło sce­ny więk­szych przed­się­biorstw te­atral­nych; nie są to ak­to­rzy sta­le za­an­ga­żo­wa­ni, ale ba­let­ni­cy, lu­dzie z tłu­mu, akro­ba­ci itp., któ­rych się bie­rze do ja­kiejś pan­to­mi­my lub przed­sta­wie­nia wiel­ka­noc­ne­go, a po­tem zwal­nia do cza­su, aż nowe uro­czy­ste przed­sta­wie­nie da spo­sob­ność do ko­rzy­sta­nia z ich usług. Do tego ro­dza­ju ży­cia zo­stał zmu­szo­ny ów czło­wiek. Gdy­by zna­lazł za­ję­cie co noc w któ­rymś z pod­rzęd­nych te­atrów, miał­by o kil­ka szy­lin­gów wię­cej ty­go­dnio­wo i jed­no­cze­śnie mógł­by hoł­do­wać swo­je­mu daw­ne­mu na­ło­go­wi. Ale i te źró­dła za­wio­dły go wkrót­ce. Za­nad­to bry­kał, by mógł za­ro­bić so­bie na nędz­ne po­krze­pie­nie, i wkrót­ce zo­stał do­pro­wa­dzo­ny do sta­nu gra­ni­czą­ce­go z gło­dem; za­le­d­wie od cza­su do cza­su zdo­by­wał mar­ne gro­sze, gdy uda­ło mu się po­ży­czyć od któ­re­go z daw­nych kom­pa­nów lub gdy po­zwo­lo­no mu po­ka­zać się w któ­rymś z mniej­szych te­atrów, a gdy zdo­był w koń­cu ja­kieś pie­nią­dze, trwo­nił je w zwy­kły spo­sób. W tym cza­sie, kie­dy mniej wię­cej od roku żył nie wia­do­mo z cze­go, otrzy­ma­łem małe en­ga­ge­ment w jed­nym z te­atrów na brze­gu rze­ki od stro­ny Sur­rey. Tam spo­tka­łem owe­go czło­wie­ka, któ­re­go od daw­na stra­ci­łem z oczu, gdyż po­dró­żo­wa­łem po pro­win­cji, on zaś wa­łę­sał się po ale­jach i za­uł­kach Lon­dy­nu. Ubra­łem się do wyj­ścia i wła­śnie prze­cho­dzi­łem przez sce­nę, gdy ude­rzył mnie po ra­mie­niu. Nig­dy nie za­po­mnę od­py­cha­ją­ce­go wi­do­ku, jaki uj­rza­ły moje oczy, gdy się od­wró­ci­łem! Był ubra­ny do pan­to­mi­my z całą ab­sur­dal­no­ścią bła­zeń­skie­go stro­ju. Upior­ne po­sta­cie "Tań­ca Śmier­ci", naj­po­twor­niej­sze kształ­ty, ja­kie naj­bar­dziej uta­len­to­wa­ny ma­larz kie­dy­kol­wiek rzu­cił na płót­no, ani w po­ło­wie nie były tak upior­ne. Jego opu­chłe cia­ło i drżą­ce nogi – efekt ten ty­siąc­krot­nie po­więk­szał fan­ta­stycz­ny strój – szkli­ste oczy sta­no­wi­ły po­twor­ny kon­trast z gru­bą war­stwą bia­łej szmin­ki po­kry­wa­ją­cej twarz. Gro­te­sko­we przy­bra­nie gło­wy, trzę­są­cej się jak u pa­ra­li­ty­ka, i dłu­gie, ko­ści­ste ręce wy­sma­ro­wa­ne bia­łą kre­dą – wszyst­ko to nada­wa­ło mu strasz­ny i nie­na­tu­ral­ny wy­gląd. Naj­do­kład­niej­szy opis nie może dać o tym wła­ści­we­go po­ję­cia – dziś jesz­cze drżę na to wspo­mnie­nie. Głos miał głę­bo­ki i tre­mo­lu­ją­cy, gdy od­cią­gnął mię na stro­nę. Ury­wa­ny­mi sło­wa­mi wy­gło­sił dłu­gą li­ta­nię cho­rób i bra­ków, koń­cząc, jak zwy­kle, go­rą­cą proś­bą o po­ży­cze­nie mu tro­chę pie­nię­dzy. Wło­ży­łem mu kil­ka szy­lin­gów do ręki, a kie­dym się od­wró­cił, usły­sza­łem wy­buch śmie­chu to­wa­rzy­szą­cy jego sko­kom na sce­nie. W parę wie­czo­rów póź­niej ja­kiś chło­piec wsu­nął mi do ręki brud­ny skra­wek pa­pie­ru, na któ­rym było kil­ka słów do­no­szą­cych, że ów czło­wiek jest nie­bez­piecz­nie cho­ry i pro­si, abym po przed­sta­wie­niu od­wie­dził go w jego miesz­ka­niu na ja­kiejś tam uli­cy – za­po­mnia­łem już na­zwy – nie­zbyt od­le­głej od te­atru. Obie­ca­łem sta­wić się, jak tyl­ko będę wol­ny; gdy kur­ty­na za­pa­dła, po­sze­dłem speł­nić swą smut­ną mi­sję.

Było póź­no, gdyż gra­łem w ostat­niej sztu­ce. A po­nie­waż był to wie­czór be­ne­fi­so­wy, przed­sta­wie­nie cią­gnę­ło się nie­zwy­kle dłu­go. Noc była ciem­na, zim­na, przej­mu­ją­cy wi­cher gnał stru­mie­nie desz­czu w okna i fron­ty do­mów. Ka­łu­że wody po­two­rzy­ły się w nie uczęsz­cza­nych i wą­skich za­uł­kach, a po­nie­waż więk­szość la­ta­mi olej­nych zga­sił wi­cher, prze­chadz­ka była nie tyl­ko nie­wy­god­na, ale i nie­pew­na. Szczę­śli­wie po­sze­dłem we wła­ści­wym kie­run­ku i po pew­nych trud­no­ściach uda­ło mi się od­na­leźć dom, do któ­re­go mnie skie­ro­wa­no – skład na wę­gle z jed­no­pię­tro­wą nad­bu­dów­ką. W ubo­gim po­ko­ju, w głę­bi, le­żał przed­miot mo­ich po­szu­ki­wań.

