- W empik go
Klub Pickwicka - ebook
Klub Pickwicka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 1 007 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwsze promienie światła, które rozjaśniły grube ciemności towarzyszące ukazaniu się nieśmiertelnego Pickwicka na horyzoncie uczonego świata, jak też pierwszą urzędową wzmiankę o tym niepospolitym mężu, znajdujemy w protokołach Klubu Pickwicka. Wydawca niniejszego dzieła szczęśliwym się mieni, że może przedstawić je swym czytelnikom jako dowód sumienności, uwagi, usilnej pracy i zdolności badawczych, jakie rozwinął przy poszukiwaniach w licznych powierzonych mu starych dokumentach. Dnia 12 maja 1827, przewodniczący Józef Smigger Esq., D. W. P. C. K. P. Postanowiono jednogłośnie:
"Towarzystwo z uczuciem niczym nie zamąconego zadowolenia i bezwzględnego uznania wysłuchało czytania dokumentów udzielonych przez Samuela Pickwicka Esq., D. P. C. K. P., a zatytułowanych: »Badania spekulatywne stawów hampsteadzkich tudzież niektóre spostrzeżenia nad teorią skakania żab« Towarzystwo wyraża swoje najszczersze podziękowanie rzeczonemu Samuelowi Pickwickowi Esq., D. P. C. K. P. Towarzystwo, uznając wielkie korzyści, jakie nauka odnieść powinna z wyżej przytoczonego dzieła, jak również z niezmordowanych poszukiwań Samuela Pickwicka w Hornsey, Highgate, Brixton i Camberwell, nie może także nie uznać nieobliczalnych skutków, jakie by, o ile sobie pochlebiać można, miało to dla rozpowszechnienia pożytecznych wiadomości i rozwoju oświaty, gdyby prace tego znakomitego męża przeniesione zostały na rozleglejsze pole, to jest gdyby podróże jego i spostrzeżenia obszerniejszy obejmowały zakres. Dlatego też Towarzystwo poddało gruntownej rozwadze wniosek wyżej wymienionego Samuela Pickwicka Esq. D. P. C. K. P. i trzech innych pickwickczyków wymienionych poniżej, mający na celu utworzenie nowego związku zjednoczonych pickwickczyków pod nazwą: Korespondujący Oddział Klubu Pickwicka.
Po przyjęciu i zatwierdzeniu wzmiankowanego wniosku przez Towarzystwo, Oddział Korespondujący Klubu Pickwicka uznaje się niniejszym za ukonstytuowany. Samuel Pickwick Esq., D. P. K. C. P, August Snodgrass Esq., C. K. P, Nataniel Winkle Esq., C. K. P, Tracy Tupman Esq., C. K. P.
zostają również wybrani i mianowani członkami rzeczonego stowarzyszenia korespondentów, z zaleceniem, ażeby od czasu do czasu przesyłali Towarzystwu Klubu Pickwicka w Londynie autentyczne szczegóły o swych podróżach i poszukiwaniach, spostrzeżenia nad charakterem i obyczajami, na koniec opisy przygód, jak również opowiadania i inne utwory będące wynikiem uwag nad miejscowymi wydarzeniami lub wynikiem wspomnień w związku z nimi pozostających.
Towarzystwo z wdzięcznością zatwierdza zasadę, że członkowie Oddziału Korespondującego sami będą ponosić koszty podróży, i nie ma nic przeciw temu, ażeby członkowie rzeczonego stowarzyszenia robili swe poszukiwania, dopóki im się będzie podobać, byle poszukiwania te odbywały się na tych samych warunkach. Na koniec uwiadamia się niniejszym członków wyżej wymienionego oddziału, że wniosek ich w sprawie opłacenia portorii od listów i posyłek roztrząsany był przez Towarzystwo, że Towarzystwo wniosek ten poczytuje za godny wielkich umysłów, z których łona wyszedł, i udziela mu swego zupełnego zatwierdzenia".
Powierzchowny obserwator – dodaje sekretarz, z którego papierów zaczerpujemy opowiadanie – powierzchowny obserwator może by nie dostrzegł nic nadzwyczajnego w łysej głowie i okrągłych okularach, stałe zwróconych na jego (sekretarza) twarz, gdy ten czyta wyżej przytoczone statuty; był to jednak widok ze wszech miar godny zastanowienia dla każdego, kto wiedział, że potężny mózg Pickwicka pracował pod tą łysiną i że wyraziste oczy Pickwicka błyszczały poza tymi okularami. I w samej rzeczy mąż, który dotarł aż do źródeł stawów hampsteadzkich, który poruszył cały świat uczoną swoją teorią o żabim skoku, siedział tam tak spokojny i nieruchomy jak wody tych stawów, gdy je lód zetnie, albo raczej jak pojedynczy egzemplarz żaby w przepaścistych głębiach gliniastych jam. Ale o ileż widok ten stał się bardziej zajmujący, gdy na wielokrotne wołania: "Pickwick! Pickwick!", które jednocześnie wyrwały się z ust wszystkich jego wielbicieli, znakomity ów mąż podniósł się, pełen życia i wzruszenia, wstąpił powoli na prostą ławkę, na której przedtem siedział, i przemówił do klubu, którego był założycielem. Jakim to studium dla artysty mogłaby być ta zajmująca scena! Wymowny Pickwick stał przed nami, jedną rękę wdzięcznie kryjąc pod połą fraka, drugą poruszając w powietrzu dla nadania większej wyrazistości swej gorącej wymowie. Wzniesione stanowisko mówcy pozwalało widzieć jego obcisłe spodnie z kamaszami, na które nie zwrócono by pewnie wielkiej uwagi, gdyby okrywały innego człowieka, ale które uświetnione, ilustrowane, jeżeli tak można wyrazić się, osobą Pickwicka, mimowolnie przejmowały widzów uszanowaniem i czcią. Otaczali go ludzie, którzy oświadczyli gotowość podzielenia niebezpieczeństw jego podróży i których przeznaczeniem było dzielić sławę jego odkryć. Po prawej jego ręce siedział pan Tracy Tupman, wielce zapalny Tupman, który z mądrością wieku dojrzałego łączył uniesienie i zapał młodego chłopca w tym, co dotyczy najbardziej zajmującej i najgodniejszej przebaczenia słabości ludzkiej – miłości. Czas i dobre jadło rozszerzyły mu kibić niegdyś tak romantyczną; czarna jedwabna kamizelka uwypuklała się coraz więcej; złoty łańcuch od zegarka znikał cal po calu sprzed własnych jego oczu; szeroki podbródek coraz więcej wyłaniał się spoza białego krawata, ale dusza Tupmana nie zmieniła się: uwielbienie dla płci pięknej było w niej zawsze górującym uczuciem.