Ko­bie­ta o nędz­nym wy­glą­dzie, żona owe­go czło­wie­ka, spo­tka­ła mię na scho­dach i mó­wiąc, że wła­śnie wpadł w ro­dzaj otę­pie­nia, wpro­wa­dzi­ła mię ostroż­nie i przy­su­nę­ła mi krze­sło do łóż­ka. Cho­ry le­żał z twa­rzą ob­ró­co­ną do ścia­ny, a po­nie­waż nie zwró­cił żad­nej uwa­gi na moją obec­ność, mia­łem moż­ność ro­zej­rzeć się, gdzie je­stem.

Le­żał na li­chym łóż­ku; znisz­czo­ne szcząt­ki po­szar­pa­nych fi­ra­nek wi­sia­ły w gło­wie łóż­ka, aby za­sło­nić cho­re­go od wia­tru, któ­ry po­mi­mo to to­ro­wał so­bie dro­gę do ubo­gie­go po­ko­ju przez licz­ne szpa­ry we drzwiach i dął w roz­ma­itych kie­run­kach. Na że­la­znym rusz­cie tlił się ogień. Znisz­czo­ny trój­kąt­ny stół, na nim kil­ka fla­szek od le­karstw i stłu­czo­na szklan­ka. Na pro­wi­zo­rycz­nym po­sła­niu na pod­ło­dze spa­ło dziec­ko, przy nim na krze­śle sie­dzia­ła ko­bie­ta. Pod ścia­ną – pół­ki, na nich kil­ka ta­le­rzy, kub­ków i sa­la­te­rek; obok para trze­wi­ków te­atral­nych i kil­ka blach. Z wy­jąt­kiem gar­ści szmat i gał­ga­nów, rzu­co­nych nie­dba­le w kąt, nic wię­cej nie było w po­ko­ju.

Mia­łem czas do­strzec te szcze­gó­ły i za­uwa­żyć cięż­ki od­dech oraz go­rącz­ko­we ru­chy cho­re­go, za­nim on zdał so­bie spra­wę z mo­jej obec­no­ści. Nie­spo­koj­nie szu­ka­jąc miej­sca, w któ­rym mógł­by po­ło­żyć gło­wę, wy­cią­gnął rękę z łóż­ka i do­tknął mo­jej ręki. Ze­rwał się i spoj­rzał ba­daw­czo w moją twarz.

– Pan Hu­tley, Joh­nie – po­wie­dzia­ła żona – pan Hu­tley, po któ­re­go po­sy­ła­łeś wie­czo­rem.

– A! – po­wie­dział cho­ry, trąc ręką czo­ło. – Hu­tley… Hu­tley… po­zwól­cie… – Przez chwi­lę usi­ło­wał ze­brać my­śli, po czym schwy­cił mię za prze­gub dło­ni i za­wo­łał: – Nie zo­sta­wiaj mnie… nie zo­sta­wiaj mnie… Ona mnie za­mor­du­je, za­mor­du­je mnie!

– Czy to już daw­no? – spy­ta­łem, zwra­ca­jąc się do pła­czą­cej nie­wia­sty.

– Od wczo­raj wie­czo­rem – od­po­wie­dzia­ła. – John! John! Czy mnie nie po­zna­jesz?!

– Nie pusz­czaj jej do mnie! – za­wo­łał cho­ry i wzdry­gnął się. – Za­bierz ją! Nie zno­szę jej obec­no­ści. – Spoj­rzał na nią dzi­ko, z wy­ra­zem śmier­tel­ne­go prze­stra­chu, po czym szep­nął mi do ucha: – Bi­łem ją, Ja­ku­bie. Bi­łem ją wczo­raj i nie­raz przed­tem… Gło­dzi­łem ją i ma­łe­go rów­nież. A te­raz, kie­dy je­stem sła­by i bez­bron­ny, ona mię za­mor­du­je. Ja­ku­bie, wiem, że mię za­mor­du­je! Gdy­byś sły­szał ją, jak pła­cze – ja sły­sza­łem! – też byś wie­dział, że mię za­mor­du­je! Nie do­pusz­czaj jej do mnie! – Zwol­nił uścisk i, wy­czer­pa­ny, opadł na po­dusz­kę. Wie­dzia­łem aż nad­to do­brze, co to zna­czy. Gdy­bym miał choć cień wąt­pli­wo­ści, jed­no spoj­rze­nie na bla­dą twarz nie­wia­sty i na jej wy­chu­dzo­ną po­stać wy­tłu­ma­czy­ło­by mi do­sta­tecz­nie całą praw­dę.

– Le­piej niech pani nie pod­cho­dzi – po­wie­dzia­łem do nie­szczę­śli­wej. – Nic mu pani nie po­mo­że. Może się uspo­koi nie wi­dząc pani. – Usu­nę­ła mu się z oczu. Otwo­rzył po­wie­ki po chwi­li i obej­rzał się trwoż­li­wie.

– Po­szła? – spy­tał go­rącz­ko­wo.

– Tak, tak! – po­twier­dzi­łem z za­pa­łem. – Nic ci nie zro­bi!

– Coś ci po­wiem, Ja­ku­bie – po­wie­dział ci­chym gło­sem. – Ona już mi coś robi… Jest w jej oczach coś, co bu­dzi w moim ser­cu taki strach, że do­cho­dzę do sza­leń­stwa! Przez całą ze­szłą noc jej ba­daw­cze oczy i bla­da twarz były tuż przy mnie. Gdzie ja się ob­ró­ci­łem, ob­ra­ca­ły się i one. Ile razy bu­dzi­łem się ze snu, sie­dzia­ła przy łóż­ku, pa­trząc na mnie. – Ka­zał mi się przy­su­nąć bli­żej i mó­wił głę­bo­kim, trwoż­li­wym szep­tem: – Ja­ku­bie, to musi być zły duch! Dia­beł! Brr! Wiem, że jest dia­błem! Gdy­by była ko­bie­tą, daw­no by umar­ła. Ko­bie­ta nie znio­sła­by tego, co ona. Sła­bo mi się zro­bi­ło na myśl o tym po­twor­nym za­nie­dby­wa­niu żony i znę­ca­niu się nad nią, któ­re mu­sia­ło go do­pro­wa­dzić do ta­kie­go wnio­sku. Nie zna­la­złem od­po­wie­dzi; któż bo­wiem zna­la­zł­by wy­ra­zy na­dziei lub po­cie­chy dla tej nik­czem­nej kre­atu­ry, któ­rą mia­łem przed oczy­ma?!

Sie­dzia­łem przy nim oko­ło dwóch go­dzin. Przez ten czas rzu­cał się, ję­czał z bólu lub nie­cier­pli­wo­ści, nie­ustan­nie wy­ma­chi­wał rę­ka­mi i prze­wra­cał się z jed­ne­go boku na dru­gi. W koń­cu po­padł w stan pół­świa­do­mo­ści, w któ­rej my­śli wę­dru­ją od sce­ny do sce­ny bez kon­tro­li ro­zu­mu. Nie­zdol­ny był jed­nak uwol­nić się od cier­pie­nia. Prze­ko­naw­szy się ze sko­ków jego my­śli, że za­szedł ten wła­śnie wy­pa­dek, i wie­dząc, że we­dług wszel­kie­go praw­do­po­do­bień­stwa go­rącz­ka na­tych­miast się pod­nie­sie, opu­ści­łem go, obie­cu­jąc nie­szczę­snej żo­nie, że po­no­wię swo­je od­wie­dzi­ny na­stęp­ne­go wie­czo­ra, a je­że­li zaj­dzie tego po­trze­ba, będę czu­wał nad cho­rym w nocy.

Do­trzy­ma­łem obiet­ni­cy. Ostat­nie 24 go­dzi­ny spro­wa­dzi­ły strasz­li­wą zmia­nę. Oczy, ol­brzy­mie, głę­bo­ko za­pa­dłe, błysz­cza­ły tak, że trud­no było wy­trzy­mać ich spoj­rze­nie. War­gi miał spie­czo­ne i po­pę­ka­ne w wie­lu miej­scach. Su­cha skó­ra była roz­pa­lo­na. W twa­rzy tego czło­wie­ka wy­czy­ta­łem ja­kiś nie­sa­mo­wi­ty wy­raz stra­chu, zdra­dza­ją­cy jesz­cze wy­raź­niej po­stę­py cho­ro­by. Go­rącz­ka do­szła do naj­wyż­sze­go stop­nia.

Sia­dłem na krze­śle, któ­re zaj­mo­wa­łem po­przed­niej nocy, i sie­dzia­łem przy nim dłu­gie go­dzi­ny, słu­cha­jąc dźwię­ków, któ­re tra­fić mu­szą do głę­bi serc naj­bar­dziej za­twar­dzia­łych lu­dzi. Było to po­twor­ne bre­dze­nie ko­na­ją­ce­go. Z tego, co usły­sza­łem od fel­cze­ra, wie­dzia­łem, że nie ma żad­nej na­dziei. Sie­dzia­łem przy łożu śmier­ci. Pa­trzy­łem na scho­rza­łe koń­czy­ny, któ­re przed kil­ko­ma go­dzi­na­mi wy­krzy­wia­ły się ku ucie­sze burz­li­wej ga­le­rii, wi­ją­ce się w mę­kach go­rącz­ki, sły­sza­łem ostry śmiech klow­na po­przez char­cze­nie ko­na­ją­ce­go. Jest to mo­ment wzru­sza­ją­cy, gdy sły­szy się, jak mózg cze­pia się zwy­kłych za­jęć i zdro­wia, a cia­ło leży bez­sil­ne i sła­be. Ale gdy cha­rak­ter owych za­jęć jest naj­bar­dziej krań­co­wym prze­ci­wień­stwem na­szych po­jęć o tym, co uwa­ża­my w ży­ciu za uro­czy­ste i po­waż­ne, na­ten­czas wra­że­nie jest jesz­cze po­tęż­niej­sze. Te­atr i karcz­ma – oto głów­ne te­ma­ty ma­ja­czeń nie­szczę­śli­we­go. Zda­wa­ło mu się, że jest wie­czór; ma grać tej nocy; jest już póź­no, musi na­tych­miast wyjść z domu. Dla­cze­go go za­trzy­mu­ją? I nie dają mu iść! Stra­ci za­ro­bek – musi iść! Nie! Nie! Nie pusz­cza­ją go! Ukrył twarz w roz­pa­lo­nych dło­niach i sła­bym gło­sem skar­żył się na swo­ją sła­bość i na okru­cień­stwo swe­go oto­cze­nia. Krót­ka pau­za – a po­tem wy­rzu­cił z sie­bie kil­ka wier­szy­deł o pod­łych ry­mach; ostat­nie, któ­rych się na uczył. Pod­niósł się na łóż­ku, zmógł się w so­bie i przy­brał dzi­wacz­ną po­zy­cję; był w te­atrze… Chwi­la mil­cze­nia, po czym szep­tem za­czął śpie­wać ja­kąś pio­sen­kę. Jest zno­wu w swo­im sta­rym domu! Na ko­niec! Jak cie­pło w tym po­ko­ju! Był cho­ry, bar­dzo cho­ry, ale już jest zdrów i bar­dzo szczę­śli­wy. Na­peł­nić szklan­kę! Kto to odej­mu­je ją od warg?! Ten sam prze­śla­dow­ca, któ­ry do­ku­czał mu przed­tem. Zno­wu opadł na po­dusz­ki, ję­cząc gło­śno. Krót­ki okres za­po­mnie­nia, i oto zno­wu wę­dru­je przez sze­reg ni­skich, skle­pio­nych izb – tak ni­skich, że chwi­la­mi musi zgi­nać ręce i nogi, żeby móc przejść. Ciem­no tu było i cia­sno, w któ­rą­kol­wiek stro­nę się zwró­cił, wszę­dzie na­po­ty­kał prze­szko­dy. Ro­iło się tam od in­sek­tów – wstręt­ne, peł­za­ją­ce stwo­rze­nia z oczy­ma utkwio­ny­mi w nie­go, zda­wa­ło się, wy­peł­nia­ły po­wie­trze – błysz­cza­ły groź­nie w nie­prze­par­tym mro­ku. Ścia­ny i su­fit były jak­by żywe od ru­sza­ją­cych się pła­zów. Skle­pie­nie przy­bie­ra­ło po­twor­ne roz­mia­ry – strasz­ne po­sta­cie uwi­ja­ły się wszę­dzie – twa­rze lu­dzi, któ­rych znał, wy­krzy­wio­ne gry­ma­sem, mi­ga­ły mię­dzy nimi. Przy­pie­ka­ły go roz­pa­lo­nym że­la­zem, ści­ska­ły gło­wę sznu­ra­mi, aż krew krze­pła. Wście­kle wal­czył o ży­cie.