Na lewo od mistrza siedział poetyczny Snodgrass; tajemniczo otulony w niebieski płaszcz podszyty psami. Obok niego Winkle, myśliwiec, rybak, jeździec, bokser, sportsmen, z wdziękiem ukazywał zupełnie nową kurtkę, szkocki krawat i szaraczkowe spodnie. Mowa pana Pickwicka i rozprawy, które się wywiązały następnie, przytoczone są w protokołach klubu. Przedstawiają one uderzające podobieństwo do rozpraw najznakomitszych zgromadzeń, a ponieważ budujące jest zawsze porównanie czynów wielkich ludzi, podajemy tu protokół tego pamiętnego posiedzenia.
"Pan Pickwick zrobił uwagę – mówił sekretarz – że sława jest droga sercu każdego człowieka. Sława poetycka jest droga sercu jego przyjaciela Snodgrassa. Sława miłosnych podbojów jest tak samo droga jego przyjacielowi Tupmanowi, a żądza zdobycia sobie sławy we wszystkich ćwiczeniach ciała płonie w wysokim stopniu w piersi jego przyjaciela Winkle'a. On (pan Pickwick) nie może zapomnieć, że i na niego samego wywierają wpływ namiętności ludzkie, ludzkie uczucia (Oklaski), może nawet ludzkie słabości (Głośne wołania:
– Nie! Nie!). Ale powie i to, że jeżeli kiedy ogień miłości własnej zapałał w jego łonie, to wnet tłumiła go żądza, aby być pożytecznym rodzajowi ludzkiemu. Chęć zjednania sobie szacunku rodu ludzkiego była zawsze jego bodźcem, filantropia jego gwiazdą przewodnią. (Gwałtowne oznaki uznania). Czuł on pewną dumę, wyznaje to otwarcie, i niech jego przyjaciele zużytkują to wyznanie, jeżeli im się podoba, czuł on pewną dumę, gdy przedstawił uczonemu światu swoją teorię skoku żab. Teoria ta może być znakomitą albo nią może nie być. (Jeden głos: – Jest nią! – Głośne oklaski).
Zgadza się mówca ze zdaniem szanownego pickwickczyka, którego głos usłyszał. Teoria jego jest znakomita. Ale choćby sława tego traktatu doszła do krańców uczonego świata, i wtedy duma, jaką by uczuwał autor tego dzieła, nie była niczym wobec uczucia dumy, jakiego doznaje w tej chwili najszczęśliwszej w jego życiu (Oklaski). Jest on tylko bardzo mizerną jednostką (- Nie! Nie!); nie może jednak nie uznać tego, że powołany został przez Towarzystwo do czynności wielkiej wagi, połączonej z pewnym narażeniem się, dziś zwłaszcza, gdy nieład panuje na wielkich drogach, a woźnice są zdemoralizowani. Spojrzyjcie na stały ląd Europy i na sceny zdarzające się we wszystkich krajach. Wszędzie wywracają się dyliżanse, konie ponoszą, statki idą na dno, kotły parowe pękają. (Oklaski. Jeden głos: Nie!) Nie?!… (Oklaski).
Byłażby to zbita z tropu miłość własna człowieka… nie chcę powiedzieć niedowarzonego (Żywe oklaski), który zazdroszcząc pochwał oddanych może niezasłużenie uczonym pracom mówcy i urażony skarceniem, jakiego doznały jego własne słabe wystąpienia, natchniony zazdrością, powodowany zatem niskim uczuciem… Pan Blotton (z Algate) powstaje i żąda przywołania pana Pickwicka do porządku oraz zapytuje, czy szanowny pickwickczyk do niego robił aluzję? (Wołania: – Do porządku! Tak! Nie! Słuchajcie! Dość tego! itd.). Pan Pickwick oświadcza, że go nie zastraszą te hałasy. Tak, zrobił aluzję do szanownego gentlemana! (Żywe wzburzenie). W takim razie pan Blotton odpowie w dwóch tylko słowach:z największą pogardą odrzuca on zarzut szanownego gentlemana, jako fałszywy i oszczerczy (Głośne oklaski). Szanowny gentleman jest blagier (Okropne wzburzenie. Wielkie krzyki: – Do porządku!). Pan Snodgrass wstaje żądając przywołania do porządku pana Blottona (- Słuchajcie! Słuchajcie!). Zapytuje, czy nie zostanie zamknięta niewłaściwa dyskusja między dwoma członkami klubu (- Słuchajcie! Słuchajcie!).
Prezydent jest przekonany, że szanowny pickwickczyk cofnie wyrażenie, którego użył. Pan Blotton, pomimo całego szacunku dla prezydenta, oświadcza, że tego nie uczyni. Prezydent jest zdania, że obowiązek nakazuje mu zapytać szanownego gentlemana, czy wyrażenia, które mu się wyrwało, użył w znaczeniu, jakie mu się nadaje pospolicie. Pan Blotton nie waha się odpowiedzieć, że nie i że użył tego wyrażenia w znaczeniu pickwickowskim (- Słuchajcie! Słuchajcie!). Czuje się w obowiązku oświadczyć, że osobiście przejęty jest najgłębszym szacunkiem dla tak szanownego gentlemana, jakim jest pan Pickwick. Nazwał go blagierem tylko z punktu widzenia czysto pickwickowskiego (-Słuchajcie! Słuchajcie!).