Po jed­nym z ta­kich ata­ków (z tru­dem utrzy­ma­łem go na łóż­ku) po­padł w stan, któ­ry wy­da­wać się mógł snem. Zmę­czo­ny czu­wa­niem i mo­co­wa­niem się z nim, za­mkną­łem na chwi­lę oczy, gdy na­gle uczu­łem, że ktoś schwy­cił mię za ra­mię. Zbu­dzi­łem się na­tych­miast. Uniósł się tak, że pra­wie sie­dział na łóż­ku. Twarz miał strasz­nie zmie­nio­ną, ale wró­ci­ła mu przy­tom­ność – gdyż wy­raź­nie po­znał mnie. Dzie­ci­na, któ­rą daw­no już zbu­dzi­ły jego jęki, pod­nio­sła się na swym po­sła­niu i bie­gła do ojca krzy­cząc ze stra­chu – mat­ka szyb­ko po­chwy­ci­ła ją w ra­mio­na, bo­jąc się, że oj­ciec skrzyw­dzi ją w na­pa­dzie sza­łu. Ale prze­ra­żo­na zmia­ną, jaka w nim za­szła, sta­nę­ła nie­ru­cho­mo przy łóż­ku. Kon­wul­syj­nie schwy­cił mię za ra­mię i do­tknął ręką pier­si… Roz­pacz­li­wie pró­bo­wał wy­do­być z pier­si głos. Nie mógł. Wy­cią­gnął do nich ręce – i zro­bił jesz­cze je­den roz­pacz­li­wy wy­si­łek… Char­kot – błysk oczu – stłu­mio­ny jęk – i opadł z po­wro­tem… nie­ży­wy!

Spra­wi­ło­by nam naj­wyż­szą ra­dość, gdy­by­śmy mo­gli za­pro­to­ko­ło­wać opi­nię pana Pic­kwic­ka o opo­wie­dzia­nej przed chwi­lą aneg­do­cie. Nie wąt­pi­my, że mo­gli­by­śmy przed­sta­wić tę opi­nię na­szym czy­tel­ni­kom, gdy­by nie pew­ne nie­szczę­śli­we oko­licz­no­ści. Pan Pic­kwick po­sta­wił na stół szklan­kę, któ­rej pod­czas ostat­nich zdań opo­wia­da­nia nie wy­pusz­czał z rąk. Pan Pic­kwick go­to­wał wła­śnie swój wznio­sły umysł do wy­po­wie­dze­nia w tej spra­wie sądu i na­wet otwo­rzył już usta (o czym mamy wia­do­mo­ści z no­ta­tek pana Snod­gras­sa), gdy gar­son wszedł do po­ko­ju i po­wie­dział:

– Pa­nie, przy­by­ło tu kil­ku pa­nów.

Pan Pic­kwick su­ro­wo spoj­rzał na gar­so­na, a po­tem po ca­łym to­wa­rzy­stwie, jak­by za­py­tu­jąc, kto by to mógł przyjść.

– O! – za­wo­łał pan Win­kle, wsta­jąc – to moi przy­ja­cie­le, proś, niech wej­dą.

A gdy gar­son od­da­lił się, rzekł:

– Bar­dzo przy­jem­ni lu­dzie, ofi­ce­ro­wie z 97 puł­ku, z któ­ry­mi za­zna­jo­mił mnie dość szcze­gól­ny traf. Pew­ny je­stem, że będą się po­do­bać nam wszyst­kim.

Po­go­da po­wró­ci­ła na twarz pana Pic­kwic­ka. Gar­son wpro­wa­dził do po­ko­ju trzech gen­tle­ma­nów i pan Win­kle po­czął ich przed­sta­wiać.

– Po­rucz­nik Tap­ple­ton; pan Pic­kwick – dok­tor Pay­ne; pan Pic­kwick… Pa­no­wie zna­ją już mego przy­ja­cie­la, pana Snod­gras­sa… Przy­ja­ciel mój, pan Tup­man. Dok­tor Slam­mer; pan Pic­kwick… pan Tup…

Tu pan Win­kle na­gle za­trzy­mał się, do­strze­gł­szy wiel­kie wzru­sze­nie dok­to­ra i pana Tup­ma­na.

– Już spo­tka­łem raz tego gen­tle­ma­na – rzekł dok­tor z ener­gią.

– A! a! – za­wo­łał pan Win­kle.