Pan Pickwick oświadcza, że najzupełniej poprzestaje na szlachetnym i szczerym wyjaśnieniu swego szlachetnego przyjaciela. Życzy on sobie, by należycie zostało zrozumiane, iż własne jego spostrzeżenia powinny być także pojmowane w znaczeniu czysto pickwickowskim (Oklaski) Tu kończy się protokół. I w samej rzeczy dyskusja nie mogła już być prowadzona dalej, doszedłszy do konkluzji tak zadowalającej i jasnej. Nie mamy urzędowych dowodów co do faktów, jakie czytelnik znajdzie w rozdziale następnym, lecz ułożone one zostały podług listów i innych dokumentów rękopiśmiennych, których autentyczność nie podlega wątpliwości.ROZDZIAŁ TRZECI NOWA ZNAJOMOŚĆ – OPOWIEŚĆ WŁÓCZĘGI – NIEMIŁA PRZESZKODA – PRZYKRE SPOTKANIE
Pan Pickwick doznawał pewnego niepokoju z powodu za długiej nieco nieobecności dwóch swoich przyjaciół, przypomniawszy sobie zwłaszcza niepojęte ich ranne zachowanie się. Toteż z prawdziwą przyjemnością powitał ich i z niezwykłym zajęciem zapytał, gdzie bawili tak długo. W odpowiedzi na to pan Snodgrass zabierał się już do treściwego opisu zaszłych wypadków, gdy spostrzegł między panem Tupmanem, a towarzyszem ich podróży w zielonym fraku jakiegoś nowego nieznajomego, wyglądającego nie mniej oryginalnie. Był to człowiek widocznie zestarzały wśród trosk, którego wychudłym policzkom, sterczącym kościom, błyszczącym, chociaż mocno zapadłym oczom nadawały jeszcze ostrzejszego wyrazu czarne, długie włosy spadające w nieładzie na kołnierz. Szczęki jego były tak długie i tak chude, iż można by sądzić, że naumyślnie je wyciągał, gdyby nieruchomość rysów i na pół otwarte usta nie przekonywały, że jest to zwykły jego wygląd. Szyję miał okręconą zielonym szalem, którego szerokie końce, spadające na piersi, wyglądały spomiędzy guzików starej kamizelki. Miał na sobie długi, czarny surdut, spodnie z grubego sukna i buty mocno sfatygowane. Oczy pana Winkle'a zatrzymały się na tej nie umytej figurze; pan Pickwick, dostrzegłszy to, powiedział wskazując ręką na nieznajomego:
– Przyjaciel naszego nowego przyjaciela. Dziś rano odkryliśmy, że nowy nasz przyjaciel jest zaangażowany do tutejszego teatru, chociaż nie życzy sobie, by to rozgłaszano. Gentleman należy również do tej profesji i właśnie, gdyście wchodzili, miał nam opowiedzieć pewną anegdotę.
– Masa anegdot! – rzekł nieznajomy w zielonym fraku, podchodząc do pana Winkle'a i dodając po cichu: – Szczególnego rodzaju człowiek, nie artysta, grywa role drugorzędne, dziwny człowiek, wszelkiego rodzaju nędza. Nazywamy go Jakubem Ponurym. Panowie Winkle i Snodgrass skłonili się gentlemanowi noszącemu to dziwne przezwisko i zasiadłszy do stołu zażądali grogu, naśladując w tym resztę towarzystwa.
– Teraz, panie – rzekł pan Pickwick – zechciej zrobić nam tę przyjemność i zacznij.
Jakub Ponury wyjął z kieszeni zwój zasmolonego papieru i zwracając się do pana Snodgrassa, zapytał ochrypłym głosem, będącym w najdoskonalszej harmonii z jego powierzchownością:
– Czy pan jest poetą?
– Tak… próbuję sił w tej dziedzinie – odrzekł pan Snodgrass, nieco zmieszany niespodziewanym zapytaniem.
– O! Poezja jest dla życia tym, czym światło i muzyka dla teatru. Ogołoć pan jedno z jego fałszywych ozdób, a drugie ze złudzeń, cóż zajmującego pozostanie w obu? Tak na przykład: przed kinkietami patrzy pan na królewski orszak, podziwia pan jedwabne szaty świetnego tłumu, a stanąwszy za kulisami jesteś ludem wyrabiającym te piękne stroje, motłochem nic nie znaczącym i pogardzanym, który może upadać i podnosić się, żyć i umierać, jak się podoba losowi, i nikogo to nie obchodzi.
– Niewątpliwie – odpowiedział pan Snodgrass, gdyż zapadłe oczy nieznajomego były weń utkwione, czuł więc potrzebę powiedzenia czegokolwiek.
– No, Jakubie – zawołał hiszpański podróżnik – nabierz no otuchy, dość tego skrzeczenia.
– Czy pozwoli pan jeszcze jedną szklaneczkę przed zaczęciem? – zapytał pan Pickwick.
Ponury człowiek przyjął propozycję, nalał sobie szklankę grogu, z wolna odpił połowę, rozwinął rulon papieru i zaczął ni to czytać, ni to opowiadać następujące zdarzenie, które zostało wniesione do protokołów klubu jako "Opowieść włóczęgi".
OPOWIEŚĆ WŁÓCZĘGI
– W tym, co chcę państwu opowiedzieć, nie ma nic cudownego – powiedział ponury człowiek – nawet nic nadzwyczajnego. Niedostatek i choroba nazbyt są znane w wielu warunkach życia, aby zasługiwały na większą uwagę, niż w ogóle okazuje się najpowszechniejszym słabostkom natury ludzkiej. Zebrałem tu luźne notatki, gdyż przedmiot ich był mi dobrze znany od wielu lat. Śledziłem jego upadek, krok za krokiem, aż wreszcie osiągnął to dno nędzy, z którego nigdy nie mógł się już podnieść.
Człowiek, o którym mówię, był nędznym aktorem pantomimicznym. I jak wielu ludzi tej sfery, zwyczajnym opojem; za lepszych swoich dni, zanim wyczerpały go hulanki i wyniszczyły choroby, otrzymywał dobre honorarium, które, gdyby był rozsądny i zapobiegliwy, mógłby otrzymywać jeszcze przez jakiś czas, niezbyt długi, gdyż ci ludzie albo umierają wcześnie, albo przez nadmierne opodatkowanie swojej energii cielesnej tracą przedwcześnie owe fizyczne uzdolnienia, na których wyłącznie mogą oprzeć swoje istnienie. Uparty nałóg opanował go jednak tak szybko, że było rzeczą niemożliwą używać go w sytuacjach, w których naprawdę był pożyteczny teatrowi. Karczmy miały dla niego urok, któremu nie potrafił się oprzeć. Gdyby nie zmienił na czas kursu, choroba i beznadziejna nędza oczekiwałyby go równie pewnie jak śmierć; a że go nie zmienił, więc rezultatu łatwo się domyślić. Nie mógł otrzymać engagement i nie miał na kawałek chleba.