– I to in­dy­wi­du­um tak­że, je­że­li się nie mylę – mó­wił da­lej dok­tor Slam­mer, utkwiw­szy ba­daw­czy wzrok w nie­zna­jo­me­go w zie­lo­nym fra­ku. – Są­dzę, że ze­szłej nocy wy­sto­so­wa­łem do tego in­dy­wi­du­um aż na­zbyt do­sad­ne we­zwa­nie, któ­re uznał za wła­ści­we od­rzu­cić. Wy­ma­wia­jąc te wy­ra­zy, dok­tor rzu­cił na nie­zna­jo­me­go wzrok pe­łen obu­rze­nia i po­czął roz­ma­wiać po ci­chu, ale żywo z po­rucz­ni­kiem Tap­ple­to­nem. Gdy skoń­czył, po­rucz­nik za­wo­łał:

– Czy tak?

– Tak – od­po­wie­dział dok­tor Slam­mer.

– Trze­ba z nim skoń­czyć od razu – rzekł z naj­więk­szą po­wa­gą wła­ści­ciel skła­da­ne­go stoł­ka.

– Pro­szę cię, Pay­ne, bądź spo­koj­niej­szy – ode­zwał się po­rucz­nik, po­tem zwra­ca­jąc się do pana Pic­kwic­ka, szcze­gól­nie za­in­try­go­wa­ne­go ca­łym tym nie­grzecz­nym za­cho­wa­niem, mó­wił da­lej:

– Po­zwo­li pan za­py­tać, czy ta oso­ba na­le­ży do to­wa­rzy­stwa pa­nów?

– Nie, pa­nie – od­rzekł pan Pic­kwick – to tyl­ko je­den z na­szych go­ści.

– Są­dzę, że jest człon­kiem klu­bu?

– By­najm­niej.

– I nie nosi nig­dy klu­bo­we­go uni­for­mu?

– Nig­dy – od­po­wie­dział zdu­mio­ny pan Pic­kwick.

Po­rucz­nik Tap­ple­ton zwró­cił się do swe­go przy­ja­cie­la, dok­to­ra Slam­me­ra, lek­ko wzru­szyw­szy ra­mio­na­mi, co zda­wa­ło się wy­ra­żać pew­ne po­wąt­pie­wa­nie o do­kład­no­ści wspo­mnień dok­to­ra. Dok­tor był w naj­wyż­szym stop­niu roz­gnie­wa­ny, ale za­ra­zem jak­by zbi­ty z tro­pu. Uprzej­me za­cho­wa­nie się pana Pic­kwic­ka do­pro­wa­dzi­ło pana Pay­ne'a nie­mal do wście­kło­ści. – Pan by­łeś na balu ze­szłej nocy! – wy­krzyk­nął na­gle dok­tor do pana Tup­ma­na to­nem, od któ­re­go ten drgnął tak wi­docz­nie, jak gdy­by kto nie­spo­dzia­nie wsa­dził mu szpil­kę w łyd­kę. Pan Tup­man od­po­wie­dział sła­bym gło­sem: – Tak – nie prze­sta­jąc pa­trzeć na pana Pic­kwic­ka.

– Ten je­go­mość był z pa­nem? – mó­wił dok­tor da­lej, wska­zu­jąc na ni­czym nie wzru­szo­ne­go nie­zna­jo­me­go.

Pan Tup­man stwier­dził to.

– Te­raz, mój pa­nie – po­wie­dział dok­tor do nie­zna­jo­me­go – za­py­tu­ję pana raz jesz­cze w obec­no­ści wszyst­kich tych gen­tle­ma­nów, czy chce mi pan dać swą kar­tę i być trak­to­wa­nym jak gen­tle­man, czy też chce mnie pan zmu­sić do skar­ce­nia go oso­bi­ście tu, w tym miej­scu?

– Za po­zwo­le­niem – prze­rwał pan Pic­kwick – nie mogę zgo­dzić się na dal­sze po­su­wa­nie się tej spra­wy bez pew­nych wy­ja­śnień. Tup­man, opo­wiedz, jak to było.

Pan Tup­man, we­zwa­ny w spo­sób tak uro­czy­sty, opo­wie­dział całą rzecz w nie­wie­lu sło­wach; lek­ko do­tknął szcze­gó­łu wy­po­ży­cze­nia fra­ka, sze­ro­ko roz­wiódł się nad tym, że sta­ło się to po obie­dzie, wy­nu­rzył nie­co żalu, je­śli cho­dzi o jego oso­bę, i po­zo­sta­wił nie­zna­jo­me­mu wy­do­by­wa­nie się z kło­po­tu, jak umie.

Ten za­bie­rał się wła­śnie do prze­mó­wie­nia, gdy po­rucz­nik Tap­ple­ton, któ­ry przy­pa­try­wał mu się z wiel­ką cie­ka­wo­ścią, za­py­tał to­nem wy­nio­słym:

– Czy nie wi­dzia­łem pana na sce­nie?

– Bar­dzo być może – od­rzekł nie­ustra­szo­ny nie­zna­jo­my.

– To wę­drow­ny ko­me­diant! – za­wo­łał po­rucz­nik z po­gar­dą, a po­tem zwra­ca­jąc się do dok­to­ra Slam­me­ra do­dał: – Gra w sztu­ce, któ­rą na żą­da­nie ofi­ce­rów 52 puł­ku dają ju­tro.

Nie mo­żesz więc, dok­to­rze, pro­wa­dzić da­lej tej spra­wy. Wy­klu­czo­ne!

– Wy­klu­czo­ne! – po­wtó­rzył dok­tor Pay­ne.

– Przy­kro mi, żem wpro­wa­dził pana w tak nie­mi­łe po­ło­że­nie – rzekł na­stęp­nie po­rucz­nik Tap­ple­ton do pana Pic­kwic­ka. – Ale po­zwól pan po­wie­dzieć so­bie, że naj­lep­szym spo­so­bem unik­nię­cia po­dob­nych scen w przy­szło­ści jest za­cho­wa­nie więk­szej roz­wa­gi w do­bie­ra­niu so­bie to­wa­rzy­stwa. Naj­niż­szy słu­ga!

– I rze­kł­szy to, wy­szedł z po­ko­ju.