Każdy choć trochę obeznany ze sprawami teatru wie, że całe zastępy obdartych, zjedzonych nędzą ludzi kręcą się koło sceny większych przedsiębiorstw teatralnych; nie są to aktorzy stale zaangażowani, ale baletnicy, ludzie z tłumu, akrobaci itp., których się bierze do jakiejś pantomimy lub przedstawienia wielkanocnego, a potem zwalnia do czasu, aż nowe uroczyste przedstawienie da sposobność do korzystania z ich usług. Do tego rodzaju życia został zmuszony ów człowiek. Gdyby znalazł zajęcie co noc w którymś z podrzędnych teatrów, miałby o kilka szylingów więcej tygodniowo i jednocześnie mógłby hołdować swojemu dawnemu nałogowi. Ale i te źródła zawiodły go wkrótce. Zanadto brykał, by mógł zarobić sobie na nędzne pokrzepienie, i wkrótce został doprowadzony do stanu graniczącego z głodem; zaledwie od czasu do czasu zdobywał marne grosze, gdy udało mu się pożyczyć od którego z dawnych kompanów lub gdy pozwolono mu pokazać się w którymś z mniejszych teatrów, a gdy zdobył w końcu jakieś pieniądze, trwonił je w zwykły sposób. W tym czasie, kiedy mniej więcej od roku żył nie wiadomo z czego, otrzymałem małe engagement w jednym z teatrów na brzegu rzeki od strony Surrey. Tam spotkałem owego człowieka, którego od dawna straciłem z oczu, gdyż podróżowałem po prowincji, on zaś wałęsał się po alejach i zaułkach Londynu. Ubrałem się do wyjścia i właśnie przechodziłem przez scenę, gdy uderzył mnie po ramieniu. Nigdy nie zapomnę odpychającego widoku, jaki ujrzały moje oczy, gdy się odwróciłem! Był ubrany do pantomimy z całą absurdalnością błazeńskiego stroju. Upiorne postacie "Tańca Śmierci", najpotworniejsze kształty, jakie najbardziej utalentowany malarz kiedykolwiek rzucił na płótno, ani w połowie nie były tak upiorne. Jego opuchłe ciało i drżące nogi – efekt ten tysiąckrotnie powiększał fantastyczny strój – szkliste oczy stanowiły potworny kontrast z grubą warstwą białej szminki pokrywającej twarz. Groteskowe przybranie głowy, trzęsącej się jak u paralityka, i długie, kościste ręce wysmarowane białą kredą – wszystko to nadawało mu straszny i nienaturalny wygląd. Najdokładniejszy opis nie może dać o tym właściwego pojęcia – dziś jeszcze drżę na to wspomnienie. Głos miał głęboki i tremolujący, gdy odciągnął mię na stronę. Urywanymi słowami wygłosił długą litanię chorób i braków, kończąc, jak zwykle, gorącą prośbą o pożyczenie mu trochę pieniędzy. Włożyłem mu kilka szylingów do ręki, a kiedym się odwrócił, usłyszałem wybuch śmiechu towarzyszący jego skokom na scenie. W parę wieczorów później jakiś chłopiec wsunął mi do ręki brudny skrawek papieru, na którym było kilka słów donoszących, że ów człowiek jest niebezpiecznie chory i prosi, abym po przedstawieniu odwiedził go w jego mieszkaniu na jakiejś tam ulicy – zapomniałem już nazwy – niezbyt odległej od teatru. Obiecałem stawić się, jak tylko będę wolny; gdy kurtyna zapadła, poszedłem spełnić swą smutną misję.
Było późno, gdyż grałem w ostatniej sztuce. A ponieważ był to wieczór benefisowy, przedstawienie ciągnęło się niezwykle długo. Noc była ciemna, zimna, przejmujący wicher gnał strumienie deszczu w okna i fronty domów. Kałuże wody potworzyły się w nie uczęszczanych i wąskich zaułkach, a ponieważ większość latami olejnych zgasił wicher, przechadzka była nie tylko niewygodna, ale i niepewna. Szczęśliwie poszedłem we właściwym kierunku i po pewnych trudnościach udało mi się odnaleźć dom, do którego mnie skierowano – skład na węgle z jednopiętrową nadbudówką. W ubogim pokoju, w głębi, leżał przedmiot moich poszukiwań.
Kobieta o nędznym wyglądzie, żona owego człowieka, spotkała mię na schodach i mówiąc, że właśnie wpadł w rodzaj otępienia, wprowadziła mię ostrożnie i przysunęła mi krzesło do łóżka. Chory leżał z twarzą obróconą do ściany, a ponieważ nie zwrócił żadnej uwagi na moją obecność, miałem możność rozejrzeć się, gdzie jestem.
Leżał na lichym łóżku; zniszczone szczątki poszarpanych firanek wisiały w głowie łóżka, aby zasłonić chorego od wiatru, który pomimo to torował sobie drogę do ubogiego pokoju przez liczne szpary we drzwiach i dął w rozmaitych kierunkach. Na żelaznym ruszcie tlił się ogień. Zniszczony trójkątny stół, na nim kilka flaszek od lekarstw i stłuczona szklanka. Na prowizorycznym posłaniu na podłodze spało dziecko, przy nim na krześle siedziała kobieta. Pod ścianą – półki, na nich kilka talerzy, kubków i salaterek; obok para trzewików teatralnych i kilka blach. Z wyjątkiem garści szmat i gałganów, rzuconych niedbale w kąt, nic więcej nie było w pokoju.
Miałem czas dostrzec te szczegóły i zauważyć ciężki oddech oraz gorączkowe ruchy chorego, zanim on zdał sobie sprawę z mojej obecności. Niespokojnie szukając miejsca, w którym mógłby położyć głowę, wyciągnął rękę z łóżka i dotknął mojej ręki. Zerwał się i spojrzał badawczo w moją twarz.
– Pan Hutley, Johnie – powiedziała żona – pan Hutley, po którego posyłałeś wieczorem.
– A! – powiedział chory, trąc ręką czoło. – Hutley… Hutley… pozwólcie… – Przez chwilę usiłował zebrać myśli, po czym schwycił mię za przegub dłoni i zawołał: – Nie zostawiaj mnie… nie zostawiaj mnie… Ona mnie zamorduje, zamorduje mnie!
– Czy to już dawno? – spytałem, zwracając się do płaczącej niewiasty.
– Od wczoraj wieczorem – odpowiedziała. – John! John! Czy mnie nie poznajesz?!
– Nie puszczaj jej do mnie! – zawołał chory i wzdrygnął się. – Zabierz ją! Nie znoszę jej obecności. – Spojrzał na nią dziko, z wyrazem śmiertelnego przestrachu, po czym szepnął mi do ucha: – Biłem ją, Jakubie. Biłem ją wczoraj i nieraz przedtem… Głodziłem ją i małego również. A teraz, kiedy jestem słaby i bezbronny, ona mię zamorduje. Jakubie, wiem, że mię zamorduje! Gdybyś słyszał ją, jak płacze – ja słyszałem! – też byś wiedział, że mię zamorduje! Nie dopuszczaj jej do mnie! – Zwolnił uścisk i, wyczerpany, opadł na poduszkę. Wiedziałem aż nadto dobrze, co to znaczy. Gdybym miał choć cień wątpliwości, jedno spojrzenie na bladą twarz niewiasty i na jej wychudzoną postać wytłumaczyłoby mi dostatecznie całą prawdę.
– Lepiej niech pani nie podchodzi – powiedziałem do nieszczęśliwej. – Nic mu pani nie pomoże. Może się uspokoi nie widząc pani. – Usunęła mu się z oczu. Otworzył powieki po chwili i obejrzał się trwożliwie.
– Poszła? – spytał gorączkowo.
– Tak, tak! – potwierdziłem z zapałem. – Nic ci nie zrobi!
– Coś ci powiem, Jakubie – powiedział cichym głosem. – Ona już mi coś robi… Jest w jej oczach coś, co budzi w moim sercu taki strach, że dochodzę do szaleństwa! Przez całą zeszłą noc jej badawcze oczy i blada twarz były tuż przy mnie. Gdzie ja się obróciłem, obracały się i one. Ile razy budziłem się ze snu, siedziała przy łóżku, patrząc na mnie. – Kazał mi się przysunąć bliżej i mówił głębokim, trwożliwym szeptem: – Jakubie, to musi być zły duch! Diabeł! Brr! Wiem, że jest diabłem! Gdyby była kobietą, dawno by umarła. Kobieta nie zniosłaby tego, co ona. Słabo mi się zrobiło na myśl o tym potwornym zaniedbywaniu żony i znęcaniu się nad nią, które musiało go doprowadzić do takiego wniosku. Nie znalazłem odpowiedzi; któż bowiem znalazłby wyrazy nadziei lub pociechy dla tej nikczemnej kreatury, którą miałem przed oczyma?!
Siedziałem przy nim około dwóch godzin. Przez ten czas rzucał się, jęczał z bólu lub niecierpliwości, nieustannie wymachiwał rękami i przewracał się z jednego boku na drugi. W końcu popadł w stan półświadomości, w której myśli wędrują od sceny do sceny bez kontroli rozumu. Niezdolny był jednak uwolnić się od cierpienia. Przekonawszy się ze skoków jego myśli, że zaszedł ten właśnie wypadek, i wiedząc, że według wszelkiego prawdopodobieństwa gorączka natychmiast się podniesie, opuściłem go, obiecując nieszczęsnej żonie, że ponowię swoje odwiedziny następnego wieczora, a jeżeli zajdzie tego potrzeba, będę czuwał nad chorym w nocy.
Dotrzymałem obietnicy. Ostatnie 24 godziny sprowadziły straszliwą zmianę. Oczy, olbrzymie, głęboko zapadłe, błyszczały tak, że trudno było wytrzymać ich spojrzenie. Wargi miał spieczone i popękane w wielu miejscach. Sucha skóra była rozpalona. W twarzy tego człowieka wyczytałem jakiś niesamowity wyraz strachu, zdradzający jeszcze wyraźniej postępy choroby. Gorączka doszła do najwyższego stopnia.
Siadłem na krześle, które zajmowałem poprzedniej nocy, i siedziałem przy nim długie godziny, słuchając dźwięków, które trafić muszą do głębi serc najbardziej zatwardziałych ludzi. Było to potworne bredzenie konającego. Z tego, co usłyszałem od felczera, wiedziałem, że nie ma żadnej nadziei. Siedziałem przy łożu śmierci. Patrzyłem na schorzałe kończyny, które przed kilkoma godzinami wykrzywiały się ku uciesze burzliwej galerii, wijące się w mękach gorączki, słyszałem ostry śmiech klowna poprzez charczenie konającego. Jest to moment wzruszający, gdy słyszy się, jak mózg czepia się zwykłych zajęć i zdrowia, a ciało leży bezsilne i słabe. Ale gdy charakter owych zajęć jest najbardziej krańcowym przeciwieństwem naszych pojęć o tym, co uważamy w życiu za uroczyste i poważne, natenczas wrażenie jest jeszcze potężniejsze. Teatr i karczma – oto główne tematy majaczeń nieszczęśliwego. Zdawało mu się, że jest wieczór; ma grać tej nocy; jest już późno, musi natychmiast wyjść z domu. Dlaczego go zatrzymują? I nie dają mu iść! Straci zarobek – musi iść! Nie! Nie! Nie puszczają go! Ukrył twarz w rozpalonych dłoniach i słabym głosem skarżył się na swoją słabość i na okrucieństwo swego otoczenia. Krótka pauza – a potem wyrzucił z siebie kilka wierszydeł o podłych rymach; ostatnie, których się na uczył. Podniósł się na łóżku, zmógł się w sobie i przybrał dziwaczną pozycję; był w teatrze… Chwila milczenia, po czym szeptem zaczął śpiewać jakąś piosenkę. Jest znowu w swoim starym domu! Na koniec! Jak ciepło w tym pokoju! Był chory, bardzo chory, ale już jest zdrów i bardzo szczęśliwy. Napełnić szklankę! Kto to odejmuje ją od warg?! Ten sam prześladowca, który dokuczał mu przedtem. Znowu opadł na poduszki, jęcząc głośno. Krótki okres zapomnienia, i oto znowu wędruje przez szereg niskich, sklepionych izb – tak niskich, że chwilami musi zginać ręce i nogi, żeby móc przejść. Ciemno tu było i ciasno, w którąkolwiek stronę się zwrócił, wszędzie napotykał przeszkody. Roiło się tam od insektów – wstrętne, pełzające stworzenia z oczyma utkwionymi w niego, zdawało się, wypełniały powietrze – błyszczały groźnie w nieprzepartym mroku. Ściany i sufit były jakby żywe od ruszających się płazów. Sklepienie przybierało potworne rozmiary – straszne postacie uwijały się wszędzie – twarze ludzi, których znał, wykrzywione grymasem, migały między nimi. Przypiekały go rozpalonym żelazem, ściskały głowę sznurami, aż krew krzepła. Wściekle walczył o życie.