– I po­zwól pan tak­że po­wie­dzieć so­bie – do­dał draż­li­wy dok­tor Pay­ne – że gdy­bym ja był na miej­scu po­rucz­ni­ka Tap­ple­to­na lub Slam­me­ra, to na­krę­cił­bym uszu panu i wszyst­kim obec­nym tu in­dy­wi­du­om. Na­zwi­sko moje jest Pay­ne, dok­tor Pay­ne z 43 puł­ku. Do­bra­noc. Ukoń­czyw­szy tę prze­mo­wę, któ­rej ostat­nie wy­ra­zy wy­gło­szo­ne były gło­sem bar­dzo do­nio­słym, po­szedł ma­je­sta­tycz­nie za po­rucz­ni­kiem, a za nim Slam­mer, któ­ry wpraw­dzie nic nie po­wie­dział, ale użył swej żół­ci, rzu­ciw­szy na całe to­wa­rzy­stwo wzrok pe­łen po­gar­dy. Pod­czas tych dłu­gich pro­wo­ka­cji nie­sły­cha­ne obu­rze­nie i gniew, wzma­ga­ją­cy się strasz­li­wie, na­peł­ni­ły szla­chet­ną pierś pana Pic­kwic­ka tak, że omal nie pę­kła mu ka­mi­zel­ka. Stał jak ska­mie­nia­ły, spo­glą­da­jąc na miej­sce zaj­mo­wa­ne przed chwi­lą przez dok­to­ra Pay­ne'a, aż trzask za­my­ka­nych drzwi opa­mię­tał go nie­co. Rzu­cił się tedy na­przód, z gniew­ną twa­rzą i bły­ska­wi­ca­mi w oczach. Ręka jego była już na klam­ce. Jesz­cze chwi­la, a zna­la­zła­by się na gar­dle dok­to­ra Pay­ne'a z 43 puł­ku, gdy­by pan Snod­grass nie po­chwy­cił czci­god­ne­go swe­go men­to­ra za połę i nie po­czął cią­gnąć w tył.

– Win­kle! Tup­man? – za­wo­łał z wy­ra­zem roz­pa­czy – trzy­maj­cie go! Nie po­wi­nien na­ra­żać swe­go dro­gie­go ży­cia w po­dob­nej spra­wie.

– Puść­cie mnie! – krzy­czał pan Pic­kwick.

– Trzy­maj­cie! – wo­łał pan Snod­grass. Aż dzię­ki po­łą­czo­nym wy­sił­kom ca­łe­go to­wa­rzy­stwa uda­ło się po­sa­dzić pana Pic­kwic­ka w fo­te­lu.

– Daj­cie mu spo­kój – rzekł wte­dy nie­zna­jo­my w zie­lo­nym fra­ku. – Szklan­kę gro­gu! A to dziel­ny sta­ry! Prze­łknij no pan tro­chę. Zna­ko­mi­ty na­pój.

Mó­wiąc to i wprzód sam po­cią­gnąw­szy spo­ry łyk dy­mią­ce­go pły­nu, nie­zna­jo­my przy­ło­żył szklan­kę do ust pana Pic­kwic­ka, aż resz­ta tego, co się w niej znaj­do­wa­ło, zni­kła w nie­dłu­gim cza­sie w gar­dle zna­ko­mi­te­go fi­lo­zo­fa. Na­stą­pi­ła krót­ka pau­za; grog skut­ko­wał i wkrót­ce zno­wu po­go­da za­ja­śnia­ła na ob­li­czu pana Pic­kwic­ka. Nie­zna­jo­my ode­zwał się:

– Oni nie są god­ni pań­skiej uwa­gi.

– Ma pan słusz­ność – od­parł pan Pic­kwick – nie są god­ni. Wsty­dzę się, żem tak pu­ścił wo­dze moim na­mięt­no­ściom. Przy­suń pan swe krze­sło.

Ko­me­diant nie dał się pro­sić dwa razy. Wszy­scy za­sie­dli do­ko­ła sto­łu i har­mo­nia za­pa­no­wa­ła zno­wu. Tyl­ko pan Win­kle, zda­wa­ło się, był nie­co zi­ry­to­wa­ny. Czyż­by przy­czy­ną tego uspo­so­bie­nia była sa­mo­wol­na po­życz­ka fra­ka? Ale tak bła­ha oko­licz­ność nie mo­gła wzbu­dzić uczu­cia gnie­wu, choć­by prze­lot­ne­go, w ser­cu pic­kwick­czy­ka. To pew­ne że wy­jąw­szy ten szcze­gół, do­bry hu­mor po­wró­cił w to­wa­rzy­stwie i wie­czór za­koń­czył się we­so­ło, tak jak się za­czął.ROZ­DZIAŁ SIÓD­MY JAK PAN WIN­KLE ZA­MIAST MIE­RZYĆ DO GO­ŁĘ­BIA I TRA­FIĆ WRO­NĘ, MIE­RZYŁ DO WRO­NY, A ZRA­NIŁ GO­ŁĘ­BIA – JAK KLUB GRA­CZY W KRY­KIE­TA Z DIN­GLEY DELL WAL­CZYŁ Z KLU­BEM Z MUG­GLE­TON I JAK MUG­GLE­TON JADŁ OBIAD NA KOSZT DIN­GLEY DELL, TU­DZIEŻ ROZ­MA­ITE INNE MA­TE­RIE PO­UCZA­JĄ­CE, A ZA­RA­ZEM CIE­KA­WE

Nu­żą­ce przy­go­dy dnia po­przed­nie­go tak od­dzia­ła­ły na ner­wy pana Pic­kwic­ka, iż zna­la­zł­szy się w łóż­ku, w pięć mi­nut za­snął głę­bo­kim snem. Obu­dzi­ły go do­pie­ro na­za­jutrz świetl­ne pro­mie­nie wscho­dzą­ce­go słoń­ca, któ­re wdarł­szy się do sy­pial­ni zda­wa­ły się czy­nić mu wy­rzu­ty.