Po jednym z takich ataków (z trudem utrzymałem go na łóżku) popadł w stan, który wydawać się mógł snem. Zmęczony czuwaniem i mocowaniem się z nim, zamknąłem na chwilę oczy, gdy nagle uczułem, że ktoś schwycił mię za ramię. Zbudziłem się natychmiast. Uniósł się tak, że prawie siedział na łóżku. Twarz miał strasznie zmienioną, ale wróciła mu przytomność – gdyż wyraźnie poznał mnie. Dziecina, którą dawno już zbudziły jego jęki, podniosła się na swym posłaniu i biegła do ojca krzycząc ze strachu – matka szybko pochwyciła ją w ramiona, bojąc się, że ojciec skrzywdzi ją w napadzie szału. Ale przerażona zmianą, jaka w nim zaszła, stanęła nieruchomo przy łóżku. Konwulsyjnie schwycił mię za ramię i dotknął ręką piersi… Rozpaczliwie próbował wydobyć z piersi głos. Nie mógł. Wyciągnął do nich ręce – i zrobił jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek… Charkot – błysk oczu – stłumiony jęk – i opadł z powrotem… nieżywy!
Sprawiłoby nam najwyższą radość, gdybyśmy mogli zaprotokołować opinię pana Pickwicka o opowiedzianej przed chwilą anegdocie. Nie wątpimy, że moglibyśmy przedstawić tę opinię naszym czytelnikom, gdyby nie pewne nieszczęśliwe okoliczności. Pan Pickwick postawił na stół szklankę, której podczas ostatnich zdań opowiadania nie wypuszczał z rąk. Pan Pickwick gotował właśnie swój wzniosły umysł do wypowiedzenia w tej sprawie sądu i nawet otworzył już usta (o czym mamy wiadomości z notatek pana Snodgrassa), gdy garson wszedł do pokoju i powiedział:
– Panie, przybyło tu kilku panów.
Pan Pickwick surowo spojrzał na garsona, a potem po całym towarzystwie, jakby zapytując, kto by to mógł przyjść.
– O! – zawołał pan Winkle, wstając – to moi przyjaciele, proś, niech wejdą.
A gdy garson oddalił się, rzekł:
– Bardzo przyjemni ludzie, oficerowie z 97 pułku, z którymi zaznajomił mnie dość szczególny traf. Pewny jestem, że będą się podobać nam wszystkim.
Pogoda powróciła na twarz pana Pickwicka. Garson wprowadził do pokoju trzech gentlemanów i pan Winkle począł ich przedstawiać.
– Porucznik Tappleton; pan Pickwick – doktor Payne; pan Pickwick… Panowie znają już mego przyjaciela, pana Snodgrassa… Przyjaciel mój, pan Tupman. Doktor Slammer; pan Pickwick… pan Tup…
Tu pan Winkle nagle zatrzymał się, dostrzegłszy wielkie wzruszenie doktora i pana Tupmana.
– Już spotkałem raz tego gentlemana – rzekł doktor z energią.
– A! a! – zawołał pan Winkle.
– I to indywiduum także, jeżeli się nie mylę – mówił dalej doktor Slammer, utkwiwszy badawczy wzrok w nieznajomego w zielonym fraku. – Sądzę, że zeszłej nocy wystosowałem do tego indywiduum aż nazbyt dosadne wezwanie, które uznał za właściwe odrzucić. Wymawiając te wyrazy, doktor rzucił na nieznajomego wzrok pełen oburzenia i począł rozmawiać po cichu, ale żywo z porucznikiem Tappletonem. Gdy skończył, porucznik zawołał:
– Czy tak?
– Tak – odpowiedział doktor Slammer.
– Trzeba z nim skończyć od razu – rzekł z największą powagą właściciel składanego stołka.
– Proszę cię, Payne, bądź spokojniejszy – odezwał się porucznik, potem zwracając się do pana Pickwicka, szczególnie zaintrygowanego całym tym niegrzecznym zachowaniem, mówił dalej:
– Pozwoli pan zapytać, czy ta osoba należy do towarzystwa panów?
– Nie, panie – odrzekł pan Pickwick – to tylko jeden z naszych gości.
– Sądzę, że jest członkiem klubu?
– Bynajmniej.
– I nie nosi nigdy klubowego uniformu?
– Nigdy – odpowiedział zdumiony pan Pickwick.
Porucznik Tappleton zwrócił się do swego przyjaciela, doktora Slammera, lekko wzruszywszy ramionami, co zdawało się wyrażać pewne powątpiewanie o dokładności wspomnień doktora. Doktor był w najwyższym stopniu rozgniewany, ale zarazem jakby zbity z tropu. Uprzejme zachowanie się pana Pickwicka doprowadziło pana Payne'a niemal do wściekłości. – Pan byłeś na balu zeszłej nocy! – wykrzyknął nagle doktor do pana Tupmana tonem, od którego ten drgnął tak widocznie, jak gdyby kto niespodzianie wsadził mu szpilkę w łydkę. Pan Tupman odpowiedział słabym głosem: – Tak – nie przestając patrzeć na pana Pickwicka.
– Ten jegomość był z panem? – mówił doktor dalej, wskazując na niczym nie wzruszonego nieznajomego.
Pan Tupman stwierdził to.
– Teraz, mój panie – powiedział doktor do nieznajomego – zapytuję pana raz jeszcze w obecności wszystkich tych gentlemanów, czy chce mi pan dać swą kartę i być traktowanym jak gentleman, czy też chce mnie pan zmusić do skarcenia go osobiście tu, w tym miejscu?
– Za pozwoleniem – przerwał pan Pickwick – nie mogę zgodzić się na dalsze posuwanie się tej sprawy bez pewnych wyjaśnień. Tupman, opowiedz, jak to było.
Pan Tupman, wezwany w sposób tak uroczysty, opowiedział całą rzecz w niewielu słowach; lekko dotknął szczegółu wypożyczenia fraka, szeroko rozwiódł się nad tym, że stało się to po obiedzie, wynurzył nieco żalu, jeśli chodzi o jego osobę, i pozostawił nieznajomemu wydobywanie się z kłopotu, jak umie.
Ten zabierał się właśnie do przemówienia, gdy porucznik Tappleton, który przypatrywał mu się z wielką ciekawością, zapytał tonem wyniosłym:
– Czy nie widziałem pana na scenie?
– Bardzo być może – odrzekł nieustraszony nieznajomy.
– To wędrowny komediant! – zawołał porucznik z pogardą, a potem zwracając się do doktora Slammera dodał: – Gra w sztuce, którą na żądanie oficerów 52 pułku dają jutro.