Pan Pic­kwick nie był le­ni­wy: jak dziel­ny wo­jow­nik wy­sko­czył ze swe­go na­mio­tu-łóż­ka.

– Cud­ny kra­jo­braz – za­wo­łał w unie­sie­niu, otwie­ra­jąc okno. – O! kto raz wi­dział taki kra­jo­braz, czyż może przy­stać na to, by żyć, nie wi­dząc nic co­dzien­nie oprócz ce­gieł i bru­ku?

Czy po­dob­na ist­nieć na miej­scu, gdzie sia­no moż­na wi­dzieć tyl­ko w staj­ni, ro­ślin­ność tyl­ko na da­chu, kro­wy tyl­ko na szyl­dach? Czyż moż­na wlec ży­cie w ta­kim miej­scu? Py­tam się, czy moż­na wy­trzy­mać ta­kie ist­nie­nie? Przez dłu­gi czas za­da­jąc so­bie, oby­cza­jem wszyst­kich wiel­kich po­etów, ta­kie py­ta­nie w sa­mot­no­ści, pan Pic­kwick wy­su­nął gło­wę za okno i spoj­rzał do­ko­ła.

Ostry, a za­ra­zem przy­jem­ny za­pach sia­na tyl­ko co sko­szo­ne­go do­cho­dził aż do nie­go. Ty­sią­cz­ne kwia­ty w ogro­dzie na­peł­nia­ły bal­sa­micz­ną wo­nią po­wie­trze; zie­lo­na łąka błysz­cza­ła od rosy i każ­de źdźbło po­ły­ski­wa­ło, po­ru­sza­ne lek­kim wie­trzy­kiem. Wresz­cie pta­ki śpie­wa­ły, jak­by każ­da łza po­ran­na była dla nich źró­dłem na­tchnie­nia. Przy­pa­tru­jąc się temu pan Pic­kwick wpadł w słod­ką i ta­jem­ni­czą za­du­mę.

– Hej! hej!

Dźwię­ki te przy­wo­ły­wa­ły go do rze­czy­wi­ste­go ży­cia. Wzrok jego zwró­cił się na­gle w pra­wo i nic nie od­krył. Więc skie­ro­wał się w lewo, ale na próż­no błą­dził w prze­strze­ni. Śmia­łym okiem zmie­rzył fir­ma­ment, ale nie stam­tąd go wo­ła­no. Na ko­niec uczy­nił to, co po­spo­li­ty umysł uczy­nił­by od razu: spoj­rzał pro­sto w ogród i zo­ba­czył pana War­dle'a.

– Jak się pan mie­wa? – za­py­tał we­so­ły go­spo­darz. – Pięk­ny po­ra­nek, praw­da? Cie­szę się, żeś pan wstał tak rano. Ubie­raj się pan, cze­kam tu na nie­go.

Pan Pic­kwick nie po­trze­bo­wał, by go za­pra­sza­no dwa razy. W dzie­sięć mi­nut był go­tów i stał już przy sta­rym gen­tle­ma­nie.

– Co to bę­dzie? – za­py­tał wi­dząc, że go­spo­darz uzbro­jo­ny jest w strzel­bę, a dru­ga leży tuż koło nie­go na tra­wie.

– Przy­ja­ciel pań­ski i ja – od­rzekł pan War­dle – chce­my przed śnia­da­niem strze­lać do wron. Jest on do­sko­na­łym strzel­cem, praw­da?

– Sły­sza­łem, że mó­wił o tym, ale nig­dy nie wi­dzia­łem, by co tra­fił.

– Ale dla­cze­go nie przy­cho­dzi? – za­py­tał pan War­dle i za­wo­łał: – Joe!Joe!

Wkrót­ce uj­rza­no wy­cho­dzą­ce­go z domu py­za­te­go chłop­ca, któ­ry pod orzeź­wia­ją­cym wpły­wem po­ran­ka był za­spa­ny tyl­ko w trzech czwar­tych.

– Idź, za­wo­łaj gen­tle­ma­na – rzekł mu jego pan. – I po­wiedz mu, że znaj­dzie mnie z pa­nem Pic­kwic­kiem w la­sku. Po­ka­żesz mu dro­gę, ro­zu­miesz?

Joe od­da­lił się, by wy­ko­nać to zle­ce­nie, a pan War­dle, niby jaki dru­gi Ro­bin­son Cru­zoe, wy­pro­wa­dził pana Pic­kwic­ka za ogród, za­braw­szy z sobą obie strzel­by.

– Je­ste­śmy na miej­scu – rzekł po kil­ku chwi­lach, za­trzy­mu­jąc się wśród alei. Było to zresz­tą zby­tecz­ne wy­ja­śnie­nie, gdyż cią­głe kra­ka­nie bied­nych wron naj­do­kład­niej wska­zy­wa­ło miej­sce ich po­by­tu.

Sta­ry gen­tle­man po­ło­żył jed­ną strzel­bę na zie­mi, a dru­gą na­bił…

– A otóż i nasi! – rzekł pan Pic­kwick. Rze­czy­wi­ście z da­le­ka uka­za­li się pan Tup­man, pan Snod­grass i pan Win­kle, gdyż Joe, nie wie­dząc, któ­re­go mia­no­wi­cie z tych trzech gen­tle­ma­nów miał spro­wa­dzić, osą­dził w swej głę­bo­kiej mą­dro­ści, iż dla za­po­bie­że­nia omył­kom naj­le­piej bę­dzie, gdy za­wo­ła wszyst­kich trzech ra­zem.

– Chodź­że pan, chodź! – wo­łał sta­ry gen­tle­man na pana Win­kle'a – Taki zna­ko­mi­ty strze­lec, jak pan, po­wi­nien był być go­tów od daw­na, na­wet i dla tak drob­nej zwie­rzy­ny. Pan Win­kle od­po­wie­dział wy­mu­szo­nym uśmie­chem i strzel­bę dla nie­go wy­zna­czo­ną pod­niósł z wy­ra­zem twa­rzy, któ­ry by przy­stał ra­czej wro­nie ob­da­rzo­nej da­rem ja­sno­wi­dze­nia i drę­czo­nej my­ślą o gwał­tow­nym bli­skim zgo­nie. Może to była obo­jęt­ność, ale w każ­dym ra­zie nie­zwy­kle po­dob­na do upad­ku na du­chu.