Nie możesz więc, doktorze, prowadzić dalej tej sprawy. Wykluczone!
– Wykluczone! – powtórzył doktor Payne.
– Przykro mi, żem wprowadził pana w tak niemiłe położenie – rzekł następnie porucznik Tappleton do pana Pickwicka. – Ale pozwól pan powiedzieć sobie, że najlepszym sposobem uniknięcia podobnych scen w przyszłości jest zachowanie większej rozwagi w dobieraniu sobie towarzystwa. Najniższy sługa!
– I rzekłszy to, wyszedł z pokoju.
– I pozwól pan także powiedzieć sobie – dodał drażliwy doktor Payne – że gdybym ja był na miejscu porucznika Tappletona lub Slammera, to nakręciłbym uszu panu i wszystkim obecnym tu indywiduom. Nazwisko moje jest Payne, doktor Payne z 43 pułku. Dobranoc. Ukończywszy tę przemowę, której ostatnie wyrazy wygłoszone były głosem bardzo doniosłym, poszedł majestatycznie za porucznikiem, a za nim Slammer, który wprawdzie nic nie powiedział, ale użył swej żółci, rzuciwszy na całe towarzystwo wzrok pełen pogardy. Podczas tych długich prowokacji niesłychane oburzenie i gniew, wzmagający się straszliwie, napełniły szlachetną pierś pana Pickwicka tak, że omal nie pękła mu kamizelka. Stał jak skamieniały, spoglądając na miejsce zajmowane przed chwilą przez doktora Payne'a, aż trzask zamykanych drzwi opamiętał go nieco. Rzucił się tedy naprzód, z gniewną twarzą i błyskawicami w oczach. Ręka jego była już na klamce. Jeszcze chwila, a znalazłaby się na gardle doktora Payne'a z 43 pułku, gdyby pan Snodgrass nie pochwycił czcigodnego swego mentora za połę i nie począł ciągnąć w tył.
– Winkle! Tupman? – zawołał z wyrazem rozpaczy – trzymajcie go! Nie powinien narażać swego drogiego życia w podobnej sprawie.
– Puśćcie mnie! – krzyczał pan Pickwick.
– Trzymajcie! – wołał pan Snodgrass. Aż dzięki połączonym wysiłkom całego towarzystwa udało się posadzić pana Pickwicka w fotelu.
– Dajcie mu spokój – rzekł wtedy nieznajomy w zielonym fraku. – Szklankę grogu! A to dzielny stary! Przełknij no pan trochę. Znakomity napój.
Mówiąc to i wprzód sam pociągnąwszy spory łyk dymiącego płynu, nieznajomy przyłożył szklankę do ust pana Pickwicka, aż reszta tego, co się w niej znajdowało, znikła w niedługim czasie w gardle znakomitego filozofa. Nastąpiła krótka pauza; grog skutkował i wkrótce znowu pogoda zajaśniała na obliczu pana Pickwicka. Nieznajomy odezwał się:
– Oni nie są godni pańskiej uwagi.
– Ma pan słuszność – odparł pan Pickwick – nie są godni. Wstydzę się, żem tak puścił wodze moim namiętnościom. Przysuń pan swe krzesło.
Komediant nie dał się prosić dwa razy. Wszyscy zasiedli dokoła stołu i harmonia zapanowała znowu. Tylko pan Winkle, zdawało się, był nieco zirytowany. Czyżby przyczyną tego usposobienia była samowolna pożyczka fraka? Ale tak błaha okoliczność nie mogła wzbudzić uczucia gniewu, choćby przelotnego, w sercu pickwickczyka. To pewne że wyjąwszy ten szczegół, dobry humor powrócił w towarzystwie i wieczór zakończył się wesoło, tak jak się zaczął.ROZDZIAŁ SIÓDMY JAK PAN WINKLE ZAMIAST MIERZYĆ DO GOŁĘBIA I TRAFIĆ WRONĘ, MIERZYŁ DO WRONY, A ZRANIŁ GOŁĘBIA – JAK KLUB GRACZY W KRYKIETA Z DINGLEY DELL WALCZYŁ Z KLUBEM Z MUGGLETON I JAK MUGGLETON JADŁ OBIAD NA KOSZT DINGLEY DELL, TUDZIEŻ ROZMAITE INNE MATERIE POUCZAJĄCE, A ZARAZEM CIEKAWE
Nużące przygody dnia poprzedniego tak oddziałały na nerwy pana Pickwicka, iż znalazłszy się w łóżku, w pięć minut zasnął głębokim snem. Obudziły go dopiero nazajutrz świetlne promienie wschodzącego słońca, które wdarłszy się do sypialni zdawały się czynić mu wyrzuty.
Pan Pickwick nie był leniwy: jak dzielny wojownik wyskoczył ze swego namiotu-łóżka.
– Cudny krajobraz – zawołał w uniesieniu, otwierając okno. – O! kto raz widział taki krajobraz, czyż może przystać na to, by żyć, nie widząc nic codziennie oprócz cegieł i bruku?
Czy podobna istnieć na miejscu, gdzie siano można widzieć tylko w stajni, roślinność tylko na dachu, krowy tylko na szyldach? Czyż można wlec życie w takim miejscu? Pytam się, czy można wytrzymać takie istnienie? Przez długi czas zadając sobie, obyczajem wszystkich wielkich poetów, takie pytanie w samotności, pan Pickwick wysunął głowę za okno i spojrzał dokoła.
Ostry, a zarazem przyjemny zapach siana tylko co skoszonego dochodził aż do niego. Tysiączne kwiaty w ogrodzie napełniały balsamiczną wonią powietrze; zielona łąka błyszczała od rosy i każde źdźbło połyskiwało, poruszane lekkim wietrzykiem. Wreszcie ptaki śpiewały, jakby każda łza poranna była dla nich źródłem natchnienia. Przypatrując się temu pan Pickwick wpadł w słodką i tajemniczą zadumę.
– Hej! hej!
Dźwięki te przywoływały go do rzeczywistego życia. Wzrok jego zwrócił się nagle w prawo i nic nie odkrył. Więc skierował się w lewo, ale na próżno błądził w przestrzeni. Śmiałym okiem zmierzył firmament, ale nie stamtąd go wołano. Na koniec uczynił to, co pospolity umysł uczyniłby od razu: spojrzał prosto w ogród i zobaczył pana Wardle'a.
– Jak się pan miewa? – zapytał wesoły gospodarz. – Piękny poranek, prawda? Cieszę się, żeś pan wstał tak rano. Ubieraj się pan, czekam tu na niego.
Pan Pickwick nie potrzebował, by go zapraszano dwa razy. W dziesięć minut był gotów i stał już przy starym gentlemanie.
– Co to będzie? – zapytał widząc, że gospodarz uzbrojony jest w strzelbę, a druga leży tuż koło niego na trawie.
– Przyjaciel pański i ja – odrzekł pan Wardle – chcemy przed śniadaniem strzelać do wron. Jest on doskonałym strzelcem, prawda?
– Słyszałem, że mówił o tym, ale nigdy nie widziałem, by co trafił.
– Ale dlaczego nie przychodzi? – zapytał pan Wardle i zawołał: – Joe!Joe!
Wkrótce ujrzano wychodzącego z domu pyzatego chłopca, który pod orzeźwiającym wpływem poranka był zaspany tylko w trzech czwartych.
– Idź, zawołaj gentlemana – rzekł mu jego pan. – I powiedz mu, że znajdzie mnie z panem Pickwickiem w lasku. Pokażesz mu drogę, rozumiesz?
Joe oddalił się, by wykonać to zlecenie, a pan Wardle, niby jaki drugi Robinson Cruzoe, wyprowadził pana Pickwicka za ogród, zabrawszy z sobą obie strzelby.
– Jesteśmy na miejscu – rzekł po kilku chwilach, zatrzymując się wśród alei. Było to zresztą zbyteczne wyjaśnienie, gdyż ciągłe krakanie biednych wron najdokładniej wskazywało miejsce ich pobytu.
Stary gentleman położył jedną strzelbę na ziemi, a drugą nabił…
– A otóż i nasi! – rzekł pan Pickwick. Rzeczywiście z daleka ukazali się pan Tupman, pan Snodgrass i pan Winkle, gdyż Joe, nie wiedząc, którego mianowicie z tych trzech gentlemanów miał sprowadzić, osądził w swej głębokiej mądrości, iż dla zapobieżenia omyłkom najlepiej będzie, gdy zawoła wszystkich trzech razem.
– Chodźże pan, chodź! – wołał stary gentleman na pana Winkle'a – Taki znakomity strzelec, jak pan, powinien był być gotów od dawna, nawet i dla tak drobnej zwierzyny. Pan Winkle odpowiedział wymuszonym uśmiechem i strzelbę dla niego wyznaczoną podniósł z wyrazem twarzy, który by przystał raczej wronie obdarzonej darem jasnowidzenia i dręczonej myślą o gwałtownym bliskim zgonie. Może to była obojętność, ale w każdym razie niezwykle podobna do upadku na duchu.
Stary gentleman dał znak i dwóch obdartych chłopaków zaczęło z wolna gramolić się na drzewo.
– Po co te dzieci? – spytał ostro pan Pickwick. Był nieco zaniepokojony. Nie był w stu procentach pewny, czy to nie panująca na wsi nędza, o której tyle słyszał, zmuszała te biedne dzieci, by służyły za cel niedoświadczonym sportowcom.
– Do rozpoczęcia zabawy – odrzekł ze śmiechem pan Wardle.
– Do czego? – nalegał pan Pickwick.
– Mówiąc po prostu, do płoszenia wron.
– Tylko tyle?
– Zadowolony pan?
– Najzupełniej.
– Doskonale. Mam zaczynać?
– Jeżeli pan łaskaw – rzekł pan Winkle rad, że zyskuje na czasie.
– Usuńcie się nieco! No! Teraz!…
Jeden z chłopców krzyknął, potrząsając gałąź, na której znajdowało się gniazdo, i w tej samej chwili około tuzina młodych wron, którym przerwano hałaśliwą rozmowę, rzuciło się naprzód, by zobaczyć, o co chodzi. Stary gentleman w odpowiedzi wystrzelił. Jeden z ptaków upadł, inne odleciały.
– Podnieś, Joe – rzekł stary gentleman. Pyzaty chłopak wystąpił, a twarz jego wypogodziła się niby do uśmiechu, niejasne zarysy pasztetu z młodych wron zamigotały mu w wyobraźni.
Podniósłszy ptaka, już się śmiał rzeczywiście, bo ten był tłusty i pulchny.
– Teraz kolej na pana, panie Winkle – rzekł stary gentleman, nabijając strzelbę po raz drugi. – Strzelaj pan!
Pan Winkle wystąpił naprzód i zmierzył. Pan Pickwick i jego towarzysze cofnęli się mimowolnie, pewno dla ukrycia się przed gradem wron, które niezawodnie padną od niszczącego śrutu ich towarzysza. Nastąpiła uroczysta chwila, potem krzyk, trzepotanie skrzydeł, lekki szczęk…
– A to co? – zawołał stary gentleman.
– Nie wystrzeliło? – zapytał pan Pickwick.
– Nie wypaliło – odrzekł pan Winkle, który strasznie pobladł, zapewne wskutek doznanego zawodu.
– To szczególne – rzekł stary gentleman biorąc strzelbę. – To się nigdy nie wydarzyło.
Ale cóż to? Nie widzę ani śladu pistona!
– No, proszę! – zawołał pan Winkle – zupełnie o nim zapomniałem…
Poprawiono to drobne przeoczenie. Pan Pickwick znów usunął się, pan Tupman stanął za drzewem, pan Winkle zrobił z determinacją krok naprzód, oburącz przytrzymując strzelbę. Chłopiec krzyknął: zerwały się cztery wrony, pan Winkle podniósł broń; rozległ się strzał, a potem krzyk, ale w niczym niepodobny do krakania wrony. Oto pan Tupman uratował życie wielu niewinnym ptakom, przyjąwszy we własne ramię część naboju. Trudno opisać zamieszanie, jakie nastąpiło wskutek tego; trudno opowiedzieć, jak pan Pickwick w pierwszych chwilach wzruszenia nazwał pana Winkle'a nędznikiem, jak pan Tupman leżał rozciągnięty na trawie, jak pan Winkle, trwogą zdjęty, ukląkł przy nim, jak pan Tupman w gorączce wymieniał rozmaite imiona kobiet, otwierał to jedno, to drugie oko i znowu obydwa zamykał. Scena ta tak trudna jest do opisania, jak trudne jest przedstawienie samego nieszczęśliwego rannego, stopniowo przychodzącego do siebie, widzącego, jak mu przewiązują ranę chustkami, wolnym krokiem powracającego do domu i wspartego na ramionach swych zaniepokojonych przyjaciół.