Sta­ry gen­tle­man dał znak i dwóch ob­dar­tych chło­pa­ków za­czę­ło z wol­na gra­mo­lić się na drze­wo.

– Po co te dzie­ci? – spy­tał ostro pan Pic­kwick. Był nie­co za­nie­po­ko­jo­ny. Nie był w stu pro­cen­tach pew­ny, czy to nie pa­nu­ją­ca na wsi nę­dza, o któ­rej tyle sły­szał, zmu­sza­ła te bied­ne dzie­ci, by słu­ży­ły za cel nie­do­świad­czo­nym spor­tow­com.

– Do roz­po­czę­cia za­ba­wy – od­rzekł ze śmie­chem pan War­dle.

– Do cze­go? – na­le­gał pan Pic­kwick.

– Mó­wiąc po pro­stu, do pło­sze­nia wron.

– Tyl­ko tyle?

– Za­do­wo­lo­ny pan?

– Naj­zu­peł­niej.

– Do­sko­na­le. Mam za­czy­nać?

– Je­że­li pan ła­skaw – rzekł pan Win­kle rad, że zy­sku­je na cza­sie.

– Usuń­cie się nie­co! No! Te­raz!…

Je­den z chłop­ców krzyk­nął, po­trzą­sa­jąc ga­łąź, na któ­rej znaj­do­wa­ło się gniaz­do, i w tej sa­mej chwi­li oko­ło tu­zi­na mło­dych wron, któ­rym prze­rwa­no ha­ła­śli­wą roz­mo­wę, rzu­ci­ło się na­przód, by zo­ba­czyć, o co cho­dzi. Sta­ry gen­tle­man w od­po­wie­dzi wy­strze­lił. Je­den z pta­ków upadł, inne od­le­cia­ły.

– Pod­nieś, Joe – rzekł sta­ry gen­tle­man. Py­za­ty chło­pak wy­stą­pił, a twarz jego wy­po­go­dzi­ła się niby do uśmie­chu, nie­ja­sne za­ry­sy pasz­te­tu z mło­dych wron za­mi­go­ta­ły mu w wy­obraź­ni.

Pod­nió­sł­szy pta­ka, już się śmiał rze­czy­wi­ście, bo ten był tłu­sty i pulch­ny.

– Te­raz ko­lej na pana, pa­nie Win­kle – rzekł sta­ry gen­tle­man, na­bi­ja­jąc strzel­bę po raz dru­gi. – Strze­laj pan!

Pan Win­kle wy­stą­pił na­przód i zmie­rzył. Pan Pic­kwick i jego to­wa­rzy­sze cof­nę­li się mi­mo­wol­nie, pew­no dla ukry­cia się przed gra­dem wron, któ­re nie­za­wod­nie pad­ną od nisz­czą­ce­go śru­tu ich to­wa­rzy­sza. Na­stą­pi­ła uro­czy­sta chwi­la, po­tem krzyk, trze­po­ta­nie skrzy­deł, lek­ki szczęk…

– A to co? – za­wo­łał sta­ry gen­tle­man.

– Nie wy­strze­li­ło? – za­py­tał pan Pic­kwick.

– Nie wy­pa­li­ło – od­rzekł pan Win­kle, któ­ry strasz­nie po­bladł, za­pew­ne wsku­tek do­zna­ne­go za­wo­du.

– To szcze­gól­ne – rzekł sta­ry gen­tle­man bio­rąc strzel­bę. – To się nig­dy nie wy­da­rzy­ło.

Ale cóż to? Nie wi­dzę ani śla­du pi­sto­na!

– No, pro­szę! – za­wo­łał pan Win­kle – zu­peł­nie o nim za­po­mnia­łem…

Po­pra­wio­no to drob­ne prze­ocze­nie. Pan Pic­kwick znów usu­nął się, pan Tup­man sta­nął za drze­wem, pan Win­kle zro­bił z de­ter­mi­na­cją krok na­przód, obu­rącz przy­trzy­mu­jąc strzel­bę. Chło­piec krzyk­nął: ze­rwa­ły się czte­ry wro­ny, pan Win­kle pod­niósł broń; roz­legł się strzał, a po­tem krzyk, ale w ni­czym nie­po­dob­ny do kra­ka­nia wro­ny. Oto pan Tup­man ura­to­wał ży­cie wie­lu nie­win­nym pta­kom, przy­jąw­szy we wła­sne ra­mię część na­bo­ju. Trud­no opi­sać za­mie­sza­nie, ja­kie na­stą­pi­ło wsku­tek tego; trud­no opo­wie­dzieć, jak pan Pic­kwick w pierw­szych chwi­lach wzru­sze­nia na­zwał pana Win­kle'a nędz­ni­kiem, jak pan Tup­man le­żał roz­cią­gnię­ty na tra­wie, jak pan Win­kle, trwo­gą zdję­ty, ukląkł przy nim, jak pan Tup­man w go­rącz­ce wy­mie­niał roz­ma­ite imio­na ko­biet, otwie­rał to jed­no, to dru­gie oko i zno­wu oby­dwa za­my­kał. Sce­na ta tak trud­na jest do opi­sa­nia, jak trud­ne jest przed­sta­wie­nie sa­me­go nie­szczę­śli­we­go ran­ne­go, stop­nio­wo przy­cho­dzą­ce­go do sie­bie, wi­dzą­ce­go, jak mu prze­wią­zu­ją ranę chust­ka­mi, wol­nym kro­kiem po­wra­ca­ją­ce­go do domu i wspar­te­go na ra­mio­nach swych za­nie­po­ko­jo­nych przy­ja­ciół.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: